La San Felice/Tom III/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obiedwie stare księżniczki, któremi zobowiązany był opiekować się brygadjer Marcin i do których właśnie wrócił hrabia de Châtillon, całe jeszcze drżące na wspomnienie nietylko śmierci Ludwika XVI. którą widziały z blizka, ale nawet i tego, który przeczytał Ludwikowi XVI. wyrok śmierci, obiedwie stare księżniczki przyznajmy to, nie są nową znajomością dla tych czytelników, którzy choć trochę obznajomieni są z naszemi dziełami. — Oni widzieli je młodszymi o lat trzydzieści w dziele naszem pod tytułem Józef Balsamo i to nietylko pod wyżej wymienionemi imionami, ale noszącemi przydomki mniej poetyczne: Gałganka i Szmatka, które w swej ojcowskiej poufałości, nadawał im Ludwik XVI.
Wiemy o tem że trzecia: księżniczka Zofia, którą jej królewski rodzic, nie chcąc rozdzielać trylogii córek, ochrzcił harmonijnem imieniem Łachmytka, umarła w Rzymie i swoją chorobą opóźniła odjazd sióstr; tym sposobem przypadek zrządził, że zjechały się w Itrii z ambasadorem Francji.
Skandaliczna kronika dworska nigdy nie dotknęła pani Wiktorji, owszem twierdzono: że całe jej życie było bez skazy; ale ponieważ musiała zawsze mieć swoją ofiarę, wybrała więc na nią panią Adelajdę; uchodziła ona za heroinę skandalicznej awantury, której bohaterem był jej własny ojciec. Wprawdzie Ludwik XV. nigdy nie był patrjarchą i wątpię bardzo, czy Bóg byłby go ostrzegł jak Lota przez swoich Aniołów, aby opuścił miasto przeklęte, w razie gdyby był karał nową Sodomę. Wiemy że Lot w skutek opłakanego zapomnienia o związkach familijnych, stał się ojcem Moabo i Ammona i miał swego naśladowcę w Ludwiku XV; ale zapomnienie się tego ostatniego i jego córki pani Adelajdy, dało życie jednemu tylko dziecięciu płci męzkiej, urodzonemu w Colomo w Wielkiem Księztwie Parmy, które później stało się, pod nazwiskiem hrabiego Ludwika do Narbonne, jednym z największych elegantów, ale zarazem jednym z najwięcej błahych umysłów na dworze Ludwika XVI. Pani de Staël, która po usunięciu się od dworu swego ojca pana Neckera, straciła przewagę w radzie, lecz która zawsze miała wpływ jakiś, mianowała go w roku 1791 ministrem wojny. Oszukawszy się na jego wartości moralnej i intelektualnej, chciała mu udzielić trochę swego geniuszu i serca, ale przedsięwzięcie to nie udało jej się wcale; chcąc się stać panem położenia, potrzeba było jakiegoś duchowego olbrzyma, a pan de Narbonne jeżeli nie był kompletnym głupcem, był to zawsze człowiek zwyczajny; położenie rzeczy przyczyniło się do jego zguby.
Skazany jako winny 10 sierpnia, udał się do Londynu, aby się połączyć z książętami, którzy emigrowali z Francji; ale nigdy nie wyciągnął przeciwko niej miecza. Wprawdzie nie miał siły po temu by ją ocalić, ale przynajmniej tę miał zasługę: że nigdy nie przyczynił się do jej zguby.
Kiedy obiedwie księżniczki, postanowiły opuścić Wersal, polecono panu Narbonne, wszystko przygotować do ucieczki; dzień wyjazdu naznaczono na 21 stycznia 1791 roku, właśnie w dniu tym Mirebeau miał ostatnią, najpiękniejszą mowę; treścią jej była swoboda emigracji.
Wiemy już z opowiadania brygadjera Marcina, że Ich Królewskie Moście, zamieszkiwały z kolei Wiedeń i Rzym, i że uciekając przed Rzeczypospolitą która owładnąwszy naprzód północą, zalała następnie południe Włoch, postanowiły udać się do krewnych zamożnych, którzy zamieszkiwali królestwo Neapolu.
Temi krewnymi będącymi w dobrym bycie, ale którzy wkrótce mieli się znaleźć w nieszczególnem położeniu, byli właśnie król Ferdynand i królowa Karolina.
Jak słusznie przewidział brygadjer Marcin, wieść którą hrabia Châtillon powtórzył księżniczkom, przestraszyła je okropnie; myśl, że odtąd odbywać będą drogę tylko w towarzystwie swego honorowego rycerza, który przecież nie chcąc rozdrażniać im nerwów, nic nie powiedział o tak blizkiej obecności strasznego konwencjonalisty, nie mogła dodać otuchy; oddały się najokropniejszej rozpaczy, kiedy nagle jeden ze służących hotelowych, zapukał lekko do drzwi, oznajmiając hrabiemu de Châtillon, że jakiś młody człowiek, który przybył dnia poprzedniego, prosi o posłuchanie.
Hrabia de Châtillon wyszedł i wróciwszy w kilka chwil, oznajmił księżniczkom, że młody człowiek o którym mu mówiono, był żołnierzem w armii Kondeusza, a nadto przywiózł list od hrabiego Ludwika de Narbonne, adresowany do ich Królewskich Wysokości, a wyłącznie do pani Adelajdy.
Obiedwie te nowiny miłemi były dla księżniczek; najprzód oznajmienie o żołnierzu z armii Kondeusza, a wreszcie rekomendacje hrabiego de Narbonne.
Wprowadzono posłańca hrabiego de Narbonne. Był to młody dwudziesto-pięcio-letni człowiek, mający włosy na głowie i brodzie jasno blond, twarz przyjemną, płeć świeżą i różową jak kobieta; był czysto, chociaż nie zbyt elegancko ubrany: jego ruchy, sposób zaprezentowania się, chociaż nacechowane pewną sztywnością, okazywały dobre urodzenie i pewną znajomość świata.
Ukłonił się z uszanowaniem u progu obydwom księżniczkom. Pan de Châtillon wskazał mu panią Adelajdę; postąpił trzy kroki naprzód, a zgiąwszy jedno kolano, podał list księżniczce.
— Przeczytaj, Châtillon, przeczytaj, rzekła pani Adelajda, gdyż nie wiem gdzie są moje okulary. I z wdzięcznym uśmiechem, dała znak młodemu człowiekowi aby powstał.
Pan de Châtillon przeczytał list i zwracając się do księżniczek:
— List ten jest istotnie od hrabiego Ludwika de Narbonne, który przedstawia Waszym Książęcym Mościom, pana Giovano Baptystę de Cesare, korsykanina, który służył ze swymi towarzyszami w armii Kondeusza i z kolei rekomendowany mu był przez kawalera de Vernègues: dodaje przytem, że Wasze Książęce Moście, nigdy nie pożałują, co uczynią dla tego zacnego młodego człowieka.
Pani Wiktorja pozwoliła mówić siostrze, a sama skinęła tylko głową.
— A więc panie, rzekła pani Adelajda, jesteś szlachcicem?
— Pani, odpowiedział młody człowiek, my Korsykanie, mamy wszyscy pretensję do szlachectwa, ale ponieważ chciałbym dać poznać się Waszej Królewskiej Mości w całej szczerości, śmiem jej odpowiedzieć, że pochodzę tylko ze starodawnej rodziny de Caporali; jeden z naszych przodków pod nazwiskiem Caporale, dowodził całym powiatem Korsyki, w czasie jednej z tych długich wojen, któreśmy prowadzili z Genuą; jeden tylko z moich towarzyszy pan de Bocchechiampe jest szlachcicem, w znaczeniu jak je Wasza Książęca Mość pojmuje, a pięciu innych, jak i ja, chociaż jeden z nich nosi sławne nazwisko Colonny, nie mają najmniejszego prawa do złotej księgi.
— Ale czy wiesz panie de Châtillon, rzekła pani Wiktorja, że ten młody człowiek, bardzo się dobrze wyraża.
— To mnie wcale nie dziwi, mówiła pani Adelajda, wiesz o tem dobrze moja droga, że pan de Narbonne nie poleciłby nam nikogo takiego. — I zwracając się do Cezara: — Mów dalej młodzieńcze... służyłeś więc w armii księcia Kondeusza.
— Ja i trzech moich towarzyszów pani, pan de Bocchechiampe, pan Colonna i pan Guidone, byliśmy z Jego Królewską Mością w Weisemburgu, w Hagenau, w Bentheim, gdzieśmy zostali ranieni; na nieszczęście nastąpił pokój zawarty w Campo Formio; książę zmuszonym był rozpuścić swoje wojsko i nagle znaleźliśmy się w Anglii bez grosza i zajęcia; wtedy dopiero kawaler de Vernegues, przypomniał sobie że nas widział w ogniu i zaręczał kawalerowi de Narbonne, żeśmy wierni byli sprawie której służyliśmy; nie wiedząc co czynić ze sobą, pytaliśmy hrabiego o radę; radził nam udać się do Neapolu, gdyż król gotował się do wojny, a dzięki obranemu zawodowi, mogliśmy u niego znaleźć służbę. Na nieszczęście nie znaliśmy w Neapolu nikogo, ale hrabia Ludwik usunął tę trudność, mówiąc że jeżeli nie w Neapolu to w Rzymie spotkamy Wasze Książęce Moście; wtedy to zaszczycił mnie powierzeniem listu, który oddałem hrabiemu de Châtillon.
— Ale jakimże to stało się sposobem, że właśnie spotkaliśmy cię tutaj, a nie oddałeś nam prędzej listu?
— Wprawdzie mogliśmy pani, mieć ten zaszczyt i list Waszym Książęcym Mościom oddać w Rzymie, ale najprzód Wasze Książęce Moście czuwałyście przy łożu śmiertelnem księżniczki Zofii, a oddane boleści, nie miałybyście czasu zająć się nami; przytem policja Rzeczypospolitej ciągle nas miała na oku, lękaliśmy się więc kompromitować Waszej Królewskiej Mości. Mieliśmy trochę grosza oszczędzonego. mogliśmy więc spokojnie czekać sposobności, by Waszych Królewskich Mości prosić o protekcję. Ośm dni ledwo temu, jak Wasze Książęce Moście, straciłyście księżniczkę Zofię, postanawiając jechać do Neapolu. Wiedzieliśmy o zamiarach Waszych Książęcych Mości i w wigilię odjazdu czekaliśmy Waszych Książęcych Mości tutaj, gdyż przybyliśmy wczoraj w nocy. Ale ujrzawszy eskortę która towarzyszyła karecie, sądziliśmy że wszystko dla nas stracone, gdy właśnie zrządzeniem Opatrzności, wydano eskorcie rozkaz wrócenia do Rzymu. Prosimy więc o łaskę zastąpienia jej — a gdyby nawet trzeba było położyć głowę w obronie Waszych Książęcych Mości, uczynimy to chętniej niż inni i dla tego błagamy o pierwszeństwo.
Ostatnie wyrazy młody człowiek, wymówił z wielką godnością, a ukłon który tym wyrazom towarzysz!, nacechowany był taką wykwintną grzecznością, że księżniczka odwracając się do pana Châtillon, rzekła:
— Przyznaj hrabio, że mało może młodych szlachciców wyraża się z taką szlachetnością, jak ten młody kapral.
— Przepraszam Waszą Książęcą Mość, odpowiedział Cezar, uśmiechając się z pomyłki, to jeden ż moich przodków był kapralem, to jest dowódzcą prowincji, co do mnie, miałem honor, równie jak pan Bocchechiampe, służyć jako porucznik artylerji w armii księcia Kondeusza.
— Miejmy nadzieję że nie pójdziesz tą drogą, jaką poszedł mały Buonaparte, twój ziomek, służąc także w artylerji, lub przynajmniej będzie to droga wprost tamtej przeciwna. — A zwracając się do hrabiego: — A więc Châtillonie, rzekła, widzisz jak wszystko się doskonale składa, w chwili gdy nasza eskorta nas opuszcza, Opatrzność jak dobrze powiedział pan de... pan de... jak się nazywasz mój przyjacielu?
— De Cesare, do usług Waszej Książęcej Mości.
— Opatrzność, jak dobrze powiedział pan de Cesar, zsyła nam drugą; mojem zdaniem, powinnyśmy przyjąć jej usługi. Cóż ty na to moja siostro?
— Ja?... ja dziękuję Bogu, że nas uwolnił od tych Jakobinów, których pióropusze trójkolorowe drażniły mi nerwy.
— Ja zaś na widok ich naczelnika, obywatela brygadjera Marcina dostawałam spazmów, gdy ciągle zwracał się do mnie, pytając o rozkazy mojej królewskiej mości; a ja, a ja musiałam się uśmiechać, chociaż miałam chęć nadkręcić mu karku. — Potem odwracając się do Cezara: — Panie, rzekła, możesz mi przedstawić swoich towarzyszy, chcę ich jak najprędzej poznać.
— Możeby lepiej było poczekać, dopóki brygadjer Marcin i jego żołnierze nie odjada, zauważył pan de Châtillon.
— Dla czego to hrabio?
— Aby nie spotkali tych panów, gdy przyjdą pożegnać się z Ich Książęcemi Mościami.
— Oni mają się żegnać z nami? Co do mnie, mam nadzieję że ten głupiec nie ośmieli się przyjść do mnie. Oto masz hrabio dziesięć luidorów — daj je brygadjerowi Marcinowi i jego ludziom. Nie chcę, aby mówiono że obrzydłe Jakobiny służyły nam bezpłatnie.
— Spełnię rozkaz Waszej Książęcej Mości, ale wątpię czy przyjmą.
— Jakto, czy przyjmą?
— Dziesięć luidorów, które Wasza Książęca Mość im daje...
— Woleliby je wziąść sami, nieprawdaż? Ale tym razem, muszą je otrzymać z naszych rąk; lecz co znaczy ta muzyka? Czyżbyśmy zostały poznane, czyżby nam sprawiono serenadę?
— Byłby to obowiązek tutejszych mieszkańców, pani, odpowiedział młody korsykanin uśmiechając się, gdyby wiedzieli jakich to gości zamykają mury ich miasta, ale oni o tem nie wiedzą, przynajmniej tak wnoszę; ta zaś muzyka przygrywa nowożeńcom wracającym z kościoła; córka kołodzieja który mieszka naprzeciwko tego hotelu, idzie za mąż, a ponieważ znalazł się i rywal, przewidują że dzień zakończy się tragicznie. Ponieważ jesteśmy tu od wczoraj, mieliśmy czas dowiedzieć się o wszystkiem.
— Dobrze, dobrze, rzekła pani Adelajda, nie mamy nic do czynienia z tymi ludźmi, przedstaw więc nam swoich towarzyszy panie Cezarze. Będziemy dla nich z całą przychylnością, jeżeli są do ciebie podobni, ty zaś panie Châtillon, zanieś te dziesięć luidorów obywatelowi brygadjerowi Marcinowi, a jeżeli zechce nam dziękować, powiedz że obiedwie jesteśmy cierpiące.
Hrabia de Châtillon i porucznik de Cezare, poszli spełnić otrzymane rozkazy.
Cezare powrócił pierwszy ze swoimi towarzyszami; było to bardzo naturalnem, bo młodzi ludzie ciekawi decyzji Ich Królewiczowskiej Mości czekali w przedpokoju.
Potrzebowali tylko przejść drzwi, które im otworzył ich przewodnik. Pani Wiktorja, która miała zawsze skłonność do dewocji, wzięła w rękę książkę do nabożeństwa i zaczęła czytać Mszę, której obecnie słuchać nie mogła; rzuciła przelotne spojrzenie na młodych ludzi i skinęła głową, ale pani Adelajda odbyła prawdziwą rewiję.
Cezare przedstawił jej swoich towarzyszów; byli to sami Korsykanie; wiemy już nazwiska ich przewodnika i trzech jego towarzyszy: Franceska Bocchechiampa, Uga Colonna i Antonia Guidone; trzej inni nazywali się Raymondo Corbara, Lorenzo Durazzo i Stefano Pittaluga.
Przepraszamy czytelnika za wyliczenie tych wszystkich szczegółów, ale nieubłagana historja zmusza nas wprowadzić do naszego opowiadania wiele osób rozmaitych narodowości i stopni; opisujemy nieco szerzej te osoby, które w naszem opowiadaniu większą. odegrają rolę.
Powtarzamy raz jeszcze, że wielką opisujemy epokę i na wzór Homera, króla poetów epicznych, jesteśmy zmuszeni wyliczyć naszych żołnierzy.
Cesare podobnie jak i my, naśladował na małą skalę przykład autora Iliady, wyliczył jednego po drugim swoich sześciu towarzyszy pani Adelajdzie, ale ponieważ najwięcej zwróciło jej uwagę, opowiadanie młodego Korsykanina o szlachectwie de Bocchechiampia, do niego więc wyłącznie zwróciła mowę.
— Pan de Cezare powiedział mi że jesteś pan szlachcicem?
— Wasza Królewska Mość czyni mi honor mówiąc do mnie, tak, jestem rodu szlacheckiego.
— A czynisz pan odróżnienie pomiędzy szlachcicem i rodem szlacheckim?
— Bezwątpienia pani, należę do klasy zbyt zazdrosnej o swoje prawa i dla tego samego że dzisiaj nie są uznane, nie chcę się wdzierać w cudze. Mógłbym wywieść ród mój od dwóchset lat i zostać kawalerem Maltańskim, gdyby zakon ten istniał jeszcze, ale w wielkim byłbym kłopocie, gdyby mi trzeba było wylegitymować od roku 1399, aby mieć prawo zasiąść w pojeździe króla.
— Ale wsiądziesz pan do naszego powozu, rzekła księżniczka prostując się.
— A kiedy wysiądę z niego pani, rzekł młody człowiek kłaniając się, będę się mógł poszczycić mianem szlachcica.
— Czy słyszysz go moja siostro, czy słyszysz, zawołała księżniczka Adelajda: jakże on ślicznie mówi. Otóż przecież będziemy w towarzystwie ludzi naszego stanu.
I stara księżniczka odetchnęła swobodniej.
W tej chwili pan de Châtillon wszedł.
— A więc Châtillonie, cóż powiedział brygadjer Marcin? spytała pani Adelajda.
— Powiedział krótko: że gdyby Wasza Królewiczowska Mość była mu tę ofiarę przez kogo innego przysłała, byłby mu obciął uszy.
— A tobie?
— Mnie łaskawie wybaczył, przyjął nawet to, com mu ofiarował.
— Cóżeś mu ofiarował?
— Uścisk ręki.
— Podałeś mu rękę Châtillonie, podałeś rękę Jakobinowi! Dla czegożeś nie wrócił w dodatku w czapce czerwonej. To nie do uwierzenia, brygadjer nie chce przyjąć dziesięciu luidorów, a hrabia de Châtillon podaje rękę Jakobinowi. Doprawdy, nie pojmuję społeczeństwa obecnie utworzonego.
— Powiedz raczej rozprzężonego, mówiła księżniczka Wiktorja schylona nad czytaniem godzinek.
— Rozprzężonego, masz słuszność moja siostro, jest to właściwe orzeczenie dzisiejszej społeczności, ale czy dożyjemy jego odbudowania, wątpię, a tymczasem Châtillonie wydaj rozkazy, powinniśmy wyjechać o czwartej; z taką eskortą bezpiecznie możemy puścić się w nocy. Panie de Bocchechiampe, będziesz jadł obiad z nami. I gestem stara księżniczka pożegnała swoich obrońców, nie myśląc wcale o tem, że zapraszając jednego z nich tylko, obrażała innych.
Bocchechiampe spojrzeniem błagalnem prosił kolegów o przebaczenie za otrzymaną łaskę, odpowiedzieli mu uściśnieniem ręki.
Jak słusznie twierdził Cezare, muzyka którą słyszeli, należała do weselnego orszaku Franceski i Peppina; orszak był liczny, bo jak już mówił Cezare, obawiano się jakiegoś zamachu, uknutego przez Michała Pezzę; kiedy więc cale zebranie weszło na taras, spojrzenia dwóch małżonków skierowały się najprzód na mur na wpół zwalony, na którym już od rana stał ten właśnie, który wzbudzał tyle obawy. Ale w tej chwili na murze nie było nikogo. Przytem natura nie miała tej barwy ponurej, w jaką według twierdzenia mniemanego króla stworzenia, świat się oblec powinien, kiedy on ma go na zawsze opuścić.
Było to właśnie południe, jaskrawe promienie południowego słońca przeciskały się przez liście winorośli, które tworzyły niby baldachim zielony, nad głowami ucztujących gości; kosy, drozdy i wróble świegotały na wyścigi, w karafkach napełnionych winem rubinowego koloru, błyszczały blaszki złote.
Peppino odetchnął swobodnie, nigdzie niewidział śmierci; przeciwnie życie jaśniało dokoła.
Słodko jest żyć, gdy się weźmie za żonę kobietę kochaną, gdy się wreszcie dojdzie do celu, po dwóch latach oczekiwania. Na chwilę zapomniał o Michale Pezza i jego ostatniej pogróżce, której wspomnienie twarz jego śmiertelną jeszcze pokrywało bladością.
Co do Antonia, mniej roztargniony niż Peppino, obejrzał powóz złamany, stojący przed drzwiami jego domu, a spostrzegłszy właściciela powozu stojącego na tarasie, skierował prosto ku niemu, drapiąc się w ucho. Praca w dniu tak uroczystym dla niego, wydała mu się ciężkiem zadaniem.
— A więc Wasza Ekscelencja, koniecznie chce, zapytał ambasadora którego brał za jakiegoś znakomitego podróżnego, dzisiaj puścić się w dalszą drogę?
— Koniecznie, odpowiedział obywatel Garat. Oczekują mnie w Rzymie, gdyż mam bardzo pilny interes, a już i tak straciłem na próżno z powodu wydarzonego przypadku, najmniej trzy godziny.
— No, no, człowiek uczciwy, nie ma nic droższego nad dane słowo; powiedziałem już że jeżeli Wasza Ekscelencja wypije za przyszłe szczęście oto tych dzieci, szczerze weźmiemy się do roboty; a więc pijmy i pracujmy.
Napełniono wszystkie szklanki stojące na stole, podano obcemu gościowi szklankę honorową, ozdobioną paskiem złotym. Ambasador dotrzymując słowa, wypił za szczęśliwy związek Franceski i Peppina; młode dziewczęta krzyknęły: Niech żyje Peppino! młode zaś chłopaki wniosły zdrowie Franceski! a bębny i gitary zagrały wesołą tarantelę.
— No, no, rzekł majster Rota do Peppina, nie myśl teraz o robieniu słodkich oczu do swej ukochanej, ale o robocie, no uściskaj żonę chłopcze i dalej do roboty.
Nie potrzeba było powtarzać Peppinowi dwa razy pierwszego rozkazu, otoczył żonę ramieniem i podnosząc wzrok dziękczynny ku niebu, przycisnął ją do piersi.
Ale w chwili, kiedy zwracał ku niej oczy, z nieokreślonym wyrazem miłości, która wreszcie zadowolnioną być miała po długiem oczekiwaniu, i zbliżał usta do ust Franceski, rozległ się wystrzał broni palnej, po nim dał się słyszeć świst kuli, a następnie huk głuchy.
— O! o! zawołał ambasador, zdaje mi się że ta kula dla mnie przeznaczoną była.
— Mylisz się pan, wyjąkał Peppino, chyląc się do nóg Franceski, przeznaczoną jest dla mnie.
I w tejże chwili strumień krwi z ust mu popłynął.
Franceska wydała krzyk rozpaczy i padła na kolana przed umierającym mężem.
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę zkąd strzał wypadł; lekki dymek błękitnawy wznosił się o sto kroków może, pomiędzy topolami.
Ujrzano wtedy pomiędzy drzewami młodego człowieka, który zaczął się szybko wdzierać na górę z fuzją w ręku.
— Braciszek Michał! braciszek Michał! zawołali obecni.
Uciekający zatrzymał się na rodzaju platformy i gestem pełnym groźby:
— Nie nazywam się braciszkiem Michałem, zawołał, od tej chwili nazywam się Fra Diavolo.
I w istocie, pod tem imieniem dał się poznać później; chrzest morderstwa, wziął górę nad chrztem zbawienia.
A tymczasem ranny oddał ostatnie tchnienie.