Kuzyn Michał/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kuzyn Michał |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
KUZYN MICHAŁ
PRZEZ
Eugeniusza Sue.
przełożył O. S.
WARSZAWA.
Nakład i druk S. ORGELBRANDA Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.
1849. Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy. Warszawa, d. 5/17 Września 1849 r.
Cenzor J. Hignet. |
Jeżeli malarz jaki zechce przedstawić w najpowabniejszym wyrazie leniwą słodycz włoskiego farniente... podamy mu tutaj szkic, podobnego obrazu.
Florencya de Luceval, będąc za mężem od sześciu miesięcy, nie ma jeszcze lat siedmnastu; biała i rumiana, z jasnemi włosy, ta młoda kobieta jest nieco tłusta, ale jéj dobra tusza tak cudnie rozdzielona jest na całe ciało, że ją więcéj za nowy wdzięk poczytać można.
Pozycya Florencyi, okrytéj pudermantlem z białego muślinu, jest pod pewnym względem niedbałą i opuszczoną; leżąc w połowie na miękkim fotelu z wygiętą poręczą, na któréj niedbale spoczywa jéj piękna głowa; złożyła na krzyż swoje małe nóżki, obute w prześliczne pantofelki i oparła je na grubéj poduszce, gdy tymczasem na kolanach jéj długie i zgrabne paluszki oskubują piękną różę.
Młoda kobiéta siedząc przy otwartem oknie wychodzącem na ogród, z przymkniętemi w po łowię dużemi oczyma, wodzi błędnym wzrokiem po migającem się świetle i cieniach złotych promieni słońca igrających w błękitnawéj ciemności gęstéj cienistéj alei.... W końcu tego zielonego sklepienia drzew, dwa ogromne wazony marmurowe przyjmują przelewające się do nich kryształowe strumienie wody; daleki szmer tego wodotrysku, cichy śpiew ptastwa, parność powietrza, czystość błękitu nieba, balsamiczna woń kilku klombów heliotropu i Japońskiego przewierścieniu, pogrążyły młodą niewiastę w zachwyceniu kontemplacyjnéj błogości.... Leżąc tak roskosznie z myślą na pół odrętwiałą, podobnie jak jej ciało, zdaje jej się, że jakiś odurzający płyn, otacza ją i przenika, i ulega pod wpływem jakiegoś roskosznego zapomnienia o całej swéj istocie.
W chwili kiedy ta nieuleczona próżniaczka oddawała się urokowi swój zwyczajnej gnuśności, następująca scena odbywała się w przyległym pokoju:
Pan Alexander de Luceval wszedł dopiero do sypialnego pokoju swéj żony; był to dwódziesto pięcio letni mężczyzna, brunet, wysmukły, nerwowy; czynność, gwałtowność charakteru przebijała się w najmniejszem jego poruszeniu; należał on do liczby tych ludzi, którzy, obdarzeni lub dotknięci będąc potrzebą nieustannego ruchu, mają, jak to powszechnie mówią, ogień w żyłach swoich, i nie mogą jednéj chwili pozostać na miejscu, chwytając skwapliwie za najmniejszy powód ażeby tylko działać; zdawało się że on jednocześnie na dziesięciu znajdował się miejscach i że jego przeznaczeniem było dwa rozwiązać zadania: wiecznego ruchu i wszędybytu.
Była druga godzina po południu, a P. de Luceval, wstawszy o świcie (sypiał najwięcej cztery lub pięć godzin) zwiedził już połowę Paryża pieszo lub konno. Wszedłszy do sypialni swéj żony, P. de Luceval znalazł w niéj jednę z jéj służących.
— I cóż! — rzekł jej pan głosem ucinanym i prędkim, który był zwykłym jego sposobem mówienia, — czy Pani już wróciła? — czy ubrana? — czy już gotowa?
— Pani margrabina wcale nie wychodziła, — odpowiedziała panna służąca Liza.
— Jaklo?... Pani nie wychodziła o jedenastéj?
— Nie, Panie, gdyż Pani wstała dopiero o pół do pierwszéj.
— No proszę, więc i tym razem, znowu nic z tego nie będzie! — rzekł P. de Luoeval, tupnąwszy nogą z niecierpliwości; poczem dodał:
— Ależ przynajmniéj Pani jest ubrana?
— O! nie, Panie!... Pani jeszcze jest w negliżu.. Nawet nic mi Pani nie mówiła czy miała wyjść dzisiaj.
— Gdzież ona jest?... — zawołał P. de Luceval.
— W małym salonie od ogrodu, Panie.
W chwilę potem, P. de Luceval z łoskotem wszedł do ubieralni gdzie jego bezczynna żona rozlegała się niedbale w swoim fotelu; było jéj w nim tak dobrze... tak dobrze... że nie miała nawet odwagi odwrócić głowę ażeby zobaczyć kto wszedł do pokoju.
— Doprawdy, Florencyo, — rzekł P. de Luceval, — tego już znieść niepodobna...
— Co takiego... mój przyjacielu? — zapytała żona głosem omdlewającym, nie ruszywszy się wcale i mając oczy ciągle w ogród wlepione.
— Pytasz mnie, co takiego? jak gdybyś nie wiedziała że mieliśmy wyjść razem o godzinie drugiéj?...
— Dzisiaj zbyt jest gorąco.
— Ale twój powóz stoi zaprzężony.
— Każ zatem wyprządz... nie ruszyłabym się za nic w świecie.
— To już co innego! ale wiedziałaś bardzo dobrze, że mieliśmy koniecznie oboje pojechać... i to tym niezawodniéj, że wcaleś tam nie była, gdzie miałaś być dzisiaj rano...
— Nie miałam odwagi ażeby wstać wcześniéj.
— Dobrze, więc będziesz przynajmniéj miała odwagę ubrać się, i to natychmiast...
— Mój przyjacielu, nie nalegaj na mnie...
— Słuchaj, Florencyo, ty żartujesz!
— Bynajmniéj.
— Ale, powtarzam ci raz jeszcze, że kupno które zrobić mamy jest niezbędne: trzeba ażeby wyprawa mojéj siostrzenicy już raz przecież była uzupełnioną... i byłaby nią już od tygodnia... gdyby nie twoja trudna do uwierzenia ociężałość...
— Ty masz bardzo dobry gust, mój przyjacielu,... zajmij się sam temi sprawunkami; musiałabym biegać od sklepu do sklepu, wsiadać, wysiadać, stać po całych godzinach; na samą myśl o tem trwoga mnie przejmuje.
— Wierzaj mi Pani... to wstyd!
— Nie przeczę temu.
— Mając zaledwie lat siedmnaście... takie lenistwo... to rzecz potworna.
— Roskoszna... chciałeś powiedzieć... Słuchaj... przed chwilą jeszcze... zaczem przyszedłeś do mnie, nie wyobrazisz sobie zadowolenia jakiego doznawałam., patrząc... tam.... i nic prawie nie widząc... słuchając szmeru téj kaskady... i nie zadając sobie nawet pracy ażeby coś myśleć.
— I ty śmiesz przyznawać się do tego?
— Dla czegożby nie?
— Nie... nie... zdaje mi się że niepodobieństwem byłoby znaleść drugą istotę któréj gnuśność wyrównywałaby twojéj gnuśności.
— A jednak, ileż to razy mówiłeś mi o twoim kuzynie Michale, który, według ciebie, w niczem nie ustępuje mojemu lenistwu... Może to dla tego nie przyszedł cię jeszcze odwiedzić od czasu naszego wesela...
— O! zapewne!... oboje warci jesteście siebie... lecz nie wiem czy twoja opieszałość nie przewyższa jeszcze jego lenistwa... Ale, wierzaj mi, Florencyo, przestańmy już tych żartów... ubieraj się i jedźmy, zaklinam cię.
— Ja znowu, z mojéj strony, drogi Alexandrze, zaklinam cię, zajmij się sam temi sprawunkami, a za to przyrzekam ci, że wieczorem pojadę z tobą na spacer w otwartéj karecie... do Jasku Bulońskiego... Z nadejściem nocy będę potrzebowała włożyć tylko mantylę i kapelusz.
— Co znowu! przecież to jest dzień w którym Pani de Saint-Prix przyjmuje u siebie; już ona dwa razy była u ciebie, a ty wcaleś jéj jeszcze nie odwiedziła... Uczynisz mi więc tę przyjemność, że wieczorem pojedziemy do niéj...
— Ubierać się... ah! to jest okropnie nudne.
— Moja pani... nie idzie tu o to co jest nudne lub zabawne, lecz o dopełnienie obowiązków towarzyskich.,. Pojedziesz do Pani Saint-Prix.
— Towarzystwo obejdzie się bezemnie jak i ja bez niego... Nie lubię świata... i nie pojadę do Pani de Saint-Prix.
— Pojedziesz...
— Nie... a kiedy mówię nie... to nie...
— Do pioruna! Mościa Pani.
— Słuchaj, mój przyjacielu, mówiłam ci już nie raz... że poszłam za mąż dla tego ażeby wyjść z klasztoru... ażeby wstawać codziennie o téj godzinie kiedy mi się będzie podobało... ażeby już nie brać żadnych lekcyj... ażeby używać roskoszy nie zajmowania się niczem, słowem ażeby być Panią saméj siebie.
— Ależ ty mówisz i rozumujesz jak dziecko., jak dziecko zepsute...
— Niechaj i tak będzie.
— Ah! prawda, opiekun twój uprzedził mnie.. Czemuż mu nie wierzyłem? Lecz ja daleki byłem od myśli, ażeby mógł na świecie istnieć charakter podobny do twojego... Myślałem sobie wtedy... w szesnastoletniéj panience... ta ociężałość, to lenistwo, nie jest niczem innem jak znudzeniem... jak zniechęceniem które sprowadza jednostajne życie klasztorne... Pokazawszy się w świecie, przyjemności, obowiązki towarzyskie... starania domowe, podróże, pokonają tę ospałość, i...
— A jednak to prawda! — rzekła Pani de Luceval przerywając swemu mężowi z pewnym wyrzutem, — pod pozorem że miałeś jeszcze zwiedzić trzy części świata... tyle miałeś barbarzyństwa, że w tydzień po mojem zamęściu proponowałeś mi już jakieś podróże...
— Lecz, moja Pani, te podróże..
— Ab! mój Panie, na samo wspomnienie o tem dreszcz mnie przejmuje!... Podróż, wielki Boże!... podróż!... jest to rzecz najprzykrzejsza, najwięcéj utrudzająca w świecie! Te noce przepędzane w powozie, lub w najokropniejszych oberżach; te przejażdżki, te wycieczki bez końca, dla zobaczenia mniemanych piękności okolicy.... lub osobliwości miejscowych. Wierzaj mi, jużem cię tyle razy błagała... żebyś mi nie wspominał o podróżach... ja się brzydzę niemi!!
— Ah! Pani... Pani... gdybym ja to mógł był przewidzieć!!...
— Rozumiem... nie byłabym miała szczęścia być panią de Luceval....
— Powiedz Pani raczéj, że nie byłbym miał nieszczęścia być twoim mężem.
— Po sześciu miesiącach — małżeństwa... to bardzo przyjemnie.
— Ej do pioruna... Pani mnie do ostateczności przywodzisz; to też nie ma na ziemi istoty nieszczęśliwszéj odemnie... i nareszcie muszę wybuchnąć....
— Dobrze... wybuchaj Pan, ale spokojnie... bo ja nienawidzę wszelkiego hałasu; — Otóż... Mościa Pani... powiem ci... spokojnie... że powinnością jest kobiety zajmować się domem, i że Pani bynajmniéj nim się nie zajmujesz; gdyby nie ja, nie wiem prawdziwie jakby się tutaj diiało.
— Należy to do twojego marszałka, a zresztą, sam jesteś czynny za dwoje, musisz więc téj czynności na coś używać.
— Powiem Pani jeszcze... jak najspokojniéj, że ja marzyłem sobie życie roskoszne... zamierzałem, ożeniwszy się, zwiedzić najciekawsze kraje, i mówiłem sobie. Zamiast sam podróżować, będę miał piękną, zachwycającą towarzyszkę; znoje, przypadki, niebezpieczeństwa nawet, podzielać będziemy z odwagą i wesołością....
— O! mój Boże! — rzekła Florencya wznosząc swoje piękne oczy ku niebu, — i on śmie przyznawać się do tego!
— Jakie to szczęście, myślałem sobie, — odpowiedział P. de Luceval uniesiony goryczą swoich żalów, — jakie to szczęście... przebiegać w ten sposób kraje najwięcej zajmujące... Egipt....
— Egipt!...
— Turcyę.
— O! mój Boże... Turcyę!...
— A nawet, gdybyś była kobietą, o jakiéj na moje nieszczęście marzyłem... zapuścić się aż w góry Kaukazu.
— Kaukazu! — zawołała Florencya zrywając się już zupełnie z krzesła; gdyż dotąd za każdem nazwiskiem jeograficznem wymówionem przez swego męża, podnosiła się tylko stopniowo. — Czy to być może! — dodała składając swoje piękne dłonie z trwogą — mieliśmy pojechać aż na Kaukaz!
— Do djabla! moja Pani... wszakże... lady Stankope, księżna Placencyi, i tyle innych kobiet nie ulękło się podobnych podróży.
— Na Kaukaz!... otóż co mnie czekało, otóż to co pan potajemnie knułeś, kiedy ja w całem zaufaniu, oddawałam ci niewinnie moją rękę... w kaplicy Wniebowzięcia... Ah! teraz to dopiero mogę sądzić o okrutnym egoizmie twego charakteru.
— I przerażona Florencya upadła na krzesło, powtarzając:
— Na Kaukaz!...
— O! wiem o tem dobrze, — odpowiedział P. de Luceval z goryczą, — nie należysz do liczby tych kobiet zdolnych uczynić najmniejsze ustępstwo dla najmniejszego życzenia swoich mężów.
— Najmniejsze ustępstwo!... Ależ, mój Panie, to chyba gotów jeszcze jesteś zaproponować podróż dla odkrycia nieznanych krain w Tumbuktu, albo na morzu lodowatem!...
— Moja Pani, odważna żona jednego znakomitego malarza, Pani Biard, tyle miała serca że towarzyszyła swemu mężowi pod biegun północny. Tak jest, — dodał P. de Luceval głosem zagniewanego wyrzutu, — rozumiesz mnie Pani... pod biegun północny?
— Aż nadto dodrze rozumiem, Mości Panie... ale wiesz... ty jesteś najzłośliwszym... lub też najszaleńszym z ludzi.
— Mościa Pani!
— Ah! mój Boże, któż Pana zatrzymuje?... skoro masz upodobanie, manję podróżowania,. — skoro spoczynek sprawia ci zawrót głowy;.., podróżuj! jedź na Kaukaz, jedź pod biegun północny, jedź, czem prędzéj;... oboje na tem zyskamy... ja, nie będę cię zasmucała moją potworną opieszałością,... a Pan nie będziesz drażnił moich nerwów tą ustawiczną ruchliwością, która ci nie pozwala ani jednéj chwili pozostać na miejscu, lub też innych spokojnie na niem pozostawić.... Po dwadzieścia razy na dzień przychodzisz Pan do mnie dla saméj tylko przyjemności wchodzenia i wychodzenia; albo też... czemu niepodobna prawie uwierzyć, przychodzi Panu na myśl wpaść do mnie o piątej zrana, ażebym konno wyjechała na spacer... lub żebym się udała do szkoły pływania... Przecież zachęcałeś mnie już nawet do gimnastyki!... No proszę! dla mnie gimnastyka! Zapewne Pan jeden tylko możesz mieć na świecie podobne myśli! Dla tego też powtarzam Panu, że jego dziwaczne propozycye, jego wieczne chodzenie, ten hałas, ten ruch ustawiczny, ta bezustanna czynność, którą jesteś opętany, nudzą mnie tak samo jak Pana moje lenistwo; zatem nie myśl Pan wcale, jakobyś sam tylko miał powody do narzekania.. i ponieważ przyszliśmy nareszcie do powiedzenia sobie całéj prawdy... oznajmiam Panu z mojéj strony, że podobne życie jest dla mnie nieznośne, i że jeżeli to dłużej tak potrwa, ja nie będę mogła wytrzymać.
— Cóż Pani przez to rozumiesz?
— Rozumiem przez to, mój Panie, że bylibyśmy oboje bardzo głupimi, zadając sobie dłużéj taki przymus, i zawadzając sobie wzajemnie; Pan masz swoje upodobania, ja mam moje; Pan masz swój majątek, ja mam mój: żyjmy jak nam się będzie podobało, i na miłość boską, żyjmy tylko spokojnie.
— Prawdziwie, ja Panią uwielbiam. Jakto! więc Pani myślisz, że ja się ożeniłem dla tego ażeby nie żyć według mojéj woli?
— O! mój Boże! Żyj Pan sobie jak ci się podoba; ale pozwól i mnie żyć jak mi się podoba.
— Mnie się podoba, Mościa Pani, żyć z tobą,... dla tego, zdaje mi się ożeniłem się z tobą, i Pani powinnaś przyjąć mój rodzaj życia... Tak jest, Pani, mam prawo domagać się tego... i będę miał siłę prawo moje utrzymać.
— Panie de Luceval, to co Pan mówisz jest niepospolicie śmieszne....
— Ah! ah! — zawołał mąż z szyderskim uśmiechem, — tak Pani sądzisz?
— Śmieszne do najwyższego stopnia.
— Więc i Kodex cywilny, jest także śmieszny do najwyższego stopnia?
— Nie znając go nawet, nie odpowiem że nie, skoro go Pan cytujesz z powodu tej sprzeczki.
— Dowiedz się Pani tedy, że kodex cywilny zastrzega wyraźnie, że żona powinna, musi, zniewoloną jest iść za mężem...
— Na Kaukaz?
— Wszędzie gdzie mu się będzie podobało... byle tylko dla niej było tam bezpieczeństwo.
— Wierzaj mi Pan, nie czuję się wcale usposobioną do żartów; a jednak jego tłomaczenie Kodexu cywilnego bawi mnie bardzo.
— Ja mówię na serjo, bardzo na serjo, moja pani.
— I to właśnie stanowi całą komiczność téj sceny.
— Mościa Pani,... strzeż się; nie przywodź mnie do ostateczności.
— Słuchaj Pan... zagroź mi od razu biegunem północnym, i niechaj się to już raz skończy.
— Nie będę Pani wcale groził; ale proszę pamiętać o jednéj rzeczy, że czas pobłażania już minął; i dla tego, kiedy mi wypadnie ruszyć w podróż, a chwila ta jest może bliższą niżeli się Pani spodziewasz, uprzedzę Panią tygodniem naprzód, ażebyś miała czas porobić potrzebne przygotowania, i, chętnie, czy niechętnie, gdy konie pocztowe staną u powozu, będziesz musiała pojechać.
P. de Luceval, podobnie jak wielu innych ludzi, w naiwności swojéj wszystko do siebie tylko odnosił; często, podczas długich swoich wycieczek, powtarzał sobie, że jego szczęście jako turysty byłoby zupełne, gdyby mógł mieć zawsze przy swoim boku piękną kobietę; i rzeczywiście, nie masz nic przyjemniejszego, kiedy można swój namiot podzielać z zachwycającą towarzyszką, zwłaszcza jeżeli się cały dzień przepędziło na wierzchołkach Himalai, lub pośród karawany ciągnącéj w piaskach rozpalonéj pustyni... powtarzam, że nie masz nad to nic roskoszniejszego... z warunkiem jednak, jeżeli owa towarzyszka podzielać będzie upodobania turysty. Na nieszczęście, egoizm małżeński, w swojéj naiwnéj osobistości, rzadko rachuje na tę wzajemność, na tę wspólność gustów, bez których wszystko staje się nieporozumieniem, oziębłością, zgryzotą, gniewem, słowem wzajemnem zniechęceniem jawnem lub ukrytem.
— Żona winna jest uległość mężowi, żona powinna iść za mężem. I mąż opierając się na prawie swojem, z czystem sumieniem wykonywa te dwie piękne formuły.
— A jeżeli nie, wtedy udaje się do kommissarza, który krzyknie na żonę: w imię prawa, ruszaj za mężem.
— Tak jest... śmiej się pani... w imię prawa... czujesz to przecież że są pewne rękojmie, dla rzeczy tak poważnéj, tak świętéj, juką jest małżeństwo. Zresztą, upodobania, szczęście, spokojność uczciwego człowieka nie mogą zależeć od pierwszego lepszego kaprysu zepsutego dziecka!
— Kaprysu!... to rzecz ciekawa... Ja nienawidzę podróży... najmniejsze utrudzenie jest dla mnie nieznośne, a ponieważ Panu podoba się iść za tradycyami Żyda tułacza, miałabym być zniewoloną gonić za Panem?
— Tak Mościa Pani.... i dowiodę ci że...
— Panie de Luceval, ja nie cierpię sprzeczek, bo to prawdziwa praca, i to jeszcze praca jedna z najnudniejszych.... Ale teraz krótko mówiąc, oznajmiam, że Panu w żadnéj podróży towarzyszyć nie będę, gdybyś nawet miał tylko jechać do Saint-Cloud; zobaczysz Pan czy postanowienia mego dotrzymam.
I Florencya utonęła znowu w swoim fotelu, założyła drobne swoje nóżki jednę na drugą, opuściła ręce omdlewająco na poręcze krzesła, przechyliła w tył głowę i przymknęła w połowie oczy... jak gdyby chciała po ciężkich wypocząć trudach.
— Nie, moja Pani, — zawołał de Luceval, — wcale tak nie będzie... ja nie zniosę tego pogardliwego milczenia...
Pomimo wszystkich słów swoich, pomimo wszystkich usiłowań, mąż Florencyi nie wymógł już na niéj ani jednego słowa. Zwątpiwszy nareszcie ażeby mógł to uporczywe przerwać milczenie, wyszedł z największym gniewem z pokoju.
P. de Luceval był zupełnie szczery w swoich zamiarach. Zapamiętały turysta, nie przypuszczał wcale, ażeby jego żona nie miała, podobnie jak on, żadnego upodobania w podróżach, albo że przynajmniéj nie zechce tak postępować jak gdyby je lubiła. Tym więcéj zaś był utwierdzony w tem przekonaniu, że zaślubiając Florencyę, wmówił w siebie, że szesnastoletnia panienka, sierota, świeżo wychodząca z klasztoru, nie będzie miała żadnéj woli, ale owszem, że będzie zachwycona podróżami któremi chciał jéj po ślubie prawdziwą zrobić niespodziankę.
Rzeczy tak się miały; notaryusz Pana de Luceval wspomniał mu o młodéj szesnastoletniéj sierocie, postaci zachwycającéj, mającéj przeszło miljon posagu, umieszczonego u swego opiekuna, znanego powszechnie bankiera, i pobierającéj 80 tysięcy rocznego dochodu. Pan de Luceval podziękował swemu notaryuszowi i Opatrzności, zobaczył panienkę, znalazł ją bardzo piękną, zakochał się w niéj, i w imaginacyi wystawił cały pałac przyszłości swojéj na ruchomym piasku szesnastoletniego serca;... potem ożenił się.... a, zbudzony ze swoich marzeń, zdziwił się nadzwyczajnie zawodem swoich illuzyj i w prostocie swojéj myślał że prawo, naleganie, groźby, przemoc zdołają ugiąć wolę kobiety, która biernym zasłoni się względem niego oporem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zaledwie Luceval opuścił Florencyę, weszła natychmiast do jéj pokoju panna Liza, i rzekła do swéj pani z pewnem znaczeniem.
— Ah! mój Boże! Pani.
— Cóż takiego?
— Jakaś dama, nazwiskiemPani d’Infreville jest na dole... w dorożce...
— Walentyna!... — zawołała skwapliwie margrabina z wyrazem zadziwienia i radości — wieki jakem jéj nie widziała... proś ją do mnie....
— O! Pani, to być nie może!
— Jakto?
— Dama ta kazała mnie przez odźwiernego prosić do siebie; uwiadomiono mnioe o tem, zeszłam na dół; wtedy dama ta, nadzwyczajnie blada, rzekła do mnie: „Chciéj panna poprosić Panię de Luceval ażeby raczyła zejść na dół... pragnę pomówić z nią w przedmiocie bardzo ważnym;... powiesz jéj Panna moje nazwisko... Pani d’Infreville,... Walentyna d’Infreville...“
Zaledwie Panna Liza te słowa wymówiła, kamerdyner zapukawszy poprzednio wszedł do salonu, mówiąc do Florencyi:
— Czy pani margrabina przyjmie Panią d’Infreville?
— Coż to znaczy? — zapytała Florencya, zdziwiona bardzo tą nagłą zmianą postanowienia swój przyjaciółki, — więc Pani d’Infreville jest tutaj?
— Tak, Pani.
— Proś więc ażeby weszła, — odpowiedziała Pani de Luceval, podnosząc się z krzesła ażeby wyjść na spotkanie swéj przyjaciółki, którą serdecznie uściskała gdy same pozostały w pokoju.
Walentyna d’Infreville była o trzy lata starszą od pani de Luceval, i tworzyła z nią uderzające przeciwieństwo, pomimo że również bardzo była piękna; wysoka, brunetka, bardzo szczupła lecz wcale nie chuda, miała piękne oczy pełne ognia, również czarne jak jéj długie i gęste włosy; jéj żywe karminowe usta, lekkim ocienione puszkiem, różowe nozdrze, rozwarte i drżące za najmniejszem wzruszeniem, nadzwyczajna ruchliwość rysów, gęsta żywe, dźwięk kontraltowego głosu nieco męzki, wszystko zwiastowało w niéj kobietę charakteru silnego i namiętnego; poznała ona Floreneyę w klasztorze Sakramentek, gdzie ścisłą zawiązały z sobą przyjaźń Walentyna wyszła za mąż z tego ustronia na rok przed swoją towarzyszką, którą jednak od czasu do czasu odwiedzała w klasztorze; lecz, wkrótce po ślubie z panem de Luceval, Florencya, z wielkiem swojem zadziwieniem, nie widziała już wcale przyjaciółki, i stosunki ich ograniczały się odtąd na korrespondencyi dosyć rzadkiej zestroiły Pani d’Infreville, zajętéj wyłącznie, jak mówiła, staraniami rodzinnemi. Obie przyjaciółki ujrzały się więc dopiero po upływie sześciu miesięcy.
Pani de Luceval tkliwie uściskawszy swą przyjaciółkę, dostrzegła zaraz jej bladość, i wzruszenie; w skutek czego zapytała ją z obawą:
— Mój Boże! Walentyno, co ci jest? Moja służąca mówiła mi naprzód, że chciałaś się ze mną widzieć, nie myśląc wcale wejść do mnie na górę...
— Wiesz, Florencyo, ja głowę stracę... ja oszaleję.
— Zlituj się... wytłomacz się... ty mnie przerażasz.
— Florencyo, czy chcesz ocalić mnie od wielkiego nieszczęścia?
— Mów... mów... Nie jestżem twoją przyjaciółką, dla czego zapomniałaś o mnie przez całe sześć miesięcy?
— Nie dobrzem postąpiła... byłam niepamiętną, niewdzięczną... a jednak do ciebie się udaję.
— Jest to jedyny sposób ażebym ci przebaczyła.
— Florencyo,... FJorencyo... ty zawsze jesteś ta sama.
— Słucham... mów prędzej... cóż mogę ci uczynić?
— Czy masz tutaj... papier i pióro?
— Znajdziesz wszystko na tym stole....
— Pisz więc co ci podyktuję... Błagam cię, możesz mnie przez to ocalić...
— Ten papier jest z moją cyfrą... czy to nic nie szkodzi?
— Przeciwnie, to doskonale, ponieważ ty do mnie piszesz...
— Dobrze, Walentyno, dyktuj, ja czekam.
Pani d’Infreville podyktowała co następuje, głosem wzruszonym i przerywając sobie od czasu do czasu z powodu silnego wzruszenia:
„Tak byłam uradowana, droga Walentyno, naszym długim i roskosznym dniem wczorajszym, dniem który w niczem me ustępował naszéj przeszłéj środzie, że choćbym się miała okazać samolubem i natrętną, pospieszam prosić cię o poświęcenie mi i niedzieli.
— I niedzieli... — powtórzyła Florencya nadzwyczajnie zdziwiona takim początkiem.
Pani d’Infreville dyktowała daléj:
„Program nasz będzie tenże sam.
— Podkreślij wyraz PROGRAM, — dodała młoda kobieta z gorzkim uśmiechem; — jest to tylko żart: — poczem dyktowała znowu:
— „Program nasz będzie tenże sam: Śniadanie o jedenastej, przechadzka w twoim ładnym ogrodzie, robota krzyżowa, muzyka i rozmowa do godziny siódméj, potem obiad, a następnie przejażdżka w alejach lasku Bulońskiego otwartym powozem jeśli pogoda będzie piękna, i odwieziesz mnie tak jak wczoraj.
„Odpowiedz mi tak lub nie, staraj się jednak ażeby mogło być tak, a uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Florencyę.“
— I uszczęśliwisz bardzo twoją kochającą cię Horencyę, — powtórzyła pisząc Pani de Luceval, poczem dodała uśmiechając się w połowie:
— Jednak okrutnie to jest z twojéj strony dyktować mi podobne programy, które budzą tylko we mnie próżne chęci i żale; lecz... nadejdzie wkrótce chwila wyrzutów i tłomaczeń, a wtedy pomszczę się należycie... Czy już koniec kochana Walentyno?
— Napisz teraz mój adres na bilecie... zapieczętuj go i każ natychmiast odnieść do mego domu.
Pani de Luceval już miała zadzwonić; lecz wstrzymała ją jedna uwaga, i rzekła do swéj przyjaciółki z wahaniem:
— Walentyno, zaklinam cię, nie uważaj tego co ci mam powiedzieć za niedelikatność z méj strony...
— Co chcesz powiedzieć?
— Jeżeli się nie mylę... celem tego listu... jest... wpoić w kogoś przekonanie... że od jakiegoś czasu... przepędziłyśmy kilka dni razem...
— Tak jest... tak... nieinaczéj... więc cóż daléj...
— Otóż, zdaje mi się potrzebnem uprzedzić cię.. że P. de Luceval obdarzony jest tak zadziwiającą działalnością, iż jakkolwiek ciągle prawie jest za domem, znajduje przecież sposobność być prawie ciągle przy mnie i przychodzić do mnie najmniéj dziesięć razy dziennie;... tak dalece, że gdyby przypadkiem przyszło odwołać się do jego świadectwa... powiedziałby niezawodnie, że cię nigdy u mnie nie widział.
— Przewidziałam ja to niebezpieczeństwo lecz z dwóch niebezpieczeństw trzeba wybierać mniejsze... Proszę cię, odeślij ten list natychmiast przez którego z twoich służących, albo raczej... nie... mógłby się wygadać... Odeślij go na pocztę... Zawsze on jeszcze przyjdzie na czas.
Pani de Luceval zadzwoniła.
Poczem wszedł do pokoju jéj kamerdyner.
Już miała mu list oddać do ręki; lecz odmieniła zamiar i rzekła do niego:
— Czy Baptyst jest w domu?
— Jest, Pani Margrabino, znajduje się w przedpokoju.
— Przyślij go do mnie.
Służący wyszedł z pokoju.
— Dla czegóż to, Florencyo, innego chcesz wysłać służącego, nie tego który tu już przyszedł? — zapytała Pani d’Infreville.
— Mój kamerdyner umie czytać;... zdaje mi się że jest dosyć ciekawy, znalazłby to zatem rzeczą dziwną, że piszę do ciebie wtedy kiedy sama jesteś u mnie... Lokaj zaś którego zawołać kazałam, nie umie czytać, jest ograniczony, nie potrzeba się zatem niczego z jego strony obawiać.
— Masz słuszność... wielką słuszność; w pomieszaniu mojem, nie zastanowiłam się nad tem wcale.
— Pani Margrabina kazała mnie wołać? — rzekł Baptyst wszedłszy do salonu.
— Wszakże ty znasz kwiaciarkę mającą swój stragan przed Łazienkami Chińskiemi? — zapytała go Florencya.
— Znam, Pani.
— Pójdziesz do niéj i kupisz mi dwa duże bukiety kwiatów...
— Dobrze, Pani.
I służący już chciał wyjść.
— Ah!... zapomniałam jeszcze, — rzekła Pani de Luceval, przywołując go napowrót, — oddasz jeszcze ten list na pocztę...
— Czy Pani żadnego już nie ma zlecenia?
— Nie.
I Baptyst wyszedł.
Pani d’Infreville zrozumiała zamiar swój przyjaciółki, która była tak przezorną, że główne swoje zlecenie wydała tak jak gdyby ono było tylko podrzędnem.
— Dziękuje... dziękuję ci, droga Florencyo, — rzekła do niéj z uczuciem szczeréj wdzięczności. — Ah! oby Bóg dał ażeby twoje dobre chęci nie były dla mnie bezskutecznemi.
— Spodziewam się... i pragnę tego... lecz...
— Florencyo, posłuchaj mnie... jedyny sposób okazania ci mojéj wdzięczności, za tę wielką przysługę jaką mi wyświadczasz, jest oddać się twojéj wspaniałomyślności i nic nie zataić przed tobą... Należało mi zapewne od tego zacząć,... i nasamprzód objawić ci cel tego listu, zamiast zdobywać znienacka ten dowód twego poświęcenia i przyjaźni; lecz przyznam ci się... obawiałam się... twej nagany i odmowy... wyznając ci... że...
I po chwili bolesnego wahania, Walentyna rzekła odważnie i rumieniąc się nadzwyczajnie:
— Florencyo... ja mam kochanka.
— Walentyno, domyślałam się tego...
— O! zaklinam cię... nie potępiaj mnie przed wysłuchaniem...
— Biedna moja Walentyno.... w téj chwili myślę tylko o jednéj rzeczy.... o zaufaniu jakie mi okazujesz.
— Ah!... gdyby nie moja matka, — odpowiedziała Walentyna z boleścią, — nie byłabym się zniżyła do podstępu, do kłamstwa; byłabym się poddała wszystkim następstwom mojego błędu.... gdyż posiadam przynajmniej odwagę w mojem postępowaniu,... lecz przy smutnym stanie zdrowia méj matki,... gwałtowny wybuch zabiłby ją... Ah! Florencyo!... jeśli jestem winną,... to jestem także i bardzo nieszczęśliwą, — dodała Pani d’Infreville płacząc i rzucając się na szyję swój przyjaciółki.
— Walentyno, błagam cię, uspokój się, — rzekła magrabina podzielając wzruszenie swój towarzyszki, — zaufaj memu szczeremu przywiązaniu. Mów, wynurz twoje serce w serce twój przyjaciółki, przynajmniéj to będzie dla ciebie pociechą.
To też cała moja nadzieja jest w twojem przywiązaniu. Tak jest, Florencyo, wierzę, wiem że mnie kochasz, i przekonanie to dodaje mi siły do uczynienia przed tobą tego przykrego wyznania; ale jeszcze jedno jest wyznanie, od którego pragnę serce moje natychmiast uwolnić. Jeżelim przybyła po długiem rozłączeniu prosić cię o łaskę którąś mi wyświadczyła, uczyniłam to nie tyle może dla tego, że ślepo rachowałam na twoją przyjaźń, jak raczej dla tego, że ze wszystkich znajomych mi kobiet, ty jesteś jedna, u któréj mój mąż nigdy jeszcze nie był. Teraz, posłuchaj mnie: kiedym zaślubiła Pana d’Infreville, byłaś jeszcze w klasztorze, byłaś jeszcze bardzo młodą panienką, a skromność nie pozwalała mi zwierzyć ci wielu rzeczy, powiedzieć ci żem szła za mąż... bez miłości.
— Jak ja... — rzekła z cicha Florencya.
— Zamęście to podobało się méj matce, i zapewniało mi znaczny majątek... Uległam na nieszczęście pod wpływem macierzyńskim, i, wyznaję... dałam się olśnić powabom znakomitego położenia; zaślubiłam więc pana d’Infrevilie... niestety!... nie wiedząc, jakie brałam na siebie obowiązki... i za jaką cenę wolność moją sprzedawałam; jakkolwiek mam prawo użalać się na mego męża, błąd mój zabraniać mi powinien wszelkich z méj strony żalów... Jednakże dla usprawiedliwienia po części mojéj słabości, powinnaś poznać, że tak powiem, fatalność mego położenia... Pan de Infreville jest człowiek chorowity, ponieważ w młodości swojéj oddawał się wszelkiego rodzaju rozpuście; posępny... dla tego ze żajuje przeszłości; surowy i wymagający, dla tego że nie ma lub nigdy nie miał serca... Nigdy nie byłam w jego oczach czem innem jak biedną panienką bez majątku, którą raczył zaślubić dla zrobienia jéj swoim stróżem w chorobie; przez długi przeciąg czasu poddawałam się tej roli;... religijnie spełniałam tę rolę przykrą, hańbiącą, ponieważ starania jakie oddawałam mężowi nie pochodziły z serca;... ale zbyt późno, niestety! poznałam jak postępowanie moje było nikczemne.
— Walentyno!...
— Nie, nie, Florencyo, nie jestem dla siebie zbyt surową. Zaślubiłam Pana d’Infreville bez miłości, zaślubiłam go dla tego że był bogaty., sprzedałam mu duszę moją i ciało; jest to hańba, mówię ci... jest to prostytucya u Boga i u ludzi... nic więcéj...
— Jeszcze raz, Walentyno... obwiniasz się niesłusznie... nie tyle myślałaś o sobie jak o matce twojéj.
— A matka moja mniéj myślała o sobie jak o mnie... Słuchaj, Florencyo, bogactwo Pana d‘lnfreville uczyniło łatwiejszem moje posłuszeństwo; z początku poddawałam się memu losowi... Po upływie pewnego czasu... mąż mój zbyt cierpiący ażeby się mógł oddalać z domu, doznał wielkiego polepszenia w zdrowiu swojem, może w skutek starań moich; ale odtąd postępowanie jego zmieniło się zupełnie;... nie widywałam go już prawie wcale, żył za domem, a wkrótce dowiedziałam się nawet że miał kochankę....
— Ah! biedna Walentyno!
— Dziewczynę znaną w całym Paryżu; mój mąż utrzymywał ją bardzo świetnie, i tak jawnie, że o zgorszeniu tem dowiedziałam się z publicznych wieści. Odważyłam się uczynić pewne przedstawienia panu d’Infreville, nie z zazdrości, Bóg mi świadkiem! lecz prosiłam go ażeby, przez wzgląd na mnie, na przyzwoitość, starał się przynajmniéj pozorów nie obrażać. Lecz samo umiarkowanie tych wyrzutów obraziło mego męża; zapytał mnie z oburzającą pogardą, jakiem prawem mieszam się do jego postępowania. Przypomniał mi w sposób obelżywy że powinnam mu być wdzięczną za mój los dotychczasowy, do którego nigdy nie mogłabym rościć prawa, i że ożeniwszy się ze mną bez żadnego posagu, może się spodziewać, że żadnych czynić mu nie będę wyrzutów.
— To okropnie... haniebnie!
— Ale, mój Panie, — odpowiedziałam, — ponieważ tak jawnie uchybiasz twoim obowiązkom, cóżbyś powiedział, gdybym i ja zapomniała o moich?
— „Nie ma tu żadnego porównania między mną a tobą, — odpowiedział mi. — Jestem panem, ty powinnaś być posłuszną; zawdzięczasz mi wszystko, ja tobie nic nie jestem winien; zapomnij tylko o twoich obowiązkach, a wyrzucę cię z domu, ciebie i matkę twoją, która i moich żyje dobrodziejstw...“
— Ah! jaka zniewaga... co za okrucieństwo..
— Przyszło mi wtedy dobre i uczciwe natchnienie, poszłam do matki, z zamiarem rozłączenia się na zawsze z moim mężem,.. i niepowrócenia już nigdy do niego. — „A ja? w cóż ja się obrócę, — rzekła moja matka, — ja cierpiąca i kaleka? dla mnie nędza to śmierć,... a potem, moje biedne dziecię... rozłączenie jest niepodobne; twój mąż ma prawo za sobą, dopóki kochanki swojéj nie utrzymuje tam gdzie ty mieszkasz; i ponieważ potrzebuje ciebie, ponieważ przyzwyczaił się do twego pielęgnowania, nie będzie więc chciał słuchać o rozłączeniu, i zmusi cię do pozostania; trzeba więc nabrać serca przeciwko wszystkim przeciwnościom, moja córko kochana; ta kochanka nie długo przy nim się utrzyma; bądź cierpliwą, prędzéj lub późniéj twój mąż powróci do ciebie; twoja uległość wzruszy go; a zresztą, on jest tak słabego zdrowia, że jego przelotne upodobanie w téj kochance zapewne już jest ostatnie; wtedy wszystko powróci do dawnego stanu; wierzaj mi, moje dziecię, w podobnym przypadku, kobieta uczciwa cierpi, czeka, i karmi się nadzieją....
— Jakto!... twoja matka śmiała...
— Nie obwiniaj jéj, Florenoyo... ona się tak obawiała nędzy... dla mnie, powtarzam ci, więcéj jeszcze niż dla siebie saméj,... a potem, zważywszy wszystko, mowa jéj jest głosem rozsądku, prawa, doświadczenia, zgodnym we wszystkiem z opinią świata...
— Niestety!... zbyt wielka prawda...
— Niech więc tak będzie, — powiedziałam sobie z goryczą, — nie wolno mi być dumną, nie wolno mi słusznego okazać oburzenia... zatem małżeństwo odtąd będzie tylko dla mnie poniżającem slłużalstwem... Przyjmuję je... zdobędę się na podłość niewolnicy; ale przybiorę także w pomoc jéj podstępy, jéj zdrady... jej niewiarę. Poniżenie duszy człowieka ma w sobio także coś dobrego: oddala ono wszelki skrupuł... niweczy sumienie... Od téj chwili zamknęłam oczy na wszystko, i zamiast walczyć z prądem który mnie do zguby ciągnął, poddałam mu się zupełnie.
— Co mówisz!...
— Teraz to, Florencyo, potrzebuję całego pobłażania twéj przyjaźni... Aż dotąd... godną może byłam jakiego współczucia.. — ale współczucie to zniknie wkrótce...
Rozmowa dwóch przyjaciółek została w téj chwili przerwaną przez pannę służącą Pani de Luceval.
— Czego chcesz? — zapytała Florencya.
— Przyniesiono list od Pana Margrabiego do Pani.
— Dawaj.
— Oto jest.
Przeczytawszy pismo, Florencya rzekła do swej przyjaciółki:
— Czy możesz rozporządzić dzisiejszym twoim wieczorem i pozostać u mnie na obiad? Pan de Luceval zawiadomił mnie że nie będzie w domu na obiedzie.
Po chwili namysłu, Pani d’Infreville odpowiedziała:
— Przyjmuję twój wniosek, kochana Florencjo.
— Pani d’Infreville zostanie ze mną na obiedzie, — rzekła Pani de Luceval do pokojówki — i każ powiedzieć odźwiernemu, że dzisiaj nie przyjmuję nikogo.
— Dobrze, Pani, — odpowiedziała panna Liza.
I wyszła z pokoju.
Pan de Luceval uwiadomił żonę że nie będzie w domu na obiedzie; nastąpiło to z tego powodu: powiedzieliśmy już, że oddalił się od Pani de Luceval nadzwyczajnie oburzony i z silnem postanowieniem użycia praw swoich i narzucenia jéj swej woli i kapryśnych zamiarów podróżowania.
Zaledwie kilka kroków oddalił się od domu, gdy w tem napotkał go mężczyzna mający około czterdziestu pięciu lat wieku, powierzchowności odznaczającéj, lecz którego rysy znękane, wycieńczone zbytkami, nosiły na sobie ślady i zmarszki przedwczesnéj starości; twarz jego surowa zimna i dumna, przybrała na widok Pana de Luceval wyraz uprzedzającéj grzeczności, i ukłoniwszy mu się nader uprzejmie, rzekł do niego:
— Wszakże mam zaszczyt mówić z Panem de Luceval?
— Tak jest, Panie...
— Właśnie udawałem się do Pana, chcąc mu złożyć moje przeproszenie i dzięki zarazem.
— Zanim przyjmę jedne i drugie, mogęż przynajmniéj wiedzieć kto...
— Kto jestem?... przebacz Pan, żem tego pierwéj nie uczynił... Jestem d’Infreville... i nazwisko moje, ile się spodziewam nie jest Panu zupełnie obcem?...
— Rzeczywiście, Panie, — odpowiedział Pan de Luceval zdając sobie przypominać jakąś okoliczność, — obaj mamy wspólnych przyjaciół... i winszuję sobie tego szczęścia które mi nastręcza sposobność poznania Pana osobiście... Ale nie jesteśmy zbyt daleko od mego mieszkania, i jeżeli mi Pan raczysz towarzyszyć... oddaję się na rozkazy Pańskie.
— Naprzód byłoby mi nieprzyjemnie, zwracać Pana do domu... Potem, jeżeli Panu mam wszystko wyznać, — dodał P. d’Infreville z uśmiechom, — obawiam się spotkania z panią de Luceval.
— Dla czegóż to, Panie?
— Tyle popełniłem względem niej uchybień, że trzeba będzie, ażebyś Pan był tak dobrym i raczył wyjednać dla mnie przebaczenie, zaczem będę miał zaszczyt być jéj przedstawionym.
— Daruj mi Pan, — rzekł mąż Florencyi, coraz bardziej zdziwiony, ale ja Pana nie rozumiem.
— Wytłómaczę się Panu jaśniéj... ale jesteśmy właśnie na polach Elizejskich; więc jeżeli Pan chcesz będziemy mogli przechodząc się rozmawiać.
— Jak się Panu podoba...
I Pan de Luceval który nawet i do chodu przejął część swojej wielkiéj działalności, zaczął przechadzać się ogromnym krokiem w towarzystwie, albo raczéj goniony przez Pana d’Infreville, który będąc schorzałym i zużytym, i wielką trudnością utrzymywał się na równi ze swym szybkonogim towarzyszem; lecz pomimo tego wszystkiego, zawięzując dalszą rozmowę, rzekł do niego głosom nieco zadyszanym.
— Powinienem był, mając zaszczyt wymienić Panu przed chwilą moje nazwisko... dodać zarazem że ono nie może Panu być nieznanem; jakoż uczyniwszy to, odpowiedziałeś mi Pan że mamy wspólnych przyjaciół... i że... Lecz przebacz Pan... chciałem o jednę prosić łaskę, — rzekł Pan d’Infreville, przerywając sobie zupełnie zadyszany.
— O co panu idzie?
— Chciałem Pana prosić, ażebyś trochę wolniej postępował... nie mam mocnych piersi, i uważasz Pan, że mi już tchu brakuje.
— Przeciwnie, ja to powinienem Pana prosić o przebaczenie mi tego pośpiechu: jest to zły zwyczaj którego żadną miarą pozbyć się nie mogę, zresztą, jeśli Pan sobie życzysz, możemy usiąść, oto są ławki...
— Najchętniej Panie, — rzekł Pan d’Infreville siadając skwapliwie na ławce, przyjmuję wniosek pański z największą przyjemnością.
Gdy już obadwaj usiedli, Pan d’Infreville odezwał się znowu: Pozwól mi Pan zwrócić jeszcze swą uwagę i na to, że nazwisko moje musi Panu być znanem nie przez same tylko pośrednictwo naszych wspólnych przyjaciół.
— Jakim sposobem... przez kogo?
— Oto... przez panią de Luceval.
— Moją żonę?
— Nie inaczéj, Panie. Nie dla togo, ażebym już miał kiedyś zaszczyt być jéj przedstawionym, i z którego to powodu trochę za późno proszę o przebaczenie. Ale Pan będziesz pobłażającym, nie prawdaż? bo ja bardzo długo wcale nie ruszałem się z domu. Chciałem tylko Panu przypomnieć; że ponieważ Pani d’Infreville, moja żona, jest w bardzo bliskich stosunkach z Panią de Luceval, przeto i my, dzięki ich przyjaźni, nie jesteśmy sobie obcymi; zażyłość ich poczęła się w klasztorze, i nigdy przerwaną nie była, ponieważ widują się z sobą niemal codziennie... zatem...
— Przebacz Pan, — rzekł de Luceval przerywając swemu towarzyszowi i wpatrując się w niego z nowem zadziwieniem, — zapewne w tem jest jakaś pomyłka?
— Pomyłka?
— Albo przynajmniej nieporozumienie co do nazwisk.
— Jakto Pnnie?
— Ja rzadko opuszczam Panią de Luceval; przyjmuje ona bardzo mało osób u siebie, i nigdy jeszcze nie miałem przyjemności widzieć u niéj Panią d’Infrevilie.
Mąż Walentyny zdawał się nie wierzyć własnym uszom i dodał głosem stłumionym;
— Pan mówisz że...
— Że nigdy nie miałem zaszczytu widzieć Panią d’Infreville u mojéj żony...
— To być nie może Panie... moja żona wiecznie przesiaduje u Pańskiéj żony!
— Powtarzam Panu, żem nigdy nie widział Pani d’Infreville u Pani do Luceval.
— Nigdy!... — zawołał mąż Walentyny, z wyrazem takiego zdumienia, że Pan de Luceval zdziwiony spojrzał na niego, mówiąc:
— Dla tego też, zwracałem uwagę Pańską że to musi być jakaś omyłka w nazwiskach... kiedyś mi Pan mówił, że moja żona codziennie przyjmuje u siebie Pańską żonę.
Pan d’Infreville zbladł jak chusta; grube krople potu spłynęły z jego łysego czoła. Gorzki i gniewny uśmiech osiadł na jego zwiędłych ustach; lecz tłumiąc wzruszenie swoje, i pragnąc w oczach obcego człowieka rzecz całą przyjąć w sposób obojętny, dodał głosem szyderskim.
— Na szczęście... jest to rzecz zwyczajna pomiędzy mężami... i powinniśmy czuć trochę litości jedni dla drugich... Zresztą... na każdego przyjdzie koléj, bo niewiadomo co się jeszcze stać może.
— Co Pan przez to rozumiesz?
— Ah!... moje wątpliwe dotąd podejrzenie było aż nadto sprawiedliwe... rzekł z cicha P.
d’Infreville z tłumioną wściekłością, — czemuż nie starałem się pierwéj dowiedzieć o prawdzie!... o! kobiety!... kobiety!...
— Jeszcze raz proszę, chciéj się Pan wytłómaczyć...
— Panie, — odpowiedział d‘Infreville, głosem prawie uroczystym, — jesteś człowiekiem honoru, oddaję się tedy prawości Pana, będąc przekonanym, że świadectwo Pańskie nie zawiedzie mnie kiedy potrzeba będzie zawstydzić i ukarać taką podłość... Gdyż teraz domyślam się wszystkiego... O! kobiety!... kobiety!...
Pan de Luceval obawiając się ażeby wykrzykniki jego towarzysza nie zwróciły baczności innych osób siedzących w bliskości, starał się uspokoić go, gdy przypadkiem ujrzał własne go lokaja któremu przyjaciółka Walentyny poleciła oddać list na pocztę.
Człowiek ten, trochę głupowaty, trochę włóczęga, szedł zwolna kołysząc się i trzymając w ręku poruczone sobie pismo. Pan de Luceval widząc w jego ręku list napisany zapewne przez Florencyę po owéj sprzeczce porannéj, uległ pod wpływem niepokonanego uczucia ciekawości. Przywołał więc lokaja który skwapliwie zbliżył się do niego i zapytał go:
— Gdzie idziesz?
— Idę, Panie, kupić fijołków dla Pani, i zanieść ten list na pocztę.
I pokazał swemu panu poruczone sobie pismo.
Ten wziął bilet do ręki, spojrzał na niego i nie był w stanie ukryć żywego poruszenia jakie nagłe zdziwienie w nim wywołało; poczem, przyszedłszy nieco do siebie rzekł do służącego skinąwszy ażeby się oddalił.
— Dobrze... ja sam ten list oddam.
Gdy lokaj się oddalił, Pan de Luceval rzekł do męża Walentyny:
— Przebaca Pan... lecz usłuchałem jakiegoś przeczucia, które mnie nie zawiodło;... ten list mojéj żony adressowany jest do Pani d’Infreville...
— W takim razie, — zawołał d’Infreville z wyrazem niejakiéj nadziei, — sam Pan się przekonywasz... że nasze żony korrespondują z sobą.
— Prawda jest, Panie, ale dzisiaj pierwszy raz dowiaduję się o tem.
— Panie... zaklinam cię... racz otworzyć ten list... adressowany on jest do mojéj żony i całą odpowiedzialność na siebie przyjmuję.
— Masz Pan list... przeczytaj go Pan, — odpowiedział de Luceval, również ciekawy dowiedzieć się prawdy jak mąż Walentyny.
Ten, przeczytawszy bilet, zawołał:
— Czytaj Pan... prawdziwie! to oszaleć trzeba.. gdyż w liście tym, żona Pańska przypomina mojéj żonie, że cały dzień wczorajszy przepędziły razem, dzień równie przyjemny, jak ostatnią środę, i wzywa ją ażeby znowu przybyła do niej w niedzielę...
— Przysięgam Panu na honor, odpowiedział P. de Luceval przeczytawszy także ze zdumieniem list Florencyi, — przysięgam Panu, że moja żona wczoraj wstała o dwunastéj... że z wielką trudnością skłoniłem ją ażeby wyjechała zemną powozem około godziny trzeciéj potem wróciliśmy na obiad, a po obiedzie dwie osoby, liczące się do grona naszych przyjaciół, przepędziły z nami resztę wieczoru.. Co się tyczy środy, przypominam sobie doskonale, że kilka razy byłem u mojéj żony, i ręczę Panu honorem, że Pani d’Infreville nie przepędziła tego dnia u nas.
— Ale, zresztą, jakżebyś Pan ten list zdołał wytłómaczyc?
— Nie tłómaczę go wcale, ograniczam się tylko na oznajmieniu Panu tego co jest... Wierzaj mi Pan, że i mnie, równie jak Panu, leży na sercu wyjaśnienie téj tajemnicy.
— O! pomszczę się, — zawołał Pan d’Infreille z wybuchem gwałtownego gniewu. — Teraz, nie mam już żadnéj wątpliwości! dowiedziawszy się, że od jakiegoś czasu żona moja po całych dniach nie bywa w domu, powziąłem niejakie podejrzenie... Pytałem ją o przyczynę tych wycieczek, odpowiedziała mi że częstokroć całe dnie przepędza u jednéj z najlepszych swoich przyjaciółek z klasztoru, zwanej Pani de Luceval... Nazwisko to jest tak zaszczytne, rzecz tak możebną, wyrazy mojéj żony i głos były tak szczere, że jak głupiec jaki uwierzyłem wszystkiemu... Atoli jakaś podejrzliwa nieufność, połączona z chęcią uczynienia do Pana kroków przyzwoitych, skłoniła mnie do udania się do Pana, i widzisz Pan co odkrywam... O! nędznica! o! podła kobieta!...
— Zaklinam Pana, uspokój się, — rzekł P. de Luceval usiłując uśmierzyć gniew swego towarzysza, — głośna mowa nasza zaczyna zwracać powszechną uwagę.. Ludzie na nas patrzą, weźmy dorożkę... i jedźmy natychmiast do mnie; gdyż tajemnicę tę wyjaśnić trzeba koniecznie; drżę na samą myśl, że moja żona przez niecną uległość została wspólniczką tego haniebnego kłamstwa... Pójdźmy, pójdźmy Panie... Rachuję na Pana, Pan rachuj na mnie, jest to obowiązkiem ludzi uczciwych ażeby sobie wspólnie pomagali, ażeby się wzajemnie wspierali w okoliczności tak smutnéj; trzeba wymierzyć sprawiedliwość, trzeba ukarać winowajców.
— O! tak, Panie, jedność i zemsta... zemsta nieubłagana, — szepnął P. d‘Infreville.
I ponieważ gwałtowne wzruszenie powiększyło jego słabość, przymuszony był oprzeć się na ręku swego towarzysza, i tak drżący z gniewu razem z towarzyszem swoim wsiadł do pierwszego powozu który im się nawinął.
Było to może w godzinę po owem nieszczęsnem i przypadkowem spotkaniu dwóch małżonków, kiedy Florencya otrzymała bilet od Pana de Luceval z doniesieniem, że na obiad nie przyjedzie do domu.
Gdy burza małżeńska zbiera się coraz groźniéj, my powrócimy tymczasem do dwóch młodych przyjaciółek, pozostawionych sam na sam po oddaleniu się pokojówki, która przyniosła właśnie bilet Pana de Luceval.
Gdy po oddaleniu się pokojówki panie Luceval i d’Infroville pozostały same, ostatnia z nich rzekła do swej przyjaciółki:
— Chciałaś ażebym resztę dnia dzisiejszego przepędziła u ciebie; przyjęłam twój wniosek, kochana Florencjo, już to ażeby pozostać u ciebie, już też dla tego, ażeby w razie nieszczęścia nadać jakiś pozór mojemu kłamstwu...
— Ale, mój list?
— Będą myśleli żem się z nim minęła;...
i żem przybyła do ciebie po wysłaniu twego listu.
— Prawda...
— Teraz, kochana przyjaciółko... zamawiam sobie całe twoje pobłażanie, a może także i litość twoją dla reszty mego opowiadania...
— Litość, pobłażanie! czyliż nie jesteś ich naprzód pewną, biedna moja Walentyno?... Będąc w małżeństwie jak ty nieszczęśliwą, prześladowaną, upokorzoną, któżby cię nie żałował? ktoby cię nie usprawiedliwił? Ale mów... słucham cię...
— Nie wiem czym ci wspomniała o tem, żeśmy zajmowali pierwsze piętro domu Pana d’Infreville; okna mego sypialnego pokoju wychodzą na niewielki ogródek zależący od parteru domu sąsiedniego. Może na trzy miesiące przed odkryciem że mój mąż miał kochankę, i kiedy jeszcze bardzo był cierpiący, ogród i parter o których ci mówię, niezamieszkałe od pewnego czasu, wielkiéj uległy zmianie; życie jakie prowadziłam wtedy, zatrzymywało mnie prawie ciągle w pokoju, gdyż słabość męża nie pozwalała mi nigdzie wychodzić. Było to na początku lata. Zamknąwszy się w moim pokoju, kiedy Pan d’Infreville nie potrzebował moich starań, pracowałam często przy oknie otwartem, gdyż pora roku była zachwycająca. Dostrzegłam wtedy zmiany jakie zaprowadzano w ogrodzie; były one szczególne i zwiastowały gust wytworny połączony z pewną oryginalnością; nieznacznie, w mojéj smutnéj bezczynności zbudziła się moja ciekawość... Codziennie widywałam robotników wykonywających te wszystkie zmiany nie widząc przecież nigdy nowego mieszkańca parteru; tym sposobem byłam niemal obecną temu przeistoczeniu ogrodu dosyć posępnego; w jedném miejscu roskosznem oranżerya rzadkiemi napełniona roślinami i łącząca się z częścią samego mieszkania została wystawiona nad murem południowym; mur ten znikł pod grotą z kamieni skalistych, przeplatanych rozmaitem1 krzewy. Z jednéj strony téj skały, kaskada spadała do obszernego bassynu i roztaczała w koło siebie miłą świeżość... Potem galerya wzniesiona z drzewa pokrytego korą, osłoniona wiejską strzechą i wsparta na łukach, ukryła drugą część muru którą ogród ten był otoczony, sam zaś ogród został tak zapełniony kwiatami, że z mego okna wydawał mi się jak olbrzymi jaki bukiet.
— Mój Boże! jakież zachwycające miejsce, i to pośród Paryża; Ah! to prawdziwy raj!
— Rzeczywiście, było to prześliczne, gdyż mury znikły zupełnie śród najpowabniejszych widoków. Złocona ptaszarnia, pięknem napełniona ptactwem, wzniosła się na zielonej murawie, i wystawiono pewien rodzaj indyjskiego varendahu tworzącego galeryę krytą przed oknami parteru, który zastawiono sofami, tureckiemi poduszkami i grubemi kobiercami; nareszcie wniesiono tu fortepian. Ta przezroczysta galerya, zasłoniona w razie potrzeby storami, przedstawiała na lato schronienie pełne cieniu, świeżości i chłodu.
— To chyba jaka powieść z Tysiąca nocy i jedna! Jakiéj to imaginacyi potrzeba, ażeby nagromadzić tyle cudów dobrego smaku i wygody w miejscu tak szczupłem!... I twórca tego wszystkiego nie pokazał się jeszcze?
— Pokazał się dopiero kiedy wszystkie przygotowania były skończone....
— I nie byłaś tyle ciekawą, ażeby się starać dowiedzieć kto był tym tajemniczym sąsiadem? Przyznam ci się że ja nie wytrzymałabym tak długo. Walentyna uśmiechnęła się smutnie i odpowiedziała:
— Przypadek chciał że siostra starego marszałka dworu Pana d’lnfreville była jedyną służącą tego tajemniczego sąsiada. Uwiadomiona przez swego brata, ona to nastręczyła swemu panu to mieszkanie i ten ogród. Pewnego dnia, chcąc zaspokoić moją ciekawość, zapytałam naszego marszałka, czy nie wie kto miał zająć parterowe mieszkanie sąsiedniego domu; odpowiedział mi że to jego siostra jest służącą tego nowego lokatora. Tym sposobem dowiedziałam się niektórych szczegółów które już aż nadto zbudziły moje zajęcie.
— Doprawdy? i któż to był, kochana Walentyno?
— Powiedziano mi, że nie masz na świecie lepszéj i szlachetniejszéj od niego duszy; ażeby ci pomiędzy wielu innemi, jeden dać przykład, oto, po śmierci stryja po którym dosyć znaczne odziedziczył dobra, chciał przyjąć kilku służących, lecz ta stara służąca, o któréj ci mówiłam, a która była jego mamką, rzekła do niego ze łzami w oczach, że nigdy nie pozwoli, ażeby prócz niéj inni służący mieli mu usługiwać. Daremnie jéj przyrzekał, że ona będzie nad wszystkiemi, że uważaną będzie zawsze za jego powiernicę i gospodynię... ale nie chciała na to przysłać. On, w dobroci swojéj niepojętéj, nie nalegał już więcéj, i pomimo majątku swego, zatrzymał do swych usług tę jednę tylko kobietę.. Wydaje ci się to może śmiesznem, kochana Florencyo, lecz...
— Co mówisz?... przeciwnie... znajduję to uczucie rozrzewniającem w swojéj delikatności... Wszakże częstokroć nie potrzeba nam więcéj ażeby charakter jaki osądzić.
— Dla tego też od téj chwili uważałam naszego sąsiada za człowieka dobrego i szlachetnego... Pierwéj jeszcze za nim go poznałam, dowiedziałam się że się nazywa Michał Renaurd...
— Ah!... mój Boże!... — zawołała Pani de Luceval. — Michał Renaud!
— Tak... ale cóż tobie jest, Florencyo?
— To rzecz szczególna.
— Dokończ...
— Czy to syn jenerała Renaud, poległego w ostatnich wojnach Cesarstwa?
— Tak jest... więc go znasz?
— On jest kuzynem pana de Luceval.
— Michał!!
— I nie masz prawie jednego dnia, ażeby mój mąż nie wspominał mi o nim...
— O Michale?
— Nie inaczéj... Lecz nigdy go nie widziałam, bo, chociaż był uwiadomiony o ślubie Pana de Luceval ze mną, jak wszyscy członkowie jego rodziny,... nie był jeszcze u nas z odwiedzinami;... zresztą, nie dziwi mnie to bynajmniéj... gdyż mój mąż zawsze mało miewał z nim stosunków...
— Doprawdy, niepokoi mnie to co mi powiadasz... Michał... jest kuzynem twego męża...
I jakże to, z jakiego to powodu twój mąż wspomina tak często o Michale?
— Niestety, biedna moja Walentyno, z powodu wady, która jak się zdaje, jest mi wspólną z Panem Michałem Renaud, wady która powinna być rękojmią dla mego męża, a która właśnie do rospaczy go przywidzi, ale mężczyźni są tak dziwni!
— Zlituj się, mów jaśniéj.
— Wiadomo ci, że w klasztorze uchodziłam powszechnie za nieuleczoną próżniaczkę...
Ileż to napomnień, ile kar zniosłam za tę ulubioną moją wadę!
— Prawda.
— Otóż! wada moja przybrała niesłychane rozmiary,... tak niesłychane że zamieniła się prawie w zaletę.
— Cóż to znaczy?
— Wyobraź sobie, ie zamiast chęci naśladowania, czuję największą litość dla tych nieszczęśliwych kobiet, które szalone ich upodobanie w świecie i jego roskoszach rzuca w odmęt rozrywek i przyjemności o których samo wspomnienie dreszczem mnie przyjmuje; gdyż niestety; widziałyśmy przecie te nieszczęśliwe! te dobrowolne męczenniczki udające się codziennie na trzy i cztery bale lub wieczory, nie rachując w to rozmaitych innych widowisk! Teraz dopiero biegać do swoich szwaczek, modniarek, kwiaciarek! ubierać się, rozbierać, przymierzać suknie, dać sobie wydzierać włosy, więzić się w sznurówkach, zmieniać toaletę trzy razy dziennie... walcować, galopować, polkować... o! to oszaleć trzeba! Nie! trzeba mieć żelazne członki i olbrzymią siłę, ażeby się poddawać takiemu ruchowi;... i to każdego dnia... każdago wieczoru.... każdéj nocy, przez cztery lub pięć miesięcy w roku... Ah! Walentyno, Walentyno, jakaż to różnica pomiędzy tym szałem rozrywek, z których jedna tylko na śmierć by mnie zamęczyła, a tym roskosznym spoczynkiem jakiego w tym fotelu kosztuję, gdzie życie moje przepędzam znajdując niewyczerpaną słodycz w bezczynnem wpatrywaniu się w niebo, w drzewa, w słońce, i będąc zupełnie szczęśliwą że mogę pieścić się zimą przy moim kominku, gdy tymczasem przejmujący mróz skrzypi na dworze pod memi oknami. Cóż ci mam więcéj powiedzieć, oto w każdéj porze roku doznaję tego najwyższego szczęścia, że nie potrzebuję niczem się zajmować. Żyję spokojnie, marząc, dumając już to na jawie już na pół uśpiona, lub odczytując niekiedy poetów, bo i tu, po każdym wierszu znajduje się długi wypoczynek dla myśli... Słowem, ja zdolnam, przyznając się i do tej okropności, przeleżeć cały dzień na murawie... zajmując się, to spaniem, to przypatrywaniem się mijającym obłokom, to słuchaniem szmeru wietrzyka w trawkach i liściach, lub brzęku owadów... lub szumu wody; wierzaj mi, droga Walentyno nigdy dzika i marząca próżniaczka Ameryki nie czuła z większą odemnie roskoszą tego nieskończonego szczęścia, jakie się w błogiem far niente zawiera, i nigdy nie była tkliwiéj odemnie wdzięczną temu Bogu, który nas obdarzył szczęściem tak prostem i tak łatwem.. Ale, Walentyno, — dodała młoda kobieta przypatrując się z zadziwieniem swéj przyjaciółce, — co ci jest? To niespokojne spojrzenie... to wzruszenie które zaledwie powściągnąć zdołasz... Walentyno, jeszcze raz się pytam... błagam cię... odpowiedz mi.
Po chwili milczenia, Pani d’Infreville, przetarłszy ręką czoło, rzekła głosem lekko wzruszonym.
— Posłuchaj... końca mego opowiadania, Florencyo... odgadniesz sama to... czego nie mogę.. czego nie śmiem powiedzieć ci w tej chwili...
— Mów tedy, mów... proszę cię...
— Kiedym pierwszy raz ujrzała Michała, znajdował się właśnie pod tą krytą galeryą o któréj ci poprzednio wspomniałam... W ciągu lata przepędzał w niéj całe swoje życie; będąc ukrytą za żaluzyą mogłam mu się przypatrywać dowolnie; nie zdaje mi się ażeby można wyobrazić sobie rysy piękniejsze od jego rysów... Spoczywając w długim szlafroku z jedwabiu indyjskiego na dywanie tureckim... palił spokojnie nargile w postawie pełnéj niedbałości mieszkańca wschodu... z oczyma wlepionemi w swój ogród zapełniony kwiatami, zdawał się przysłuchiwać z zachwyceniem szmerowi kaskady i śpiewowi pięknéj swojéj ptaszarni;... potem wziął książkę do ręki, którą od czasu do czasu odkładał jak gdyby rozmyślał nad tem co przeczytał;... nareszcie przybyło dwóch jego przyjaciół... Jeden z nich uważany jest słusznie za człowieka najznakomitszego w naszéj epoce, był to M.***
— Rzeczywiście, nie znam człowieka znakomitszego i posiadającego większe od niego poważanie.
— Znałam go z widzenia i ze sławy; jego bardzo wysokie położenie, różnica wieku istniejąca pomiędzy Michałem a nim, uczyniły w moich oczach jego wizytę u młodego nieznanego człowieka, rzeczą prawie nadzwyczajną.
— Zaiste, i mnie się to wydaje nader pochlebnem dla naszego Kuzyna.
— Michał przyjął go z ujmującą poufałością. Zdawało mi się że M*** obchodził się z nim na stopie zupełnéj równości. Nareszcie rozpoczęła się między nimi długa rozmowa; będąc zbyt oddaloną, nie mogłam z niej niedosłyszeć. Lecz chcąc sobie niedogodność tę wynagrodzić, i będąc ciągle ukryła za żaluzyą, wzięłam perspektywę teatralną, i z największą bacznością przypatrywałam się rysom Michała podczas téj rozmowy; nawet poruszenia ust jego widziałam jak najwyraźniéj: szczególnéj przyjemności doświadczałam w tem śledzeniu, i, nie domyślając się wcale przedmiotu rozmowy, dostrzegłam łatwo z pewnych poruszeń, że powstała jakaś sprzeczka pomiędzy M*** a Michałem.. Naprzód ostatniego z nich zbijano energicznie; wkrótce atoli domyśliłam się z wyrazu rysów M*** że powoli dał się Michałowi przekonać... ale nie bez oporu. Niekiedy jednak znak zupełnego potwierdzenia świadczył o zwycięztwie jakie Michał odnosił, i które też w końcu przy nim ostatecznie zostało; nie jestem w stanie opisać ci wdzięku jego rysów podczas tej długiéj rozmowy; ze zmiany ich, z ruchów, widziałam że kolejno używał to ognistéj wymowy, to delikatnego szyderstwa lub głębokich rozumowań, ażeby odpowiedzieć swoim przeciwnikom i skłonić ich na swoją stronę; ci zaś wskazywali swoje przyzwolenie uśmiechem lub wyrazem przekonania i uległości. Rozmowa ta długo trwała; gdy się nareszcie skończyła, przyjaciele Michała pożegnali się z nim z oznakami największéj życzliwości; zdawało się jak gdyby się chciał podnieść ażeby ich wyprowadzić, lecz zmusili go wesoło ażeby pozostał na swoim dywanie, i jak gdyby mu chcieli powiedzieć: — że zbyt dobrze wiedzą ileby to kosztowało jego lenistwo gdyby się musiał poruszyć. — Dowiedziałam się później że M*** mając obrać pewne bardzo ważne postanowienie, przybył, jak mu się to często zdarzało poradzić się w tym względzie Michała, którego wielki takt i zdrowy rozsądek były równie wzniosłe jak gruntowne.
W miarę opowiadania Walentyny, Florencya tem więcéj zajmowała się niem i jego bohatyrem że znajdowała wiele wspólności pomiędzy jego charakterem i gustami a swojemi własnemi... Pan de Luceval opowiadając jej o nieuleczonem lenistwie swego Kuzyna Michała, jak gdyby jej chciał dać pewien przykład i nastraszyć ją zarazem, nigdy jéj nic nie wspomniał o tem coby mogło usprawiedliwić lub upoetyzować tę moralną i fizyczną skłonność do lenistwa.
Florencya zrozumiała wtedy uczucie zadziwienia, a może nawet zazdrości mimowolnéj, którego Walentyna ukryć nie zdołała, kiedy przyjaciółka tłomaczyła jéj naiwnie teoryę lenistwa i roskosze jakich z tąd doznawała...
Wprawdzie, Pani d’Infreville nie mogła pod żadnym względem być zazdrosną względem Pani de Luceval; byłoby to szaleństwem gdyż Florencya nie znała Michała Renaud, i okazywała się zbyt szczerą przyjaciółką, ażeby go miała późniéj chcieć poznać w jakich podstępnych zamiarach rywalizacyi... Jednakże Walentyna, będąc podejrzliwą jak wszystkie dusze gwałtowne i namiętne, nie mogła stłumić w sobie pewnego rodzaju uczucia wątpliwéj i niespokojnéj zazdrości, połączonego z wyrzutami względem siebie saméj. Niestety! myślała ona o wszystkich żywiołach sympatyi i współczucia, które objawiały się w dziwnem podobieństwie charakteru jakie dostrzegała w Florencyi i Michale Renaud.
Pani d’Infreville zbyt była przenikliwą ażeby nie miała dostrzedz, że jéj przyjaciółka odgadła przyczynę wzruszenia, którego Walentyna przed chwilą utaić nie mogła.
Po chwili namysłu i milczenia Florencya rzekła do Walentyny:
— Pojmuję to doskonale, że rozmaite zdarzenia tego pierwszego dnia w którym ujrzałaś naszego kuzyna Michała, uczyniły na tobie moja biedna przyjaciółko, żywe wrażenie; znalazłaś go mężczyzną rzadkiéj piękności, umysł jego był wyższym, ponieważ zdawał się wywierać pewien wpływ na jednym z łudzi najznakomitszych naszej epoki, i nareszcie to coś wiedziała o względności Michała dla jego staréj mamki, wszystko to dowodziło ci tkliwości i wspaniałomyślności jego serca... Niestety! nie potrzeba ci było tyle na raz jeden przedmiotów ażeby obudzić twoje zajęcie w tem smutnem położeniu w jakiem się naówczas znajdowałaś.
— To też... Florencyo... jeżeli mnie nie usprawiedliwiasz... to przynajmniéj pojmujesz jakim sposobem to uczucie mogło powstać w mojem sercu.
— Nie tylko pojmuję, ale usprawiedliwiam cię nawet... Przejęta zgryzotą i upokorzeniem od męża doznawanem, zostawałaś w okropnem położeniu! Jakże nie miałaś szukać rozrywki i pociechy jakiejkolwiek?
— Nie potrzebuję ci wspominać, że całą noc, mimowolnie myślałam o Michale.... Nazajutrz, jak tylko mogłam najspieszniéj, pobiegłam znowu do okna; dzień był prześliczny; Michał, równie jak w wilią przepędził go cały w galeryi, leżąc na swoim dywanie, paląc, marząc, czytając i zachwycając się, jak mi to późniéj powiedział, szczęściem istnienia. Tego dnia, ujrzałam przybywającego do niego człowieka, ubranego czarno, i mającego pod pachą ogromny portefel; nie wiem dla czego, lecz zdawało mi się przy pomocy mojéj perspektywy, że to był jakiś ajent lub pełnomocnik; rzeczywiście wydobył on z portefelu jakieś papiery; chciał je odczytać Michałowi, lecz ten odebrał je od niego i nie czytając wcale podpisał, poczem pełnomocnik wydobywszy z kieszeni paczkę biletów bankowych oddał je Michałowi, prosząc go ażeby je przeliczył, czego ten jednak nie uczynił, okazując mu tym sposobem ślepe zaufanie.
— Z tego wszystkiego, pokazuje się, — rzekła Fiorencya, — że nasz kochany kuzynek nie dba wcale o swój interes.
— Aż nadto... na jego własne nieszczęście...
— Czyliżby jego majątek?...
— Dowiesz się o wszystkiem... tylko miéj jeszcze chwilkę cierpliwości; w ciągu tego dnia, który przeszedł jak wszystkie inne, na zupełnej bezczynności, służąca Michała przyniosła mu list jakiś; przeczytał go. Ah! Florencyo, nie widziałam nigdy ażeby politowanie mogło tkliwiej wyrazić się na twarzy człowieka! Oczy jego napełniły się łzami; otworzył stolik w którym zamknął bilety bankowe, i dał jeden mamce. Pierwszem poruszeniem tej zacnéj kobiety było rzucić się na szyję Michałowi. Nie wysławisz sobie, z jakiem roskosznem wzruszeniem zdawał się odbierać te pieszczoty prawie macierzyńskie.
— Dobre i szlachetne serce, — rzekła Florencya rozrzewniona.
— Słońce zaszło już od dawna, kiedym mogła zamknąć się w pokoju i powrócić nareszcie do mego ulubionego okna... — mówiła dalej Walentyna. — Szukałam właśnie oczyma Michała, gdy w tem ujrzałam jakąś młodą kobietę wchodzącą do galeryi... i biegnącą prosto do niego.
— Ah! biedna Walentyno!
— Okropny cios dotknął serce moje... Była to niedorzeczność, szaleństwo, bo przecież nie miałam żadnego do niego prawa;... lecz wrażenie to było mimowolne; oddaliłam się natychmiast od okna... rzuciłam się na krzesło... i zakrywszy twarz rękoma długo płakałam... potem ogarnęło moje jakieś bolesne marzenie; w dwie godziny potem, usłyszałam nagle przegrywkę na fortepianie, a wkrótce potem dwa głosy zachwycającéj harmonii, zaczęły śpiewać ów namiętny duet Matyldy i Arnolda z Wilhelma Tella.
— Więc to był Michał!
— Tak jest... on... i ta kobieta.
Trudno byłoby wyrazić w jaki sposób Walentyna wymówiła te wyrazy: I,... ta kobieta!
Po chwili smutnego milczenia dodała:
— Noc była spokojna, cicha; to dwa głosy dźwięczne, pełne ognia, zdawały się do nieba podnosić, jakby śpiew szczęścia i miłości; przez jakiś czas słuchałam ich mimowolnie...
ale w końcu tak mi to było przykro, że nie mając odwagi oddalić się, zakryłam uszy rękami;... potem, wstydząc się tej śmiesznéj słabości,... i chcąc w saméj boleści znaleść jakiś gorzki urok... słuchałam znowu; lecz śpiew już ustał... Zbliżyłam się do okna;... kwiaty ogrodu napełniały powietrze balsamiczną wonią,... świeżość nocy była roskoszna;... najmniejszy powiew wiatru nie poruszał drzewa;.... wątłe światło, jakby blask alabastrowéj lampy przedzierał się przez spuszczone story galeryi;... zupełne milczenie panowało czas jąkiś, potem słyszałam szelest piasku skrzypiącego pod stopami Michała i téj kobiety; noc była dosyć jasna, widziałam oboje. Przechadzali się zwolna, trzymając się czuło pod ręce;... nagle zatrzasnęłam okno; zabrakło mi sił, i noc przepędziłam okropną. Ah! Florencyo, ileż to nowych, gwałtownych strasznych namiętności zbudziło się we mnie przez te dwa dni! Miłość, żądza, zazdrość, nienawiść, wyrzuty, tak... wyrzuty... gdyż od tej chwili czułam, że niezwalczona siła popychała mnie do méj zguby... i że upadnę w téj walce; znasz energię, siłę mego charakteru... Energia ta i siła... nie odstąpiły mnie w téj miłości nieszczęsnéj... Cóż ci mam więcej powiedzieć?... Długo broniłam się mężnie... lecz kiedy niecne i grubiańskie postępowanie mego męża przywiodło mnie do rospaczy, zdawało mi się że wszystkie węzły zerwane zostały między nami... i ślepo oddałam się namiętności która mnie trawiła.
— Przynajmniéj, byłaś... szczęśliwą, Walentyno... bardzo szczęśliwą...
— Naprzód były to roskosze nieba jakkolwiek zaćmione nieco wspomnieniem téj kobiety, z którą Michał rozłączył się już od dawna. Była to sławna śpiewaczka, znajdująca się teraz, ile mi się zdaje, we Włoszech... Znalazłam go takim jakim go sobie marzyłam, umysł wzniosły i czarujący, serce wyborne, delikatność nadzwyczajna, wesołość i dobry humor niezmienne... tkliwość namiętna, względność, grzeczność... słowem wszystko jednoczył w sobie... Jednak stosunki nasze dopiero dwa miesiące trwały; ubóstwiałam Michała, a byłam najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
— Biedna Walentyno! jakimże to sposobem? Stosownie do tego co mi opowiadasz, Michał musiał jednoczyć w sobie wszystkie przymioty mogące uczynić cię szczęśliwą?
— Tak jest, — odpowiedziała Walentyna z westchnieniem; — lecz te wszystkie przymioty były w nim sparaliżowano przez jednę nieuleczoną wadę, przez...
I Pani d’Infreville zatrzymawszy się nagle, zadrżała.
— Walentyno, czemuż nie kończysz? — Zapytała Florencya spoglądając na nią z zadziwieniem, — dla czegóż to milczenie. Mów, zaklinam cię. Czyliż nie posiadam całej twojéj ufności?
— Alboż nie dałam tego dowodów, składając ci moje wyznanie?
— Tak... o! tak! Ale dokończ.
— Zresztą, — rzekła pani d’Infreville po chwili milczenia, — ty zrozumiesz moje wachanie. Oto! wszystko co było dobrego, doskonałego, wzniosłego, tkliwego w Michale, było zepsute przez nieuleczoną jego opieszałość.
— To jak ja, — zawołała Pani de LucevaJ, i ty lękałaś się powiedzieć mi o tem...
— Nie... nie... Florencyo, twoja opieszałość, twoje lenistwo są powabne.
— Pan de Luceval nie podziela wcale tego zdania, — rzekła młoda kobieta uśmiechając się nieznacznie.
— Lenistwo twoje nie ma przynajmniéj, ani dla twego męża, ani dla ciebie przedewszystkiem, żadnych złych skutków; lenistwo to stanowi twą roskosz, i nikt na niem nie cierpi... Ale w Michale miało ono skutki fatalne: naprzód pozostawił swoje interessa majątkowe ich własnemu biegowi nie chcąc się niemi nigdy zajmować; pełnomocnik jego, człowiek przeniewierczy, zachęcony tem niedbalstwem, nie poprzestając na haniebnem okradaniu go, wciągnął go w operacye niekorzystne dla siebie, zgubne dla Michała, który brzydził się najmniejszem utrudzeniem umysłowém dla sprawdzenia jego rachunków; cóż ci mam więcéj powiedzieć? w obecnéj chwili nie wiem czy mu jeszcze pozostało tyle ażeby mógł wyżyć w sposób jak najumiarkowańszy.
— Mój Boże! biedny chłopiec! jakże to smutno! Ale czemuż twój wpływ nie zdołał pokonać tego nieszczęsnego lenistwa?
— Mój wpływ, — rzekła Walentyna uśmiechając się z goryczą — jakiż wpływ można wywrzeć na podobny charakter? Rozumowanie, naleganie, przestrogi, prośby, wszystko rozbija się o tę bezwładność zadowoloną i pogodną zawsze. Gdyż u Michała nigdy nie usłyszysz słowa surowego lub gniewnego, unika on zniecierpliwienia lub gniewu jak trudu jakiego; zawsze spokojny, uśmiechający i czuły, odpowiada na najrozsądniejsze upomnienia, na najtkliwsze błagania, żartem lub pocałunkiem... Tak to żartując z moich próśb, przyszedł do położenia które mnie trwogą za niego przejmuje; gdyż mogąc żyć aż dotąd w tem niedbalstwie, w téj bezczynności którą nad wszystko ceni, gdy upadek jego nastąpi, niezdolnym będzie znaleść dosyć odwagi, dosyć siły ażeby się wydobyć z tak smutnego położenia.
— Masz słuszność... Walentyno... jest to rzecz nierównie ważniejsza aniżeli myślałam.
— To rzecz ważna... o! bardzo ważna, — odpowiedziała młoda kobieta z drżeniem, — gdyż nie znasz okropnéj myśli która mnie jak mara jaka ściga...
— Co mówisz?
— Michał posiada umysł bardzo trafny i posiada zbyt wielki rozsądek ażeby się mógł mylić względem przyszłości swojéj; wie on dobrze. że gdy ostatniego wyda luidora, nie może się znikąd spodziewać pomocy, a tem mniéj od siebie samego...
— O czemże on tedy myśli?.
— O czem! — powtórzyła Walentyna z drżeniem...
Poczem westchnęło głęboko i dodała głosem wzruszonym:
— O czem myśli?... on się zabije...
— Wielki Boże!.. czy ci to wyznał?
— O! nie, — odpowiedziała Walentyna ze smutkiem i większą jeszcze goryczą; nie, nie śmiał uczynić mi takiego wyznania... ponieważ odkrycie to sprowadziłoby... jak to powszechnie mówią, gwałtowne!: scenę z mojéj strony, sprowadziłoby łzy, żale, wyrzuty bez końca... Nie, on mi nie wyznał że się zabije przez lenistwo, jak dotąd żył przez lenistwo... lecz pewnego razu wymknęło mu się śród śmiechu jak gdyby z rzeczy najprostszéj w świecie to dziwne zdanie: Szczęśliwi umarli... wieczni próżniacy...
— Ah! Walentyno... to myśl okropna!
— A jednak, widzisz, ja zmyślą tą żyję, — rzekła nieszczęśliwa kobieta zalewając się łzami. I ta trwoga która nad mojemi wszystkiemi panuje myślami, nad każdym moim krokiem, ja muszę ukrywać ją przed nim, bo gdyby mnie widział smutną, roztargnioną, wiesz ty coby on mi powiedział z tkliwym swoim i ujmującym uśmiechem?
„Biedna moja Walentyno, po co ten smutek? Nie jesfeśmyż młodzi, szczęśliwi i kochający się wzajemnie? Myślmy tylko o szczęściu... Kocham cię tyle ile cię kochać mogę i umiem; przyjmij mnie więc takim jakim jestem... jeżeli zaś nie, jeżelim cię mimowolnie zasmucił, jeżeli ci się już więcéj nie podobam... porzuć mnie, poszukaj sobie lepszego, i zostańmy przyjaciółmi... W mojem rozumieniu miłość powinna tylko być radością, szczęściem, czułością i wypoczynkiem!... Powinna ona być pięknem jeziorem zawsze świeżem i spokojnem, w którem odbijają się najpowabniejsze obrazy życia. Po co ją zaciemniać, po co ją mącić wstrząśnieniami i niespokojnością? Nie możnaż się kochać spokojnie? Słuchaj, mój aniele, używajmy w pokoju naszej młodości; kto w swojem życiu przeżył dziesięć dni szczęścia zupełnego, pogodnego, ten może umrzeć mówiąc: dzięki ci Boże!!... My przeżyliśmy sto i może więcéj dni takich!... i żyć jeszcze możemy tysiące jeżeli tylko zechcesz... gdyż ja ciebie uwielbiam, moja Walentyno; zresztą, nie jestżem ja zbyt leniwym ażeby być niestałym? Nie mógłbym bez trwogi, pomyśleć o szukaniu nowéj miłości...”
— Tak jest... — dodała Walentyna z coraz większym bólem i zapałem* gdy tymczasem Florencya zdawała się być w głębokiem pogrążona zamyśleniu — w ten to sposób Michał zapatruje się na miłość! Te przejścia z radości do łez, te nieokreślone trwogi, te zazdrości szalone, lecz okropne, które potępiają przeszłość... przyszłość nawet... które niepokoją i dręczą serce... tak jest, te gwałtowne uniesienia... te wybuchy namiętności... wywołują tylko uśmiech na ustach Michała.... Byłoby to dla niego utrudzeniem gdyby ich miał doznawać; ja, ja sama tylko doświadczam całéj ich boleści... Jego ociężałość, nie mogę bowiem powiedzieć obojętność, gdyż powiedziawszy prawdę, on mnie kocha jak umie i jak kochać może, jak to sam powiada!... jego niedbalstwo w miłości boli mnie... oburza mnie... przywodzi mnie do rospaczy; lecz powściągam się i cierpię, gdyż mimowolnie ubóstwiam go takim jakim jest; lecz to jeszcze nie wszystko: zdaje on się wcale nie domyślać podejść, trwóg, obaw przez które codziennie przechodzić muszę, gdyż ażeby przepędzać z nim całe godziny, niekiedy całe dnie nawet, muszę gromadzić kłamstwa na kłamstwa... zdawać się niemal na łaskę moich służących i wynajdywać za każdym razem nowe pozory do moich częstych wydaleń; a kiedy wracam... ah! gdybyś ty wiedziała Florencyo... jak okropny ciężar obarcza moje serce... kiedy po długiem oddaleniu wyciągnę rękę ażeby zastukać do drzwi moich, mówiąc sobie... wszystko może odkryte! A kiedy stanę przed moim mężem... spojrzeć mu w oczy... czytać z jego twarzy czy nie ma jakiego podejrzenia, drzeć, lecz drzeć wewnętrznie, na jego najmniéj znaczące pytanie, udawać spokojną, obojętną kiedy mnie największa trwoga dręczy i pali... A potem, i to już ostatnia jest boleść, ostatnia podłość... udawać uśmiechającą, nadskakującą nawet, dla męża którym się brzydzę... Tak,... muszę mu pochlebiać, bo go się lękam!... i ponieważ usiłuję zmylić jego podejrzenia udając wesołą i uprzejmą... Rozumiesz ty to?... niekiedy muszę być wesołą... kiedy tymczasem śmierć gnieździ się w méj duszy... Słuchaj Florencyo... to piekłem jest takie życie... a jednak... okropnem byłoby dla mnie wyrzec go się na zawsze.
— Ah!... Walentyno... — zawołała pani de Luceval, rzucając się w objęcia swéj przyjaciółki, — dziękuję ci... dziękuję... droga przyjaciółko... dziękuję!
Pani d’Infreville zdumiona postępkiem i słowy Florcncyi, przyjęła jéj uściski z wzruszeniem i zadziwieniem.
P ani de Luceval słuchała rzeczywiście swej przyjaciółki z podwójnem zajęciem i ciekawością; a nie mogąc się oprzeć swemu wzruszeniu, rzuciła się w objęcia Walentyny z tym wykrzyknikiem:
— Dziękuję ci... dziękuję, droga przyjaciółko...
Pani d’Infreville, po tem serdecznem wylaniu spojrzała z największem zadziwieniem na młodą kobietą mówiąc do niéj:
— Mój Boże!... Florencyo... wytłómacz się... za cóż mnie ty tak dziękujesz?
— To prawda, — odpowiedziała Pani de Luceval uśmiechając się w połowie, — mogłabyś mnie uważać za szaloną... ale gdybyś ty wiedziała... jaką mi wyświadczasz usługę...
— Ja?
— O nie inaczej, wielką, niezmierną usługę, dodała Florencya z wyrazem wzruszenia, pewnéj złośliwości, i naiwności zarazem trudnéj do opisania, — wystaw sobie że ja tobie z początku zazdrościłam... jakem ci zazdrościła w klasztorze, kiedym była małą panienką a tyś wychodziła za mąż... a potem, dla czegóż ci to mam ukrywać? znalazłam w charakterze naszego kuzyna Michała tyle podobieństwa z mojemi upodobaniami i z mojem życiem, że myślałam sobie: Jakżeby mnie to wszystko zachwycało... cieszyło... co tę błędną Walentynę do rospaczy przywodzi!... ja com nigdy nie kochała... ja, właśnie pojmowałabym miłość: w lenistwie we dwoje, i zdaje mi się że byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym także miała jakiego Michałka.
— Florencyo... co mówisz?...
— Pozwól mi tylko dokończyć... i nic ukrywając nic przed tobą... ponieważ także spodziewam się rozmaitych zajść pomiędzy mną a mężem moim, który staje się dla mnie coraz nieznośniejszym... przewiduję w przyszłości (gdybym równie jak ty miała być przywiedzioną do ostateczności) konieczną potrzebę wyszukania sobie jakiéj pociechy.. w związku tak niestosownie skojarzonym.
— Ah! Florencyo! — zawołała Walentyna z wyrazem strwożonéj tkliwości, — strzeż się tego... gdybyś ty wiedziała...
— Gdybym wiedziała, — rzekła Pani de Luceval przerywając swej przyjaciółce, — gdybym wiedziała... Ale właśnie... i dzięki ci za to, teraz wiem już; i po tem wszystkiem coś mi powiedziała, wielki Boże!... — wielki Boże! dodała młoda kobieta z naiwną i niemal komiczną trwogą, — teraz kiedy wiem ile to potrzeba niespokojności, wzruszeń, trudów, zabiegów, udręczeń, ażeby mieć kochanka, przysięgam ci, że mi nigdy nawet chęć nie przyjdzie, ażebym miała sobie szukać jakiego. Nie, nie, zdaje mi się, że wolałabym raczéj udać się pod Biegun północny lub na Kaukaz z moim mężem... Kochanek!... o nieba!... ileż to trudów! Ręczę ci, że pod tym względem, moje lenistwo będzie dla mnie cnotą; rzeczywiście, każdy może być cnotliwym w miarę środków swoich, a byle tylko nim być, to jest rzecz główna. Nie prawdaż?
Florencya wymawiając te słowa, przybrała wyraz tak poważny i tak śmieszny zarazem, że jéj przyjaciółka, pomimo trosk swoich musiała się uśmiechnąć, gdy tymczasem Pani de Luceval mówiła daléj:
— Ah! biedna Walentyno... lituję się nad tobą... lituję podwójnie... bo, ty masz słuszność... że takie życie to prawdziwe piekło!
— Tak jest... tak, piekło,... i wierzaj mi Florencyo... kochana moja Florencyo, wytrwaj tylko w twojem postanowieniu, pozostań wierną twoim obowiązkom... chociaż one bardzo są dla ciebie uciążliwe! niechaj moja niedola posłuży ci za przestrogę; o! zaklinam cię, — dodała Walentyna głosem tkliwym i błagającym, — gdyż wieczne czyniłabym sobie wyrzuty, gdybym cię miała złemi natchnąć myślami lub gorszący podać ci przykład... Wyrzucałabym sobie całe życie, jak największą zbrodnię, to zaufanie które mam w tobie, Florencyo, przyjaciółko, droga przyjaciółko moja; niechaj mnie już przynajmniéj ta nowa nie spotka zgryzota... przysięgnij mi...
— Bądź spokojną, moja droga Walentyno, więcej jeszcze niżeli ty sama podzielam twoje zdanie, jeżeli to być może... Zastanów się tylko. Ja, kobieta tak leniwa, ja, co nie mogę opuścić mego fotelu ażeby oddać jaką wizytę, ja miałabym się rzucić w taki odmęt! a szczególniéj też z takim mężem jak mój, który do mnie najmniéj dziesięć razy na dzień przychodzi... ja miałabym probować podejść takiego człowieka! Ah! byłaby to praca, o któréj myśl sama zawrót głowy mi sprawia. Nie, nie, przestroga jest dobra i będzie skuteczna. Lecz mówmy o tobie;... na szczęście, nie widzę aż dotąd, ażeby twój mąż miał powziąść jakie podejrzenie.
— Mylisz się... właśnie obawiam się tego, chociaż nie mam jeszcze żadnéj pewności.
— Jakto?
— Mój mąż, jakem ci to już powiedziała, prawie ciągle żyje za domem. Wychodzi z rana po śniadaniu... jest na obiedzie najczęściéj u tej kobiety którą utrzymuje, i gdzie także wszystkich swoich przyjaciół przyjmuje. Potem, jedzie z nią do teatru... wraca znowu do niej, gdzie zwykle grają w karły bardzo grubo i przyjeżdża do domu nie prędzéj jak około trzeciéj lub czwartéj z rana.
— Piękne życie dla człowieka żonatego!
— Czy to skutkiem ślepéj ufności... czy lei przez obojętność, rzadko mnie pyta jak mój czas przepędzam... Dwa dni temu, zachorowawszy nagle, powrócił do domu około drugiéj godziny po południu; myśląc zaś że się na cały dzień oddalił, gdyż oznajmił mi poprzednio że w mieście zostanie na obiedzie, wróciłam od Michała dopiero o dziesiątéj wieczorem.
— Mój Boże! jakżeś się musiała zatrwożyć dowiedziawszy się że twój mąż powrócił! Drżę na samą myśl o tem... i mieć tutaj kochanka!
— Tak byłam przerażona, że pierwszą moją my ślą było wyjść z domu i nigdy już nie wrócić do niego.
— Właśnie i jabym tak uczyniła... tylko nie wiem... nie! rzeczywiście, jabym umarła ze strachu.
— Nakoniec, zebrałam całą odwagę, weszłam do siebie: doktór był już przy mężu. Pan d’Infreville tak był cierpiący, że zaledwie do mnie kilka słów przemówił. Całą noc przy nim przepędziłam, doglądając go z podwójną lecz fałszywą gorliwością... Kiedy się już uspokoił nieco, zapytał mnie dlaczego na cały dzień oddaliłam się z domu i gdziem była. Przygotowałam sobie na to odpowiedź i kłamstwo: powiedziałam mu że cały dzień byłam u ciebie, jak mi się to niekiedy zdarza... ponieważ mnie zawsze samą zostawia. Zdawało się jak gdyby mi wierzył, okazując nawet że to potwierdza, że zna Pana de Luceval z nazwiska, i że mu to jest przyjemnie widzieć mnie w bliskich stosunkach z jego żoną. Sądziłam się już być ocaloną; lecz wczoraj nowa niespokojność: dowiedziałam się od panny służącéj, że mój mąż wypytywał ją bardzo zręcznie chcąc się dowiedzieć czy się często oddalam z domu.
— Mój Boże!... Jakaż to znowu trwoga dla ciebie... jakaż to niespokojność!.. i mieć tutaj kochanka!
— Obawa moja była tak wielka, że sądziłam się już być zgubioną. Chcąc za jaką bądź cenę wydobyć się z tak nieznośnego położenia, udałam się dzisiaj rano do Michała: Obierzmy już raz stanowcze jakie postanowienie, rzekłam do niego: ja wyznam, wszystko mojéj matce, powiem jéj że mąż ma wielkie podejrzenie, że pozostaje mi tylko ucieczka z jego domu. W mojéj miłości dla ciebie, Michale, znajdę dostateczną siłę do przekonania mojej matki. Nie powrócę już do męża. Dzisiaj wieczorem opuszczę Paryż razem z moją matką. Udamy się do Bruxelli; ty przyjedziesz za nami. Reszta twego mienia i moja praca wystarczą na nasze utrzymanie, a jeśli zajdzie potrzeba, pojedziemy daléj dla znalezienia innych środków; ale, chociaż życie nasze będzie ubogie, przykre, wolną przynajmniéj będę od tej okropnéj konieczności kłamania codziennie, lub przepędzenia życia w wiecznéj trwodze i niespokojnościah. Nie domyślałeś się nigdy, Michale, moich męczarni, gdyż ukrywałam je przed tobą; lecz dzisiaj nie mogę ich już dłużéj znosić.
— I przystałże na to?
— On!... — zawołała Walentyna z goryczą — o! jakże byłam szalona licząc na takie postanowienie z jego strony... Patrzał na mnie jak odurzony; ta ucieczka, to życie niespokojne, ciężkie, może nieszczęśliwe, zastraszało jego gnuśność... albo raczej jego okropny egoizm... Poczytał moje postanowienie za szaleństwo, mówiąc: że tak ważne środki można tylko w ostateczności przedsiębrać;... że mój mąż ma tylko podejrzenie... i właśnie to Michał nasunął mi myśl napisania tego listu o który cię prosiłam.
— Zresztą, Walentyno, może on ma i słuszność... wahając się jeszcze z tą ucieczką... i to nawet w twoim własnym interesie... boć przecie rzeczy nie są jeszcze na drodze tak niebezpiecznéj.
— Florencyo, przeczucie jakieś mówi mi że...
I nie mogła dokończyć. Nowe zdarzenie przerwało tę rozmowę.
Już prawie noc nadeszła. Było to w czasie ostatnich pogodnych dni jesieni, i salon w którym się dwie młode kobiety znajdowały oświecony był tylko tem wątpliwem światłem, jakie po zachodzie słońca zwykle następuje.
W tem drzwi otworzyły się nagle, i panowie de Luceva! i d’Infreville stanęli przed zdumionemi oczyma Florencyi i Walentyny.
Ostatnia z nich zdjęta przestrachem krzyknęła:
— Zginęłam!
I przejęła wstydom na widok Pana de Luceval towarzyszącego jéj mężowi, zakryła twarz chustką.
Florencya zbliżywszy się do swéj przyjaciółki jak gdyby ją zasłonić chciała, rzekła głosem rozkazującym do Pana de Luceval:
— Czego Pan chcesz?
— Przekonać panią o kłamstwach i niegodnem wspólnictwie, — zawołał Pan de Luceval groźnie.
— Dowiedziałem się, że Pani d’Infreville przepędza prawie całe dnie za domem, — dodał mąż Walentyny, zwracając się do Florencyi, gdy tymczasem przyjaciółka jéj, konwulsyjnem zdjęta drżeniem: ciągle twarz rękami zasłaniała, — wczoraj pytałem Panią d’Infrevi11e gdzie cały dzień przepędziła. Odpowiedziała mi na to, że go przepędziła u Pani. List ten, pisany przez Panią, za wspólnem porozumieniem się z moją żoną, i przeznaczony do oszukania mnie przez niecne kłamstwo, dostał się w ręce Pana de Luceval, który przysiągł honorem, i ja mu wierzę, że tu nigdy nie widział Pani d’Infreville. Nie przypuszczam wcale, ażebyś Pani chciała zaprzeczać wszelkiéj najoczywistszéj prawdzie.
— Tak jest, Mościa Pani, — zawołał Pan de Luceval, — wyznanie twoje powinno zadać ostatni cios kobiecie występnéj; niechaj to będzie karą twego bezecnego wspólnictwa.
— Wszystko co Panu na to odpowiedzieć mogę, — rzekła Florencya, jest to, że Pani d’Infreville, jest i zawsze będzie moją najlepszą przyjaciółką... im zaś będzie nieszczęśliwszą, tém więcéj liczyć może na moje do niéj przywiązanie.
— Jakto, — krzyknął Luceval, — Pani śmiesz?
— Odważę się na nierównie więcéj mój Panie, odważę się powiedzieć Panu d’Infreville, że postępowanie jego względem żony, było zawsze postępowaniem człowieka bez serca i bez honoru.
— Dosyć tego, Pani, — zawołał Pan de Luceval rozgniewany. — Dosyć!
— Nie, mój Panie, to nie dosyć, muszę jeszcze przypomnieć Panu d’Infreville że się znajduje w moim domu, a ponieważ teraz wie jak go sobie cenię, domyśli się zatem, że dłuższa jego obecność tutaj nie podoba mi się wcale.
— Masz Pani słuszność, zanadto już słyszałem, — rzekł Pan d’Infreville z szyderskim uśmiechem.
Poczem uchwyciwszy swą żonę za rękę, rzekł do niéj.
— Proszę iść zemną.
Nieszczęśliwa ta istota, odurzona, przerażona, podniosła się machinalnie i ciągle zakrywając twarz rękoma, tak dalece była wstydem przejęta i postąpiła kilka kroków, mówiąc z cicha:
— O moja matko! moja matko!
— Walentyno, ja ciebie nie opuszczę, — zawołała Florencya podnosząc się także i biegnąc za swoją przyjaciółką; lecz Pan do Luceval zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, uchwycił swą żonę i zatrzymał ją na miejscu mówiąc:
— Tego już zanadto.
D’Infreville korzystając z tego, pociągnął za sobą Walentynę, która głosem stłumionym przez gwałtowne łkanie, wyrzekła jeszcze te ostatnie wyrazy przez chustkę zakrywającą jéj usta:
— Florencyo,... bądź zdrowa!...
I wyszła za ciągnącym ją za rękę Panem d’Infreville.
Pani de Luceval, blada z oburzenia i boleści, pozostała na miejscu i trzymana przez swego męża, który puścił ją dopiero wtedy, kiedy Walentyna wyszła z salonu.
Nareszcie rzekła do niego głosem zupełnie spokojnym:
— Panie de Luceval, po grubiańsku i przemocą zadałeś gwałt mojéj osobie;... od téj chwili wszystko jest zerwane między nami.
— Mościa Pani!!
— Pan masz swoją wolą, ja będę miała moją, i pokażę to Panu.
— I jakaż to będzie ta wola Pani, — rzekł de Lucaval głosem szyderskim, czy mi ją Pani raczysz przynajmniéj oświadczyć?
— Bez wątpienia.
— Słucham tedy.
— Słuchaj Pan. Rozłączymy się przyjaźnie, bez żadnych krzyków, bez zgorszenia.
— Ah! Pani to tak łatwo urządzasz?
— Słyszałam że się to bardzo często tak urządza.
— I w siedmnastym roku życia... puścisz się Pani na świat... swobodnie...
— Puszczać się na świat!... Broń mnie Boże od tego! Pan wiesz że to jest przeciwne moim skłonnościom...
— My tutaj nie żartujemy, Mościa Pani, — zawołał de Luceval, — pytam się, czy rzeczywiście jesteś tak szaloną, że sobie wystawiasz, iż mając zaledwie lat siedmnaście... możesz sobie pozwolić żyć samotnie... kiedy zostajesz pod władzą męża?
— Ja nie myślę wcale żyć samotnie, mój Panie.
— Z kimże tedy Pani żyć będziesz?
— Walentyna jest nieszczęśliwą, udam się do niéj i do jéj matki... Dzięki Bogu, majątek mój jest niezależny od majątku Pana...
— Żyć z taką kobietą! z kobietą która ma kochanka! kobietą którą mąż dzisiaj jeszcze z domu swego wypędzi... i słusznie postąpi... z kobietą która zasłużyła na wzgardę wszystkich ludzi uczciwych... I to Pani z taką istotą chcesz wspólne życie prowadzić... Doprawdy skoro Pani masz odwagę przyznać się tylko do takiego zamiaru, to już to samo posłużyć może za powód do zamknięcia Pani w domu obłąkanych.
— Panie de Luceval, jestem nadzwyczajnie utrudzona dzisiejszemi wypadkami, zobowiążesz mnie Pan bardzo, jeżeli mi dasz chwilę wypoczynku; dodaję tylko, że jeżeli kto godzien jest pogardy ludzi uczciwych, to niewątpliwie Pan d’Infreville, gdyż jego niecne postępowanie przywiodło jego żonę do zguby. Co do Walentyny, ona zasługuje i zawsze zasługiwać będzie na moje najtkliwsze współczucie.
Ah! to rzecz niesłychana, powtarzam, że Pani zasługujesz, ażeby cię zamknąć w domu obłąkanych.
— Oto ostatnie moje słowa, Panie de :Luceval nikt mnie nigdzie nie zamknie, będę wolną i wolności mojéj używać będę jak mi się będzie podobało.
— O! zobaczymy to, moja Pani!
— Zobaczysz Pan.
Około czterech lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opowiadali.
Zima była przykra, mróz mocny, niebo szare i ponure.
Jakaś kobieta idzie spiesznie ulicą Vaugirard, zatrzymując się gdzieniegdzie dla przypatrzenia się numerom domów, jak gdyby szukała czyjegoś mieszkania.
Kobieta ta ubrana w żałobie, zdaje się mieć dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lat wieku, jest wysoka, wysmukła, brunetka, ma wielkie czarne oczy, pełne wyrazu i ognia; rysy jéj są piękne, chociaż znękane nieco; wyraz twarzy żywy i zmienny, objawia naprzemian gorzki smutek, lub niespokojność pełną niecierpliwości; chód jej niejednostajny, czasami bardzo przyspieszony, zwiastuje także mocne wzruszenie wewnętrzne.
Przeszedłszy może połowę ulicy Vaugirard, młoda kobieta, zaczęła znowu sprawdzać numera strony nieparzystej, a stanąwszy przed domem naznaczonym numerem 57, zatrzymała się, zadrżała, i przyłożyła rękę do serca jak gdyby chciała stłumić jego gwałtowne uderzenia stojąc chwilę czasu na miejscu, zbliżyła się na reszcie do bramy, potem znowu się zatrzymała z oznakami widocznego wahania; lecz ujrząwszy tablicę z kartami donoszącemi o rozmaitych lokalach do wynajęcia, zamyśliła się chwilkę i śmiało weszła do tego domu dosyć skromnéj powierzchowności, mówiąc do odźwiernego.
— Wszakże tu są mieszkania do wynajęcia?
— Są, Pani... pierwsze piętro, trzecie piętro i dwa pokoje oddzielne.
— Pierwsze... byłoby zapewne zbyt drogie dla mnie... trzecie byłoby może dla mnie stosowniejsze, jakaż jego cena?
— Sześćset franków, Pani... ostatnią ceną... zupełnie jest wyrestaurowane, tylko jeszcze papierem wykleić...
— Z iluż składa się ono pokoi?
— Jest kuchnia z któréj się wychodzi do przedpokoju, mała sala jadalna, salon, i piękny pokój sypialny z dużym gabinetem, gdzie może stać łóżko służącéj... Jeżeli... Pani chce pójść na górę... sama Pani obejrzy.
— Przedewszystkiem chciałabym wiedzieć kto mieszka w tym domu. Jestem wdową, żyję samotnie, i Pan rozumiesz dla czego zadaję takie pytanie...
— Rzecz bardzo prosta... Pani dobrodziejko... zresztą dom jest jeden z najspokojniejszych:... pierwsze piętro jest niezajęte, jakem to już Pani powiedział, na drugiem mieszka pewien professor ze szkoły prawa, człowiek czcigodny, równie jak jego żona;... nie mają dzieci wcale;... trzecie piętro jest właśnie tem mieszkaniem które Pani proponuję, czwarte za,ś złożone z dwóch małych pokoików z przedpokojem, wynajęte jest przez pewnego młodego człowieka... a kiedy mówię młodego, to nie ma jeszcze w tem nie złego, gdyż Pan Renaud może mieć od dwóuziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat wieku.
Usłyszawszy to nazwisko Renaud, młoda kobieta pomimo wielkiéj władzy jaką miała nad sobą, zbladła i zarumieniła się z kolei, bolesny uśmiech ściągnął jej usta, a jéj wielkie czarne oczy, zdawały się jaśniéj błyszczeć pod jej długiemi powiekami.
Panując jednak nad swojem wzruszeniem, rzekła głosem spokojnym i z udaną obojętnością:
— Więc mieszkanie trzeciego piętra jest bezpośrednio pod mieszkaniem tego Jegomości?
— Tak.. Pani.
— A czy on żonaty?
— Nie, Pani...
— Nie dziw się Pan tym pytaniom jakie czynię, i jakie uczynić jeszcze zamierzam; lecz wyznać muszę, że nienawidzę wszelkiego łoskotu nad moją głową i złego towarzystwa; lecz ponieważ ta część miasta, równie jak cena i rozkład lokalu zdają się dogadzać memu życzeniu, chciałabym jeszcze wiedzieć czy ten pan nie ma jakich zwyczajów hałaśliwych, i owych przyjaciół lub przyjaciółek lekkomyślnych, których byłoby mi nieprzyjemnie spotykać na schodach, wychodząc z domu lub wracając do siebie.
— On? — zawoła! odźwierny z pewnym wyrzutem, — Pan Renaud miałby u siebie przyjmować takie kobiety... ah! Pani.
I załamał dłonie.
Promyk radości i nadziei rozjaśnił na chwilę smutne rysy młodéj kobiety, która dodała z nieznacznym uśmiechem: Daleką jestem od myśli czernienia obyczajów tego Pana, i zadziwienie jakie w Panu spowodowało moje zapytanie, uspokaja mnie w tej mierze...
— Pan Renaud, jest człowiek tak porządny, jakich mało na świecie; co dzień, czy to w niedzielę, czy w święto, wychodzi o pół do czwartéj lub o czwartéj rano z domu, nie wraca prędzéj jak po północy... i nie przyjmuje nigdy żadnych wizyt.
— Wierzę temu... musiałyby to być wizyty nadzwyczajnie ranne... — rzekła młoda kobieta, zdając się być bardzo uderzoną temi wszystkiemi szczegółami. — jakto? więc on codziennie wstaje tak rano?
— Tak jest, Pani, zimą i latem... zawsze o jednej godzinie.
— Ależ,... — dodała młoda kobieta jak gdyby nie mogła uwierzyć tym słowom, — to chyba człowiek ten jest jakimś cudem pracowitości...
— Nie umiem tego Pani powiedzieć; wiem tylko tyle że to ranny ptaszek, jak kogut wiejski.
— Nie chciałabym być natrętną, mój Panie, — rzekła młoda kobieta nadzwyczajnie zdziwiona tem wszystkiem co słyszała, ale jakież jest zatrudnienie tego jegomości, który codziennie wychodzi o trzeciéj lub czwartéj z rana, i nie wraca jak dopiero po północy?
— Pytasz mnie Pani o to czego ja wcale nie wiem... to tylko jest rzecz pewna że lokator ten nie narazi się Pani w niczem...
— Rzeczywiście, trudnoby mi było wynaleść mieszkanie odpowiedniejsze moim chęciom, ale... otwarcie mówiąc, niepodobna ażebyś Pan nie znał zatrudnienia swego lokatora?
— Cóż ja Pani mam powiedzieć? od trzech lat jak Pan Renaud tu mieszka... tylko jeden list przyniesiono do niego... zaadressowany poprostu do Pana Michała Renaud... sam zaś nigdy nikogo nie przyjmuje.
— Przecież on nie jest niemy?
— Doprawdy Pani, ale też i niewiele do tego brakuje;... kiedy wychodzi... ja śpię;... kiedy wraca, toż samo... Z rana mówi do mnie: Dzień dobry, Panie Landri;... wieczorem biorąc swą świecę: Dobry wieczór, Panie Landri.... oto cala nasza rozmowa. Ah. prawda... zapomniałem jeszcze...
— Cóżeś Pan zapomniał?
— Oto, ostatniego dnia kwartału, mówi do mnie wieczorem składając swoje sześćdziesiąt franków na stole: — Kładę tu kwartalne komorne, Panie Landri;... — Nazajutrz wieczorem ja mu odpowiadam: — Koło lichtarza leży kwit pański, Panie Renaud. — Bierze go wtedy i mówi: Dziękuję, Panie Landri. — I to wystarcza znowu na całe trzy miesiące...
— Rzeczywiście... trudno jest być mniéj mównym od niego... więc Pan nigdy nie miałeś ciekawości ani chęci odgadnąć tajemnicy jego dziwnego życia? Czy jemu nikt nie usługuje?
— Nie, Pani... on sam sobie służy... To jest... sam ściele łóżko, sam czyści buty, sam trzepią suknie, i sam zamiata pokój...
— On!... — zawołała mimowolnie młoda kobieta głosem nowego i nadzwyczajnego zdumienia; lecz poprawiając się dodała:
— Jaklo?... on sobie tyle zadaje pracy?!...
— Bah! — odpowiedział odźwierny zdając się być zdziwiony tym wykrzyknikiem młodéj kobiety, — to rzecz bardzo prosta; nie każdy to może mieć pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu, i kiedy się niema czem opłacić usługi, to trzeba samemu sobie być lokajem.
— Bardzo słusznie, mój Panie, — odpowiedziała nieznajoma przybierając wyraz zwykłéj obojętności; — ale czy Pan nigdy nie byłeś w jego mieszkaniu?
— Tylko dwa razy, Pani.
— I nie widziałeś w niem nic nadzwyczajnego?
— Nie, Pani... mieszka tylko w jednym pokoju... drugi nie jest wcale umeblowany.
— A... w tym pokoju nic nie nasunęło Panu myśli, jakie może być jego zatrudnienie?
— Mój Boże, jest to pokoik jak wszystkie inne... sprzęty są w nim orzechowe... bardzo czyste... łóżko, komoda, stół i cztery krzesła, oto wszystko.
— Doprawdy, mój Panie, — rzekła młoda kobieta domyślając się nareszcie, jak te wszystkie pytania, a mianowicie jéj zadziwienia musiały wydawać się dziwnemi odźwiernemu, — spostrzegam się trochę za późno że strasznie jestem natrętną; ale Pan to rozumiesz, gdyż przekonana jestem, że od czasu jak tylko wynajmujecie mieszkania, pewnie nie mieliście lokatora podobnego do tego jegomości.
— Co do tego, to czysta prawda... Pani dobrodziejko,... lecz ponieważ Pan Renaud opłaca komorne jak najregularniéj, ponieważ nie mamy lokatora lepszego od niego, tym więcéj że on nikogo nie przyjmuje u siebie, powiedziałem sobie: Dalibóg! niech on sobie będzie czem chce... Teraz, czy Pani chce obejrzeć mieszkanie?
— Nieinaczéj, gdyż, zdaje mi się że trudnoby mi było znaleść lokal dogodniejszy dla mnie.
W chwili gdy przyszła lokatorka poszła za odźwiernym na górę, inna, dosyć ciekawa scena odbywała się w domu przyległym, którego parter zajęty był na kawiarnię.
Kawiarnia ta, mało uczęszczana, posiadała w obecnej chwili jednego tylko gościa, siedzącego przed stołem, na którym stały karafka z wodą, cukier i kieliszek absyntu.
Osobą tą która przed chwilą dopiero przybyła, był mężczyzna mający najwięcéj lat trzydzieści, chudy, żylasty, cery ogorzałéj, rysów bardzo wydatnych.. ruchów porywczych, wziął kilka gazet jednę po drugiéj, jak gdyby je przeglądał. Przy tem palił cygaro, lecz myśl jego błąkała się widocznie gdzieindziéj i nie wiązały go bynajmniéj przedmioty które czytał, jeżeli nawet czytał; zdawał się być dotknięty jakimś głębokim smutkiem, połączonym kiedy niekiedy z wielkiem rozdrażnieniem, które objawiało się w jego gwałtownych ruchach; właśnie w jednem takiem poruszeniu rzucił z niechęcią na stół marmurowy ostatnią gazetę, którą teraz przeglądał.
Po chwili namysłu przywołał nareszcie markiera głosem nakazującym i niechętnym.
Markier, człowiek z głową pokrytą szronem siwizny, przybiegł natychmiast.
— Markier! naléj mi kieliszek absyntu, — rzekł gość do niego.
— Ale, Panie... wszakże kieliszek pański jeszcze jest pełen.
— To prawda. — I wypróżnił kieliszek który markier napełnił znowu.
— Powiedz mi, — rzekł mężczyzna z cygarem, — wszakże ta kawiarnia należy do domu pod Numerem 59?
— Tak jest, Panie.
— Czy chcesz zarobić sto soldów? — dodał w krotce gość kawiarni.
A gdy markier patrzył na niego z zadziwieniem, powtórzył:
— Pytam cię, czy chcesz zarobić sto soldów.
— Ja... Panie... lecz...
— Chcesz czy nie?
— I owszem chcę, Panie, cóż mam uczynić?
— Mówić.
— Mówić.. o czem... Panie?
— Odpowiedzieć na kilka pytań.
— To rzecz najłatwiejsza... jeśli tylko będę wiedział...
— Czy dawno jesteś w téj kawiarni?
— O.... jestem w niéj od jéj założenia, Panie, od lat dziesięciu.
— Więc mieszkasz w tym domu?
— Tak jest, Panie,... sypiam na piątem piętrze.
— I znasz wszystkich lokatorów?
— Z nazwiska i z widzenia, Panie... ale na tem ogranicza się wszystko.. Jestem tu sam tylko markierem... nie mam zatem czasu zabierać znajomości z sąsiadami.
— Po chwili przykrego wahania, w której rysy mężczyzny z cygarem bolesną jakąś wyrażały trwogę, rzekł do markiera głosem nieco wzruszonym:
— Któż mieszka tu na czwartem piętrze?
— Pewna dama, Panie.
— Dama... sama jedna?
I niespokojność jego zdawała się powiększać w oczekiwaniu na odpowiedź markiera.
— Tak jest... Panie, — odpowiedział tenże — dama sama jedna...
— Wdowa?
— Tego nie wiem, Panie, nazywa się tylko Pani Luceval oto wszystko co mi wiadomo.
— Rozumiesz to dobrze, mój przyjacielu, że jeżeli ci obiecuję sto soldów, to dla tego ażebyś mi coś powiedział...
— Trudno, Panie, człowiek mówi to co mu wiadomo.
— Masz słuszność. Powiedz mi otwarcie, co tu myślą w domu o téj damie? Jak ona się nazywa? Pytanie to widocznie uczynił dla tego ażeby ukryć lekkie drżenie głosu swojego i ażeby mieć czas do pokazania wewnętrznego wzruszenia.
— Dama ta, powiedziałem już Panu, nazywa się Pani Luceval... i trzebaby nadzwyczajnie być złośliwym... ażeby o niéj coś złego powiedzieć... gdyż nigdy jéj widzieć nie można...
— Jakto?
— A tak... Panie, zawsze o pół do czwartéj lub o czwartéj z rana wychodzi z domu, tak latem jako i zimą; a ja co się nigdy nie kładę przed północą, słyszę jak po mnie dopiero wraca do domu.
— Słuchaj! to być nie może... — zawołał mężczyzna z cygarem, z równem zdumieniem jakie okazała owa młoda kobieta, dowiadując się o rannych zwyczajach Pana Renaud. — Jakto! — powtórzył, — ta kobieta wychodzi codziennie z domu przed czwartą?
— Tak, panie, słyszę zawsze jak drzwi za sobą zamyka...
— Trudno temu wierzyć, — rzekł do siebie mężczyzna z cygarem.
I po chwili milczenia dodał:
— I cóż ta kobieta może robić za domem.
— Nie wiem tego, Panie.
— Ale cóż o niéj myślą sąsiedzi.
— Nie, Panie.
— Jakto? nic!... znajdują to rzeczą naturalną?
— W pierwszych chwilach, kiedy Pani Luceval tutaj się wprowadziła... będzie temu blisko lat cztery... jej sposób życia wydawał się dosyć dziwnym, później jednak, przestano zajmować się nią... gdyż jakem to już Panu powiedział, nigdy jéj nie widać; ztąd łatwo o niéj zapominają... chociaż ona bardzo jest piękna.
— Ha! mój kochany, skoro jest tak piękna, odpowiedział nieznajomy z uśmiechem szyderskim, i jak gdyby słowa które wymawiał, paliły jego usta, — musi mieć jakiegoś kochanka... co?...
Przy czem rzucił ponurym i pałającym wzrokiem na markiera który rzekł do niego
— Słyszałem że ta osoba nikogo u siebie nie przyjmuje.
— Lecz wieczorem... kiedy wraca do domu o tak późnéj godzinie... sądzę, że nie sama wtedy przychodzi?
— Nie wiem, Panie, czy ją kto odprowadza do bramy... to tylko jest rzeczą pewną, że nigdy nic złego o niej nie słyszałem...
— Więc to sama cnota?
— Nie inaczéj... Panie... a przynajmniéj zupełnie na nią wygląda, i pewny jestem że cały dom tak jak ja, za nią Panu zaręczy.
I tym razem zupełne było podobieństwo pomiędzy uczuciem jakiego doznawał ów mężczyzna z cygarem a radością jaką okazała kobieta w żałobie, dowiedziawszy się z wstydliwych zwierzeń odźwiernego, że Pan Renaud nigdy żadnych panien u siebie nie przyjmował; lecz rysy gościa kawiarni wyjaśnione na chwilę, zachmurzyły się znowu i dodał:
— Czy też wiadomo przynajmniéj z czego ona się utrzymuje?
— I tego także nie wiem, Panie; nie zdaje się jednak ażeby żyła z kapitałów... O! o!... kapitaliści nie wstają tak rychło, zwłaszcza też w czasie jak dzisiejszy naprzykład, kiedy mróz jest taki wielki.. a właśnie biło pół do czwartéj na Luxemburgu, kiedym ją słyszał wychodzącą z domu.
— To rzecz dziwna... niepojęta! ja chyba marzę, — rzekł z cicha do siebie nieznajomy, poczem dodał głośno: — Więc to już wszystko co wiesz o niéj?
— Wszystko, Panie, i zaręczam, że tu nie ma nikogo w całym domu, coby więcej o niéj wiedział...
Mężczyzna z cygarem zamyślił się czas jakiś, i po chwili milczenia, w ciągu którego wychylił drugi kieliszek absyntu, rzucił na siół sztukę obcéj monety złotéj, i rzekł do markiera.
— Zapłać sobie co ci się należy... i zabierz sto soldów dla siebie... spodziewam się że cię nie wiele pracy kosztowały?
— Nie prosiłem o nie wcale... i... jeżeli Pan...
— Ja raz tylko mówię... zapłać sobie, — odparł głosem nakazującym nieznajomy.
Markier poszedł zmienić sztukę złota, gdy tymczasem gość pogrążył się w głębokiem zamyśleniu. Następnie, odebrawszy resztę pieniędzy, wyszedł z kawiarni.
W téjże saméj chwili, młoda kobieta o której mówiliśmy wyżéj, wychodziła z domu sąsiedniego i zbliżała się ku nieznajomemu; kiedy się mijali, spojrzenia ich spotkały się przypadkiem... Mężczyzna zatrzymał się chwilkę, jak gdyby widok téj kobiety przypomniał mu jakieś dalekie wspomnienie; potem myśląc że go pamięć zawiodła, poszedł dalej w górę ulicy Vaugirard, gdy tymczasem kobieta w przeciwną udała się stronę.
Mężczyzna z cygarem i kobieta w żałobie, przeszedłszy około siebie, postąpili około dzięsięciu kroków każde w swoją stronę;... poczem mężczyzna wracając do pierwszej swojéj myśli obejrzał się jeszcze raz za nieznajomą. Ta, w téjże saméj chwili również się obejrzała; lecz widząc że człowiek który jéj uwagę zwrócił na siebie toż samo uczynił poruszenie, odwróciła spiesznie głowę i puściła się w dalszą drogę, krokiem nieco przyspieszonym.
Lecz w chwili kiedy miała przechodzić ulicę, ażeby wejść do ogrodu Luxemburskiego, nie mogła oprzeć się mimowolnéj chęci obejrzenia się powtórnie; dla tego też zobaczyła z daleka... mężczyznę z cygarem stojącego na temże samem miejscu i ścigającego ją oczyma. Niezadowolona z tego że ją dwa razy już zdybano na uczynku, spuściła spiesznie swój czarny woal, i przyspieszywszy kroku weszła do ogrodu Luxemburskiego.
Mężczyzna, po chwili wahania, zwrócił się nagle, i szybkim krokiem zbliżył się do kraty ogrodu, za którą ujrzał tąż samą młodą kobietę idącą wielką aleją zmierzającą do obserwatoryum.
Jeden z tych niepojętych instynktów które często ostrzegają nas o tem czego widzieć nie możemy, natchnął młodą kobietę tą nieomylną prawie pewnością, że ją ścigano; długo wahała się jakby się o tem zapewnić; i już miała uledz swéj chęci, gdy w tem usłyszała szybki chód za sobą, a potem kogoś obok niéj przechodzącego.
Był to właśnie ten sam mężczyzna, który uszedłszy jeszcze ze dwadzieścia kroków naprzód, zwrócił się prosto ku młodéj damie. Ta nagle zboczyła na lewo, lecz nieznajomy udał się w tęż samą stronę, zbliżył się do niéj śmiało, i zdjąwszy kapelusz, rzekł z największą grzecznością:
— Przepraszam Panią stokrotnie... że ośmielam się zaczepić Panią w ten sposób...
— Prawdziwie... ja... nie mam zaszczytu znać Pana.
— Pozwól mi... Pani... jedno tylko uczynić pytanie...
— Ależ... Panie... ja nie wiem...
— Nie potrzebowałbym nawet czynić tego pytania.. gdybyś tylko Pani raczyła podnieść swą zasłonę...
— Panie...
— Nie sądź Pani... że ja to czynię skutkiem natrętnéj ciekawości;... niezdolny jestem dopuścić się takiego postępku; ale przed chwilą dopiero, przechodząc obok Pani na ulicy Vaugirard, zdawało mi się, że miałem już szczęście spotkać Panią gdzieindziéj... a ponieważ to było wówczas w okolicznościach nadzwyczajnych...
— Ah! Panie, — odpowiedziała dama w żałobie, przerywając nieznajomemu, — jeśli mam prawdę wyznać, zdaje mi się także..
— Żeś mnie Pani już dawniéj widziała?
— Tak jest.
— W Brazylii?... przed ośmiu miesiącami?
— O kilka mil od Valparaiso.
— Na schyłku dnia?
— Nad brzegiem jeziora, otoczonego skałami.
— Kiedy banda cyganów uderzyła na pojazd.. w którym Pani się znajdowałaś.
— Lecz przybycie licznego orszaku podróżnych jadących na mułach, których dzwonki słychać już było od pewnego czasu spłoszyło tych rabusiów Orszak ten przybywający z Valparaiso spotkał się z nami.
— Podobnie jak Panią przed chwilą spotkałem na ulicy Vaugirard, — dodał nieznajomy z uśmiechem; — i dla większego bezpieczeństwa, jeden z podróżnych ofiarował z trzema innymi ludźmi towarzyszyć osobom znajdującym się w powozie do najbliższéj wioski.
— Tym zaś podróżnym... Pan byłeś. Teraz przypominam to sobie doskonale, chociaż miałam przyjemność widzieć Pana przez krótką tylko chwilę, gdyż w Brazylii noc bardzo prędko zapada....
— I noc ta była bardzo ciemna... kiedyśmy przybyli do wsi Balameda... jeżeli sobie dobrze przypominam.
— Nie pamiętam nazwiska téj wioski; lecz w żywéj zachowałam pamięci i nigdy nie zapomnę uprzejméj usługi Pana... gdyż odprowadziwszy nas do saméj wsi, musiałeś Pan później gonić za swoim orszakiem... który, jak mi się zdaje, udawał się w stronę północną?
— Tak jest, Pani.
— I spodziewam się, że go Pan dopędziłeś, bez żadnego przypadku? Myśmy się bowiem bardzo obawiali o pana... W okolicach tych drogi są tak niebezpieczne śród licznych przepaści... a potem i owi rozbójnicy mogli jeszcze czatować w skalach.
— Nie, Pani... połączyłem się z moim orszakiem bez najmniejszego przypadku, tylko mój muł musiał nieco kroku swojego przyspieszyć.
— Rzeczywiście, przyznaj Pan... że to jest szczególne zdarzenie ażeby w ogrodzie Luxemburskim odnawiać znajomość zabraną w pustyniach Brazylii..
— I bardzo szczególne,... Pani... Ale oto śnieg zaczyna padać; czy Pani pozwolisz ofiarować sobie rękę i mój parasol?... będę miał zaszczyt odprowadzić Panią... jeżeli zezwolisz... do pierwszego placu gdzie znajdziemy dorożkę..
— Prawdziwie, Panie, nadużywam grzeczności Pańskiéj, — odpowiedziała młoda kobieta przyjmując ofiarę nieznajomego; — widać że równie w Brazylii jak w Paryżu, korzystać będę z grzeczności Pana.
To powiedziawszy, oboje, prowadząc się pod rękę, zwrócili się ku najbliższéj stacyi dorożek znajdującéj się w bliskości jednéj z galeryi Odeonu. Tu jeden tylko siał powóz; dama wsiadła do niego, gdy towarzysz jéj, przez delikatność zdawał się wahać co ma począć, ona rzekła do niego uprzejmie:
— Jakże Panie, na co Pan czekasz? Wszakże tu nie ma więcéj dorożek, czy Pan nie wsiądziesz ze mną?
— Nie śmiałem prosić Panią o tę łaskę, — odpowiedział mężczyzna wsiadając skwapliwie do powozu.
Poczem dodał:
— Gdzież się Pani każe zawieść.
— Racz Pan kazać podjechać tylko na róg ulicy Rivoli, — odpowiedziała z niejakiem pomieszaniem, — od strony placu Zgody... Zaczekam pod arkadami dopóki śnieg padać nie przestanie; mam bowiem jeszcze kilka interesów w tej części miasta.
Po udzieleniu doróżkarzowi stosownego polecenia, powóz ruszył ku prawemu brzegowi Sekwany.
— Czy Pan wiesz, — rzekła młoda kobieta, że ja znajduję spotkanie nasze nader dziwnem.
— Uznając w zupełności całą dziwaczność tego spotkania, zdaje mi się ono jednak więcéj przyjemnem jak dziwnem.
— Wiesz Pan, mówiąc pomiędzy nami, grzeczność taka jest zbyteczną; dobrą ona jest dla ludzi którzy nie mają nic lepszego do roboty, i przyznam się Panu, że jeżeli czujesz się skłonnym zaspokoić moją ciekawość, w takim razie tyle mam uczynić Panu pytań, że zapewne nie odpowiedziałbyś nawet na połowę z nich, gdy nadejdzie chwila naszego rozstania.
— Nie powinnaś mi Pani była mówić tego; gdyż uczynisz mnie Pani bardzo rozwlekłym, dla tego tylko, ażebym się Pani mógł lepiéj dać poznać... W nadziei że ciekawość Pani...
— Natchnie mnie chęcią spotkania Pana po raz drugi, jeżeli mi Pan dzisiaj wszystkiego nie opowiesz? — Wszakże taka była myśl Pańska?
— Tak jest, Pani.
Dama w żałobie uśmiechnęła się smutnie i dodała:
— Lecz chcąc się trzymać pewnego porządku, zapytam Pana naprzód, po co byłeś w Brazylii? Wracałam właśnie z tych krajów odludnych, kiedym w nich Pana przed ośmiu miesiącami spotkała, ponieważ zaś wiem ze mało jest podróżnych zwiedzających te pustynie, Pan zrozumiesz przeto i wybaczysz moje pytanie, jeśli ono może się Panu wydawać niedelikatnem...
— Zanim Pani odpowiem, powinienem przedewszystkiem powiedzieć Pani przynajmniéj kilka słów o moim charakterze, inaczéj mogłabyś mnie Pani poczytać za jakiego szaleńca.
— Jakto, Panie?
— Powinienem Pani oznajmić, ze mnie trawi ciągła potrzeba ruchu i zmiany pobytu, która, szczególniéj od lat kilku, nie pozwala mi nawet jednego miesiąca pozostać na miejscu.
Słowem Pani, ja mam namiętność, monomanią podróżowania.
— Ah! Panie.
— Co takiego? Pani.
— Prawdziwie, spotkanie nasze pomnaża jeszcze całą jego dziwaczność.
— Dla czego?
— Ta niezwalczona potrzeba działania, ruchu, ten wstręt do spoczynku jest równie mnie jak i Panu właściwym, i, podobnie jak Pan, znalazłam w podróżach bardzo pożyteczne dla mnie roztargnienie.
Tu młoda kobieta stłumiła głębokie westchnienie.
— O! nie prawdaż Pani, że to życie błędne, awanturnicze, jest pięknem i ciekawem życiem? Nie prawdaż, że kiedy kto raz skosztuje jego wdzięku, wszelki inny byt staje się dla niego niepodobnym?
— Tak jest, masz Pan słuszność, — odpowiedziała smutnie młoda kobieta, — zamiast tego życia czynnego, znajduje się przynajmniéj zapomnienie; gdy tymczasem w spoczynku, jeśli są przykre jakie wspomnienia, oblegają nas wtedy ze wszystkich stron i z większą jeszcze siłą panują nad nami; dla tego też, ja nienawidzę spoczynku.
— Co Pani mówisz? Miałabyś Pani jak ja nienawidzieć bytu spokojnego, ponurego, odrętwiałego, który podobny jest do bytu ostrygi na ławie piasku, lub do bytu ślimaka w jego skorupie.
— Ah! nieprawdaż, Panie, że działalność, ruch, to tak jak zawrót który nas porywa i unosi zdala od smutnéj rzeczywistości.
— A odrętwiałość, gnuśność, to śmierć prawdziwa.
— O! gorzéj jak śmierć, gdyż razem z niemi dręczy człowieka i letarg albo raczéj odrętwiałość duszy.
— A jednak, — zawołał towarzysz młodéj kobiety, ulegając pod tajemnym wpływem żalu, który z trudnością tylko powściągnąć zdołał, — nie mamyż ludzi... lecz co mówię, to nie są ludzie... to nie są istoty żyjące... które po całych miesiącach, po latach całych pozostają na jednem miejscu, w pewnym rodzaju zachwytu kontemplacyjnego, unosząc się z roskoszą nad wdziękiem ulubionego far niente.
— Czy są tacy ludzie, — odpowiedziała kobieta w żałobie, z jakimś smutnym zapałem, — ludzie, których nieuleczona gnuśność przykuwa na całe życie do jednego miejsca... a którzy jeszcze mają odwagę wysławiać przed nami szczęśliwość swéj ociężałości... nieszczęsną ociężałość, która paraliżuje wszelką energię, wszelkie postanowienie wspaniałomyślne... nieszczęsną gnuśność ciała i duszy, która jednoczy się z okrutnym egoizmem, z egoizmem najobojętniejszym! Tak... tak, Panie... są tacy ludzie... wiem o tem aż nadto dobrze!
— I Pani także?...
— Jakto?
— Miałażbyś i Pani mieć sposobność poznania jak dalece trudnemi do uleczenia są te charaktery w których siła gnuśności opiera się wpływowi najsilniejszéj woli?
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ponieważ dojrzeli dziwne jakieś podobieństwo w swojem położeniu.
Lecz młoda kobieta pierwsza przerwała to milczenie, odezwawszy się z uśmiechem:
— Słuchaj Pan... nie mówmy o tym przedmiocie... gdyż budzi on zbyt bolesne wspomnienia w mej duszy.
— Tak... tak... nie mówmy o nim, bo i ja mam przykre wspomnienia, a wspomnień tych unikam jak hańby... jak podłości jakiéj... ponieważ hańbą jest i podłością czuć myśl swoją często zajętą tymi których nienawidzimy, którymi pogardzamy!... Ah! bodajbyś Pani nigdy nie doświadczyła téj mieszaniny, żalu wstrętu i miłości, które życie czynią niekiedy nieznośnem.
Młoda kobieta słuchała swego towarzysza z coraz większem zdumieniem; mówiąc o sobie zdawał się i o niéj mówić; lecz wstrzemięźliwość która nią koniecznie powodować musiała w stosunkach z człowiekiem nieznajomym, nie pozwalała jéj odpowiedzieć z równem zaufaniem na jego ostatnie zwierzenie; dla tego też, już to dla utajenia własnych uczuć swoich, już nareszcie dla zaspokojenia wzrastającéj ciekawości swojéj rzekła do niego:
— Pan mówisz o nienawiści i miłości jednocześnie... jakże można kochać i nienawidzieć?...
czy podobna sprzeczność może istnieć rzeczywiście.
— O! mój Boże! — odpowiedział nieznajomy z goryczą i mimowolnie uniesiony prądem swoich myśli, — czyliż serce ludzkie nie jest zagadką, nie jest niezgłębioną otchłanią? Od czasu jak świat jest światem, ustawicznie rozprawiają o tem jak niekiedy charaktery najsprzeczniejsze wzajemny czują do siebie pociąg... Częstokroć to co słabe szuka tego co jest pełne siły, co popędliwe i gwałtowne, szuka tego co łagodne i lękliwe. Czy to potrzeba przeciwieństw? czy też urok pokonanych trudności wywołują to wzajemne do siebie zbliżenie? Któż to może wiedzieć? Czemuż niektóre osoby charakteru zupełnie różnego od naszego wywierają na nas jakiś wpływ nieodgadniony! o! tak, prawdziwie nieodgadniony, gdyż złorzeczymy im, litujemy się nad niemi, gardzimy niemi, nienawidzimy ich... a jednak... obejść się bez nich nie możemy, albo jeżeli się obejdziemy... to czujemy po nich tyle niemal żalu ile nienawiści.. i kiedy zaczniemy marzyć o rzeczach niepodobnych... pragniemy wtedy jedynéj rzeczy na świecie, to jest uzyskać dosyć nad niemi władzy, ażeby je przeistoczyć... uczynić je podobnemi do siebie, i udzielić im tego czego nie posiadają; ale niestety! są to tylko marzenia, które służą jedynie do chwilowego zapomnienia o zbyt smutnéj rzeczywistości...
Wymówiwszy te słowa, nieznajomy nie mógł utaić łzy która się po licach jego stoczyła i pogrążył się w milczeniu.
Młoda kobieta czuła się coraz więcéj wzruszoną, a wzruszenia tego zaczęła już doznawać na bolesny i z głębi duszy pochodzący dźwięk głosu swego towarzysza, kiedy jeszcze mówił o tych kontrastach które wzajemny wpływ na siebie wywierają; i tym razem nieznajomy zdawał się być echem jéj własnéj myśli... to podobieństwo wzajemnego położenia, silnie ją zajęło; to toż, nie chcąc zdradzić własnéj tajemnicy, a pragnąc odgadnąć tajemnicę swego towarzysza, rzekła po chwili do niego:
— I ja słyszałam już nieraz o takich kontrastach, które tem trudniejszemi stają się dla mnie do wytłómaczenia, ze według mojego przekonania, jedynym warunkiem możebnego szczęścia... powinnaby być zupełna harmonia charakteru.. Lecz młoda kobieta zatrzymała się nagle, i zarumieniła się, żałując słów swoich, które można było poczytać (co przecież dalekiem było od jéj myśli) za pewien rodzaj zachęty dla nieznajomego, zwłaszcza że oboje zastanawiali się już kilkakrotnie nad podobieństwem swoich skłonności. Obawa ta była przecież zbyteczną, gdyż taki obrót rozmowy pogrążył jéj towarzysza w widocznem roztargnieniu.
W téj chwili dorożka zatrzymała się przed ostatnią arkadą ulicy Rivoli, a gdy stangret przyszedł otworzyć drzwiczki:
— Jakto? — zawołał nieznajomy ocknąwszy się ze swego marzenia i z zadziwieniem spoglądając na swą towarzyszkę, — już?
Poczem, skinąwszy na doróżkarza ażeby zamknął drzwiczki napowrót, powiedział:
— Przebacz mi,.. Pani... nie umiałem korzystać z ostatnich chwil rozmowy... którą mnie Pani zaszczycić raczyłaś;... lecz mimowolnie, uległem pod wpływem niektórych wspomnień... Mam nadzieję że mi Pani nie odmówisz stosownego wynagrodzenia... pozwalając mi... złożyć sobie moje uszanowanie w jéj domu...
— Dla wielu powodów... jest to... Panie... zupełnem niepodobieństwem.
— Błagam Panią... nie odmawiaj mi Pani téj łaski;... zdaje mi się.. że położenie nasze tak jest do siebie podobnem... zresztą... ja Pani tyle jeszcze mam powiedzieć o powodach téj podróży do Brazylii, o których Pani wiedzieć chciałaś; nakoniec spotkanie nasze jest tak dziwne... że to wszystko skłoni Panię... nie wątpię o tem bynajmniéj, do wyświadczenia mi żądanéj łaski... Nie śmiałbym nalegać o nię z tytułu téj małéj usługi którą miałem szczęście oddać Pani kiedyś, a o której Pani raczyłaś sobie przypomnieć.
— Nie jestem wcale niewdzięczną.. wierzaj mi Pan... Nie taję nawet... że miałabym wielką przyjemność widzieć Pana jeszcze... a jednak, powinnam wyrzec się téj nadziei.
— Ah! co Pani mówisz!
— Lecz mogę Panu uczynić jeden wniosek... dziś jest poniedziałek.
— Cóż tedy... Pani?
— Bądź Pan we czwartek w południe... tutaj... pod temi arkadami..
— Będę.... Pani... będę...
— Jeśli mnie Pan w godzinę potem nie ujrzysz.. wtedy bądź Pan przekonanym, że się już nigdy nie zobaczymy.
— I dla czegóż to. Pani?
— Nie mogę Panu nic więcéj powiedzieć... lecz cokolwiek nastąpi, bądź Pan przynajmniéj pewnym, że bardzo jestem szczęśliwa iż mogłam Panu podziękować za usługę któréj nigdy nie zapomnę.
— Jakto Pani... czyliż to być może ażebym Panią już nigdy nie zobaczył... ażebym Panią opuścił, nie dowiedziawszy się nawet o jéj nazwisku?
— Jeżeli się już nigdy zobaczyć nie mamy... po cóż Pan masz wiedzieć moje nazwisko? jeżeli zaś przeciwnie, spotkamy się jeszcze we czwartek... powiem Panu kto jestem... i jeśli Pan życzyć sobie będziesz pozostaniemy nadal w stosunkach, któreśmy tak daleko ztąd zawiązali... i odnowili w spotkaniu tak nadspodziewanem.
— Dziękuję Pani przynajmniéj za tę nadzieję... jakkolwiek ona jest niepewną nalegać dłużéj nie będę, i żegnam Panię do przyszłego czwartku.
— Do czwartku Panie.
I rozłączyli się oboje.
Nazajutrz po widzeniu się dwojga podróżnych, którzy się spotkali w Brazylii, następująca scena miała miejsce w domu pod Nr. 57, przy ulicy Vaugirard na czwartem piętrze.
W oddaleniu słychać było uderzenie trzech kwadransy na czwartą z rana.
Młody człowiek rzadkiéj piękności pisał przy świetle małéj lampki.
Nie potrzebujemy, zdaje się, mówić, że tym młodym człowiekiem był Pan Michał Renaud, ów poczciwy, lecz zawsze milczący lokator, który zawsze wychodził z domu przed czwartą z rana, i nie wracał jak dopiero po północy.
Michał Renaud pisał więc przy świetle małéj lampki, szykując w ogromnym rejestrze handlowym mnóstwo cyfer różnorodnych w oznaczonym porządku i przenosząc potem na czysto inne rachunki z brulionów; słowem, zajmował on się czynnością rachunków handlowych.
Już dwa czy trzy razy ta nudna praca skleiła oczy i znużyła ręce Michała, lecz mężnie odparł napadającą go senność, poprawił wełnianą kołdrę którą obwinął sobie nogi ażeby mu nie zziębły, chuchnął w palce które mu tężały od zimna, i zabrał się na nowo do roboty; ognia nie było wcale w jego małym pokoiku; zimno było przerażające i szyby iskrzyły się w rozmaitych wzorach, które mróz na nich wycisnął.
Pomimo całego ciężaru tej pracy prowadzonéj w ciągu przykréj nocy zimowéj, twarz Michała wyrażała zadowolenie wewnętrzne i spokojne szczęście; wkrótce po trzech kwandransach na czwartą, młody człowiek wstał od stołu, z twarzą uprzejmą i uśmiechającą się, jak gdyby chciał komuś przyjazne dzień dobry powiedzieć, zbliżył się skwapliwie do kominka, i swoim bukszpanowym nożem uderzył dwa razy w ścianę odgraniczającą dom w którym mieszkał od domu sąsiedniego.
Prawie natychmiast odebrał w odpowiedzi dwa inne uderzenia.
Michał uśmiechnął się na to z wyrazem takiego zadowolenia, jak gdyby usłyszał jakie najprzyjemniejsze słowa... Zapewne chciał znowu na to odpowiedzieć, ponieważ już podniósł w tym celu trzonek swego noża, gdy w tem lekkie, prawie tajemnicze uderzenie dało się słyszeć po dwóch nieco mocniejszych i pełniejszych.
Michał zarumienił się, oczy jego zaiskrzały; zdawałoby się że doznał jakiejś miłéj i nadspodziewanéj łaski i z wyrazem najtkliwszéj wdzięczności odpowiedział na nie kilku przyspieszonemi uderzeniami, równie prawie gwałtownemi jak bicie jego serca.
Ta namiętna strategika byłaby się pewnie długo jeszcze odbywała i z coraz większym zapałem, gdyby nie została nagle wstrzymany jednem krótkiem dżwięcznem uderzeniem, które się rozległo w przeciwnéj stronie muru, jakby nakazujące jakie napomnienie.
Michał z uległością usłuchał tego rozkazu i zawiesił na chwilę wybuchy swéj radości.
Wkrótce atoli, cztery wyraźne, powolne uderzenia, jakby uderzenia zegaru i wydane nakształt znaków sygnałowych, z drugiéj strony ściany, położyły koniec téj tajemniczéj rozmowie, godnéj czasów loż masońskich.
— Bardzo słusznie, — rzekł do siebie Michał, — już czwarta godzina dochodzi...
I z pośpiechem zajął się ułożeniem swoich rejestrów, tudzież uporządkowaniem swego mieszkania, z którego wkrótce miał się już oddalić.
W ciągu tych przygotowań zaprowadzimy naszego czytelnika na czwarte piętro sąsiedniego domu, pod Nr. 59, do mieszkania Pani de Luceval, oddzielonego od mieszkania Michała Renaud przez mur dosyć gruby.
Ta młoda kobieta mająca wówczas lat dwadzieścia jeden skończonych, zawsze była bardzo piękna; lecz dobra jéj tusza zmniejszyła się nieco.
Florencya, równie jak jéj sąsiad, zabierała się już do wyjścia z domu. Lampa z kapturem, bardzo niska i bardzo jasna, podobna do lamp jakich używają malarze nakładający farby na gotowe rysunki, oświecała duży stół, na którym leżały w nieładzie porozrzucane rozmaite piękne litografie na pół kolorowane, farby wodne rozrobione na fajansowéj palecie, daléj mnóstwo rozpoczętych robót krzyżowych, i stosy zeszytów muzykalnych, przeznaczonych do przepisania w nich rozmaitych nót, a z których wiele było już ukończonych.
Pokoik ubogiemi zastawiony sprzętami, przedstawiał wszędzie nadzwyczajną czystość; na małem łóżeczku już starannie przez Florencyę posłanem, leżała jéj salopa i kapelusz.
Układając wesoło w rozmaitych pudełkach, swoje akwarelle, kajety muzyczne i roboty krzyżowe, młoda kobieta dmuchała żwawo w swoje piękne paluszki zarumienione od zimna, które równie mocno czuć się dawało w jéj mieszkaniu, jak w mieszkaniu sąsiada; gdyż i u niej także ognia wcale nie było.
Musiała ona wielką znajdować różnicę pomiędzy przeszłem a teraźniejszem życiem swojem, jeśli sobie przypomniała wygody i zbytkowność pałacu Luceval, tak sprzyjające rozwinięciu się tej gnuśności która niegdyś stanowiła jéj roskosze...
A jednak Florencya zdawała się być równie szczęśliwą jak wtedy, kiedy pogrążywszy się w swoim miękkim fotelu, złożywszy swoje nóżki na axamicie, używała swego drogiego far-niente, lub jak wtedy, kiedy przespawszy cały długi poranek, przypatrywała się niedbale słońcu igrającemu śród liści jej powabnego ogródka, lub przysłuchiwała się szmerowi kaskady wtórującemu wesołemu śpiewowi ptastwa.
Tak jest, ten leniuch, ten śpioch, co dawniéj przepędzał całe ranki na pieszczeniu się w swojem wygodnem łóżeczku w blogiem cieple edredonów, lub na grzaniu się przy ogniu swego gustownego kominka, przysłuchując się przeraźliwemu skrzypieniu mrozu pod oknami, lub czytając w najcieplejszym kąciku swego wykwintnego salonu; tak jest, ta gnuśna kobieta, która to sobie uważała wielkiem utrudzeniem jeśli miała gdzie wyjechać miękkim i eleganckim powozem, słowem, nasza próżniaczka, nie zdawała się bynajmniéj żałować swoich straconych przepychów, Owszem wesoło nucąc sobie, obejrzała sprężyny swoich drewnianych kaloszy, i wydobyła z pokrowca swój lekki parasol zasłaniający ją od śniegu i deszczu.
Skończywszy te ostatnie przygotowania, Florencya rzuciła okiem przelotnie w zwierciadełko stojące na kominie, pociągnęła dłonią po swoich gęstych jasnych włosach, równie połyskujących, równie czystych pomimo tak rannego wstania jak gdyby je najzręczniejsza panna służąca uczesała, poczem... musimy zdradzić tę słabość,... młoda kobieta przeciągnęła obie ręce, wyprężywszy nieco piersi i plecy ku tyłowi i przechyliwszy swą piękną głowę ku lewemu ramieniowi jakby ostatnie pożegnanie dawnych swoich zwyczajów.
Nareszcie Florencya wydała lekkie westchnienie pełne słodyczy i przymilenia jak gdyby przez nie chciała powiedzieć:
— Ah! jakby mi było przyjemnie pozostać w ciepłem łóżku, zamiast wychodzić o czwartéj godzinie w porze tak szkaradnéj.
Trudno byłoby opisać opieszały wdzięk tego poruszenia, i powabnego grymasu, który tłumiąc nieznaczne poziewanie osiadł przez chwilę na różanych ustach téj pięknéj istoty.
Wkrótce atoli, wyrzucając sobie zapewne, te leniwe żale i to zbyt wielkie przywiązanie do swego mieszkania, pomimo że tak zimnego, Florencya włożyła spiesznie kapelusz na głowę, okryła się salopką, przypięła swoje maleńkie kalosze, wzięła parasol w rękę, zapaliła małą latarkę, zgasiła lampę... i lekko przebiegła na dół wszystkie cztery piętra.
W téj chwili czwarta godzina uderzyła na wieży Luxemburskiéj.
— Mój Boże... już czwarta godzina, — rzekła Florencya zszedłszy ze schodów, poczem swoim miłym i świeżym głosem zawołała:
— Proszę mi otworzyć.
Wkrótce potem zamknęły się za nią drzwi domu.
Grudzień zbliżał się już do końca.
Noc była bardzo ciemna, przeraźliwy i zimny wiatr huczał po pustych ulicach, oświeconych jeszcze gdzie niegdzie gazowemi latarniami.
Gdy Pani de Luceval wyszła, kaszlnęła lekko jak gdyby dawała znak jaki umówiony.
Odpowiedziano jéj głośniejszem nieco i męzkiem: kum... hum.
Ale noc była tak ciemna, że Florencya zaledwie mogła dojrzeć Michała, który wyszedłszy z domu przed chwilą, i stojąc na drugiéj stronie ulicy, odpowiadał w ten sposób swojéj sąsiadce.
Wtedy dopiero oboje, nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa, puścili się w dalszą drogę on idąc chodnikiem lewym, ona, prawym.
Na pół godziny przed wyjściem Michała Renaud z mieszkania, zatrzymała się jakaś doróżka w niewielkiej odległości od domu naznaczonego numerem 57.
W doróżce siedziała młoda kobieta odziana ciepłem futrem, która powiedziała do stangreta:
— Gdy ujrzysz wychodzącego z tego domu jakiego mężczyznę, pojedziesz za nim zwolna, dopóki ci się nie każę zatrzymać.
Doróżkarz ujrzawszy wkrótce potem przy świetle swoich latarni Michała wychodzącego z domu i wstępującego na trotoar, udał się za nim środkiem ulicy; kobieta siedząca w powozie, nie spuściła Michała z oka i mając uwagę ciągle zajętą tem co się działo na lewym chodniku, nie dostrzegła jeszcze Pani de Luceval idącéj po prawéj stronie. Tymczasem znowu, zaledwie ta ostatnia drzwi zamknęła za sobą, mężczyzna jakiś okryty płaszczem, przyspieszał za nią kroku udając się ulicą Vaugirard, jak gdyby się lękał opóźnić.
Mężczyzna ten nie mógł zatem ani dosłyszeć hasła danego przez Florencyę Michałowi, ani też ujrzeć tego ostatniego, który zasłoniony był dorożką jadącą zwolna środkiem ulicy; mężczyzna ten postępował krok w krok za Florencyą; doróżka ta postępowała krok w krok za Michałem.
Michał i Florencya zajęci sobą wzajemnie, chociaż przedzieleni całą szerokością ulicy, nie zwrócili żadnej uwagi na tę dorożkę, która posuwała się zwolna w tymże samem co i oni kierunku, zwłaszcza że nie było w tem nic nadzwyczajnego, widzieć o téj godzinie doróżki krokiem powolnym zmierzające do domu.
W chwili kiedy dwoje sąsiadów, śledzonych zawsze mimo swéj wiedzy, wchodzili na ulicę Tournon, róg téj ulicy zapchany był mnóstwem owych wozów ogrodniczych, które przybywając wszystkiemi rogatkami, zdążają jak najraniéj na targi Paryzkie. Kobieta znajdująca się w doróżce, widząc że stangret jéj zatrzymuje się przed tym tłumem, lękała się stracić z oczu Michała, i zawołała na niego ażeby jéj otworzył drzwiczki, zapłaciła mu, wysiadła, i przyspieszając kroku, spiesznie udała się za Michałem; lecz dostawszy się na środek ulicy Tournon, ujrzała po raz pierwszy mężczyznę w płaszczu, który prawie na równi z nią postępował. Z początku nie zatrwożyło ją wcale to zdarzenie; lecz ujrzawszy przy świetle latarni że jakaś kobieta szła przed nim o kilka kroków, i że ta kobieta zdążała równoległe z Michałem Renaud, zaczęła to uważać bardzo dziwnem; odtąd uwaga jéj rozdzieliła się mimo jéj woli pomiędzy Michała, panię de Luceval, i mężczyznę który w pewnem oddaleniu za nią postępował.
Michał i Florencya opatrzeni dobrze przeciwko zimnu; ta w swoim kapeluszu i salopie, tamten w paltocie i szerokiéj chustce wełnianéj która mu prawie aż na oczy sięgała, nie widzieli jeszcze wcale co się za nimi działo, i starali się tylko spojrzeć na siebie wzajemnie przechodząc pod latarniami i zmierzając ciągle ku ulicy Delfiny.
Mężczyzna w płaszczu, cały zakapturzony, jak mówią Hiszpanie, w glębokiem pogrążony zamyśleniu, dosyć późno spostrzegł że jakaś kobieta zdążała za mężczyzną idącym z przeciwnej strony Florencyi; w téj porze zbyt mało bywa przechodniów, ażeby się mógł omylić na manewrach kobiety w futrze; ale jakież było jego zdziwienie, kiedy przy slabem świetle latarni, zdawało mu się jak gdyby poznawał, z wysokiego wzrostu, lekkiego chodu i żałobnego kapelusza, kobietę którą wczoraj dopiero odprowadził dorożką na ulicę Rivoli; zapewne bowiem czytelnik domyślił się już, że to byli dwaj podróżni z Brazylii.
To nowe spotkanie, po wczorajszem widzeniu się, w okolicznościach tak podobnych, zbyt było nadzwyczajnem, zbyt uderzającem, ażeby nie miało obudzić w owym nieznajomym mężczyźnie chęci wyjaśnienia natychmiast jego wątpliwości; dla tego też, nie spuszczając z oka Florencyi, szybko przeszedł przez ulicę, i zbliżywszy się do kobiety w futrze, rzekł do niéj.
— Pani na miłość Boską... jedno tylko słówko...
— Co!... — zawołała, — więc to Pan byłeś.
I zadziwieni oboje zatrzymali się chwilkę w milczeniu.
Nareszcie mężczyzna odezwał się pierwszy:
— Pani, z tego wszystkiego co się dzieje... i dla wspólnego naszego interessu, powinniśmy się natychmiast szczerze porozumieć z sobą!
— I ja tak sądzę, Panie.
— A zatem... Pani... ja...
— Strzeż się Pan... na bok... wóz idzie... — zawołała kobieta w futrze, przerywając swemu towarzyszowi, i pokazując mu wóz mleczarki, który nadjechał szybko, dotykając niemal chodnika, przy którym szedł obok niej nieznajomy.
Ten usunął się szybko, ale tymczasem Florencya i Michał przybywszy na róg ulicy, znikli niespodzianie w chwili rozmowy dwóch ścigających za niemi osób, zwłaszcza że je przy pierwszem zaraz spotkaniu już nieco wyprzedzili.
Kobieta w futrze spostrzegłszy pierwsza zni*knienie Michała, zawołała głosem bolesnego nieukontentowania:
— Nie widzę go już; zgubiłam go.
Słowa te przypomniały jéj towarzyszowi, że i jego ściganie musiało podobnegoż doznać losu; rzeczywiście odwrócił się nagle i już nie ujrzał Florencyi.
— Pani, — zawołał — wyjdźmy prędko na plac... być może że jeszcze będziemy mieli czas dogonić ich... Pójdź Pani... podaj mi Pani rękę...
— Biegnijmy, Panie, biegnijmy, — rzekła młoda kobieta, przyjmując rękę swego towarzysza, i oboje spiesznie pobiegli naprzód.
Stanąwszy na placu, na którym schodzi się cztery czy pięć ciemnych ulic, nie znaleźli na nim nikogo i przekonali się jak bazużytecznem byłoby dalsze ich ściganie.
Wypocząwszy chwilę po tak nagłym biegu, oboje milczeli dosyć długi przeciąg czasu, rozmyślając swobodnie nad tem nowem podobieństwem ich losów.
Nareszcie mężczyzna w płaszczu odezwał się:
— Prawdziwie, Pani... ja zaczynam już wątpić... czy to rzeczywistość, czy marzenie tylko...
— W saméj rzeczy, Panie... nie mogę wierzyć moim własnym oczom... i temu co się dzieje...
— Powtarzam, Pani... że w tem co nas od wczoraj spotyka, jest coś tak niepojętego... że powinniśmy się wzajemnie wytłómaczyć.
— I ja, Panie, tak myślę; podaj mi Pan rękę... cała jestem zlodowaciała... wzruszenie... zadziwienie... niedobrze mi jest... ale idąc, może to jeszcze przejdzie...
— Gdzież pójdziemy, Pani?
— Mało mnie to obchodzi... ale pójdźmy na nowy most, na wybrzeża.
1I oboje wróciwszy się ulicą Delfiny, prowadzili z sobą następującą rozmowę:
— Przedewszystkiem, — rzekła młoda kobieta, — powinnam Panu wyjawić moje nazwisko;... zapewne mało Panu na tem zależy, lecz powinieneś Pan wiedzieć kto jestem... nazywam się Walentyna d’Infreville... jestem wdową.
— Wielki Boże!... — zawołał mężczyzna w płaszczu, zatrzymując się jak skamieniały, — Pani!...
— Jakto... Cóż to ma znaczyć?
— Pani... jesteś... Pani d’Infreville!
— Dla czegóż to zdziwienie!... Więc nazwisko moje nie jest Panu obcem?.
— Zresztą... — rzekł mężczyzna w płaszczu, przychodząc nieco do siebie z zadziwienia jakie w nim to odkrycie wzbudziło, — nie masz wtem nic dziwnego że Pani nie poznałem... ani w Brazylii, ani tutaj, gdyż pierwszy raz kiedym Panię widział,... będzie temu lat cztery,... nie mogłem widzieć rysów Pani któreś rękoma zasłaniała.. a potem to oburzenie jakie wówczas czułem....
— Co Pan mówisz?... przed czterma laty Pan mnie już widziałeś?... więc to jeszcze przed naszem spotkaniem w Brazylii?
— Tak jest, Pani.
— Gdzie?
— Prawdziwie... teraz nie śmiem Pani tego przypominać...
— Jeszcze raz pytam... gdzie mnie Pan widziałeś?
— U mojej żony.
— U Pańskiéj żony?
— U Pani de Luceval!
— Co... więc Pan jesteś? De Luceval.
Teraz to już Walentyna stanęła jak martwa, zastanawiając się nad tem dziwnem spotkaniem, które tak bolesne obudzało w niéj wspomnienia; nareszcie dodała po chwili z głębokim smutkiem:
— Słusznie Pan mówisz; za pierwszem naszem spotkaniem u Pani de Luceval... nie mogłeś Pan rozróżnić moich rysów, ani ja Pańskich... Przejęta wstydem zakryłam moje oblicze; i teraz jeszcze, — dodała Walentyna pochylając głowę, jak gdyby chciała uniknąć spojrzenia Pana de Luceval, — chociaż tyle lat upłynęło od tego smutnego wieczoru... dziękuję Bogu... że to noc jest, teraz.
— Wierzaj mi Pani, że tylko z żalem wzbudziłem w Pani tak przykre wspomnienia... a bardzo także przykre i dla mnie samego... gdyż uniesiony żalem i gniewem Pana d’Infreville...
ja...
Lecz Walentyna przerwała mu dalszą mowę, i powodowana ciekawością, obawą i współczuciem, zapytała go:
— A Florentyna?
— Właśnie za nią teraz goniłem, — odpowiedział Pan de Luceval głosem ponurym.
— Za nią? jakto? ta kobieta... to była...
— To była Pani de Luceval.
— Ale... dla czegóż Pan za nią goniłeś?
— Więc Pani nic nie wiesz?
— Mów Pan, mów...
— Jesteśmy rozłączeni... rozłączeni co do osoby i majątku, — odpowiedział Pan de Luceval, tłumiąc bolesne westchnienie, — trzeba było koniecznie...
— I gdzież Florencya mieszka?
— Przy ulicy Vaugirard.
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna z drżeniem, — to rzecz szczególna.
— Co Pani jest?
— Florencya mieszka przy ulicy Vaugirard, a pod którym numerem?
— Pod numerem 59.
— A Michał mieszka pod numerem 57, — krzyknęła Walentyna.
— Michał?! — powtórzył Pan de Luceval, — Michał Renaud?
— Tak... kuzyn Pański... Mieszka na czwartem piętrze pod numerem 57... wczoraj kiedym Pana spotkała... właśnie przekonałam się o tem.
— I moja żona mieszka na tem samem piętrze co on! — rzekł Pan de Luceval.
Następnie czując że ręka Walentyny drżała konwulsyjnie i całym ciężarem na niem się opierała, dodał:
— Mój Boże... co Pani jest?... Panią siły opuszczają.
— Przebacz Pan... znużenie... zimno... nie wiem co mi się dzieje... lecz zaledwie utrzymać się mogę... czuję zawrót głowy.
— Miej Pani odwagę... jeszcze tylko kilka kroków... przynajmniej do tego sklepu w którym się świeci... na rogu wybrzeża...
— Będę usiłowała dostać się do niego, — odpowiedziała Walentyna głosem słabnącym.
Rzeczywiście wystarczyło jéj siły zawlec się do sklepu korzennego, który już był otwarty; znajdowała się w nim kobieta, która przyjęła Panię d’Infreville uprzejmie, i zaprowadziła do przyległego pokoju, gdzie udzieliła jéj zręcznie potrzebnego ratunku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W godzinę potem, a dzień już był zupełny, sprowadzono przed dom dorożkę w któréj Pan de Luccval odprowadził Walentynę do jej mieszkania.
Pani d’Infereville tak była cierpiącą, tak wzruszoną w skutku wypadków téj nocy, że nie mogąc prawie myśli swoich zebrać, prosiła Pana de Luceval, kiedy ją do domu odprowadził, ażeby do niej powrócił wieczorem około godziny ósmej, celem ostatecznego rozmówienia się z nim.
O ósmej Pan de Luceval przybył do Walentyny mieszkającéj w małym hotelu przy ulicy Chaussée-d’Antin..
— Jakże się Pani masz tego wieczoru? — zapylał młodą kobietę z współczuciem.
— Lepiéj, Panie... daleko lepiéj, i proszę mi przebaczyć... moją śmieszną słabość dzisiejszą.
— Czyliż ona nie była prostem następstwem tylu wypadków tak nadzwyczajnych?
— Lecz teraz... posiadam już znowu całą przytomność umysłu, czem dzisiaj rano poszczycić się nie mogłam... i dla tego też przymuszoną byłam prosić Pana o odłożenie naszéj tak potrzebnéj i nieodzownéj rozmowy do dzisiejszego wieczoru.
— Właśnie przybywam na rozkazy Pani...
— Pozwól mi Pan uczynić sobie naprzód kilka pytań... poczem ja odpowiadać będę... Pan tedy mówisz, że się rozłączyłeś z Florencyą? Nie wiedziałam o tem wcale.
— Rzeczywiście Pani, od owego smutnego wieczoru, kiedy Panią pierwszy raz u mojéj żony spotkałem... ani ona, ani ja, nie mieliśmy żadnej o Pani wiadomości.
— Powiem Panu zaraz dla czego.
— Pani to pojmujesz, że po tak przykréj scenie jaka miała miejsce pomiędzy Panią, Panem d‘Infreville, moją żoną i mną;... rozdrażnienie moje wielkie po oddaleniu się Pani;...
przyszło do gwałtownéj sprzeczki z Florencyą,.. i oznajmiła mi, że chce się zemną rozłączyć... że mamy żyć każde osobno; oznajmiła mi nadto, że pragnie przenieść się do Pani i jéj matki, przypuszczając że i Pani już z mężem swoim żyć nie będziesz.
— Doprawdy? takie były zamiary Florencyi.
— Tak jest, Pani, gdyż zawsze zdawała się wielkie czuć do Pani przywiązanie;... lecz, jak się łatwo domyślić można, nie przyjąłem tego wniosku seperacyi; Florencya atoli oświadczyła stanowczo, że cokolwiek bądź, rozłączenie nastąpić musi; zaprzeczałem temu... lecz separacya rzeczywiście nastąpiła.
— Ten upór silnej woli dziwi mnie bardzo we Florencyi... nie zgadza on się bowiem wcale, z jej zwykłą niedbałością.
— Ah! jakże ją Pani mało znasz.. i jak mało ja sam ją znałem... gdybyś Pani znała całą siłę takiego charakteru!... Jeszcze przed ową sceną o któréj Pani mówię... miewaliśmy już bardzo żywe sprzeczki z sobą; powiedziałem już Pani, że mam nadzwyczajny pociąg do podróży; najmilszem marzeniem życia mojego byłoby to, gdybym widział że i Florencya podziela to moje upodobanie, gdyż bardzo ją kochałem... i odbywać zajmujące podróże z kobietą ukochaną, byłoby dla mnie ideałem największego szczęścia;... lecz Florencya w nieuleczonéj swojéj gnuśności, odpychała zawsze moje wnioski; bez wątpienia, ja nie dobrze robiłem... sam to uznałem, ale było już za późno; za nadto obchodziłem się z nią jak z dzieckiem, za nadto byłem mężem, panem... i chociaż ją kochałem do ubóstwienia, zdawało mi się, że dla jéj dobra i mojéj godności, powinienem udawać surowego, nakazującego; cóż Pani więcej mam powiedzieć? Przy mojéj żywości, popędliwości, jéj szydząca ze wszystkiego gnuśność przywodziła mnie często do najgwałtowniejszych wybuchów;... Nazajutrz po owym dniu w którym Panię widziałem u Florencyi, udała się do Pani; powiedziano jéj żeś Pani tejże saméj nocy wyjechała ze swą matką i z Panem d’Infreville; nie mogła się dowiedzieć w którą się Pani udałaś stronę; zmartwienie jéj było wielkie... i sam tak nad nią ubolewałem... że odłożyłem na jakiś czas podróż oddawna już zamierzoną; późniéj, chcąc nareszcie pokonać upór mojéj żony,... i skłonić ją do moich własnych gustów, oznajmiłem jéj mój zamiar:... mieliśmy zacząć od niewielkiéj podróży do Szwajcaryi... byłaby to prawie tylko mała przechadzka; spodziewałem się wielkiego oporu... bynajmniej...
— Jakto przystała?
— „Chcesz, ażebym podróżowała. — rzekła do mnie, — dobrze.... masz prawo za sobą, jak sam utrzymujesz, spróbuj, — dodała swoim szyderskim i niedbałym głosem, — lecz powinnam cię uprzedzić, że zanim tydzień upłynie, odwieziesz mnie napowrót do Paryża.”
— I po tygodniu?
— Odwiozłem ją do Paryża...
— I jakże mogła Pana zniewolić do tego powrotu?
— O! zawołał Pan de de Luceval z goryczą, — sposobem bardzo prostym; wyjeżdżamy; na pierwszym noclegu;... oświadczam jéj że nazajutrz wyjedziemy o godzinie dziewiątéj...
ażeby nie musiała zbyt rychło wstawać...
— Więc tedy!
— Pozostała tylko czterdzieści ośm godzin w łóżku, w najnędzniejszéj karczmie, pod pozorem że była nadzwyczajnie zmęczona, mówiąc mi ze swoją gnuśną spokojnością, która mnie do ostateczności przywodziła, — „podług kodeksu masz prawo zniewolić mnie ażebym ci towarzyszyła, lecz prawo to nie ogranicza, ile mi się zdaje, godzin które mam w łóżku przepędzić.” — Co tu na to odpowiedzieć? A mianowicie co począć przez czterdzieści ośm godzin w tak nędznem miejscu? Niepodobna mi jest opowiedzieć Pani mego gniewu przez te dwie doby... Nie mogłem ani jednego słowa wydobyć z mojéj żony, i, przymuszony byłem biegać po wszystkich kątach tego nędznego miasteczka, ażeby się trochę rozerwać... Jednakże będąc tak rozgniewanym, nie ustąpiłem wcale; myślałem, że się prędzéj znudzi odemnie, ona lubi zbytek, wygody, pieszczoty; dwa lub trzy takie noclegi w lichych oberżach pokonają cały jéj upór.
— Nie wiem, czy to był słuszny wniosek Pana.
— Zobaczysz Pani zaraz... Po upływie tych dwóch najokropniejszych dni, wyjeżdżamy; około trzeciéj godziny przybywamy na popas do lichéj wiosczyny... Droga była pełna kurzu, włosy Florencyi pokryły się nim trochę, wysiada tedy z powozu, żądając ażeby ją panna wyczesała i uwolniła ją od tego kurzu... Wprowadzają moją żonę do nikczemnéj chaty. Tu, niechcąc się położyć na brudnem i nieczystem łóżku, każe sobie przynieść stary fotel, siada w nim, i uprzedzając mnie, że się czuje coraz więcéj znużoną, nie wyruszy stąd prędzéj jak za cztery dni; myślałem że żartuje... ona prawdę mówiła.
— Jakto Panie... przez całe cztery dni?...
— Dopiero przy końcu trzeciego dnia straciłem resztę cierpliwości... bo też nie mogłem już dłużéj wytrzymać!! Trzy dni, Pani! całe trzy dni w takiem miejscu! Starałem się, ale napróżno, pokonać opór mojéj żony. Cóż miałem począć?... zażądać pomocy Władzy?.. kazać ją gwałtem wsadzić do powozu?... Jakież zgorszenie... i trzeba by to chyba powtarzać na każdym przeprzęgu;... grozić?... błagać?... daremna praca... Zresztą, cóż Pani więcéj mam powiedzieć? szóstego dnia po naszym wyjeździe, przybyliśmy z powrotem do Paryża. Nie długo po naszem przybyciu, otrzymałem smutną wiadomość... cały majątek mojéj żony pozostał w ręku jéj opiekuna, bankiera powszechnie znanego, który zbankrutowali uciekł, a tym sposobem Florencya została pozbawioną wszystkiego... Ucieszyłem się z tego na chwilę. Żona moja, odtąd bez majątku, zostawszy odemnie zawisłą, okaże się może zgodniejszą...
— Znam ja Florencyę, i jeśli się nie mylę, nadzieja Pana została pewnie zawiedzioną.
— Prawda, Pani... Florencya, dowiedziawszy się o stracie swego majątku, zamiast żalu, przeciwnie, zdawała się być zadowoloną. Pierwsze jéj wyrazy były następujące: — „Spodziewam się teraz, że Pan nic będziesz się już opierał naszemu rozłączeniu. Więcéj jak kiedykolwiek, — odpowiedziałem, — gdyż lituję się nad tobą, i nie chcę wystawiać cię na nędzę. — Przed utratą mego mienia, byłabym się może jeszcze wahała rozłączyć się z Panem, gdyż nie mam nadziei wynalezienia Walentyny; chciałam tylko żyć w spokojności i według własnej woli, i, byłabym Panu podała pewne warunki; lecz teraz, każdy dzień, każda godzina, przepędzone w tym domu, byłyby dla mnie upokorzeniem i męczarnią; męczarni téj ja znosić nie chcę; przystań zatem na powrócenie mi wolności i na odzyskanie swojéj własnéj. — Ależ, nieszczęśliwa, — rzekłem, jakże ty żyć będziesz, będąc przyzwyczajoną do zbytków, do bezczynności? — Żądałam od ciebie, wychodząc za mąż, dziesięć tysięcy franków, złotem, na rachunek mego posagu, — odpowiedziała, — mam jeszcze część téj summy i to mi wystarczy. — Ale, wydawszy te pieniądze, jakież będą dalsze twoje środki? Co to ciebie obchodzi, — odpowiedziała. — Tak mnie to obchodzi, że mimo twej woli ocalić cię muszę, i cokolwiek bądź uczynisz, nie rozłączę się z tobą. — Posłaehaj, Pan, — rzekła głosem wzruszonym, — zamiar Pana jest szlachetny, i dziękuję Panu za to, Pan posiadasz chlubne przymioty, jesteś człowiekiem najzacniejszym w świecie; lecz charaktery nasze, skłonności, są, i będą zawsze w takiéj niezgodzie, że wspólne pożycie byłoby dla nas nieznośnem;... co więcéj... i to szczególniéj skłania mnie do tego postępku... jabym była Panu ciężarem, ponieważ jestem ogołoconą z wszystkiego. Otóż, wiedz Pan o tem, że nie masz władzy na świecie, któraby mnie skłoniła do dalszego życia z Panem w podobnem położeniu; błagam cię tedy, Panie de Luceval, rozłączmy się przyjaźnie, a zachowam o Panu przynajmniej dobre wspomnienie.”
— Ah! poznaję ją zupełnie... trudno byłoby znaleźć delikatność drażliwszą od jéj delikatności... Odmowa ta jakkolwiek przykrą była dla Pana... pochodziła przynajmniéj ze szlachetnego serca...
— I ja tak myślałem jak Pani... Lecz nierównie szlachetniejszą była w postanowieniu Florencyi, jéj stałość charakteru przy téj okoliczności, jéj odważna rezygnacya na cios nieprzewidziany;.. wszystko to zwiększyło miłość, którą mimowolnie czułem dla niéj; dla tego też w nadziei ze zastanowienie, że obawa nędznego życia sprowadzą ją na inną drogę;... odpychałem silniéj jak kiedykolwiek tę myśl naszego rozłączenia, obiecując nawet Florencyi zmienić dla niéj moje zwyczaje i upodobania. — „Przymus ten zrodziłby w tobie wadę, któréj dotąd nie posiadasz: obłudę, — odpowiedziała, — masz swój charakter, ja mam także mój własny, i temu zaradzić niepodobna; wszystkie postanowienia, wszystkie rozumowania w świecie nie zaradzą temu, ażebym ja nie była blondynką, a ty brunetem. Tak samo będzie i z niedobraniem się naszych charakterów; a potem, co nadewszystko, nie chcę ci być ciężarem; zresztą usprawiedliwićby się to jeszcze dało, gdybym cię kochała miłością, ale, ty wiesz że tak nie jest; błagam cię więc, rozłączmy się przyjaźnie.” — Odmówiłem..
— A jednak rozłączenie to...
— Rozłączenie to nastąpiło, Pani... Florencya zmusiła mnie do tego!
— Jakimże sposobem?
— O sposobem bardzo prostym i godnym jéj lenistwa... wystaw Pani sobie, przez trzy miesiące nie odezwała się do mnie ani razu, nie odpowiedziała mi ani na jedno ze wszystkich moich pytań; nie spojrzała na mnie ani razu przez te trzy miesiące.
— Upór jéj zdołał się tak daleko posunąć!
— Tak jest, Pani, i nie byłabyś Pani w stanie wystawić sobie co ja ucierpiałem: gniew, wściekłość, rospacz, jakie we mnie ten nieszczęsny upór oburzał. Wyobraź Pani sobie człowieka tyle nierozsądnego który usiłuje ażeby martwy posąg do niego przemówił, który czeka rychło posąg zwróci na niego swoje spojrzenie. Prośby, łzy, ofiary, groźby, wszystko było bezskuteczne, ażeby chociaż jedno wydobyć z niéj słowo; nic, zawsze nic, tylko bezwładność, tylko milczenie i wzgardliwy uśmiech. Ah! ileż to razy myślałem że ja oszaleję, kiedy całe godziny przepędzałem u stóp téj nieugiętéj istoty, lub w uniesieniach wściekłego gniewu, gdy tymczasem twarz jéj nie zmieniła ani jednego rysu i zawsze wyrażała tylko największą obojętność.
— Ah! ja to pojmuję, Panie.
— Cóż mam Pani więcej powiedzieć? Powoli zacząłem mocno na zdrowiu upadać; wycieńczony ustawiczną gorączką, zacząłem tracić całą siłę woli, i, przekonany nareszcie o próżnych usiłowaniach mojéj wytrwałości, ustąpiłem.
— Mój Boże! ileż to pan musiałeś wycierpieć!... lecz dłuższa walka byłaby bezużyteczną.
— To też poddałem się; i pragnąc ile tylko było w mocy mojéj zaradzić zgorszeniu naszego rozłączenia, zasięgnąłem rady prawników. Oznajmili mi, że jedną z przyczyn mogących sprowadzić rozłączenie co do osoby, jest zupełne odmówienie ze strony żony wrócenia do domu męża; środek ten, poparty oczywistą niezgodnością humoru, któréj na nieszczęście moja żona zbyt jawnie dowiodła trzymiesięcznem uporczywem milczeniem, i scenami jakie miały miejsce w oberżach, podczas owéj rozpoczętéj podróży, środek ten zdawał się być dostatecznym. Zgodziliśmy się zatem, że Florencya oddali się z domu mego i osiądzie w jakim hotelu. W skutek tego doręczyłem jéj prawne pozwy; następnie rozpoczęto rozwód i ten przyszedł do skutku. Zdrowie moje zostało tak mocno dotknięte, że lekarze uważali iż tylko długa podróż ocalić mnie może. Przed wyjazdem, złożyłem sto tysięcy franków u mego notaryusza, z poleceniem ażeby nakłonił moją żonę do ich przyjęcia. Na przypadek odmowy, miał jéj oznajmić, że zawsze będzie je miał w pogotowiu, gdyby ich mogła zapotrzebować; dzisiaj jeszcze summa ta znajduje się nietknięta w jego ręku; wyjechałem, spodziewając się że w podróży zapomnę o wszystkiem... Bynajmniéj, więcéj jak kiedykolwiek czułem nieobecność Florencyi.. Przebiegłem Egipt, Turcyę Europejską i Azyatycką;.... wróciłem przez prowincye Illiryjskie i wsiadłem na okręt w Wenecyi udając się do Kadyxu; ztąd udałem się do Brazylii, gdzie Panią spotkałem. Po wyprawie do Indyj Zachodnich, przybyłem do Hawru, gdzie przed kilku dniami wylądowałem... Stanąwszy w Paryżu, pierwszą myślą moją było wywiedzieć się o Florencyi; po dosyć długich poszukiwaniach, powiedziano mi nareszcie że mieszka przy ulicy Vaugirard. Wczoraj kiedyśmy się spotkali, dowiedziałem się właśnie o niej, wyciągnąwszy na słowo pewną osobę mieszkającą w tymże samym domu.
— I cóżeś się Pan dowiedział?
— Położenie jéj pod względem funduszów, jest bez wątpienia nader skromne, gdyż mieszka na czwartem piętrze, i nikogo nie ma do usługi; zresztą prowadzenie jéj jest bez najmniejszego zarzutu, i nie przyjmuje nikogo.. Tylko, ze skutkiem jakiegoś dziwactwa, które mi się wydaje niepojętem, kiedy pomyślę o jéj dawnych zwyczajach i pieszczeniu się.. Florencya wychodzi z domu codziennie przed czwartą zrana, i nie wraca jak dopiero po północy.
— A to jak Michał! — zawołała Walentyna nie będąc w stanie ukryć swego zadziwienia To rzecz szczególna!
— Co Pani mówisz?
— Wczoraj także.. dowiedziałam się, że Pan Michał Renaud Pański kuzyn, mieszka pod Nr.
57, na czwartem piętrze,... że równie jak FIorencya, nigdy nie wraca prędzej jak po północy, i że zrana wychodzi przed godziną czwartą. Zresztą, niepodobna było od odźwiernego obszerniejszych otrzymać wiadomości.
— Co to znaczy? — zawołał de Luceval. — Michał i moja żona mieszkają na jednem piętrze w dwóch przyległych sobie domach! wychodzą i wracają o jednéj godzinie... Cóż to za tajemnica?
— Więc Florencya zna Michała? — zapytała Walentyna skwapliwie.
— Michał Renaud jest moim kuzynem, i przypominam sobie teraz, że wkrótce po wyjeździe Pani z Paryża, przyszedł mnie odwiedzić i prosił ażebym go przedstawił méj żonie, która go kilka razy przyjęła u siebie... Ale Pani... więc i Pani znasz także Michała, kiedyś go dzisiejszéj nocy śledziła?
— Zaraz Panu wszystko opowiem, — odpowiedziała Walentyna zarumieniwszy się, — gdyż i mnie, równie jak Panu wiele zależy na wyjaśnieniu tajemniczego podobieństwa, jakie istnieje pomiędzy życiem Florencyi a życiem Michała.
— Ah! Pani, — zawołał de Luceval ponuro i z goryczą, — wyznać Pani muszę, że niejednokrotnie w czasie długich moich podróży, doznawałem katuszy zazdrości... myśląc... że Florencya, wolna teraz...
Poczem zadrżawszy, umilkł i wkrótce dodał głosem gniewnym:
— Wolna! o! nie, pomimo rozłączenia naszego, mam przynajmniéj prawo pomścić się, gdyby kobieta nosząca moje nazwisko miała być winną... a ten człowiek, ten człowiek! O! gdybym był pewnym, wyzwałbym go.. i on lub ja...
— Na Boga! uspokój się Pan, — zawołała Walentyna przerywając Panu de Luceval. — Jakkolwiek dziwnemi wydawać się mogą niektóre podobieństwa, dotąd nic jeszcze nie obwinia Florencyi.. Dzisiaj rano wyszła z domu podobnie jak i Michał, i chociaż noc była ciemna a ulica bezludna,... nie przemówili do siebie ani jednego słowa i zawsze postępowali z daleka od siebie... gdyż ja dosyć późno dopiero po wyjściu za Michałem spostrzegłam się, że równolegle z nim szła jakaś kobieta po drugiéj stronie ulicy.
— O! Pani! czyliż i takie postępowanie nie jest bardzo znaczącem? Wychodzą i wracają o jednych godzinach: mieszkanie ich jest tylko rozdzielone przez jednę ścianę, a być może nawet że się tam znajduje jakie skryte przejście.. a potem ten cały czas przepędzony za domem? cóż oni robią?... gdzie oni chodzą? Zapewne mają gdzieś jakie miejsce schadzki, ale gdzie?
— O! my odkryjemy tę tajemnicę... musimy ją odkryć... zarówno mnie ona obchodzi, jak Pana, i, ażebyś Pan to zrozumiał, opowiem w krótkich słowach moje życie... moje smutne życie... od chwili w której mnie Pan widziałeś w swoim domu, przejętą wstydem i przerażoną słusznemi wyrzutami Pana d’Infreville.
Po chwili milczenia, spowodowanego jéj wstydem i pomieszaniem Pani d’Infreville, nabrała wreszcie odwagi i rzekła do Pana de Luceval:
— Gdy cztery lata temu, kłamstwo, którego Florencya skutkiem poświęcenia swego był wspólniczką, wykryte zostało w obecności Pańskiej, mój mąż, wyszedłszy od Pana, odprowadził mnie do swego domu. Zastałam tu moją matkę.
— „Pani, — odezwał się do mnie Pan d’Infreville, — za godzinę wyjeżdżamy razem z twoją matką. Odwiozę was do jednéj z wiosek moich w Poitou, i tam pozostaniesz sama, w towarzystwie tylko swéj matki: byt wasz dalszy tą tylko ofiarą może być zapewniony. Jeśli odmówisz, jutro rozpoczynam sprawę o rozwód i ścigać cię będę jako kobietę zdradzającą wiarę małżeńską... Mam na to dowody. Listy te nieliczne wprawdzie, ale znaczące, znalazłem w twojem biórku. Przyprowadzę cię na ławkę oskarżonych, ciebie i twego wspólnika, i w oczach całego świata przymuszoną będziesz spełnić czarę hańby aż do dna samego. Potem pójdziesz do więzienia razem z kobietami nierządnego życia, a następnie ty i twoja matka pozostaniecie bez przytułku lub z głodu umrzecie. Jeśli chcesz uniknąć tej nędzy i wstydu, wyjeżdżaj do Poitou. Nie czynię ci téj ofiary ani przez litość ani przez wspaniałomyślność; lecz ponieważ się obawiam śmieszności gorszącego processu. Jeżeli mi jednak odmówisz, nie ulęknę się żadnego zgorszenia, hańba którą zostaniesz okrytą, będzie dla mnie pociechą.
— Ah!... — zawołał Pan de Luceval, — pojmuję całą gwałtowność żalu zranionego serca...
ale jakaż to okrutna mowa!
— Musiałam wszystkiego słuchać, wszystko wycierpieć, wszystko przyjąć, Panie... Byłam winną; miałam matkę kalekę, bez sposobu życia; wyjechaliśmy tedy do Poitou.... gdzie nas Pan d’Infreville zostawił. Folwark w którym mieszkałyśmy, leżał samotnie, pośród lasów. Jego obszerny dziedziniec z którego nie wychodziłyśmy nigdy, starannie był zamknięty. Przepędziłam z moją matką ośmnaście miesięcy w tem więzieniu, nie mogąc z nikim korespondować, i nie mając żadnych stosunków na zewnątrz. Po upływie tego czasu, zostałam wolną, zostałam wdową... Pan d’Infreville...
słusznie rozgniewany, nic mi nie pozostawił, i razem z matką wystawiona byłam na największą nędzę... Moje roboty ręczne, nie wystarczały na utrzymanie matki, i po długiéj, ciężkiéj chorobie, umarła.
Walentyna otarła łzy które zrosiły jéj lica, pogrążyła się na chwilę w głębokiem milczeniu, lecz panując nad swojem wzruszeniem odezwała się daléj:
— Po naszym powrocie do Paryża, starałam się zasięgnąć wiadomości o Florentynie. Lecz nie dowiedziałam się nic więcéj, prócz tego tylko, że Pan byłeś w podróży; sądziłam że i ona z Panem wyjechała. W niedoli mojéj, miałam szczęście spotkać jednę z naszych towarzyszek klasztornych; ta zaproponowała mi ażebym przyjęła obowiązek ochmistrzyni u jéj siostry, której mąż został mianowany konsulem w Rio-Janeiro. Było to dla mnie nadspodziewane szczęście i wyjechałam z tą rodziną. Właśnie to w powrocie naszym z północnej Brazylii... napotkałam Pana. Wkrótce po moim powrocie do Rio-Janeiro, listy otrzymane z Europy uwiadomiły mnie, że daleka krewna mego ojca, nieznana mi wcale, zostawiła mi przy śmierci swojéj skromny, lecz niezawisły majątek. Wracam tedy do Francyi dla uregulowania tego spadku i właśnie dziesięć dni temu wylądowałam w Bordeaux. Teraz, Panie, pozostaje mi jeszcze jedna bardzo delikatna kwestya; lecz, jakkolwiek ona jest drażliwą dla mnie, przystąpię do niéj odważnie; szczerość bowiem Pańskiego wyznania, podobnyż wkłada na mnie obowiązek.
I po chwili wahania, Walentyna spuściwszy oczy i żywym okrywszy się rumieńcem, dodała:
— Wspólnikiem mego błędu był kuzyn Pański, Michał Renaud.
— Kilka wyrazów poprzednio przez Panią powiedzianych, wprowadziły mnie już na ten domysł.
— Kochałam, o! namiętnie kochałam Michała, i miłość ta przetrwała wszystkie dotkliwe wypadki mojéj przeszłości; oddalenie, zmiana miejsc pobytu w podróży która mnie wielce zajmowała, mogły mnie rozerwać niekiedy w téj szalonéj miłości; lecz przywiązanie moje do Michała jest dzisiaj równie silne jak przed czterema laty; Pan pojmujesz teraz dla czego mnie wczoraj zajęły tak silnie Pana żale i zgryzoty, dla czego podzielałam słowa Pana kiedyś mówił o wpływie jaki na nas wywierają niektóre charaktery zupełnie przeciwne naszemu charakterowi.
— Rzeczywiście, Pani, jakkolwiek rzadkie miałem stosunki z moim kuzynem, widziałem jednak iż był tak gnuśny, tak ociężały, że w pierwszych czasach naszego małżeństwa cytowałem go nieraz Florencyi ażeby ją zawstydzić w jéj lenistwie.
— Znam ich oboje, i trudno byłoby znaleść dwa charaktery podobniejsze do siebie.
— I właśnie to podobieństwo zbliżyło ich pewnie do siebie... Stosunki ich rozpoczęły się bez wątpienia od pierwszych odwiedzin Michała; a jednak wtedy nic w postępowaniu mojej żony nie mogło obudzić we mnie najmniejszego podejrzenia... Lecz przy pomocy jakiego podejścia, oszukano mnie... O Pani! oni się kochają! kochają się, powtarzam Pani!.. Instynkt zazdrości nigdy człowieka nie zawiedzie.
— Powinnabym obawę Pana podzielać, a jednak ja wątpię... Tak jest, wątpię jeszcze Panie; ponieważ gdybym się sądziła być zapomnianą od Michała, wyrzekłabym się widzenia go jeszcze.
— Pani wątpisz?... A to mieszkanie oddzielone jedną ścianą?... A te wyjścia i wracania o jednéj godzinie?
— Pozwól Pan,... czyliż Florencya i Michał nie są wolni... zupełnie wolni?... Niejestże ona prawnie rozłączona z Panem?... Jakież prawo możesz Pan teraz mieć do niéj?
— Prawo zemsty, Pani!
— A do czegożby Panu ta zemsta posłużyła! Jeśli się kochają... wtedy najcięższe próby powiększą tylko ich miłość, nie zostawiając Panu najmniejszéj nawet nadziei! Nie, niezbyt Pan jesteś szlachetny ażebyś pragnął złego... dla złego samego.
— Alh! Pani... ja tyle wycierpiałem.
— I ja panie... wiele cierpiałam.. Być może że jeszcze większe boleści mnie oczekują...
a jednak wolałabym umrzeć niżeli usiłować zamącić miłość Michała i Florencyi, gdybym była pewną ich szczęścia.
— Lecz dla czegoś go Pani śledziła tajemnie dzisiejszéj nocy, zamiast zaczepić go otwarcie?
— Gdyż chciałam przed zobaczeniem się z nim przeniknąć tajemnicę jego życia... Gdyby odkrycie to przekonało mnie że Michał i Florencya kochają się, nigdy ani on, ani ona nie usłyszeliby o mnie... Jeżeli zaś przeciwnie, miałabym dowody że Michał pozostał wiernym mojéj pamięci, albo przynajmniéj że jest wolny od wszelkich innych węzłów... ofiarowałabym mu związek małżeński, który zabezpieczyłby może spokojność jego życia...
— Ja mniej mam rezygnacyi od Pani.
— W takim razie, jakiż był cel Pana, kiedyś szedł dzisiaj za Florencyą?
— Chciałem ją podchwycić na uczynku, gdyż życie jéj zdawało mi się być podejrzanem, a wtedy, posiadając tę tajemnicę...
— Ah! Panie... zawsze jeszcze groźby?... zawsze gwałtowność?... Niestety! Pan widzisz... do czego one doprowadziły...
— A moje prośby,.. a moje łzy! a moja rospacz, z której tylko szydziła, na cóż one mi się przydały?
— Prawda... lecz wierzaj mi Pan... to co dotąd okazało się bezskutecznem, to i na przyszłość takiem pozostanie... Florencya dała Panu dowody mocy swego charakteru... czy Pan sądzisz, że ona się zmieniła?... Mylisz się Pan! jeśli kocha... to jéj wola nowéj siły naczerpie w tej miłości saméj,... a jeśli się Pan zemścisz... to będziesz miał tylko tę smutną pociechę żeś źle uczynił...
— Przynajmniéj będę pomszczony! zabiję tego człowieka, albo on mnie zabije.
— Panie... gdybym cię sądziła zdolnym wytrwania w takich zamiarach... wtedy jednę myślbym tylko miała: uprzedzić Florencję i Michała o niebezpieczeństwie jakie im zagraża...
— Pani jesteś wspaniałomyślna, — rzekł de Luceval z goryczą.
— I Pan jesteś także wspaniałomyślnym, kiedy nie ulegasz popędom ślepego gniewu, tak, Pan Jesteś wspaniałomyślny, a dowodem tego jest owa tkliwa myśl, pomimo całéj rospaczy zabezpieczenia losu Florencyi, przed wyjazdem Pańskim do obcych krajów...
— Była to tylko słabość serca i rozumu... Czasy się już zmieniły...
— To tylko Panu powiedzieć mogę, że jeżeli Pan spodziewasz się znaleść we mnie wspólniczkę próżnéj i złośliwéj zemsty, to powinniśmy natychmiast przerwać tę rozmowę... Jeśli zaś przeciwnie, pragniesz Pan, jak ja, poznać tylko prawdę, ażeby wiedzieć, czy możemy jeszcze mieć nadzieję, czy też nadzieja ta odjętą nam zupełnie została... wtedy, rachuj Pan na mnie... gdyż pomagając sobie wzajemnie, dojdziemy bezwątpienia do wyświetlenia całéj prawdy.
— A jeśli prawdą jest, że oni się kochają...
— Zaczem daléj postąpiemy, daj mi Pan pierwéj słowo honoru... że jakkolwiek przykrem może być nasze odkrycie, Pan się wyrzekasz wszelkiéj zemsty... a nawet... widzenia Florencyi...
— Nigdy... Pani... nigdy... Kochaj Pani po swojemu... ja także po mojemu kochać będę...
— Dobrze, Panie, — rzekła Walentyna wstając z krzesła, — będziemy więc działali z osobna i tak jak Panu podobać się będzie.
— A!le, Pani... przecież ja nie mogę...
— Jesteś Pan zupełnie wolnym w swoich postępkach.
— Zaklinam Panię...
— Na próżno.
Pan de Luceval umilkł na chwilę, walcząc pomiędzy zazdrością, wspaniałomyślnością i obawą, ażeby Pani d’Infrevillle nie uprzedziła Florencyi, jak mu to już poprzednio zagroziła, o mogącem ją spotkać niebezpieczeństwie; nareszcie ta ostatnia uwaga, a wyznać także musimy, i cząstka jakaś wznioślejszych uczuć odniosły zwycięstwo; skutkiem czego Luceval rzekł do Walentyny:
— A więc... daję Pani słowo...
— Dobrze, dobrze, Panie... i teraz przeczucie moje powiada mi że postanowienie to szczęście nam przyniesie.. Gdyż zastanówmy się tylko rozsądnie nad tem, co już wiemy.
— Słucham Pani.. O! mój Boże! wszakże ja tylko pragnę nadziei...
— A właśnie.. o naszych nadziejach chcę Panu mówić...
— O jakich nadziejach?
— Naprzód, gdyby się Michał i Florencya kochali, czyli powiedzmy od razu, gdyby byli kochankami, cóżby im przeszkodziło żyć z sobą jak mąż z żoną... w jakiéj oddalonéj prowincyi, albo nawet i w Paryżu, gdzie można żyć jak najskryciéj i tak jak się komu podoba?
— Ale ta bliskość ich mieszkania... czyliż nie ma prawdopodobieństwa że oni się łączą z sobą?
— Po cóż tedy takie ostrożności, taka tajemnica, takie trudy tak przeciwne charakterowi Michała i Florencyi?
— Po co? Ażeby się widzieć bez zgorszenia.
— Lecz gdyby zmienili nazwisko, gdyby chcieli udawać małżeństwo Państwa Renaud, jakieżby wtedy było zgorszenie? któżby się domyślił prawdy? któżby się znalazł coby ich chciał wyśledzić?
— Kto? prędzéj czy późniéj ja lub Pani...
— A więc tem bardziej: gdyby się czegoś obawiali, zmieniliby nazwisko, byłby to środek prosty i pewny, gdy tymczasem zachowując swoje własne nazwiska, daleko było łatwiéj ich wykryć, czego dowiodły nasze poszukiwania. A potem, gdyby byli chcieli otoczyć się zupełną tajemnicą, czyliżby nie mogli ukryć i téj części, życia swego, którą za domem zapewne pośród ludzi obcych przepędzają?
— Właśnie to najwięcéj mnie zastanawia, gdzie oni zawsze wychodzą? Florencya, która zaledwie wstawała o dwunastej... od trzech lat wstaje przed wschodem słońca, i to nawet w czasach tak szkaradnych jak naprzykład noc dzisiejsza.
— Albo Michał! i jego postępowanie jest równie zadziwiające!
— Jaka zmiana! i czemu ją przypisać?
— Nie wiem... lecz sama ta zmiana czyni mi nadzieję; tak jest, wszystko spodziewać mi się każe, że Michał pokonał nareszcie swą ociężałość... to lenistwo, które było dla niego tak złowrogie, a na którem i ja wiele ucierpiałam.
— Ah! jeśli Pani prawdę mówisz, jeśli Florencya nie jest już tą gnuśną istotą która przejażdżkę w powozie uważała sobie za zbyt wielką pracę! jeśli przykre położenie w którem się od czterech lat znajduje przeistoczyło ją... z jakiemże szczęściem zapomniałbym o przeszłości! jak życie moje mogłoby jeszcze być pięknem!... Ah! wierzaj mi Pani, teraz jednéj już tylko obawiam się rzeczy, to jest że ja się szaloną łudzę nadzieją.
— Dla czegóż szaloną?
— Pani możesz mieć nadzieję... bo przynajmniéj byłaś kochaną.. gdy tymczasem Florencya nigdy nie czuła do mnie przywiązania.
— Ponieważ między jéj charakterem i charakterem Pana zbyt wielka była różnica. Lecz jeżeli, jak z wszystkiego wnosić możemy, charakter jéj odmienił się skutkiem samego życia jakie od czterech lat przymuszoną jest prowadzić, być może że to, co dawniéj nie podobało jej się w Panu, teraz podobać jéj się będzie. Czyliż Panu sama nie mówiła, w czasie waszych nieporozumień, że Pana uważa za człowieka równie szlachetnego jak czcigodnego?
— Lecz nasze prawne rozłączenie.
— O! Panie, to jeden powód więcéj.
— Jakto?
— Przymus... i dla tego Florencya była nieznośną... lecz będąc panią saméj siebie, być może że jéj postępowanie z Panem będzie zupełnie przeciwne.
— Jeszcze raz Pani powtarzam, że nie chcę szaloną łudzić się nadzieją... Zawód byłby dla mnie zbyt dotkliwym.
— Nigdy Pan jednak nie trać nadziei... odczarowanie... jeśli ma nastąpić... to ono zawsze jeszcze zbyt wcześnie nastąpi... lecz ażeby nadzieje nasze w pewność zamienić, konieczną jest rzeczą odkryć tę tajemnicę jaką się Michał i Florencya otoczyli... w tajemnicy téj znajdziemy pewnie węzeł ich wzajemnych stosunków. Poznawszy raz naturę tych stosunków będzie my wiedzieli co daléj począć.
— Podzielam, zdanie Pani... ale, jakże sobie postąpimy?...
— O! czekając na coś lepszego, wrócimy do środka któregośmy już wczoraj użyli...
Najprościéj i najlepiéj jest śledzić ich kroki... tylko, że czynić to trzeba z większą ostrożnością. Chwila o któréj z domu wychodzą, ułatwia nam nasze przedsięwzięcie. Jeśli środek ten okaże się niedostatecznym... udamy się do innego.
— Być może, że lepiejby było, nie chcąc zbudzić ich podejrzenia ażebym ich sam tylko śledził...
— Rzeczywiście, Panie... a jeśli się Panu nie powiedzie... wtedy ja probować będę.
Dwa lekkie uderzenia do drzwi salonu, przerwały dalszą rozmowę.
— Proszę wejść, — zawołała Pani d’Infreville.
Poczem wszedł służący hotelu z listem w ręku, mówiąc:
— W tej chwili przyniesiono ten list do Pani.
— Zkąd?
— Nie powiedział tego człowiek który go przyniósł i zaraz się oddalił.
— Dobrze, — odpowiedziała Walentyna odbierając list od służącego.
Następnie zapytała Pana de Luceval:
— Czy Pan pozwolisz?
Ukłonił się w miejsce odpowiedzi; Walentyna odpieczętowała pismo, i ujrzawszy podpis zawołała:
— Floreneya!... list od Florencyi!...
— Od mojej żony! — powtórzył z równem zadziwieniem Pan de Luceval.
I oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— Ale skądże ona wie o Pani mieszkaniu?
— Nie domyślam się tego wcale...
— Czytaj Pani... czytaj... Na miłość Boską! Pani d’Infreville przeczytała co następuje:
„Ukochana moja Walentyno, dowiedziałam się że jesteś w Paryżu; nie umiem wyrazić ci mego szczęścia że cię będę mogła uściskać; lecz szczęście to muszę jeszcze odroczyć, mniéj więcéj aż do trzech miesięcy, to jest do pierwszych dni czerwca roku bieżącego.”
„Jeśli w téj epoce, będziesz chciała ujrzeć twą najlepszą przyjaciółkę (o tyle jestem zarozumiałą, że nie wątpię o twoich dobrych chęciach) udasz się do Pana Duval, notaryusza Paryzkiego, mieszkającego przy ulicy Montmartre, pod Nr. 17; powiesz mu kto jesteś, a on odda ci list, w którym znajdziesz mój adres; co do listu tego, on sam odbierze go dopiero w końcu maja, gdyż dzisiaj P. Duval nie zna mnie nawet z nazwiska.
„Tak jestem pewną twojéj przyjaźni, dobra Walentyno, że zupełnie liczę na twoje odwiedziny; podróż wyda ci się może trochę długą... lecz będziesz mogła u mnie wypocząć po twojem utrudzeniu, zwłaszcza że będziemy miały wiele do mówienia.
„Twoja najlepsza przyjaciółka, która cię z całego serca ściska.”
Łatwo pojąć zdziwienie Walentyny i Pana de Lueeval gdy ten list przeczytali; przez chwilę oboje pozostali w milczeniu, pan de Luceval pierwszy je przerwał, mówiąc:
— Musieli spostrzedz dzisiejszéj nocy żeśmy za nimi gonili.
— Jakimże sposobem Florencya dowiedziała się o mojem mieszkaniu?... rzekła Walentyna, w zamyśleniu, nie widziałam nikogo w Paryżu oprócz Pana, i jednego z naszych dawnych służących, przy którego pomocy udało mi się uzyskać adres Michała, którego mamka jest właśnie siostrą tego służącego.
— Czemuż Florencya pisze do Pani, a nie do mnie, jeśli się domyślała żeśmy ją śledzili?
— Być może że się mylimy, i że ona pisze do mnie, nie wiedząc że pan jesteś w Paryżu.
— W takim razie, po cóż ta odwłoka w widzeniu się z Panią... i to nieznaczna zalecenie, ażebyś Pani nie szukała jej adressu przed końcem maja, tłomacząc się że osoba która Pani ma dać ten adres, otrzyma go dopiero w owej epoce?
— Tak, widoczną jest rzeczą, — odpowiedziała Walentyna, zasmucona trochę, — że Florencya nie chce mnie widzieć przed trzema miesiącami... i przedsięwzięła też zapewne stosowne w tym celu środki... Chciałabym tylko wiedzieć, czy Michał miał jaki udział w tym liście?
— Wiesz Pani... że nie mamy ani chwili czasu do stracenia, — rzekł de Luceval po chwili namysłu, — bierzmy dorożkę i jedźmy na ulicę Vaugirard, — jeśli żona moja ma jakie podejrzenie... jaką obawę, musiała wrócić do domu, gdzie zapewne ją jeszcze zastaniemy.
— Masz Pan słuszność.. jedźmy... jedźmy.
W godzinę potem, Walentyna i de Luceval złączyli się w téjże saméj dorożce która ich wysadziła w niewielkiéj odległości od dwóch sąsiednich domów do których poszli na zwiady.
— I cóż! Panie, — zapytała z trwogą Pani d’Infreville blada i wzruszona, siadając pierwsza do powozu, — jakież wiadomości?
— Nie ma już żadnéj wątpliwości, Pani, moja żona ma podejrzenie. Zapytałem odźwiernego o Panię de Luceval, udając, że miałem ważny do niéj interes. — O! ta Pani już tu nie mieszka, — odpowiedział na to... Przyjechała tu dorożką około jedenastéj, zabrała z sobą kilka pakietów, oznajmiając zarazem że tu już nie wróci... Było to rzeczą bardzo prostą, — dodał odźwierny, gdyż Pani Luceval wprowadzając się tutaj zapłaciła za sześć miesięcy naprzód, i od pewnego czasu wypowiedziała mieszkanie od 1-go czerwca; co do jéj sprzętów, powiedziała że później niemi rozporządzi. — Takie były odpowiedzi tego człowieka, i niepodobieństwem było dowiedzieć się od niego coś więcéj; a Pani cóżeś się dowiedziała?
— Dowiedziałam się tegoż samego co i Pan, — odpowiedziała Walentyna z większym jeszcze smutkiem. — Michał powrócił o jedenastéj i także oznajmił że opuszcza swoje mieszkanie i że później rozporządzi swemi sprzętami. Zresztą, i on także wypowiedział swój lokal od 1-go czerwca.
— A więc oni l-go czerwca mają się połączyć...
— W takim razie pocóż mnie wzywała na tęż samą datę?
— O! niechaj czynią co im się podoba, — zawołał Pan de Luceval, — ja odkryję tę całą tajemnicę.
Pani d’Infreville kiwnęła smutnie głową, nic nie odpowiedziała i w głębokiem pogrążyła się dumaniu.
Upłynęło już około trzech miesięcy jak Pan de Luceval spotkał się z Walentyną w Paryżu.
Następujące sceny miały miejsce w małym domku wiejskim o dwie mile od miasta Hyères, w Prowancyi.
Maleńki ten domek, powierzchowności bardzo skromnéj lecz powabnéj, wystawiony był u stóp niewielkiego wzgórza, około pięciuset kroków od morza.
Ogród zajmujący najwięcéj pół morgi gruntu, zasadzony sykomorami i platanami wiekuistemi, przerznięty był przez bystry strumyk, który zasilany będąc źródłami górnemi niedaleko za ogrodem wpadał nieznacznie do morza.
Domek, biały, zielonemi opatrzony okiennicami, zdawał się być zagrzebanym śród gęstego klombu ogromnych drzew pomarańczowych, które zasłaniały go od palących promieni słońca.
Prosty płot tarniowy otaczał ogródek, do którego wchodziło się małemi drzwiczkami umieszczonemi pomiędzy dwoma kamieniami polnemi.
Około trzeciéj godziny po południu, kiedy słońce włoskim dogrzewało skwarem, pojazd podróżny najęty w Hyères, zatrzymał się na wzgórzu w bliskości owego domku.
Pan de Luceval blady, z twarzą wyrażającą głębokie wzruszenie, wysiadł pierwszy z powozu i podał rękę Pani d’Infreville. Ta rzuciwszy naprzód oczyma do koła, ujrzała z wysokości miejsca na którem powóz się zatrzymał, ów domek okolony drzewami pomarańczowemu.
Walentyna pokazawszy palcem skromny domeczek Panu de Luceval, rzekła do niego głosem lekko wzruszonym:
— Więc to tutaj?... — Rzeczywiście, — odpowiedział jéj towarzysz ze stłumionem westchnieniem, — tutaj to być musi... według udzielonyh nam wiadomości... Nadeszła więc stanowcza chwila... Idź Pani... ja tu zaczekam; nie wiem czy nie więcéj jest odwagi pozostać tutaj w trwodze i niepewności, aniżeli Pani towarzyszyć.
— Zaklinam Pana... pamiętaj o swojéj obietnicy... Pozwól Pan mnie saméj spełnić to przykre może posłannictwo, w którem nie umiałbyś być panem siebie,... i pomimo swego przyrzeczenia... jakie mi dałeś... Ah! Panie nie powiem już więcéj, gdyż myśl ta dreszczem mnie przejmuje.
— Nie lękaj się Pani, — odpowiedział de Luceval głosem ponurym, — raz tylko daję słowo... wyjąwszy gdyby...
— Jednakże Pan mi przysiągłeś...
— Bądź Pani spokojną... nie zapomnę mojéj przysięg.
— Dobrze więc... jestem teraz spokojną.
— Odwaga tylko i nadzieja! Panie... dzień którego od trzech miesięcy oczekujemy, nadszedł nareszcie. Taż sama tajemnica osłania jeszcze dla nas postępowanie Michała i Florencyi. Za godzinę będziemy wiedzieli wszystko.. i wszystko się rozstrzygnie.
— Tak jest... — odpowiedział Pan de Luceval ze smutkiem, — tak jest... wszystko się rozstrzygnie.
— Do zobaczenia więc... być może iż nie sama tu powrócę...
De Luceval smutnie kiwnął głową, a Walencya spadzistą ścieżką udała się ku ogrodowi wiejskiego domku.
Pan de Luceval, zostawszy sam jeden na pochyłości wzgórza, zaczął się przechadzać w zamyśleniu i głębokim smutku, rzucając niekiedy wzrokiem, jakby mimowolnie na wiejski domek.
Nagle zatrzymał się, zadrżał i zbladł... Oczy jego zaiskrzyły się... Spostrzegł bowiem nad płotem otaczającym domek, jakiegoś mężczyznę przechodzącego w białym bawełnianym kaftaniku i w szerokim słomianym kapeluszu na głowie.
Wkrótce atoli mężczyzna ten znikł pomiędzy skałami rozrzuconemi nad morzem, i pośród których wznosiły się ogromne drzewa korkowe.
Pierwszą myślą Pana de Luceval było rzucić się do powozu, wydobyć z niego pudełko z pistoletami, które ukrył w siedzeniu przed wzrokiem Pani d’Infreville i pobiedz za owym mężczyzną w słomianym kapeluszu.
Lecz uszedłszy z dziesięć kroków... Pan de Luceval zatrzymał się; po chwili namysłu, powrócił do powozu i ukrył w nim napowrót pistolety; mówiąc do siebie:
— Zawsze jeszcze będzie dosyć czasu... A co do przysięgi mojéj... dotrzymam jéj... dopóki tylko rospacz i zemsta nie uniosą mnie za granice rozsądku i honoru.
Poczem Pan de Luceval, z oczyma wlepionemi w domek, wszedł znowu na ścieżkę, i, jak gdyby walczył z jakąś silną pokusą, obejrzał bacznie płot, którym ogród był otoczony.
Podczas tych ostatnich wypadków, Walentyna przybywszy do pierwszych drzwi, zapukała, ażeby jéj otworzono.
Po chwili czasu drzwi się otworzyły
Kobieta, mająca około lat pięćdziesięciu, ubrana bardzo czysto, podług zwyczaju prowansalskiego, pokazała się na progu.
Na jéj widok, Walentyna zawołała z zadziwieniem:
— Pani Reine... tutaj...
— Tak, Pani... — odpowiedziała kobieta, narzeczem południowem, nie zdając się bynajmniéj być zadziwioną odwiedzinami Walentyny, — i zawsze na usługi Pani... niechże Pani raczy wejść daléj.
Zdawało się jak gdyby Walentyna w téj chwili zatrzymała się z pytaniem, które już miała na ustach; zarumieniła się tylko i weszła do ogrodu, którego drzwi zamknięto znowu (Pani Reine była mamką i jedyną służącą Michała Renaud, nawet w epoce jego najświetniejszego położenia).
Pani d’Infreville przybyła wkrótce pod gęste sklepienie drzew pomarańczowych, w środku których wznowił się ów biały domek wiejski.
— Czy Pani de Luceval jest tutaj? — zapytała Walentyna głosem wzruszonym nieco.
Stara służąca zatrzymała się natychmiast, przyłożyła palec do ust, jak gdyby chciała Pani d’Infreville zalecić milczenie; następnie skinieniem ręki pokazała na lewo i stanęła w milczeniu.
Walentyna zatrzymała się także mimowolnie.
Oto co ujrzała:
Dwa wiszące karaibskie łóżka, plecione z trzciny w rozmaite kolory, rozpięte były w niewielkiem od siebie oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew pomarańczowych.
Jedno z tych łóżek było próżne...
W drugiem spoczywała Florencya.
Pewien rodzaj lekkiego żagla z białego płótna w niebieskie pasy, rozpiętego nad łóżkiem, rozdymał się pod tchnieniem powstającego wiatru i lekko kołysał tem napowietrznem posłaniem.
Florencya... z obnażoną szyją i rękami... w białym lekkim płaszczyku, drzemała spokojnie w postawie zachwycającej roskoszą i wdziękiem... Na prawéj ręce zgiętéj, oparta była niedbale jéj piękna głowa, a świeże tchnienie wietrzyku muskając pogodne czoło młodéj kobiety podnosiło kiedy niekiedy pukle jej jasnych włosów,... lewa jéj ręka wisiała z niechcenia za łóżkiem, trzymając jeszcze szeroki wachlarz, którym się przed uśpieniem chłodziła... Jedna z jéj maleńkich nóżek, odsłoniona aż do połowy łydki niemal, okryta cienką pończoszką szkocką spuszczała się także z łóżka, odkrywając dziecinną niemal stopę obutą w mały pantofelek z czerwonego safianu.
Nigdy Walentyna nie widziała Florencyi ładniejszą, świeższą i czerstwiejszą; jéj różane usta na pół otwarte, wydawały tchnienie czyste i spokojne jak tchnienie dziecięcia, a rysy jéj w téj czarującej pogodzie, wyrażały jakąś niewypowiedzianą błogość.
O kilka ztąd kroków, widać było pośród przezroczystych kryształów strumyka, również ocienionego pomarańczowemi drzewy duży koszyk z trzciny na pół zanurzony w wodzie, napełniony zielonemi kawonami i wczesnemi rodzynkami, odświeżającemi się w jego zimnych nurtach, gdzie również stały szklane karafki nalane cytrynową limonadą bursztynowego koloru i sokiem z granatów barwy rubinowej... Nakoniec... na murawie, którą strumyk ten był otoczony, i zawsze jeszcze w cieniu, stały dwa obszerne fotele, leżały maty słomiane, poduszki, i wszystkie inne przybory miękkości i gnuśnego far niente przed fotelami zaś, stolik na którym były porozrzucane, książki, fajka turecka, kubki kryształowe, a na tacy, małe placuszki z maisu robione na sposób krajowy. Nareszcie, dla uzupełnienia tego obrazu, dodamy: że z jednéj strony cienistéj alei przeglądały modre bałwany spokojnego morza śródziemnego; z drugiéj wznosiły się piętrzące się jedne na drugich wierzchołki wysokich gór, których wspaniałe zarysy odznaczały się wydatnie na lazurowem sklepieniu nieba.
Walentyna uderzona widokiem który miała przed oczyma, zatrzymała się mimowolnie, głębokiem zdjęła uwielbieniem... Wtem Florencya otworzyła rękę machinalnie,... wachlarz upadł na ziemię i wysuwając się z jéj palców, zbudził ją zupełnie.
Na widok Pani d’Infreville, w mgnieniu oka wyskoczyła z swego wiszącego posłania i rzuciła się na szyję Walentyny.
— Ah! — zawołała ściskając serdecznie swą przyjaciółkę, i ocierając łzy które powieki jéj zrosiły, — byłam zupełnie pewną że ty przybędziesz... Od dwóch dni czekałam cię, i, sama widzisz, — dodała uśmiechając się i zwracając oczy na wiszące łóżko, z którego dopiero co wstała, — szczęście nawiedza śpiących, jest to przysłowie próżniaków; lecz przysłowie to sprawdza się pomimo tego, kiedyś już przyjechała. Pozwól mi abym ci się przypatrzyła, — rzekła Florencya trzymając w swych dłoniach ręce przyjaciółki, i cofając się nieco. — Zawsze piękna... i piękniejsza nawet jak kiedykolwiek. Uściskajże mnie, moja kochana Walentyno! Wszakże to już cztery lata jakeśmy się nie widziały, i to jeszcze w jakich okolicznościach! Ale wszystko ma swój czas. Przedewszystkiem jednak, — dodała Florencya biorąc swą przyjaciółkę za rękę, i prowadząc ją nad brzeg strumyka. — ponieważ upał jest niezmierny, oto są owoce mego ogrodu, które dla ciebie chłodzić kazałam.
— Dziękuję ci, Florencyo, nic teraz jeść nie będę. Ale z kolei, pozwól ażebym i ja ci się przypatrzyła i powiedziała ci, a wiesz że pochlebiać nie umiem, że i ty piękniejszą jeszcze jesteś jak dawniéj, co za cera, co za świeżość! a mianowicie, jaka postać szczęśliwa i zadowolona!
— Doprawdy? znajdujesz powierzchowność moję szczęśliwą? tym lepiéj, gdyż byłabym bardzo niewdzięczną memu losowi, gdybym się inną okazywała.... Lecz ja domyślam się twojéj niecierpliwości... chciałabyś mówić ze mną... i ja tego gorąco pragnę. A więc rozmawiajmy... ale przedewszystkiem siadaj... tu w tym fotelu... weź tę matę pod nogi i poduszki ażeby się na nich wygodniej oprzeć... O! człowiek nigdy nie może mieć dosyć wygody...
— Widzę to, — rzekła Walentyna coraz więcéj zdziwiona nadzwyczajną swobodą i wesołością swej przyjaciółki, gdy tymczasem widzenie ich, ze względu na niektóre okoliczności, powinno było przybrać charakter nieco poważniejszy. — Tak jest, — dodała pochwili z wymuszonym uśmiechem, — zdaje mi się Florencyo, żeś uczyniła wielkie postępy pod względem wygodnego życia.
— Rzeczywiście, nadzwyczajne uczyniłam postępy... droga Walentyno... Sporzyjno na ten mały podbródek przytwierdzony do poręczy tego fotelu.
— Prawda... lecz nie domyślam się jeszcze...
— Służy on do podparcia głowy kiedy tego potrzeba... — I łącząc przykład z objaśnieniem, Florencya dodała: — Widzisz, jakie to wygodne!... Ale o czemże ja myślałam?... ty patrzysz na mnie z zadziwieniem, niemal ze smutkiem rzekła młoda kobieta z powagą, — i masz słuszność... Sądzisz mnie może nie czułą na twoje przeszłe cierpienia,., których spodziewam się... żeś już szczęśliwie zapomniała, — dodała Florencya głosem wzruszonym i żałosnym. — Ja... miałabym być nie czułą! o! tak nie jest, przysięgam ci... Ubolewałam nad wszystkiemi twemi cierpieniami, lecz dzisiejszy dzień jest tak miły tak piękny dla mnie, że nie chciałabym go zasmucić przykremi wspomnieniami.
— Jakto! wiedziałaś?...
— Tak, wiedziałam, co się działo przed rokiem... wiedziałam o twojem oddaleniu się do Poitou, o twojem owdowieniu, o twojéj niedoli... w któréj niemniéj cierpiałaś dla siebie jak dla twéj matki, odpowiedziała Florencya z coraz większem rozrzewnieniem. Widziałam także z jaką odwagą walczyłaś z zawistnym losem aż do śmierci twéj matki... Ah! właśnie tego się obawiałam, — zawołała Florencya zasłaniając oczy dłoniami, — te łzy... i to jeszcze dzisiaj!...
— Florencyo,... przyjaciółko moja, — rzekła Walentyna, podzielając wzruszenie swéj przyjaciółki, — nigdy nie wątpiłam o twojem sercu...
— Pewno?...
— I możeszże wątpić?...
— Dziękuję ci, Walentyno... dziękuję... powracasz mi całą radość z oglądania ciebie.
— Ale, jakże dowiedziałaś się o moich wypadkach?
— Dowiedziałam się o nich z rozmaitych stron, wszędzie po trochu. Ja sama prowadziłam życie tak czynne, tak ruchliwe.
— Ty!
— Ja, odpowiedziała młoda kobieta z wyrazem tryumfującéj radości,... tak jest... ja...
i nie mało jeszcze dowiesz się odemnie...
— Wiem tylko tyle, żeś się uwzięła ażeby mnie w coraz większe wprawiać zdumienie,...
gdyż mniéj posiadając wiadomości od ciebie; nic nie wiem o twojéj przeszłości od lat czterech... oprócz twego rozwodu z Panem de Luceval.
— To prawda, rzekła Florencya z nieznacznym uśmiechem, — Pan do Luceval musiał ci to powiedzieć... i jakiemi to dziwnemi sposoby... wynalezionemi w arsenale mego lenistwa... bo człowiek używa tego czego użyć może,... skłoniłam mego męża do wyrzeczenia się chętki podróżowania, a mianowicie do zatrzymania mnie w brew woli mojej swą żoną!
— Lecz tego rozwodu szczególniéj wtedy żądałaś, kiedyś się dowiedziała o stanie całego twego majątku... Pan de Luceval wszystko mi powiedział... Oddaje on zupełną sprawiedliwość delikatności twojéj.
— Wspaniałomyślność była z jego strony... biedny Aleksander. Pominąwszy jego nałóg wiecznego ruchu i sposób życia Żyda tułacza, posiada on coś dobrego, wiele dobrego w sobie... nieprawdaż Walentyno? — dodała Florencya z złośliwym uśmiechem. — Jakież to szczęśliwe zdarzenie żeście się spotkali... tak w samą porę... Od trzech miesięcy musieliście się bardzo często widywać! I tym sposobem ocenić się wzajemnie?
— Co przez to rozumiesz? — rzekła Walentyna spoglądając na swą przyjaciółkę z zadziwieniem. Doprawdy, Florencyo tyś oszalała.
— Oszalałam... dobrze... Lecz słuchaj Walentyno, bądźmy szczeremi jak zawsze... Jest jedno imię którego wyrzeczenia niecierpliwie oczekujesz od chwili twego przybycia, jest to imię Michała.
— Prawda Florencyo, i to nawet dla wielu powodów.
— Otóż Walentyno, przystępując od razu do rzeczy i nazywając wszystko właściwem imieniem, powiem ci że Michał nie był... i nie jest moim kochankiem.
Promyk nadziei zabłysnął oczom Walentyny, lecz odezwała się wkrótce z wyrazem pewnego zwątpienia.
— Florencyo...
— Wiesz, że ja nigdy nie kłamię; dla czegóż miałabym cię zwodzić? Nie jestże Michał wolnym i ja także? a potem czyliż ty nie pojmujesz Walentyno, ty, co jesteś wrodzoną delikatnością, że gdybym była kochanką Michała, byłoby dla ciebie i dla mnie coś tak ambarasującego, tak przykrego w dzisiejszem naszem spotkaniu, że pewno byłabym się starała uniknąć go raczéj.
— Ah! Florencyo! twoje dobre i prawe serce nigdy się nie zmieni, — rzekła Walentyna podniosłszy się z krzesła i ściskając serdecznie swą przyjaciółkę, — pomimo całéj radości że ciebie zobaczę... serce mi się ściskało, czułam w niem jakiś przymus; lecz teraz oddycham już swobodnie.. Oswobodzoną zostałam od okropnéj niespokojności.
— I to było twoją karą żeś o mnie wątpiła... niedobra przyjaciółko; lecz chciałaś ażebym była szczerą... Dodam więc w szczerości mojéj,... ze jeśli nie jesteśmy kochankami z Michałem, za to uwielbiamy się wzajemnie, o tyle zawsze, o ile dwóch leniuchów jak my, może sobie zadać pracę ażeby się uwielbiać.... I... nie ma jeszcze nawet godziny czasu, jak z oczyma na pół przymkniętemi, paląc wolno ze swéj długiéj wschodniéj fajki, i kołysząc się w tamtem łóżku wiszącem obok mojego, gdy tymczasem ja chłodziłam się rozkosznie, wachlarzem, Michał mówił do mnie: „Czy ty nie znajdujesz Florencyo, że nasza miłość podobną jest do łagodnego kołysania się tych wiszących łóżek?... Ona kołysze nas pomiędzy ziemią i niebem.” Odpowiesz mi, Walentyno, że myśl ta nie jest dosyć jasną, — dodała Florencya z uśmiechem, — że jest niepewną i ciemną jak wyobrażenia przychodzące nam do głowy pomiędzy snem a czuwaniem... I ja jestem twego zdania; teraz, tak mi się ono wydaje... lecz, kiedy mi to Michał mówił, używałam wtedy całéj błogości ciała i odrętwienia umysłu, ażeby ocenić to wzniosłe porównanie naszego przyjaciela; gdyż wtedy wydawało mi się ono uderzająco prawdziwem.
— Michał mnie nie kocha, — rzekła Pani d’Infreville głosem zmienionym i wpatrując się w oczy Florencyi, — on zupełnie o mnie zapomniał!
— Nie mogę ci na to inaczéj odpowiedzieć, kochana Walentyno, — rzekła młoda kobieta, — jak opowiadając ci naszę historyę...
— Ah! mój Boże! — zawołała Walentyna przerywając swéj przyjaciółce, — czyś nic nie słyszała?...
— Co takiego? — zapytała młoda gospodyni domu nadstawiając ucha i wpatrując się w stronę gdzie były zwrócone oczy jéj przyjaciółki, — cóżeś słyszała?
— Słuchajże...
Obie przyjaciółki słuchały uważnie nie przemówiwszy ani jednego słowa przez chwilę czasu.
Lecz najgłębsze milczenie panowało wewnątrz i zewnątrz ogrodu.
— Musiałam się omylić, — rzekła Pani d’Infreville uspokojona nieco. — lecz zdawało mi się słyszeć w stronie tej gęstwiny,..
— Cóżeś słyszała, Walentyno?
— Nie wiem... zdawało mi się jak gdyby się gałęzie łamały.
Jest to wiatr morski, który się od czasu do czasu podnosi; poruszył on zapewne gałęzie starego cedru, stojącego tam pod płotem, a którego wierzchołek widzisz nad tą gęstwiną... Ścieranie się gałęzi sprawia częstokroć dziwne odgłosy, — odpowiedziała Florencya z największą pewnością wewnętrznego przekonania. — Teraz, Walentyno, kiedym ci już wytłomaczyła to ważne zjawisko naszéj przyrody, posłuchaj mojéj i Michała historyi.
Pani d’Infreville ochłonąwszy już zupełnie z obawy, która ją na chwilę była ogarnęła, rzekła do Pani de Luceval:
— Nie potrzebuję ci mówić, Florencyo... z jaką ciekawością... albo raczéj, z jakiem zajęciem słuchać cię będę.
— A więc, droga Walentyno, mój mąż nie powiedział ci tego zapewne, ponieważ sam także nie wiedział, że w dwa dni po twoim wyjeździe, odebrałam list od Michała.
— List! z jakiego powodu?
— Z powodu bardzo prostego.... Wiedząc od ciebie, że dla uśpienia podejrzeń twego męża, chciałaś ażebym do ciebie napisała, celem utwierdzenia w nim przekonania, żeśmy się często widywały, Michał, nie słysząc nic o tobie, był bardzo niespokojny, wywiadywał się, i nareszcie doniesiono mu, że od dwóch dni wyjechałaś razem z matką, lecz niepodobna mu było odkryć miejsca twego pobytu.
— Doprawdy? więc moje zniknienie wzruszyło go przecież! — zawołała Walentyna z pewnem powątpiewaniem i goryczą — to przynajmniéj raz zbudził się ze swego odrętwienia.
— Tak jest... niesprawiedliwa kobieto.. złośliwa Walentyno... wzruszyło go to bardzo, i myśląc, że ponieważ cię widziałam przed dwoma dniami, lepiéj może od niego będę uwiadomioną, napisał do mnie, prosząc ażebym go przyjęła; zezwoliłam na to, gdyż nie widziałam w tem nic nadzwyczajnego, wszakże jest naszym kuzynem.
— A twój mąż? Nie mógł przeciwko temu nic zarzucić, zwłaszcza nie wiedząc że Michał był przedmiotem tego uczucia, które cię zgubiło.
— Rzeczywiście, pan de Luceval dowiedział się dopiero odemnie.
— Zatem Michał przybył do mnie... wyjaśniłam mu czego nie wiedział, opowiedziałam okropną scenę, któréj byłam świadkiem. Boleść jego wzruszyła mnie; była ona głęboką, i tworzyła dziwne przeciwieństwo z tem wszystkiem coś mi mówiła, o jego charakterze brzydzącym się wszelką zgryzotą i cierpieniem duszy, i przenoszącym zapomnienie nad smutek... jako mniéj dokuczliwe.
— Więc Michał zmienił się do tego stopnia, że charakter ten już nie jest jego charakterem?
— O! jest on jego charakterem, więcej nawet jak kiedykolwiek, dobra moja Walontyno...
Michał jest zawsze, był zawsze Michałem, któregoś ty znała. I dlatego to, powtarzam ci, boleść jego bardzo mnie wzruszyła. Zgodziliśmy się tedy, że ja ze swojéj strony, on ze swojéj, czynić będziemy wszelkie usiłowania, ażeby cię wynaleźć. Odważnie poddał się temu, mówię odważnie... ponieważ rozumiesz zapewne czem to musiał być dla niego widok tylu trudów, kłopotów... poszukiwań... tylko...
— Tylko?
— Zawołał naiwnie: — »Czy ją znajdę czy nie, będzie to ostatnia moja kochanka»> — Co zupełnie odpowiadało, jak sama widzisz memu przerażeniu na myśl o trudach na jakieś i ty była wystawioną mając kochanka. Pod tym względem, znalazłam Michała bardzo rozsądnym... i zachęcałam go w jego usiłowaniach wykrycia miejsca twego pobytu.
— I on rzeczywiście czynił jakie usiłowania?
— Czynił je z zapałem i gorliwością, które mnie zbudowały; ale na nieszczęście, kroki przez twego męża przedsięwzięte były zbyt dobrze obmyślane... nie mieliśmy zresztą żadnéj wiadomości od ciebie... żadnego listu.
— Niestety! Florencyo... trzymaną będąc jak w więzieniu, w mieszkaniu wystawionem pośród lasów, będąc otoczoną ludźmi oddanymi zupełnie panu d’Infreville... wszelkie przesłanie jakiegobądź listu lub pisma było mi niepodobnem.
— Domyślaliśmy się tego, biedna Walentyno... to też w końcu musieliśmy się zupełnie wyrzec nadziei znalezienia twego śladu.
— Więc zajmując się tak moim losem, widywałaś często Michała?
— Nie inaczéj.
— Cóżeś tedy o nim myślała?
— Gdybym ci miała powiedzieć wszystko dobre com o nim myślała, byłoby to głosić moją własną pochwalę, gdyż z każdym dniem zastanawiałam się coraz bardziej nad dziwnem podobieństwem, zachodzącem pomiędzy naszemi cherakterami, myślami i skłonnościami...
Ponieważ zaś nie posiadam zbyt draźliwéj skromności rozmawiając z sobą samą... uważałam żeśmy oboje byli zachwycający.
— Więc to wtedy powzięłaś zamiar rozłączenia się z mężem?
— Jakaż ona złośliwa! rzekła Florencya, grożąc palcem swéj przyjaciółce, nie pani...
przyczyna rozłączenia naszego jest zupełnie inna... gdyż Michał i ja, byliśmy tak dalece wierni naszemu charakterowi, że mówiąc o tobie, a tem samem o wszystkich zgryzotach, kłopotach, trudach, jakie za sobą prowadzi związek występny, jak mówią mężowie, odzywaliśmy się oboje z najszczerszem przekonaniem: Otóż panie, do czego to wszystko prowadzi, miłość nie zna nigdy spoczynku... zawsze musi być na baczności... zawsze nadstawiać ucha... nigdy nie zmrużyć oka... czuwać, biegać, śledzić... A te wszystkie trudy, pani? te wystawanie na ulicach, czekając umówionego hasła, bez względu, czy deszcz czy śnieg pada? — Albo te chybione schadzki, panie, po trzech godzinnem bezskutecznem oczekiwaniu? — Albo te kłopoty z pojedynkami, Pani? — Albo owa zazdrość, panie? A cóż dopiero owe ukradkowe przejażdżki w niegodziwych dorożkach, z których człowiek wysiada jak połamany! Ah! ileż to trudów, ile znojów, pani, i pytam panią, koniec końcem, dla czegóż to wszystko? O! prawda panie, poco?... »Słowem, upewniam cię Walentyno, że gdyby jaki ukryty świadek był słuchał naszego gnuśnego moralizowania, byłby się naśmiał do rozpuku, a jednak rozumowaliśmy mądrze. Nareszcie przyszła chwila, kiedy pan de Luceval postanowił wywieść mnie w podróż... mimo chęci mojéj... lecz odstąpił od tego zamiaru.
— Tak, mówił mi o twoich środkach?
— Czegóż ja chciałam w owéj epoce? spoczynku tylko, gdyż jakkolwiek mąż obszedł się zemną bardzo surowo, bardzo niegrzecznie w czasie owéj sceny spowodowanej twoim listem moja biedna Walentyno, i jakkolwiek zagroziłam mu wtedy rozwodem, lecz zastanowiwszy się, inaczej postanowiłam... Zląkłszy się samotnego życia, to jest zajmowania się temi tysiącznemi staraniami, któremi dotąd zajmował się za mnie mój mąż lub jego marszałek, ograniczyłam pretensye moje w ten sposób: niepodróżować nigdy, lecz skłonić męża właściwemi środkami, ażeby sam jak najczęściéj podróżował i nie przywodził mnie do niecierpliwości swemi częstemi wybuchami.
— I ażeby tym sposobem można swobodnie przyjmować u siebie Michała?
— Ma się rozumieć.. i to zupełnie swobodnie, bez żadnéj tajemnicy, bez zadania sobie najmniéj pracy dla ukrycia czegoś, gdyż w stosunkach naszych nie było nic do ukrywania;... zawsze tylko przyświecała nam cnota lenistwa... kochana Walentyno. Ale to nic jeszcze... dowiesz się wkrótce, jakich ono cudów dokazać może to słodkie lenistwo.
— Wierzę ci... więc rozwód wasz, jak mi to mąż twój powiedział, nastąpił rzeczywiście w skutek utraty twego majątku?... Czy to było prawdziwym do niego powodem?
— Słuchaj Walentyno;... szczerze mówiąc... być odtąd na łasce mego męża,... na jego chlebie, że tak powiem... nie, tego nie mogłam dopuścić? Zbyt dobrze pamiętałam upokorzenia jakich ty doznawałaś, nie mając żadnego majątku i zaślubiając człowieka bogatego; sama myśl o podobnem życiu oburzała moją delikatność i moje lenistwo.
— Twoją delikatność.. rozumiem, lecz twoje lenistwo, Florencyo? Jakimże to sposobem? wszakże musiałaś się wyrzec dostatków i wszystkich wygód, które właśnie pozwoliłyby ci prowadzić życie takie jakiego pragnęłaś.
— Z dwóch rzeczy jedna, kochana Walentyno; jeżelibym pozostała na chlebie Pana de Luceval, trzeba było zupełnie poświęcić moje upodobania jego widokom, rzucić się w odmęt jego wiecznego ruchu, i pojechać nawet na Kaukaz, gdyby mu ta myśl do głowy przyszła; a ja, zdaje mi się wolałabym śmierć nad takie życie...
— Ale, czyliżbyś nie mogła męża do twoich przyzwyczaić upodobań, przerobić go według twojego postępowania? korzystając z władzy jakąś nad nim miała... bo on ciebie kochał,...
i....
— Kochał mnie. Tak... jak ja lubię poziomki... Ale, znam ja go dobrze, tak samo nie mógł zmienić swego charakteru jak ja mojego; natura zawszeby w nim odniosła zwycięztwo; prędzéj lub późniéj, życie nasze siałoby się prawdziwem dla nas piekłem; wolałam przeto rozłączyć się... i to zaraz.
— A Michał... czy wiedział o twojem postanowieniu? Znajdował je jak najwłaściwszem. Właśnie to w owej epoce... powzięliśmy niektóre dalekio zamiary względem przyszłości... zamiary zawsze jeszcze od ciebie zależące.
— Odemnie?
— Nie inaczéj, Michał znał swoje obowiązki, i dopełniłby ich niezwłocznie, gdyby cię mógł był wynaleść... I w czasie, kiedy już ostatnie przedsiębrał w téj mierze kroki, a ja z méj strony czyniłam wszystko dla uzyskania żądanego rozłączenia z mężem, prosiłam Michała, ażeby zaprzestał swoich wizyt, dopóki nie będę wolną; obecność jego byłabym przeszkadzała;.... resztę zapewne ci już mój mąż powiedział?
— I jakżeś ty zdołała pokonać jego wolę.., tem uporczywem milczeniem?
— Zdaje mi się, że byłoby niepodobieństwem użyć środka łagodniejszego i odpowiedniejszego dla ludzi dobrego wychowania. Dosyć, że po czterech miesiącach zostałam prawie rozłączoną z moim mężem, który wkrótce w daleką wyjechał podróż. Wtedy zobaczyłam znowu Michała, nie mającego dotąd żadnéj o tobie wiadomości. Wyrzekłszy się nadziei wynalezienia ciebie, wróciliśmy do naszych pierwotnych projektów przyszłości, i zabraliśmy się do ich spełnienia... Przed chwilą dopiero, wspomniałam ci, kochana Walentyno, jakie to cuda stworzyć może lenistwo... dowiesz się zatem o tych cudach.
— Słucham cię... zajęcie moje i ciekawość wzrastają z każdą chwilą.
— Oto punkt z któregośmy wyszli, albo jeśli wolisz, — dodała Florencya z udaną i najśmieszniejszą w świecie powagą, — oto nasze zobopólne wyznanie wiary. »Dla nas jedno jest tylko pragnienie, jedno szczęście na świecie: zupełna spokojność ciała i umysłu, to jest ażeby się niczem nie trudzić, tylko marzyć, czytać, kochać się, rozmawiać, przypatrywać się niebu, drzewom, wodom, łąkom i górom danym od Boga człowiekowi; latem kołysać się w cieniu, zimą grzać się w ciepłem mieszkaniu. Jesteśmy zbyt szczerze leniwi, ażebyśmy chcieli być dumnymi!, lub chciwymi, ażebyśmy mieli szukać ciężaru zbytku lub znojów świata i jego uciech. Czegóż nam potrzeba ażeby żyć w raju lenistwa o którym marzymy? Małego domku dobrze opatrzonego zimą, ze świeżym ogródkiem w lecie; doskonałych foteli, wygodnych łóżek wiszących, kilka miękkich mat ażeby się na nich swobodnie położyć; pięknych widoków dla naszego oka, ażeby sobie nie zadawać pracy i szukać ich dopiero, pięknego nieba, klimatu roskosznego, skromnego pokarmu (nie jesteśmy oboje łakotnisiami), i jednej służącej; przedewszystkiem potrzeba ażeby to życie było bardzo regularne, bezpieczne, ażeby umysły nasze nie doznały nigdy żadnego niepokoju z powodu interessów. Taki był jedyny przedmiot naszych życzeń. A jakże to wszystko urzeczywistnić? Tu właśnie okazaliśmy całą naszą genialność i odwagę... Słuchaj i podziwiaj, kochana Walentyno.
— Słucham, Florencyo i bardzo już bliską jestem uwielbienia... gdyż zaczynam się domyślać...
— Nie domyślaj się nic, pozostaw mi przy jemność opowiedzenia ci wszystkiego. Zaczynam tedy: mamka Michała jest Prowansalką rodem z Hyères; wspominała nam ona o piękności swego kraju, w którym, jak mówiła można żyć za bezcen, i gdzie, za dziesięć do dwunastu tysięcy franków można sobie kupić domek jakiegośmy pragnęli, nad brzegiem morza, z małym ogródkiem założonym z drzew pomarańczowych. Właśnie jeden z przyjaciół Michała osiadł w Hyères dla poratowania zdrowia; poruczono mu zasiągnienie potrzebnych wiadomości, które stwierdziły zupełnie opowiadanie staréj służącéj; nawet o dwie mile od Hyères, znajdował się wówczas mały jeden domek wartości jedenastu tysięcy franków, położony w wybornem miejscu, lecz wydzierżawiony jeszcze na trzy lata, i który można było objąć dopiero po skończonym terminie; mając zupełne zaufanie w guście przyjaciela Michała, prosiliśmy go ażeby posiadłość tę kupił; lecz tu była największa trudność, cały węzeł naszéj przyszłości... Na kupno domu i renty przynoszącéj dwa tysiące franków i wystarczającéj na nasze utrzymanie, potrzebowaliśmy około sześćdziesięciu tysięcy franków... Na tem więc zależało wszystko, ażeby znaleść owe sześćdziesiąt tysięcy...
summę, jak widzisz, nie małą.
— Jakżeście więc uczynili?
— Pozostało mi jeszcze około sześciu tysięcy franków złotem z summy wziętéj na rachunek mego posagu. Inny przyjaciel Michała podjął się wyratowania reszty moich należności i wydobył ztąd piętnaście tysięcy. Fundusze te ulokowano bezpiecznie. Postanowiliśmy ruszać z nich jak najmniéj, dopóki nie zarobimy owych czterdziestu tysięcy potrzebnych do zdobycia naszego raju.
— Zarobić! Jakże mogliście mieć nadzieję zarobić tak znaczną summę?
— O! mój Boże! pracując kochana Walentyno, — rzekła Florencya głosem uroczystym, — pracując z gorliwością i zapałem.
— Ty! pracować? Florencyo, — zawołała Walentyna składając ręce ze zdumieniem, — ty pracować? Michał także?
— I Michał takie, moja przyjaciółko, tak jest, pracowaliśmy też niemal dzień i noc, podejmując się się najśmieszniejszych rzemiosł w świecie, i to przez lat kilka.
— Ty... i Michał... zdolni takie obrać postanowienie?
— Jakto, ciebie to dziwi?
— O mój Boże! dziwi mnie to nadzwyczajnie!
— Ależ, Walentyno, przypomnijże sobie, jakeśmy oboje z Michałem byli leniwi.
— Właśnie to lenistwo najwięcéj mnie zastanawia.
— Przeciwnie.
— Jaklo przeciwnie?
— Nie inaczéj. Pomyślże jakim to bodźcem jaką podnietą jest! lenistwo!
— Lenistwo, lenistwo?
— Ty nie pojmujesz, jaka odwaga, jaki zapał, budzą się w tobie, kiedy wieczorem po skończonym w ciężkiéj pracy i niedostatku dniu, możesz sobie powiedzieć: — »Oto jeszcze jeden krok zbliżający się do swobody, niezawisłości, spoczynku i roskoszy pędzenia życia bez pracy!...” Tak, Walentyno, tak... Samo nawet utrudzenie, jakiego wówczas doświadczamy, nasuwa ci myśl jeszcze roskoszniejszą, myśl niewypowiedzianego szczęścia jakiego późniéj kosztować się będzie; o! mój Boże, jestto na małą skalę, i zastosowane do rzeczywistego życia uczucie wiekuistej roskoszy, okupione boleściami ziemskiego padołu; tylko, że mówiąc między nami, ja wolę mieć w ręku mój mały raik... tu na ziemi, aniżeli dopiero czekać... innego...
Pani d’Infreviile tak dalece była zdumiona tem wszystkiem co słyszała; spoglądała na swą przyjaciółkę z wyrazem takiego zadziwienia, że Florencya, chcąc jéj dać czas ażeby przyszła nieco do siebie z tego zdumienia, pozostała przez chwilę w milczeniu.
Wyszedłszy nareszcie ze swego zdumienia, Walentyna rzekła do Pani de Luceval:
— Doprawdy, Florencyo, ja nie wiem czy to we śnie czy na jawie! i powtarzam raz jeszcze... ty... tak gnuśna... tak przyzwyczajona do dobrego bytu... taką miałaś odwagę, taką wytrwałość w pracy?
— Słuchaj tedy, jeszcze większe muszę obudzić w tobie zadziwienie. Czy ty wiesz, Walentyno, jakie było moje życie przez cztery lata, a mianowicie, kiedy przed trzema laty, ty i mój mąż przychodziliście dowiadywać się o mnie i o Michała na ulicę Vaugirard?
— Powiedziano nam, że wychodziliście oboje z domu jeszcze przed świtem i wracaliście dopiero późno w nocy.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała Florencya śmiejąc się głośno i swawolnie, — teraz kiedy mi te wspomnienia na myśl przychodzą, i kiedy to wszystko widzę... zdaleka, jakże to jest zabawne! Posłuchaj, oto jest obraz jednego z ostatnich dni mojego czyśćca. On ci da wyobrażenie o tem całem życiu. Wstałam o godzinie trzeciéj; skończyłam kopię jednéj partycyi i koloryzowanie ogromnéj litografii.Nie zadziwisz się przynajmniéj nad mojemi talentami... bo wiesz że w klasztorze najlepiéj mi się udawało... kopiowanie muzyki i koloryzowanie rycin świętych.
— Prawda... i to stało się teraz tak pomocnem dla ciebie?
— Nie inaczéj. Czasami te jedne tylko roboty przynosiły mi po 4 do 5 franków dziennie...
albo raczéj przez noc, nie rachując jeszcze innych moich rzemiosł.
— Innych rzemiosł... jakichże?
— Opowiadam daléj historyę mego życia codziennego... O czwartej wyszłam z domu, udając się na targ...
— O! mój Boże! na targ! a to po co?
— Zostawałam tu w sklepie pewnéj handlarki, która zbyt wielką była damą, ażeby tak rychło wstać mogła... gdzie utrzymywałam jéj rachunki... Było to prawdziwie sielskie zatrudnienie: wystaw sobie skład śmietany, jajek i masła... W samym handlu należałam do pewnego procentu... i zły, czy dobry rok, przynosiło mi to około dwóch tysięcy kilkaset franków.
— Ty... Horencyo... ty... margrabina de Luceval, podobne rzemiosło?
— A Michał?
— Cóż Michał?
— Był nic więcéj, tylko inspektorem dowozów na targu, kochana Walentyno... nic więcéj! Tysiąc pięćset franków, wielkie poważanie ze strony panów ogrodników i panów przekupniów. A obok tego, wolny już od godziny dziewiątéj z rana, w którym to czasie, udawał się do swego biura jak ja do mego magazynu.
— Jakto, do twego magazynu?
— Tak jest przy ulicy Suchy-las, pod Złotym koszykiem; byłam pierwszą panną u znakomitéj kupcowej bielizny, w domu dawnéj daty, a ponieważ, nie chwaląc się, umiem krajać z pewnym gustem, przeto nie miałam równéj sobie pod względem kroju mantylek, płaszczyków, wizytek, kołnierzyków, i pod względem sztuki garnirowania; ale musiano mi bardzo drogo płacić, tysiąc pięćset franków; trzeba korzystać ze swéj wziętości; tysiąc pięćset franków rocznie i życie... to nie lada pensya! Lecz przy tem wyraźny położyłam warunek, że do sprzedaży nigdy pokazywać się nie będę: bałam się, aby mnie jaka dama nie poznała, co byłoby pomieszało wszystkie moje szyki.... wychodząc z magazynu...
— Co, więc to jeszcze nie koniec twej pracy?
— O godzinie ósméj? a to zkąd? gdyż i ten warunek sobie jeszcze zastrzegłam, że będę wolną o godzinie ósméj, ażeby korzystać z reszty czasu... Przez rok, pracowałam w domu nad krzyżową robotą, przepisywałam nóty, i robiłam moje akwarelle; lecz późniéj, żona jednego z przyjaciół Michała wynalazła dla mnie coś cudownego, starą jednę kobietę, ślepą, najlepszą w świecie... lecz mizantropkę; ta, nie mogąc wychodzić z domu, i nie lubiąc przyjmować u siebie, wolała przepędzać wieczory na czytaniu jakiem; to też przez trzy lata byłam jéj lektorką za 600 franków rocznie. Przybywałam do niéj o dziewiątéj; czytałyśmy lub rozmawiały na przemiany, a potem podawano herbatę. Dama ta mieszkała przy ulicy Tournon, tak, że Michał, przychodził po mnie po północy wracając z swego teatru.
— Ze swego teatru?
— Tak, z Odeonu.
— O! mój Boże! — zawołała Walentyna, — więc on był aktorem?
— Jakaś ty szalona! — rzekła Florencya śmiejąc się na głos.
— Bynajmniéj; on był kontrolerem w Odeonie. Powiadam ci, żeśmy wszystkie prowadzili rzemiosła... Michał pełnił te obowiązki w teatrze po wyjściu ze swego bióra, gdzie pobierał dwa tysiące czterysta franków rocznie.
— Michał? tak gnuśny?... dawniej niezdolny nawet zajmować się własnemi interessami?
— A, pomyśl jeszcze, że wracając do domu, przepisywał na czysto książki handlowe, co także powiększało nasze dochody... Tym sposobem, kochana Walentyno, domyślasz się pewnie, że żyjąc z największą oszczędnością, obywając się zimą bez ognia, usługując sami sobie, i poświęcając nawet nasze niedziele pracy, w przeciągu czterech lat zebraliśmy potrzebną nam kwotę... I cóż! opowiadając ci o cudach wywołanych przez lenistwo, czyliżem ci nie prawdę mówiła?
— Rzeczywiście, nie mogę przyjść do siebie... to prawie nie do uwierzenia.
— O! mój Boże! Posłuchajno, Walentyno, co Michał mówił: „W piersiach wielu istot bardzo pracowitych, mieści się żywe zamiłowanie lenistwa. Dla czegóż to tylu ludzi ani dumnych ani chciwych pracuje częstokroć z niezmordowanym zapałem? Dla tego żeby mogli jak najprędzéj wypoczywać. A czemże jest wypoczynek, jeśli nie lenistwem? To też” dodawał Michał z uśmiechem, „trudno przypuścić, jakiéj ogromnej pracy zdolny jest podjąć się człowiek leniwy, kiedy mu się uśmiecha myśl że kiedyś wypocznie.”
— Masz słuszność... Pojmuję teraz że zamiłowanie w lenistwie, może chwilowo natchnąć nadzwyczajnym zapałem do pracy, lecz powiedz mi teraz Florencyo, dla czego mieszkania wasze były tak blisko siebie a jednak rozłączone?
— O! co do tego, Walentyno, było to z naszéj strony wieńcem naszego rozumu... był to pomysł mądrości.... wzniosłéj... heroicznéj, — rzekła Florencya z wyrazem tryumfu i wielkiej wesołości; — powiedzieliśmy sobie bowiem: „Jaki jest nasz cel? Zebrać w czasie jak najkrótszym to co nam potrzeba; w takim zaś rozumieniu, czas jest pieniądzem, im mniej zatem stracimy czasu, tem więcéj zarobimy pieniędzy; dla nas zaś najlepszym środkiem stracenia wiele czasu, byłoby częste przebywanie z sobą, a tem samem, oddawanie się przyjemnościom gawędzenia o naszych marzeniach, o naszych widokach, byłoby to dla nas tak słodkiem, wprowadziłoby nas to na taką drogę, że wtedy bywaj zdrowa praco, i wszystkie środki mające nam zapewnić późniejsze wypoczywanie; gdyż chcąc wypoczywać, czyli próżnować, trzeba mieć za co żyć wygodnie. To jeszcze nie wszystko, mówiliśmy sobie: Wprawdzie, czujemy jakiś świątobliwy wstręt do miłostek, które przynoszą tylko trudy i zmartwienia, jest to bardzo moralnie; lecz obecnie, kiedy jesteśmy wolni, kiedy miłość nasza mogłaby żadnych nie doznawać przeszkód, oj, oj, kto wie? szatan jest bardzo zręczny, w cóżby się obróciła nasza praca? Ile to czasu straconego, czyli właściwie mówiąc, ile straconych pieniędzy! bo, gdzież znaleźć odwagę ażeby się oprzeć powabom lenistwa i miłości? Nie! nie! bądźmy nieubłaganymi dla siebie samych, nie narażajmy przyszłości i przysiążmy sobie, w imię naszego bóstwa, że nie wymówimy do siebie ani jednego słowa, dopóki nie zbierzemy sobie naszego majątku.”
— Jakto! przez te cztery lata?
— Dotrzymaliśmy święcie naszéj przysięgi.
— I ani jednego słowa?
— Ani jednego słowa, poczynając od dnia w którym rozpoczęliśmy naszą pracę...
— Florencyo, ty przesadzasz... Taka wstrzemięźliwość, jest niepodobną.
— Przyrzekłam wyznać ci całą prawdę i tę powtarzam!
— Lecz, ani jednego słowa nie wymówić, to mi się zdaje być przesadzoną ostrożnością.
— Przesadzoną! Mój Boże! Wszakże wszystko od jednego zależało słowa... A to jedno słowo wyrzeczone, któżby mógł zaręczyć za resztę?
— Więc przez te cztery lata?
— Nie wymówiliśmy do siebie ani jednego słowa... lecz względem rzeczy ważnych, względem środków przedsięwziąść się mających, pisywaliśmy do siebie... oto wszystko... Wyznać ci także muszę, żeśmy sobie wymyślili sposób porozumiewania się przez ścianę oddzielającą nasze mieszkania, było to właśnie tyle ile nam było potrzeba, ażeby powiedzieć sobie: dobranoc Michale, — dobranoc Florencyo; zrana zaś: dzień dobry Michale... — dzień dobry Florencyo;... lub też: Już czas do pracy, a niekiedy odwagi Michale — odwagi Florencyo, pamiętajmy o naszym Raju, a wesoło znośmy dzisiejszy Czyściec. — Widzisz więc jak byliśmy przezorni taką obierając sobie metodę; czy uwierzysz przecież, że Michał i tak jeszcze miał czas do gawędki przez ścianę, za pomocą swego trzonka od noża, tak, że nieraz byłam przymuszona nakazywać mu milczenie... Pomyśl że teraz sama, czyśmy wiele czasu stracili na rozmowach?!
— I ten dziwny sposób porozumiewania się był dla was wystarczającym?
— Aż nadto... nie prowadziliżeśmy wspólnego życia, pomimo tego muru, który nas rozdzielał? Nasze umysły, nasze najmniejsze myśli nie prowadziłyż do jednego celu? a goniąc za tym celem zawsze myśleliśmy o sobie. Zresztą rano i wieczór widzieliśmy się zawsze, nie byliśmy kochankami i to nam wystarczało... Nakoniec przed dwoma tygodniami cel nasz został dopięty; w przeciągu czterech lat zebraliśmy kwotę czterdzieści dwa tysiące dwieście franków. Spodziewam się że to było pięknie! Jużeśmy mogli przed kilku miesiącami wypocząć, lecz powiedzieliśmy jeszcze sobie, albo raczéj napisali: »Dobrze to jest, pragnąć tylko rzeczy koniecznych; lecz potrzeba przecież ażeby i ubogi przechodzień zapukawszy do drzwi naszych, znalazł gdy będzie głodnym to co jemu jest koniecznem... Nic nie nadaje duszy i ciału tyle spokojności, jak wewnętrzne przekonanie, że się było dobrym i ludzkim» — To też, raz się już wdrożywszy, przedłużyliśmy jeszcze trochę nasz czyściec. Jakże! przyznaj teraz Walentyno, że nie masz nic jak lenistwo coby mogło dodać więcéj odwagi, więcéj chęci do pracy i... cnoty.
— Bądź zdrowa, Florencyo — rzekła pani d’Infreville, głosem stłumionym, zalewając się łzami, i rzucając się w objęcia swéj przyjaciółki — żegnam cię... żegnam na zawsze...
— Walentyno!... co mówisz?
— Wątła i ostatnia nadzieja przywiodła mnie tutaj... nadzieja szalona, jak wszystkie nadzieje uporczywéj i zawiedzionéj miłości... Zegnam cię... ostatni raz żegnam! Bądź szczęśliwą z Michałem; Bóg stworzył was wzajemnie dla siebie... a na wasze szczęście zarobiliście... zasłużyliście waszem poświęceniem.
W tem nagie zadzwoniono u drzwiczek ogrodu.
— Pani... pani — zawołała stara mamka, przybiegając skwapliwie i trzymając w ręku list niezapieczętowany — ten pan który został w pani powozie, polecił mi oddać jéj ten list natychmiast... wracał od strony tego płotu — dodała służąca, wskazując ręką na gęstwinę tworzącą w tem miejscu jakby żywopłot.
Florencya spojrzała z wielkiem zadziwieniem na Walentynę, która otworzyła list obejmujący w sobie drugi jeszcze bilet, i przeczytała w nim następujące słowa ołówkiem napisane:
„Racz pani te kilka wyrazów doręczyć Florencyi, i wracaj spiesznie... trzeba odjeżdżać., nie ma już nadziei...“
Pani d’Infreville podniosła się jak gdyby odejść chciała.
— Walentyno, gdzie idziesz? — zapytała skwapliwie Florencya, biorąc swą przyjaciółkę za rękę.
— Poczekaj na mnie chwilkę — odpowiedziała pani d’Infreville, ściskając prawie konwulsyjnie dłonie swéj przyjaciółki; — poczekaj na mnie... a tymczasem przeczytaj...
Następnie oddawszy Florencyi otrzymany bilet, oddaliła się szybko, gdy tymczasem młoda kobieta, coraz bardziej zdziwiona, czytała następujące wyrazy, również — ołówkiem skreślone
»W chwili kiedy pani d’Infreville zbliżała się do pani... ja, przez płot dostałem się do ogrodu... a ztąd do gęstego klombu,... wszystko słyszałem... Niepewna, ostatnia nadzieja sprowadziła mnie tutaj,... i jeżeli wszystko mam wyznać... kiedy mnie ta nadzieja zawiodła... chciałem się pomścić... Teraz wyrzekam się nadziei równie jak zemsty... Bądź szczęśliwą... Florencyo... Odtąd tylko szacunek i uszanowanie czuć dla ciebie mogę.
»Tego jedynie żałuję, że nie mogę ci wrócić zupełnéj wolności; prawo sprzeciwia się temu; musisz więc przystać na noszenie jeszcze mego nazwiska.
»Żegnam cię Florencyo, żegnam na zawsze... nie ujrzysz mnie nigdy... nigdy o mnie słyszeć nie będziesz;... ale od dnia dzisiejszego zachowaj dla mnie przychylne wspomnienie, jako dla twego najlepszego i najszczerszego przyjaciela.
Pani de Luceval rozrzewniła się tym listem, po którego przeczytaniu usłyszała turkot powozu oddalającego się coraz bardziej od jéj mieszkania.
Domyśliła się wtedy że Walentyna już nie powróci wcale.
Gdy na schyłku dnia Michał przyszedł do pani de Luceval, ta oddała mu list swego męża.
Michał równie jak Florencya wzruszony został tym listem, poczem dodał z uśmiechem:
— Szczęście, że Walentyna jest wdową!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We dwa lata potem, czytano w dziennikach ówczesnych następujące doniesienie:
Piszą z Symarkellib: Śród rzadkich podróżnych, którzy aż dotąd ośmielili się zwiedzać najwyższe szczyty Kaukazu, cytują nam dwoje nieustraszonych turystów, pana i panią *** którzy wykonali to w miesiącu maju roku bieżącego. Ostatnia z nich, brunetka, kibici kształtnéj i znakomitéj piękności, była przebrana po męzku, i podzielała wszystkie niebezpieczeństwa téj awanturniczéj wyprawy: przewodnicy nie mogli się odchwalić jéj odwagi, krwi zimnéj i wesołości. Utrzymują, że ci niezmordowani podróżni, zwrócili się niespodzianie do Petersburga przez bezludne stepy, ażeby jeszcze przybyć na czas i połączyć się z wyprawą morską kapitana Moradoff, której poruczono zbadanie strefy podbiegunowéj. Silne protekcye, jakie państwo *** znajdą u Dworu, czynią im nadzieję, że uzyskają żądaną łaskę, i że będą mogli mieć udział w téj niebezpiecznéj wyprawie do okolic północnych.
Piszą nam z Hyères, pod dniem 29 grudnia: »Nadzwyczajne zjawisko roślinne okazało się niedawno w naszej okolicy. Opowiadano nam o drzewie pomarańczowem, które w obecnéj porze roku miało zakwitnąć. Ponieważ zdawało się, jak gdybyśmy powątpiewali o tem, zaprojektowano nam ażebyśmy się naocznie przekonali. Jakoż udaliśmy się ztąd o dwie mile, do małej posiadłości leżącéj nad brzegiem morza; tu, śród klombu pomarańczowego widzieliśmy, własnemi oczyma widzieli, co się nazywa widzieli; jedno z tych wspaniałych drzew, okryte w całem znaczeniu tego wyrazu gęstemi pączkami i kwieciem i na sto kroków dokoła powietrze wdzięczną wonią swoją napełniające. Sowicie zostaliśmy wynagrodzeni za trudy naszéj podróży widokiem tego pięknego zjawiska i uprzejmem przyjęciem państwa Michałostwa ***.