La San Felice/Tom IV/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W piętnaście dni po zdarzeniach, jakie w ostatnim rozdziale opowiedzieliśmy, to jest po przyaresztowaniu Nicolina Caracciolo, jednego z tych pięknych dni, w których jesień neapolitańska współzawodniczy z wiosną i latem innych krain, ludność nietylko z całego Neapolu, ale jeszcze z sąsiednich miast i wiosek spieszyła do pałacu królewskiego. Z jednej strony zapełniała pochyłość Olbrzyma, z drugiej Toledo, a na przeciw głównego wejścia do zamku, wszystkie ulice, przytykające do tego szerokiego placu zanim kościół św. Franciszka a Paulo został wybudowany; ale na końcu wszystkich tych ulic, linja wojska powstrzymywała lud od posuwania się dalej.
Na środku placu generał Mack paradował z świetnym sztabem, złożonym z oficerów wyższych, pomiędzy nim odróżniano generała Micheroux i generała Damas, dwóch wychodźców francuzkich, którzy złożyli swoją nienawiść i szpadę na usługi najzaciętszego wroga Francji. Generał Naselli, mający dowodzić oddziałem skierowanym na Toskanję; generał Parisi, generał de Gambo i generał Fonseca, pułkownicy San Filipps i Giustini i z nimi w randze służbowych oficerów reprezentanci najsławniejszych rodzin Neapolitańskich.
Oficerowi ci byli obwieszeni krzyżami wszystkich krajów, orderami wszystkich kolorów, mundury ich błyszczały złotym haftem, kity tak ulubione narodom południowym, powiewały na trójgraniastych kapeluszach. Przebiegali oni szybko plac pod pozorem niesienia rozkazów, ale w istocie, aby podziwiano ich powierzchowność i wdzięk, z jakim umieli kierować koniem. We wszystkich oknach, na plac wychodzących, kobiety w balowych toaletach, ocienione chorągwiami białemi Burbonów i czerwonemi Anglji, kłaniały się, powiewały chustkami. Okrzyki: niech żyje Król! Niech żyje Anglja! Niech żyje Nelson! Śmierć Francuzom! podnosiły się jak wybuchy groźby, jak burzliwy wicher wpośród spokojnych fali ludzkiej, której bałwany uderzają, o tamę, grożąc jej każdej chwili rozerwaniem. Krzyki te, wychodzące z głębi ulic, wznosiły się z okna do okna, jak ogniste węże, mające zapalić sztuczny ogień na najwyższych piętrach i zginąć na tarasach, okrytych widzami. Cały ten sztab, galopujący na placu, wszystek lud ściśnięty w ulicach, wszystkie domy powiewające chustkami, wszyscy widzowie, zapełniający tarasy, wszystko to oczekiwało króla Ferdynanda, mającego osobiście stanąć na czele swej armji przeciwko Francuzom.
Już od ośmiu dni wojna została ogłoszoną, księża miewali mowy w kościołach, mnisi głosili je na placach i rynkach, stojąc na słupach i kozłach, wszystkie mury były obwieszone proklamacjami króla. Objawiały one, że król wszystko robił, ażeby zachować stosunki przyjazne z Francją, ale honor neapolitański został znieważony zajęciem Malty, własności królestwa Sycylji, że nie może tolerować najścia państwa papieża, którego kocha, jako swego dawnego sprzymierzeńca i szanuje jako głowę kościoła; w skutek więc tego, idzie z swoją armją dla przywrócenia Rzymowi tego prawego zwierzchnika.
Potem, odwołując się wprost do ludu, mówił: Gdybym mógł otrzymać ten skutek jakąkolwiek inną ofiarą, bez wahania byłbym ją uczynił; ale jakaż nadzieja powodzenia po tylu strasznych przykładach, znanych wam wszystkim? Pełen ufności w dobroci Boga, wierzę, że będzie kierował memi krokami i moją armją, jadę na czele odważnych obrońców ojczyzny. Z najwyższą radością narażam się na niebezpieczeństwa, przez miłość dla moich współziomków, moich braci i moich dzieci. Bądźcie wiernemi Bogu, bądźcie posłusznemi Jego rozkazom i mojej ukochanej małżonce, której powierzam o was pieczę w czasie mojej nieobecności. Polecam wam szanować ją i kochać jak matkę. Pozostawiam wam także moje dzieci, które nie powinny wam być mniej drogiemi, jak mnie samemu. Cokolwiek bądź zajdzie, pamiętajcie że jesteście Neapolitańczykami, że aby być odważnym, trzeba tylko chcieć tego i że lepiej umrzeć za chwałę Boga i swego kraju, niż żyć pod fatalnym uciskiem. Niech Bóg zsyła na was swoje błogosławieństwo! takie jest pragnienie tego, który dokąd żyć będzie, zachowa dla was tkliwe uczucie władzcy i ojca.
Pierwszy to raz dopiero król przemawiał do ludu, mówił mu o swojej dla niego miłości, chwalił się swójem ojcostwem, odwoływał się do jego odwagi i powierzał mu żonę i swoje dzieci. Od czasu bitwy de Velletzi wygranej w 1744 r. przez Hiszpanów nad Niemcami, która zapewniła tron Karolowi III — Neapolitańczycy słyszeli tylko w czasie uroczystości strzały armatnie, co jednak nie przeszkadzało, aby w swojej dumie narodowej nie mieli się uważać za najwaleczniejszych żołnierzy na świecie.
Co do Ferdynanda, ten nigdy nie miał zręczności dowieść ani swojej odwagi, ani swoich militarnych zdolności, a zatem nie można go było z góry posądzać o nieudolność albo słabość. On sam tylko wiedział, co myśleć o samym sobie i wypowiedział to w obecności generała Macka z swoim zwykłym cynizmem.
Wreszcie było to już wielkim postępem towarzyskim, że postanowiwszy rzecz tak ważną jak wojnę, mając do zwyciężenia nieprzyjaciela tak niebezpiecznego jak Francuzi, odwoływał się do ludu, w chęci usprawiedliwienia w oczach swoich poddanych konieczności narażania ich na utratę życia.
Prawda że oprócz pomocy Austrji, o której po odebraniu listu nie powątpiewał, spodziewał się poparcia ze strony Piemontu. Książe Belmontu przysłał osobliwszą depeszę do kawalera Priocca, ministra króla Sardyńskiego. Gdybyśmy nie mieli przed oczami tekstu tej depeszy, a tem samem me byli pewnemi jej autentyczności, wahalibyśmy się ją ukazać, tak w niej prawo narodów, moralność Boska i ludzka, zdaje nam się obelżywie zgwałconą.
Oto ona: — Tytuł tego rozdziału, upoważnia nas trochę do pisania historji i właśnie dlatego, że historja ta jest niepodobną do wiary, korzystamy z tego.
„Panie kawalerze! wiemy że w radzie waszego Króla, wielu ministrów ostrożnych, że nie powiem bojaźliwych, drżą na myśl wiarołomstwa i morderstwa, jak gdyby ostatni traktat przymierza między Francją i Sardynią, był aktem politycznym z rodzaju tych, jakie należy szanować. Czyż go nie podyktowała siła gnębiąca zwycięzcy? Czy nie został przyjętym z konieczności? Podobne traktaty są tylko niesprawiedliwością mocniejszego nad słabszym, który zrywając je, uwalnia się od nich za pierwszą sposobnością, podaną mu z łaski losu. Jakto, w obec waszego króla więźnia w swojej stolicy, otoczonego nieprzyjacielskiemi bagnetami, nazwalibyście wiarołomstwem niedotrzymanie umowy, wywołanej koniecznością, potępionej przez sumienie! Nazwalibyście zabójstwem wytępienie waszych tyranów? Więc bezsilność uciśnionych, nie może się nigdy spodziewać żadnej pomocy prawnej przeciwko sile gniotącej ich?
„Wojska francuzkie pełne ufności i bezpieczeństwa w pokoju, są rozproszone po całym Piemoncie; podbudźcie patrjotyzm narodu do szału, do wściekłości, tak żeby każden Piemontczyk wzdychał tylko do szczęścia ubicia choć jednego nieprzyjaciela ojczyzny; te cząstkowe morderstwa więcej przyniosą korzyści Piemontowi, niż zwycięztwa, odniesione na placach boju, a potomność nigdy nie nazwie zdradą czynów energicznych narodu, idącego po trupach swoich ciemięzców, aby odzyskać swoją wolność. Nasi odważni Neapolitańczykowie, pod wodzą generała Mack, pierwsi dadzą sygnał śmierci nieprzyjacielowi tronów i narodów i może już będę w drodze, gdy ten list do ciebie dojdzie.“
Te wszystkie poduszczenia zbudziły w narodzie neapolitańskim, tak łatwym do uniesień, zapał graniczący z szałem. Ten król, który jak drugi Godfryd de Bouillon, przedsięwziął wojnę świętą, ten obrońca kościoła biegnący na pomoc zwalonym ołtarzom, znieważonej religji, był to przykład chrześcijanizmu, ideał Neapolitańczyków i gdyby się ktoś odważył pokazać w tym tłumie, ubrany w spodnie, lub uczesany à la Titus, naraziłby niewątpliwie swoje życie; także i ci wszyscy, których posądzano o jakobinizm, to jest o pragnienie postępu, oświaty, uważanie Francji jako przewodniczkę narodów do cywilizacji, to też ci pozostali roztropnie zamknięci w domach i obawiali się ukazać w tłumie.
Lecz jakkolwiek naród był dobrze usposobiony, zaczynał się jednakże niecierpliwić, bo był to ten sam naród, który wymyślał świętemu Januarjuszowi, gdy tenże nie zaraz dokonywał cudu. Król, którego obecność zapowiedzianą była na dziewiątą nie ukazał się jeszcze, choć już na wszystkich zegarach, wszystkich kościołach Neapolu wybiło w pół do jedenastej; wiedziano, że król nie ma zwyczaju dawać czekać na siebie, na polowania zawsze pierwszy przychodził, w teatrze, jakkolwiek wiedział, że nie podniosą kurtyny przed jego przybyciem, zwykle był bardzo wcześnie, zaledwie trzy czy cztery razy w życiu spóźnił się; co do spożywania makaronu, rozrywki na którą wiedział że niecierpliwie oczekuje cały parter, nigdy nie ominął chwili, kiedy Czas, stanowiący zegar w San Carlo, wskazywał końcem swojej kosy dziesiątą godzinę. Zkąd więc pochodził ten brak pośpiechu w ukazaniu się narodowi, któremu w swoich proklamacjach, tyle okazywał miłości? Oto, bo król przedsiębrał coś innego jak łowy na jelenia, daniela lub dzika, coś innego jak wysłuchanie w San Carlo dwóch aktów opery i trzech aktów baletu; król grał grę jeszcze nigdy przez siebie nie graną i wiedział sumiennie o swym braku zręczności; to też nie pilno mu było rozpoczynać jej.
Nakoniec uderzono w bębny, jednocześnie odezwały się cztery orkiestry umieszczone na czterech rogach placu, okna frontowe pałacu, wychodzące na balkon otworzyły się i balkony zostały zajęte: środkowy przez królowę, księcia panującego, księżniczkę Kalabryjską, książąt i księżniczki rodziny królewskiej, sir Williamsa, lady Hamilton, Nelsona, Toubridyca i Balla, nakoniec przez siedmiu ministrów. Inne balkony zajęły damy honorowe, szambelani i wszystkie znakomite osoby należące do dworu; jednocześnie wpośród zapalczywych ogłuszających okrzyków: hurra! król ukazał się konno w bramie pałacowej w towarzystwie książąt Saskiego i Filipstadt. za nim adjutant przyboczny króla, markiz Malaspina i przyjaciel króla książę d’Ascoli, bez którego król oświadczył, że nie pojedzie wcale, ten zaś, chociaż nie piastował żadnego urzędu w armji, z radością zgodził się towarzyszyć swojemu władzcy.
Król konno zyskiwał to co tracił pieszo; wreszcie był razem z księciem Rocca Romana, najlepszym kawalerzystą z całego królestwa i chociaż trzymał się trochę pochyło, posiadał w tem ćwiczeniu daleko więcej wdzięku, niż w każdem innem.
Jednak zanim przebył główną bramę, bądź wypadkiem. bądź z przeczucia, koń jego zwykle pewny i łagodny, zrobił skok, któryby z pewnością każdego innego jeźdźca wysadził z siodła, potem niechcąc wejść na plac, spiął się tak, że o mało nie upadł 2 swoim jeźdźcem; ale król ściągnął go, spiął ostrogami i jednam skokiem, jakby miał jaką niewidzialną przeszkodę do przebycia, koń znalazł się na placu.
— Zła wróżba! powiedział do księcia d’Ascoli markiz Malaspina, człowiek rozumny i krytyk zapalony; Rzymianin cofnąłby się do domu.
Ale król, mając dość zabobonów nowożytnych w które bardzo wierzył, nie myślał o starożytnych, których wreszcie nie znał wcale, z uśmiechem więc na ustach i rad, że może okazać swoją zręczność zebranemu tłumowi, popędził w środek koła, jakie utworzyli generałowie na jego przyjęcie; miał na sobie świetny mundur feldmarszałka austrjackiego, pokryty haftem i orderami; na kapeluszu powiewało pióro rywalizujące białością i objętością z piórem jego przodka Henryka IV. w Jury i za którym wojsko miało postępować, nie jak zwycięzcy Majenny po drodze chwały i zwycięztwa, ale porażki i wstydu.
Na widok króla, powiedzieliśmy, okrzyki, hurra, rozległy się i zwiększyły jak grzmot. Król zachwycony tryumfem, zapewne przez chwilę zaufał sam sobie; obrócił konia na przeciw królowej i skłonił się przed nią, podnosząc kapelusz.
Wtenczas balkony pałacu ożywiły się z kolei; wybiegły okrzyki, chustki, powiewały w powietrzu, dzieci wyciągały ręce do króla, a lud złączył się z tą demonstracją i stała się ona powszechną; przyłączyły się do niej okręta w przystani, rozpinając flagi i działa fortec, zdwajając wystrzały armatnie.
Wtenczas po pochyłości arsenału, zjechało z głośnym wojennym hałasem, dwadzieścia pięć sztuk armat z furgonami i artylerzystami; tyle właśnie sztuk armat było przeznaczone do korpusu armii środkowej, to jest tej. na której czele miał być kroi i generał Mack; nakoniec szły skarby armji, zamknięte w żelaznych wozach.
Godzina jedenasta wybiła na kościele świętego Ferdynanda. Była to godzina odjazdu, a raczej była już godzina spóźniona: godzina odjazdu miała być dziesiąta. Król chciał zakończyć dramatycznie.
— Moje dzieci, zawołał on wyciągając ramiona ku balkonowi, gdzie były młode księżniczki i młodzi książęta: Leopold i Albert. Byli to ostatni dwaj synowie króla, jeden dziewięcioletni Leopold książę Salerny, faworyt królowej; drugi Albert, ulubieniec króla, sześcioletni i którego dni już były policzone.
Dwaj chłopcy, słysząc wołanie ojca, zniknęli z balkonu z swoimi nauczycielami, lecz na schodach wyprzedzili ich, puścili się wielką bramą z odwagą właściwą tylko młodości między konie, plac napełniające i pobiegli do króla.
Król ich brał kolejno, podnosił w górę i całował. Potem pokazał ich ludowi krzycząc tak głośno, że go słyszano w znacznej odległości.
— Polecam wam ich, moi przyjaciele; po królowej są mi oni najdroższymi na święcie.
I oddając dzieci nauczycielom, dodał wyciągając szpadę z gestem, który mu się tak śmiesznym wydał u barona Mack.
— A ja, ja idę zwyciężyć albo umrzeć za was!
Na te słowa wzruszenie doszło do szczytu, młodzi książęta płakali, królowa podniosła chustkę do oczów, książę Kalabryjski wyciągnął ręce do nieba, jak gdyby wzywając błogosławieństwa Boskiego na głowę swojego ojca, profesorowie wzięli małe książęta na ręce i pomimo ich krzyków, wynieśli je, tłum wybuchnął głośnym płaczem i krzyczał hurra! Wrażenie zostało wywołane, przedłużać je byłoby to samo, co zmniejszyć. Trąby dały znak odjazdu i puszczono się w pochód. Mały oddział kawalęrji, stojący na Largo San Ferdinando, poszedł za nimi stanowiąc głowę kolumny, król niezwłocznie udał się za nimi, kłaniając się ludowi wołającemu: Niech żyje Ferdynand IV.! Niech żyje Pius VI.! Śmierć Francuzom!
Mack z swoim sztabem postępował za królem, za nim cały groźny orszak, który widzieliśmy, zakończony takimże oddziałem kawalerji, jak idący na czele.
Zanim zupełnie opuszczono plac Zamkowy, król odwrócił się, skłonił się jeszcze raz królowej i pożegnał swoje dzieci. Potem zagłębił się w długą ulicę Toledo, mającą go zaprowadzić przez Largo Mercatello, Port’ Alba i Largo delle Pigne na drogę wiodącą do Kapui, gdzie świta króla miała się zatrzymać, podczas kiedy król w Cazerte miał na prawdę pożegnać żonę i dzieci i zrobić ostatnią wizytę kangurom. Król najwięcej żałował, że pozostawiał w Neapolu swój niedokończony żłobek.
Za miastem oczekiwał powóz; król wsiadł z księciem d’Ascoli, generałem Mack, markizem Malaspina i wszyscy czterej pojechali do Cazerte, gdzie za dwie godziny potem miała przybyć królowa, rodzina królewska i zaufani dworu, ponieważ dopiero nazajutrz miała się rozpocząć prawdziwa kampanja.