La San Felice/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Braciszek Michał.

Nazajutrz, a była to właśnie niedziela, Michał Pezza ubrał się świątecznie według zwyczaju, i poszedł na mszę; obowiązku tego zaniedbał raz tylko od czasu jak zdjął sukienkę laika.
W kościele spotkał się z matką i z ojcem, pozdrowił ich z uszanowaniem, odprowadził po skończonej mszy do domu i prosił o pozwolenie zaślubienia córki don Antonia, w razie naturalnie otrzymania jej ręki. Aby sobie nie mieć nic do wyrzucenia, przedstawił się don Antoniemu w zamiarze proszenia ręki jego córki.
Zadziwienie don Antonia było wielkie; właśnie rozmawiał z córką i przyszłym zięciem. Kum Giansimone nie śmiał mu opowiedzieć tego co zaszło pomiędzy nim i jego czeladnikiem, ograniczył się tylko na powiedzeniu, aby tymczasem był cierpliwyu, zanim spełni jego życzenie w następnym tygodniu.
Na widok braciszka Michała, rozmowa została nagle przerwaną, z czego nowo przybyły łatwo mógł się domyśleć, że rozmowa dotykała kwestji domowej, której nie życzono wyjawiać obcemu.
Pezza ukłonił się grzecznie trzem zgromadzonym osobom, prosząc don Antonia o kilka słów rozmowy na osobności.
Don Antonio przystał na to dosyć niechętnie. Potomek zwycięzców hiszpańskich lękał się zostać sam na sam ze swoim młodym sąsiadem, chociaż ani mógł się domyśleć ile tenże posiadał silnej woli. Dał znak Francesce i Peppinowi aby odeszli.
Peppino podał ramię Francesce i wyszedł z nią śmiejąc się szydersko. Pezza nie wymówił ani słówka, nie okazał najmniejszego niezadowolenia, nie pogroził rywalowi, chociaż doznał takiego uczucia, jakby go więcej żmij ugryzło niż don Boderyka w jego beczce.
— Panie, rzeki do don Antonia jak tylko drzwi zamknęły się za szczęśliwą parą, która prawdopodobnie w tej chwili śmiała się z biednego zakochanego; nie mam zdaje mi się potrzeby mówić, że kocham twoją córkę Franceskę.
— Jeżeli nie masz potrzeby mówić tego, mruknął don Antonio, a więc czemu to mówisz?
— Nie potrzebne to dla ciebie panie, ale nie dla mnie — właśnie proszę o rękę twej córki.
Don Antonio wybuchnął śmiechem.
— Nie widzę nic śmiesznego w mojem żądaniu panie, rzekł Michał Pezza, bardzo spokojnie, ale mówiąc do ciebie z całą powagą, sądzę się w prawie żądać byś mnie również z całą wysłuchał gotowością.
— W istocie nic poważniejszego, mówił dalej don Antonio w tonie szyderczym, pan Michał Pezza, czyni Zaszczyt don Antoniowi i prosi go o rękę jego córki.
— Nie sądzę panie, że tobie tylko czynię wyłączny zaszczyt, odpowiedział Pezza z tą samą krwią zimną, ale zdaje mi się, że nasza prośba obydwu nam honor czyni, wiem jednak że ją odrzucisz.
— Dla czegóż więc narażasz się na odmowę?
— Ażeby mieć spokojne sumienie.
— A Michał Pezza ma sumienie, zawołał don Antonio ze śmiechem.
— A dla czegóż nie miałby go mieć, odpowiedział młody człowiek z tą samą krwią zimną, dla czegóżby Michał Pezza nie miałby mieć takiego sumienia jak don Antonio. Ma on jak don Antonio dwoje rąk do pracy, dwie nogi do chodzenia, dwoje oczu do patrzenia, jeden język do mówienia i jedno serca do kochania i nienawiści. Dla czegóżby również nie mógł mieć sumienia, by módz powiedzieć: jest to dobrem a to złem.
Ta zimna krew której nie spodziewał się w tak młodym człowieku, zbiła zupełnie z tropu don Antonia, biorąc jednakże w ścisłem znaczeniu słowa Michała Pezzy:
— Chcesz mieć spokojne sumienie, dodał, to ma znaczyć, że jeżeli ci odmówię mej córki wtedy jakieś nieszczęście nastąpi.
— Prawdopodobnie, odpowiedział Michał Pezza z lakonizmem Spartanina.
— A jakież to nieszczęście nastąpi, spytał kołodziej.
— O tem czarownica Nanno i sam Bóg wie tylko, rzekł Pezza, ale nieszczęście nastąpi, gdyż dopóki ja żyję, Franceska nie będzie żoną innego.
— Idź precz szalony!
— Nie jestem szalony ale odchodzę.
— To bardzo mądrze, mruknął don Antonio.
Michał Pezza postąpił ku drzwiom, ale w pół drogi wstrzymał się jeszcze.
— Zapewne dla tego z takim spokojem patrzysz na mnie odchodzącego, że liczysz na to iż lada dzień na twoją prośbę, twój kum Giansimone wypędzi mnie ze swego domu, tak jak ty mnie dziś wypędzasz ze swego.
— Co? spytał z zadziwieniem don Antonio.
— Wiedz o tem, żeśmy się już porozumieli, zostanę więc u niego tak długo, jak mi się podobać będzie.
— A nieszczęśliwy! krzyknął don Antonio, a jednakże mi przyrzekł.
— Właśnie tego przyrzeczenia nie mógł ci dotrzymać. Masz pełne prawo wypędzić mnie od siebie i nie mam ci tego za złe, bo jestem ci obcym, ale on nie ma tego prawa gdyż jestem u niego terminatorem.
— No dobrze! rzekł don Antonio wstając. Czy zostaniesz u niego lub nie, nic mnie to nie obchodzi; tylko ostrzegam cię, ponieważ grozisz mi zemstą, że jeżeli cię ujrzę w dzień lub w nocy, wałęsającego się koło mego domu, wiedząc nadto o twych złych dla mnie zamiarach, zabiję cię jak psa szalonego.
— Masz do tego pełne prawo, ale ja się na to nie narażę... a teraz namyśl się.
— Jużem się namyślił.
— Odmawiasz mi ręki Franceski?
— Raz na zawsze.
— Nawet w razie gdyby Peppino wyrzekł się ręki Franceski.
— Nawet i wtedy.
— Nawet wtedy gdyby Franceska chciała zostać moją żoną?
— Nawet wtedy.
— I pozwalasz mi odejść nie zostawiwszy mi nawet iskierki nadziei?
— Tak, powtarzając ci raz jeszcze — nie, nie, nie.
— Pomyśl tylko don Antonio, że Bóg nie karze rozpaczających, ale tych którzy ich w rozpacz wtrącają.
— Jest to zdanie księży.
— A ludzie honorowi popierają to zdanie! bądź zdrów don Antonio, niech pokój boży będzie z tobą. — I przy tych słowach Michał Pezza opuścił pokój.
We drzwiach domu kołodzieja spotkał kilku młodych ludzi z Itrii, do których uśmiechnął się jak zwykle. Wreszcie wszedł do Giansimonego.
Nie podobna było nie tylko pomyśleć, ale nawet posądzać go, patrząc na jego twarz tak spokojną, że należał do liczby tych zrozpaczonych, o których wspominał przed chwilą.
Wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz; tylko tym razem nie zbliżył się do okna, siadł na łóżku, oparł łokcie na kolanach, spuścił głowę na piersi, a duże łzy cicho spływać zaczęły po jego policzkach. Tak dwie godziny siedział nieporuszony, milczący, zapłakany, gdy zapukano do drzwi. Podniósł głowę, otarł prędko łzy i słuchał. Zapukano po raz drugi.
— Kto tam? zapytał Michał.
— Ja, Gaetano.
Był to głos i imię jednego z jego towarzyszy. Pezza nie miał przyjaciół. Otarł oczy po raz drugi i poszedł drzwi otworzyć.
— Czego chcesz Gaetano?
— Przyszedłem cię zapytać czy nie zechcesz z przyjaciółmi na przechadzce zagrać w kule, wiem że podobną zabawką nie zwykłeś się zajmować... lecz sądziłem że dzisiaj.
— Ale dla czegóż miałbym dzisiaj grać w kule?
— Bo dzisiaj przy zmartwieniu potrzebujesz więcej niż kiedy indziej rozrywki.
— Jakto? ja mam dzisiaj więcej zmartwień?
— Tak sądzę... zwykle mamy zmartwienia, gdy jesteśmy prawdziwie zakochani, a cóż dopiero wtedy, gdy nam odmawiają ręki tej którą kochamy.
— A więc wiesz o tem że jestem zakochany?
— Całe miasto wie o tem.
— I to ci wiadomo że mi odmówiono ręki tej, którą kocham.
— Tak jest, wiem o tem z dobrego źródła, Peppino mi o tem powiedział.
— W jaki sposób powiedział ci o tem?
— Powiedział mi: braciszek Michał prosił Antonia o rękę Franceski i dostał kamizelkę.
— Nic więcej nie dodał?
— Owszem, dodał że jeżeli mało ci kamizelki, doda ci jeszcze spodnie, a będziesz miał kompletne ubranie.
— To jego słowa?
— Nie zmieniłem jednej sylaby.
— Masz słuszność, rzekł Michał Pezza po chwili milczenia, a przekonawszy się że ma nóż w kieszeni, dodał: potrzebuję rozerwać się trochę, pójdźmy grać w kule.
I wyszedł z Geatanem.
Obadwaj towarzysze szli krokiem szybkim, miarowym, długą ulicą prowadzącą do Fondi, potem skierowali się w stronę morza, ku alei platanów, która służyła za przechadzkę rozsądnym mieszkańcom Itrii i za miejsce zabaw dla dzieci i młodych ludzi. Dwadzieścia grup rozmaitych grały w różne gry, ale szczególniej w grę, która na tem zależy, aby trafić o ile można najbliżej celu dużemi kulami, cel ten przedstawia kulę malutką.
Michał i Gaetano, zbliżyli się do kilku grup, nie zwróciwszy w pierwszej chwili uwagi, na tę do której Michał należał; wreszcie spostrzegli czeladnika kołodziejskiego w pośrodku grupy, znajdującej się najdalej od alei służącej do przechadzki. Michał skierował się prosto w stronę swego rywala.
Peppino w tej chwili pochylony rozmyślał nad rzutem który miał uczynić, nagle podniósł głowę i spostrzegł Michała.
— A to ty Michale, zawołał drgnąwszy mimowoli, pod ognistem spojrzeniem rywala.
— Jak widzisz, czy cię moja obecność zadziwia?
— Zdaje mi się że nigdy nie grałeś w kule?
— Tak jest nie gram nigdy.
— Cóż więc tu robisz?
— Przychodzę po spodnie któreś mi przyrzekł.
Peppino trzymał w tej chwili w ręku małą kulkę która grającym za cel służyła, domyślając się w jakim zamiarze Michał przyszedł do niego, zamierzył się i z całą siłą rzucił nań pocisk.
Michał, który uważnie śledził każdy ruch Peppina, wyczytał w wyrazie twarzy nieprzyjaciela każdy jego zamach i lekko uchylił się na stronę. Kulka drewniana rzucona z całą siłą, przeleciała, świszcząc o dwa ledwo cale od skroni Michała i rozbiła się z trzaskiem na drobne kawałki o mur przeciwległy.
Pezza podniósł kamyk.
— Mógłbym, rzekł spokojnie, jak młody Dawid, roztrzaskać ci głowę tym kamykiem i oddałbym ci tylko wet za wet, ale zamiast wtłoczyć ci go w głowę, przedziurawię ci nim tylko kapelusz.
Kamyk przeleciał ze świstem, zerwał z głowy Peppina kapelusz, przedziurawiwszy go na wylot jak kula z fuzji.
— A teraz, mówił dalej Pezza marszcząc brwi i ściskając zęby, ludzi prawdziwie odważni nie walczą z daleka drzewem lub kamieniami.
— Wyciągnął nóż z kieszeni.
— Walczą z bliska z żelazem w ręku.
Potem zwracając się do młodych ludzi, którzy z zajęciem przypatrywali się tej scenie, tak zgodnej z obyczajami ich kraju, która jednakże rzadko przedstawiała się tak groźnie.
— A teraz, rzekł Michał zwracając się do obecnych, jako świadkowie napaści Peppina, bądźcie zarazem sędziami tego co ma nastąpić.
I zbliżył się do Peppina stojącego o dwadzieścia może od niego kroków i czekającego nań z nożem w ręku.
— O ile cali noża bić się będziemy? spytał Peppino[1].
— O całą długość noża, odpowiedział Pezza, tym sposobem nie będzie żadnego oszukaństwa.
— Do pierwszego lub za drugiem zranieniem? spytał Peppino.
— Na śmierć, odpowiedział Pezza.
Słowa te niby złowieszcze błyskawice, skrzyżowały się wśród grobowego milczenia.
Każdy z walczących, zrzucił kamizelkę, okręcił na około ręki lewej, czyniąc z niej rodzaj puklerza, nakoniec Peppino i Michał zbliżyli się ku sobie.
Widzowie tworzyli koło, w pośród którego znajdowali się dwaj przeciwnicy; głuche milczenie panowało nieprzerwanie, każdy przeczuwał coś strasznego.
Natura nie mogła utworzyć dwóch ludzi więcej różniących się od siebie, jak tych dwóch zapaśników; w jednym przeważała całkowicie siła muskularna, w drugim nerwowa; jeden z nich miał walczyć z siłą byka, drugi ze zwinnością węża.
Peppino czekał na Michała gotów do bójki, z głową zagłębioną w ramiona, z rękami wyciągniętemi naprzód, z twarzą rozognioną, ze lżącemi słowami na ustach.
Michał zbliżył się zwolna, cicho, blady jak śmierć; jego oczy niebieskie wpadając w odcień zielony, miały złowrogi wyraz węża, który chce oczarować swą ofiarę.
Pierwszy miał odwagę pospolitą, połączoną z siłą muskularną. Drugi potęgę woli, której się nic oprzeć nie mogło.
Michał widocznie był słabszym i prawdopodobnie mniej zwinnym; ale dziwna rzecz, gdyby robienie zakładów było w zwyczaju we Włoszech, większość widzów byłaby założyła się, że Michał zostanie zwycięzcą.
Pierwsze ciosy były niby na wiatr rzucone, noże krzyżowały się jak węże igrające ze sobą.
Nagle prawa ręka Peppina krwią się oblała, Michał zranił mu cztery palce ostrzem noża.
Pezza cofnął się w tył, aby dać czas swemu przeciwnikowi, by ujął nóż lewą ręką, gdyż prawą posługiwać się już nie mógł.
Nie żądając dla siebie żadnej łaski, Michał nie pozwolił przeciwnikowi żądać jej dla siebie.
Peppino ujął nóż zębami, obwiązał chustką zranioną rękę, zawiązał kamizelkę na prawej ręce, a nóż ujął w lewą.
Pezza nie chcąc mieć wyższości nad przeciwnikiem, którą ten ostatni utracił, ujął również nóż w lewą rękę.
Chwilę potem Peppino otrzymał ranę w lewą rękę. Ryknął nie z bólu lecz ze straszliwego gniewu, gdyż zaczął pojmować zamiary swego wroga: Pezza nie chciał go zabić, lecz uczynić niezdolnym do walki.
I w istocie, Pezza ręką prawą teraz swobodną, która nic nie straciła z swej siły, ujął lewą rękę Peppina i trzymał silnie w swych długich, cienkich palcach niby w kleszczach.
Peppino usiłował wydostać swoją rękę z uścisku, który unicestwiał użycie noża i pozwalał jego nieprzyjacielowi nie raz ale dziesięć razy utopić broń w jego piersi; próżne usiłowania bluszcz triumfował nad dębem.
Ramię Peppina zdrętwiało, nóż nieprzyjaciela otworzył mu żyłę, z upływem krwi raniony stracił siłę; po kilku sekundach jego palce zdrętwiałe w silnem uścisku dłoni nieprzyjaciela rozwarły się i wypuściły nóż trzymany.
— Ah! krzyknął Pezza, a w tym radosnym wykrzykniku znać było że dotarł do pożądanego celu.
I nastąpił nogą na nóż upadły. Peppino rozbrojony, zrozumiał że mu tylko jeden został środek, rzucił się na swego przeciwnika i opasał go swemi żylastemi ale zranionemi i krwią oblanemi rękami.
Nie usuwając się od tego nowego rodzaju walki, w której można było przypuszczać że zostanie zduszonym jak Anteusz, Pezza na dowód że nie ma myśli korzystać ze swego położenia, wziął nóż w zęby i wzajemnie ujął przeciwnika w pół.
Obadwaj walczący wyczerpali to wszystko, co może siła, zręczność i podstęp. Ale z wielkiem zadziwieniem widzów, Peppino który w tym rodzaju walki pokonywał zwykle młodych swych towarzyszów, prócz Pezzy z którym nigdy nie walczył i tym razem miał być pokonanym. Nagle obadwaj zapaśnicy jak dwa dęby uderzone piorunem, stracili równowagę i runęli na ziemię. Pezza zebrał wszystkie siły których nic nie osłabiło dotąd i silnem pchnięciem którego Peppino ani się mógł spodziewać ze strony tak wątłego wroga, zwalił go z nóg i przycisnął go całym ciężarem swego ciała.
Zanim widzowie przyszli do siebie z zadziwienia, Peppino leżał na ziemi, Pezza trzymał mu nóż na gardle, a kolanem przyciskał piersi.
Pezza zgrzytał zębami z radości.
— Panowie, zawołał, wszak wszystko odbyło się sposobem uczciwym.
— Uczciwie i z obustronną zgodą, odpowiedzieli widzowie.
— Czy życie Peppina jest w mojem ręku?
— Tak jest.
— Czy przyznajesz to Peppino? spytał Pezza, dotykając ostrzem noża gardła Peppina.
— Zabij mnie! masz do tego prawo, szepnął ochrypłym głosem Peppino.
— Czybyś mnie zabił gdybyś mnie miał tak w swej mocy.
— Tak, lecz nie dałbym konać ci powoli.
— A więc przyznajesz że życie twoje jest w mojem ręku.
— Przyznaję.
— Do mnie należy.
— Tak.
Pezza nachylił się nad nim i rzekł cichym głosem.
— A więc — oddaję ci to życie, raczej pożyczam, ale w dniu w którym zaślubisz Franceskę odbiorę ci życie pożyczone, czy rozumiesz?
— A! nędzniku! krzyknął Peppino, jesteś wcielonym szatanem, nie trzeba cię nazywać braciszkiem Michałem, ale Fra Diavolo!
— Nazywaj mnie jak chcesz, rzekł Pezza, ale pamiętaj że życie twoje do mnie należy i że w razie gdybyś zaślubił Franceskę, nie będę ci się pytał o pozwolenie odebrania ci życia. Mówiąc te słowa powstał, otarł nóż skrwawiony o rękaw koszuli i włożył go spokojnie do kieszeni.
— A teraz, mówił dalej, jesteś wolnym Peppino, i nikt ci już przeszkadzać nie będzie w grze kul.
I oddalił się powoli, kłaniając się swoim młodym towarzyszom, którzy stali w osłupieniu; rozmyślając nad tem, co takiego mógł powiedzieć po cichu Peppinowi, kiedy klęczał nad nim nieporuszony niby nad zranionym Gladjatorem.




  1. Często bardzo w pojedynkach na noże, tak pospolitych we Włoszech południowych, umawiają się o ile cali noża bić się mają; kawałek korka przeszytego nożem, mierzy w takim razie rozmaite odległości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.