<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Szmatek i Gałganek.

Peppino pomimo pogróżek Pezzy, postanowił ożenić się z Franceską; nikt nie słyszał tego, co mu Michał cicho powiedział, lecz gdy się dowiedziano, że pomimo miłości jaką miał dla Franceski, przestał się starać o jej rękę, wszystkiego się domyślono.
Ślub miał się odbyć przed winobraniem, a wypadki zaś któreśmy opowiedzieli, zaszły na początku maja.
Czerwiec, lipiec i sierpień upłynęły zupełnie spokojnie, a nie nie zapowiadało tragicznych wypadków, jakie Pezza zwiastował swemu rywalowi.
Siódmego września w niedzielę, proboszcz ogłosił po kazaniu małżeństwo Franceski z Peppinem, które miało nastąpić dnia 25 września.
Narzeczeni byli na mszy, Pezza stał od nich o kilka kroków. Peppino spojrzał na niego w chwili właśnie, gdy ksiądz ogłaszał zapowiedzie, ale Michał zdawał się nie zwracać na to uwagi, tylko kiedy zaczęto wychodzić z kościoła, zbliżył się do Peppina i wymówił cicho, ale tak aby go tylko ten mógł słyszeć:
— Dobrze... ośmnaście dni zostaje ci do życia.
Peppino zadrżał; Franceska zwieszona na jego ramieniu, uczuła drżenie narzeczonego i obejrzała się niespokojna; wtedy ujrzała Michała, który ukłonił się w przechodzić.
Ale Franceska nie odkłoniła mu się wcale, gdyż zaprzestała to czynić od czasu, gdy Pezza w pojedynku zadał jej kochankowi dwa razy nożem.
W następną niedzielę, zapowiedzie które jak wiemy powtarzają się trzy razy, znów zostały ogłoszone z ambony. Michał Pezza stojący na tem samem co poprzedniej niedzieli miejscu, zbliżył się do Peppina i tymże samym głosem spokojnym ale groźnym zarazem wyrzekł:
— Masz jeszcze dziesięć dni do życia.
Następnej niedzieli powtórzyło się to samo, ale ponieważ ośm znów dni upłynęło od poprzedniej niedzieli, dwa dni więc już tylko życia, Pezza zostawiał Peppinowi.
Dwudziesty piąty września tak oczekiwany, ale którego Peppino obawiał się również, nadszedł wreszcie i wypadł właśnie we środę.
Po burzliwej nocy, jakeśmy to już wspomnieli w poprzednim rozdziale, nastąpił dzień prześliczny, a ponieważ ślub miał się odbyć o 11 godzinie z rana, zaproszeni goście, przyjaciele i przyjaciółki don Antonia, Peppina i Franceski, zebrali się w domu narzeczonej, gdzie odbyć się miało wesele; gospodarz zaś dnia tego zamknął swój sklep, aby módz zastawić wieczerzę na tarasie; zabawa zaś miała się odbywać w dziedzińcu i w ogrodzie.
Na tym tarasie, w dziedzińcu i w ogrodzie, oblanym promieniami słońca, umilonym łagodnym cieniem, rozlegały się okrzyki radości.
Jużeśmy czytelnikowi całą opisali miejscowość, przedstawiając starców zapijających wino na tarasie, młodzież, tańczącą przy odgłosie bębnów i gitary, muzykantów to stojących, to siedzących na stopniach tarasu i nakoniec owego widza ponurego, nieruchomego, opartego o mur, kiedy tymczasem wieśniak leżąc na wózku wysłanym słomą, śpiewa głosem powolnym i krzykliwym, właściwym mieszkańcom prowincji neapolitańskich, a kury, drozdy, kosy i wróble czynią spustoszenia w winnych gronach poprzerzucanych od jednej do drugiej topoli, w obwodzie reprezentującym ogród, który rozciąga się aż do stóp przyległej góry.
A teraz, gdyśmy już podnieśli zasłonę, czytelnicy zrozumieją łatwo, dla czego don Antonio, Franceska, a szczególniej Peppino, od czasu do czasu rzucają niespokojne spojrzenia na młodego człowieka, którego nie mają prawa odpędzić, gdyż stoi oparty o mur należący wpół do Antonia, wpół do Giansimonego, który od czasu owej pamiętnej rozprawy z Michałem, już mu nigdy nie wspominał o wydaleniu, gdyż zasłużone tylko mógł mu oddać pochwały.
Wybiło w pół do jedenastej, w chwili gdy kończono właśnie tańczyć najwięcej ożywioną tarantellę. Ostatni dźwięk muzyki konał powoli, gdy nagle odgłos znany don Antoniowi, dał się słyszeć, były to dzwonki koni pocztowych i turkot głuchy i ciężki powozu, nakoniec krzyki dwóch pocztyljonów, wzywających Antonia głosem basowym, któregoby się nie powstydził basista z teatru St. Karola.
Ten potrójny hałas, dał poznać godnemu kołodziejowi i całemu zacnemu towarzystwu, że droga z Castellone do Itrii, niepomyślną była dla podróżnych, nastręczając stelmachowi robotę, którą częstokroć podzielał z nim jeszcze miejscowy chirurg, gdyż u pojazdów łamały się koła i osie, a podróżni łamali znów ręce i nogi.
Ale osoba dla której żądano pomocy don Antonia, z powodu uszkodzenia pojazdu, nie potrzebowała na szczęście chirurga, a co bezzwłocznie potwierdził pocztyljon wołając:
— Prędzej, prędzej don Antonio, podróżny potrzebuje cię, bardzo mu pilno jechać dalej.
Antonio odpowiedział:
— Tem gorzej dla niego, jeżeli mu tak pilno, gdyż dzisiaj nie mogę pracować.
W tej chwili ukazał się podróżny na końcu alei, prowadzącej na dziedziniec.
— A dla czegóż to dzisiaj nie możesz pracować obywatelu don Antonio? zapytał.
Zacny kołodziej, wprowadzony w zły humor z powodu przerwania zabawy, a więcej podobno jeszcze rozirytowany mianem obywatela, gdyż ten przydomek dodany do jego szlacheckiego tytułu, wydawał mu się obrażającym, już miał na języku odpowiedź brutalską, według swego pięknego zwyczaju, rzuciwszy wzrok na podróżnego, poznał że to była dosyć znaczna figura, której nie można traktować tak lekceważąco.
I w istocie, podróżny który przerywał don Antoniowi uroczystość familijną, był to nasz ambasador, który wyjechał w nocy z Neapolu, nie pozwoliwszy pocztyljonom zwolnić biegu, kiedy spuszczali się z pochyłości Castillone, gdyż jak najprędzej chciał opuścić kraj Obojga-Sycylji; przyczynił się więc do wypadku wyżej opisanego, bo dwa tylne koła złamały się w chwili właśnie, gdy przebywali jeden z licznych strumieni, które przerzynają gościniec, wpadając w rzekę nie mającą nazwiska, która go okrąża.
Z tego powodu, zmuszonym był, chociaż chciał jak najprędzej przebyć granicę rzymską, iść piechotą ostatnie pół mili, spokój więc z jakim wymówił słowa zwrócone do kowala: „I dla czegóżto, jeżeli łaska obywatelu don Antonio, nie możesz dziś pracować“ tem bardziej można mu było policzyć za zasługę.
— Przepraszam jenerale, odpowiedział don Antonio zbliżając się do podróżnego i biorąc obywatela Garata za wojskowego, a to z powodu jego munduru i sadząc nadto, że ten który jedzie we cztery pocztowe konie, musi być jenerałem — nie wiedziałem, że mam honor mówić z tak znakomitą osobą, jaką mi się przynajmniej zdaje być Wasza Ekscelencja, gdyż byłbym jej odpowiedział: wprawdzie dziś nie pracuję, ale za godzinę wezmę się do roboty.
— A dla czegóż nie mógłbyś się zaraz wziąść do pracy? spytał podróżny bardzo słodko, chcąc tym sposobem dać do zrozumienia, że jeżeli mu idzie o dobrą zapłatę, wcale się od niej nie uchyli.
— Gdyż Ekscelencja i dzwon jednocześnie się odzywają i gdyby nawet w tej chwili szło o naprawienie pojazdu Jego Królewskiej Mości, nie chciałbym dać czekać na siebie proboszczowi.
— A! zawołał podróżny rozglądając się do koła, zdaje mi się że trafiłem na wesele.
— Tak jest, Ekscelencjo.
— A więc, spytał podróżny bardzo uprzejmie, ta piękna dziewica idzie za mąż?
— To jest moja córka.
— Winszuję ci takiej córki. A więc, dla jej pięknych oczek czekać będę.
— Czyby Wasza Ekscelencja nie zechciał nam uczynić tej łaski i iść do kościoła, tym sposobem czas nie wydałby się tak długim, proboszcz ma powiedzieć bardzo piękne kazanie.
— Dziękuję mój przyjacielu, wolę zostać tutaj.
— A więc dobrze, niech Wasza Ekscelencja zostanie, a za powrotem naszym z kościoła, Wasza Ekscelencja wypije za zdrowie panny młodej, to jej szczęście przyniesie, a ja jeszcze gorliwiej wezmę się do pracy.
— Dobrze przyjacielu, a jak długo ceremonja trwać będzie?
— Trzy kwadranse... godzinę najwyżej. A teraz dzieci do kościoła!
Wypełniono rozkaz don Antonia, który w dniu tym spełniał obowiązki mistrza ceremonji, jeden tylko Peppino, pozostał w tyle za wszystkiemi, i zbliżając się do Pezzy z wyciągniętą ręką i z uśmiechem na ustach widocznie przymuszonym, rzekł:
— Zapomnijmy dzisiaj o starych urazach i pogódźmy się szczerze.
— Nie myśl o tem nawet Peppino, ale raczej gotuj się na sąd Boży. — I stając na murze, zawołał uroczyście: — Narzeczony Franceski, pozostaje ci tylko jedna godzina życia. I kończąc te słowa, zeskoczył z muru i znikł w głębi ogrodu Giansimonego.
Peppino obejrzał się do koła, a widząc się samym, przeżegnał się mówiąc:
— Panie, panie! polecam duszę moją w ręce Twoje. — I połączył się znów z teściem i narzeczoną, którzy byli już na drodze do kościoła.
— Ach! jakiś ty blady, rzekła Franceska.
— Obyś ty moja droga, za godzinę bledszą nie była odemnie, odpowiedział jej Peppino.
Ambasador tymczasem, przez całą godzinę nudnego oczekiwania, za całą rozrywkę miał widok mieszkańców Itrii, idących do pracy lub spieszących na zabawę, ścigał więc oczyma cały pochód weselny dopóki nie zniknął mu z oczu na zakręcie ulicy, prowadzącej do kościoła. Zwróciwszy wzrok bez myśli w stronę przeciwną, z wyrazem widocznego znudzenia, ujrzał z zadziwieniem mundury francuskie, na końcu ulicy Fondi, to jest na drodze zupełnie przeciwnej jaką sam odbył, gdyż wiodącej z Rzymu do Neapolu.
W mundury te przyodziani byli brygadjer i czterech dragonów, którzy eskortowali pojazd podróżny; ale chociaż zaprzężony był w konie pocztowe, nie pozostawiono im dowolnego biegu, ale kierowali niemi siedzący na koźle.
Ciekawość obywatela Garata wkrótce zaspokojoną została, gdyż pojazd z całą eskortą przybliżał się ku niemu, i nie mógł ujść jego badawczego wejrzenia, czy to w wypadku gdyby chciał zmienić konie, czy to gdyby chciano zatrzymać się w hotelu dla wypoczynku, gdyż poczta znajdowała się po prawej stronie, a hotel po drugiej.
Ale nie potrzebował czekać chwili aż się pojazd zatrzyma, gdyż brygadjer spostrzegłszy mundur wysokiego urzędnika Rzeczypospolitej, puścił się galopem, wyprzedził pojazd o sto przeszło kroków, zatrzymał się przed ambasadorem, a podniósłszy rękę do kaszkietu, oczekiwał zanim do niego przemówi.
— Mój przyjacielu, rzekł do niego ambasador, z grzecznością mu właściwą, jestem obywatelem Garatem, ambasadorem Rzeczypospolitej w Neapolu, mam więc prawo zapytać się ciebie, kto się znajduje w powozie, który eskortujesz.
— Dwie staruszki siedzą na przodzie powozu, w dosyć złym stanie, ambasadorze, a na przodzie siedzi mężczyzna, który owe nie młode panie nazywa księżniczkami.
— Czy wiesz jak się nazywają?
— Jedna z nich nazywa się panią Wiktoryą, a druga panią Adelajdą.
— A... a... zawołał ambasador.
— Tak — mówił dalej brygadjer, zdaje się że to są ciotki nieboszczyka króla, który zginął na rusztowaniu, w chwili wybuchu rewolucji schroniły się do Austryi. następnie z Wiednia przybyły do Rzymu, ale gdy i tu wionęło tchnienie Rzeczypospolitej, przestraszyły się znów, jak gdyby Rzeczpospolita wydawała wojnę takim staruszkom. Z Rzymu chciały także uciekać, ale prócz tych dwóch babulek, jeszcze jedna prawie zgrzybiała, którą nazywano panią Zofią, nagle zachorowała; obiedwie staruszki, nie chciały jej opuścić, co bardzo piękne było z ich strony. Wreszcie prosiły jenerała Berthier, aby im wolno było pozostać. Ale ja cię nudzę obywatelu moją paplaniną, nieprawdaż?
— Nie mój zuchu, przeciwnie, wszystko to, co mi opowiadasz, bardzo mnie interesuje.
— Niech i tak będzie, ale jak uważam łatwo cię można zainteresować mój ambasadorze. Mówiłem ci więc, że w tydzień po przybyciu jenerała Championneta, który co drugi dzień wysyłał mnie do chorej by się dowiedzieć o jej zdrowiu, chora umarła i została pochowaną, a obiedwie siostry prosiły o pozwolenie opuszczenia Rzymu, aby się mogły udać do Neapolu, gdzie miały o ile się zdaje zamożnych krewnych, ale ponieważ w ciągu drogi, ciągle miano je na oku, lękały się by ich nie aresztowano, wtedy jenerał Championnet rzekł do mnie: Brygadyerze Marcinie, jesteś człowiek z wychowaniem, umiesz przemawiać do kobiet; weź więc czterech ludzi i z niemi razem będziesz towarzyszył aż do granic tym dwóm nieszczęśliwym istotom; są to córy Francji; a więc rozumiesz brygadyerze Marcinie, należy im się szacunek i wszelkie względy; powinieneś do nich mówić przez trzecią osobę, z ręką przy kaszkiecie, jako do zwierzchników wyższych. — Ale obywatelu jenerale, odpowiedziałem, jest ich tylko dwie, jakżeż więc mogę mówić przez trzecią osobę. Jenerał zaczął się śmiać z głupstwa jakie wyrzekł i odrzekł: Brygadyerze Marcinie, jesteś mędrszym jakem sądził; jest ich troje, mój przyjacielu; tylko trzecia osoba jest mężczyzną, jest to ich rycerz honorowy; nazywają go hrabią Chatillon. — Obywatelu jenerale, odpowiedziałem, sądziłem że już nie ma hrabiów. — Wprawdzie nie ma ich we Francji, wyrzekł, ale za granicą i we Włoszech, znajdują się jeszcze gdzie niegdzie. — A ja jenerale, mamże go nazywać hrabią czy też tylko obywatelem Chatillon? — Nazywaj go jak chcesz, ale sądzę, że nie tylko jemu, ale i tym dwom osobom którym towarzyszy, większą sprawisz przyjemność nazywając go hrabią, a ponieważ nazwa ta żadnych złych następstw nie pociąga za sobą, ani nikomu nie szkodzi, możesz mówić do niego: panie hrabio. — A więc w ciągu podróży, zastosowałem się do życzenia i w istocie, moje postępowanie zdawało się sprawiać przyjemność tym w podeszłym wieku będącym paniom, które ciągle powtarzały: Otóż to młodzian dobrze wychowany kochany hrabio. Jakże się nazywasz mój przyjacielu? — Miałem ochotę odpowiedzieć im, że w każdym razie, jestem lepiej od nich wychowany, gdyż ja do ich hrabiego mówiłem panie, a one mówiły do mnie ty, ale odpowiedziałem im tylko: Nazywam się Marcin. A więc w ciągu podróży, kiedy miały się o coś zapytać, do mnie się ciągle odwoływały. Ale pojmujesz obywatelu ambasadorze, że to postępowanie nie pociągało za sobą żadnych następstw, gdyż najmłodsza z tych pań, miała sześćdziesiąt dziewięć lat.
— I dokądże Championnet, kazał ci je odwieźć?
— Aż do granicy, a nawet i dalej, jeżeli zechcą.
— To dobrze obywatelu brygadierze, spełniłeś dane ci polecenie, ponieważ przebyłeś już granicę, a nawet dwie stacje już po za granicą, a przytem nie byłoby bardzo bezpiecznie jechać dalej.
— Dla mnie, czy dla nich?
— Dla ciebie.
— O jeżeli tylko dla mnie niebezpieczeństwo ma grozić obywatelu ambasadorze, wiesz o tem, że z niego żartuję. Brygadjer Marcin już nieraz oko w oko z niem się spotkał.
— Ale w obecnym wypadku, na nicby się zdało narażać się na niebezpieczeństwo, a przytem pociągnęłoby ono za sobą ważne następstwa, powiedz więc twoim księżniczkom, że służba twoja u nich już skończona.
— Ależ one ani słyszeć o tem nie zechcą, zapewniam cię obywatelu ambasadorze. Mój Boże 1 biedne istoty, cóż one poczną bez swego Marcina. Widzisz, spostrzegły już moją nieobecność i szukają mnie niespokojne oczyma.
I w istocie podczas tej rozmowy, raczej opowiadania, gdyż kilka słów jakie wyrzekł obywatel Garat, mogły być uważane za znaki pytania w mowie brygadyera Marcina, powóz starych księżniczek, zatrzymał się przed hotelem del Ripoio d’Orazio, a biedne księżniczki, widząc swego opiekuna zajętego żywą rozmową z osobą ubraną w mundur wysokiego urzędnika Rzeczypospolitej, lękały się jakiegoś spisku, uknutego na ich zgubę lub też przeciwnego rozkazu, co do ich podróży; więc też rozglądały się niespokojnie, co pochlebiło nadzwyczaj miłości brygadjera, gdyż wzywały głosem bardzo słodkim swego Marcina.
Kiedy Garat chcąc uniknąć ambarasującej rozmowy, zagłębił się w aleję prowadzącą do mieszkania kołodzieja, i usiadł na pustym tarasie, Marcin zbliżył się do drzwiczek karety i z ręką przy kaszkiecie, jak mu to kazał uczynić Championnet, oznajmił królewskim swym podróżnym rozkaz powrócenia do Rzymu, jaki otrzymał od zwierzchnika.
Jakto przewidział bardzo rozsądnie brygadyer Marcin, oznajmienie to przestraszyło księżniczki, zaczęły się naradzać między sobą, następnie ze swoim rycerzem honorowym, a po tej podwójnej naradzie, stanęło na tem: że hrabia miał się zapytać nieznajomego w niebieskim mundurze i pióropuszu trójkolorowym, jaki powód mógł zniewolić brygadyera Marcina i jego czterech towarzyszy, aby nie jechali dalej.
Hrabia Châtillon wysiadł z powozu, udał się drogą którą poszedł urzędnik republikański, a przybywszy na drugi koniec alei, spostrzegł siedzącego na tarasie don Antonia i śledzącego machinalnie oczyma, młodego człowieka, który od chwili przybycia ambasadora zeskoczył z muru w ogród kołodzieja, i biegł wzdłuż muru z fuzyą na ramieniu.
Była to rzecz naturalna, w kraju tak wolnym, w którym każdy mężczyzna chodzi uzbrojony, gdzie ogrodzenia na to tylko istnieją, aby ćwiczyły nogi mieszkańców w zręczności; więc też ambasador nie wiele zwracał uwagi, na ten drobny wypadek, tymbardziej że całą jego baczność zwróciło ukazanie się hrabiego Châtillona.
Za zbliżeniem się hrabiego, obywatel Garat powstał.
Garat, syn adwokata, otrzymał staranne wychowanie, był bardzo oczytanym, gdyż żył w ścisłych stosunkach z filozofami i z ludźmi uczonymi, chwalony za swoje mowy jakie miewał o Sugerze, Montausier i Fontinellu, otrzymywał nagrody akademickie. Był to przedewszystkiem człowiek światowy, wymowny, używający słownika Jakobinów tylko w wypadkach, w których musiał działać według okoliczności. Spostrzegłszy hrabiego de Châtillon, wstał i poszedł naprzeciwko niego.
Obaj ukłonili się z grzecznością, przypominającą więcej Ludwika XV, niż Dyrektorjat.
— Czy mam mówić panie, czy też obywatelu? spytał hrabia de Châtillon z uśmiechem.
— Mów pan jak chcesz, panie hrabio, zawsze będzie to dla mnie zaszczyt odpowiadać na pytania, jakie czynić mi będziesz ze strony ich Królewiczowskich Mości.
— A to dobrze, rzekł hrabia, jakże to miło wśród tego dzikiego kraju, spotkać ucywilizowanego człowieka. Przychodzę więc w imieniu Ich Królewskich Mości, (ponieważ pozwalasz zachować ten tytuł, córkom Ludwika XV) zapytać pana, nie w celu wymówki, jaka to wola i jaka przeszkoda niepozwala, towarzyszyć dalej eskorcie jaką jenerał Championnet, łaskawie im wyznaczył.
Garat uśmiechnął się.
— Rozumiem doskonale różnicę, jaka zachodzi pomiędzy wyrazem przeszkoda i wyrazem wola, panie hrabio, i chcę ci dowieść: że przeszkoda istnieje i że jeżeli jest i wola, jest ona więcej przychylną niż nieprzyjazną.
— Zacznijmy najprzód od przeszkody, rzekł hrabia kłaniając się.
— Przeszkoda jest następującą: od wczoraj po północy, nastąpiło wypowiedzenie wojny pomiędzy królestwem Obojga Sycylii a Rzeczpospolitą Francuską; pojmujesz więc panie hrabio, że eskorta, składająca się z pięciu żołnierzy francuzkich, to jest: z pięciu nieprzyjaciół, byłaby raczej niebezpieczną niż opiekuńczą dla Ich Królewskich Wysokości. — Co do woli — i to mojej, wypływającej naturalnie z przeszkody, ona raczej pragnęłaby uchronić dostojne podróżne od zniewag, a eskortę od zamordowania. Na pytanie kategoryczne, czy dosyć kategorycznie odpowiedziałem panie hrabio?
— Tak kategorycznie panie, że prosiłbym cię ażebyś to wszystko coś mnie powiedział, powtórzył Ich Królewskim Wysokościom.
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością panie hrabio, ale uczucie delikatności, które pochwaliłbyś z pewnością, gdyby przyczyna która je powoduje była ci znaną, pozbawia mnie, czego mocno żałuję, honoru złożenia mego uszanowania Ich Królewskim Wysokościom.
— Czy masz jaki powód, ażeby z tego uczynić tajemnicę?
— Żadnego panie; lękam się tylko, aby moja obecność nie sprawiła im przykrości.
— Ale to niepodobna.
— Wiem z kim mam zaszczyt rozmawiać panie; jesteś hrabią de Châtillon, kawalerem honorowym Ich Królewskich Wysokości, mam więc nad tobą przewagę, gdyż mnie nie znasz.
— Jesteś panie, mogę to twierdzić z pewnością człowiekiem światowym z Wysokiem wychowaniem.
— I dla tego to panie, Konwencya mnie właśnie zaszczyciła nieszczęsnym honorem, abym przeczytał Królowi Ludwikowi XVI wyrok śmierci.
Hrabia de Châtillon, odskoczył w tył, jakby nastąpił na węża.
— Więc jesteś, konwencyonalistą Garatem? zawołał.
— Tak jest, panie hrabio, widzisz więc, że jeżeli moje nazwisko takie na tobie sprawia wrażenie, chociaż o ile wiem, nie jesteś wcale krewnym Ludwika XVI, jakie więc bolesne wywrze wrażenia na tych biednych księżniczkach, które były jego ciotkami; wprawdzie, dodał ambasador z ironicznym uśmiechem, nie bardzo one kochały swego siostrzeńca za życia, ale dziś wiem, że go ubóstwiają: śmierć sprawia ten sam skutek co noc: przynosi dobrą radę.
Hrabia de Châtillon ukłonił się Garatowi i powtórzył rozmowę księżniczce Wiktorji i Adelajdzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.