<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Sprawiedliwość Boża.

Z rana dnia 22 grudnia, to jest nazajutrz po opisanych wydarzeniach, liczne gromady ludzi od świtu zbierały się przed ogłoszeniami z herbem królewskim, poprzylepianemi podczas nocy na murach miasta.
Ogłoszenia te zawierały rozkaz oznajmiający, że książę Pignatelli został mianowany regentem państwa, a Mack namiestnikiem generalnym.
Król przyrzekał powrócić ze znacznemi posiłkami.
Straszna więc rzeczywistość nakoniec została odkrytą Neapolitańczykom. Zawsze nikczemny, król opuszczał swój lud tak jak opuścił swoją armię. Ale tym razem uchodząc ogołocił stolicę ze wszystkich arcydzieł od wieku zbieranych i ze wszystkich pieniędzy w kasach zostających.
Wtedy lud ten zrozpaczony pobiegł do portu. Okręty powstrzymane przeciwnym wiatrem nie mogły wypłynąć z przystani. Po banderze powiewającej na maszcie poznano statek na którym się król znajdował: był to, jak powiedzieliśmy, Vanguard.
W istocie około czwartej z rana, jak powiedział hrabia Thurn, wiatr się cokolwiek uciszył, morze uspokoiło, i przepędziwszy noc u inspektora portu, nie mogąc się rozgrzać, przemokli wodą morską, zbiegowie wrócili na morze i z wielkim trudem dostali się na okręt admirała.
Młode księżniczki były głodne, i spożywały na wieczerzę słone sardele, suchary i wodę. Księżniczka Antonia, najmłodsza z córek królowej, w dzienniku znajdującym się w naszem ręku, opisuje ten takt i udręczenia swoje i swoich dostojnych rodziców podczas tej okropnej nocy.
Chociaż morze było jeszcze bardzo wzburzone, arcybiskup Neapolitański, baronowie, urzędnicy, reprezentanci ludu, wsiedli do łodzi i za pomocą złota nakłoniwszy najodważniejszych żeglarzy do przewodniczenia im, popłynęli do króla błagać go, aby powrócił do Neapolu, przyrzekając poświęcić aż do ostatniej kropli krwi w obronie stolicy. Ale król zgodził się na przyjęcie jedynie arcybiskupa Mgra Capece Zurlo, który na wszystkie swoje prośby tę tylko otrzymał odpowiedź:
— Powierzam się morzu, ponieważ ziemia mię zdradziła.
Pomiędzy łodziami była jedna w której się jeden tylko człowiek znajdował. Człowiek ten, ubrany czarno, z głową na rękach wspartą, od czasu do czasu podnosił ją aby obłąkanem okiem spojrzeć, czy się przybliżano do okrętu służącego za schronienie królowi. Okręt, jak już powiedzieliśmy, był otoczony łodziami, ale przed tą odosobnioną łódką i tym samotnym człowiekiem, łodzie się usuwały. Łatwo było można spostrzedz że nie pochodziło to z szacunku a ze wstrętu. Łódź i człowiek przybyli do stóp drabiny; ale tam stał żołnierz marynarki angielskiej, mający rozkaz nie wpuszczania na pokład nikogo. Człowiek domagał się aby mu wyświadczono łaskę, wszystkim odmówioną. Jego naleganie sprowadziło oficera marynarki.
— Panie, zawołał ten którego na okręt wpuścić nie chciano, bądź łaskaw powiedzieć mojej królowej, że to markiz Vanni prosi o zaszczyt przyjęcia go na kilka chwil.
Szmer powstał we wszystkich łodziach.
Jeżeliby król albo królowa odmawiając przyjęcia urzędników, baronów i wybranych narodu, przyjęli Vanniego, byłoby to zniewagą wyrządzoną wszystkim.
Oficer zakomunikował prośbę Nelsonowi. Nelson znając prokuratora przynajmniej z nazwiska i wstrętne jego usługi oddawane władzy królewskiej, zawiadomił o tem królowę.
Oficer ukazał się znów u wierzchu drabiny, mówiąc po angielsku:
— Królowa jest słaba i nie może przyjąć nikogo.
Vanni nie rozumiejąc angielskiego języka, lub udając że go nie rozumie, czepiał się drabiny, wciąż przez wartującego odpychany.
Przybył drugi oficer i powtórzył mu odmowę w języku włoskim.
— A więc, zapytajcie króla! krzyknął Vanni. Niepodobna aby król któremu tak wiernie służyłem, nie wysłuchał prośby jaką mam zanieść do niego.
Dwaj oficerowie naradzali się jak postąpić należy, kiedy w tej samej chwili król odprowadzając arcybiskupa pojawił się na pomoście.
— N. Panie! N. Panie! wołał Vanni spostrzegając króla; to ja! to twój wierny sługa! Król nie odpowiadając Vanniemu, pocałował arcybiskupa w rękę.
Arcybiskup zszedł ze schodów a nadszedłszy do Vanniego, odsunął się jak mógł najdalej aby go nawet suknią swą nie dotknąć. Ten ruch wstrętu, jakkolwiek niezbyt chrześciański, zauważono w łodziach zkąd dał się słyszeć szmer uznania.
Król zauważył ten objaw i postanowił zeń korzystać. Była to jedna nikczemność więcej; ale Ferdynand w tej mierze już się z sobą nie rachował.
— N. Panie! powtórzył Vanni, z odkrytą głową i wyciągniętemi ramionami, to ja!
— Kto taki? zapytał król nosowym głosem, dającym mu w jego żartach tyle do poliszynella podobieństwa.
— Ja, markiz Vanni.
— Nie znam cię, powiedział król.
— Panie! wykrzyknął Vanni, nie poznajesz swego prokuratora, referenta junty Państwa?
— A prawda, to ty powiedziałeś że spokojność wtedy dopiero będzie przywróconą w królestwie, gdy wszystka szlachta, wszyscy baronowie, wszyscy urzędnicy, nakoniec wszyscy jakobini zostaną uwięzieni; to ty domagałeś się głów trzydziestu dwóch osób i obciąłeś wziąść na tortury księcia Medici, Cauzano i Teodora Montecelli.
Pot oblewał czoło Vanniego.
— N. Panie, wyszeptał.
— Tak, odpowiedział król, znam cię ale z nazwiska tylko.; nigdy nie miałem z tobą nic do czynienia, ani ty ze mną. Czy dałem ci osobiście jakikolwiek rozkaz?
— Nie, N. Panie, to prawda, powiedział Vanni wstrząsając głową. Wszystko to co działałem, czyniłem z polecenia królowej.
— A więc, jeżeli masz o co prosić, odwołaj się do królowej a nie do mnie.
— N. Panie, w istocie odwoływałem się do królowej.
— I cóż? zapytał król, który spostrzegłszy że jego odmowa była przez obecnych dobrze widzianą i że czynem tym niewdzięczności odzyskiwał nieco popularności, zamiast skrócenia, starał się przedłużyć rozmowę; i cóż?
— Królowa nie chciała mnie przyjąć, N. Panie:
— To nieprzyjemne dla ciebie, biedny markizie^ ale ponieważ nie pochwalałem królowej wtenczas gdy cię przyjmowała, nie mogę jej ganić, że cię nie przyjmuje.
— N. Panie! wykrzyknął Vanni głosem rozbitka czującego usuwający się szczątek okrętu do którego się przyczepił, pokładając w nim nadzieję swego ocalenia, N. Panie wiesz że po usługach oddanych przezemnie rządowi nie mogę zostać w Neapolu. Odmówić mi schronienia na statkach floty angielskiej, jest to wydać na mnie wyrok śmierci: jakobini powieszą mnie!
— I przyznaj, powiedział król, że dobrze na to zasłużyłeś.
— O, N. Panie! do mego nieszczęścia brakowało tylko być przez W. K. Mość opuszczonym.
— Moja królewska mość, kochany markizie, nie jest tutaj wszechwładniejszą niż w Neapolu. Prawdziwym majestatem, wiesz o tem dobrze, jest królowa. Królowa panuje, ja zaś poluję i bawię się — ale wierzcie mi że nie w tej chwili, królowa sprowadziła pana Mack i mianowała go główno-dowodzącym; królowa chce jechać do Sycylii: wszyscy wiedzą że ja chciałem zostać w Neapolu. Staraj się załatwić z królową, ja dla ciebie nic zrobić nie mogę.
Vanni z rozpaczą schwycił się za głowę.
— A prawda! rzekł król, mogę ci udzielić rady.
Vanni podniósł głowę, promień nadziei zabłysnął na jego zsiniałej twarzy.
— Mogę ci doradzić, ciągnął dalej król, abyś się udał na pokład Minerwy, gdzie się znajduje książę Kalabrji z całym swoim dworem, poproś admirała Caracciolo niech cię zabierze. Ja zaś życzę ci tylko szczęśliwej podróży!
I król objawiając to życzenie, wydał ustami dźwięk śmieszny, naśladujący do złudzenia dźwięk jaki według Dantego wydaje ów djabeł który w miejsce trąby używał swego ogona.
Pomimo ważności położenia, gdzieniegdzie wybuchły głośne śmiechy; kilka okrzyków: „Niech żyje król!“ dało się słyszeć; ale wszyscy zgodnie świstaniem i urąganiem uświetnili odjazd Vanniego.
Jakkolwiek rada przez króla udzielona mało przedstawiała widoków powodzenia, była to jednak ostatnia nadzieja. Vanni rozkazał płynąć ku fregacie Minerwa, kołyszącej się w oddaleniu od floty angielskiej i mającej na najwyższym maszcie banderę wskazującą że na jej pokładzie znajdował się następca tronu.
Trzech ludzi w tyle okrętu przyglądało się przez lunety scenie dopiero co przez nas opisanej. Był to następca tronu, admirał Caracciolo i kawaler San Felice, którego luneta, wyznać musimy, częściej się zwracała w stronę Mergelliny gdzie był dom palmowy, niż w stronę Sorrentu, gdzie stał na kotwicy Vanguard.
Następca tronu spostrzegł łódź zbliżającą się do Minerwy, a że widział iż z człowiekiem w niej się znajdującym król długo rozmawiał, zwrócił więc z szczególną uwagą lunetę na tego człowieka. Nagle, poznając go:
— To markiz Vanni, prokurator rządowy! zawołał.
— Po cóż ten nędznik przybywa do mego okrętu? zapytał Caracciolo brwi marszcząc. Potem przypomniawszy sobie że Vanni był sługą królowej: — Przepraszam, powiedział śmiejąc się, Waszej wysokości wiadomo że marynarze i sędziowie nie wyznają jednakowych zasad: może przesąd czyni mnie niesprawiedliwym.
— Nie chodzi tutaj o przesądy a o sumienie, kochany admirale, odrzekł ks. Franciszek. Teraz rozumiem wszystko; Vanni obawia się zostać w Neapolu, Vanni chce wraz z nami uciekać. Prosił króla aby go przyjął na Vanguarda, król odmówił: przybywa więc do nas.
— Jakie jest w tej mierze zdanie Waszej Wysokości? zapytał Caracciolo.
— Jeżeli przybywa z piśmiennym rozkazem mego ojca, kochany admirale, ponieważ winniśmy posłuszeństwo mojemu ojcu, przyjmiemy go; ale jeżeli nie wiezie formalnego rozkazu piśmiennego, jesteś panem u siebie admirale, zrobisz jak zechcesz. Pójdź San Felice.
I książę zszedł do kajuty admirała, ustąpionej mu przez tegoż, pociągając za sobą swego sekretarza.
Łódź zbliżała się. Admirał rozkazał zejść jednemu majtkowi na ostatni stopień schodów, sam zaś z założonemi rękami stanął na najwyższym.
— Hej, tam w łodzi! krzyknął majtek, kto idzie!
— Przyjaciel, odpowiedział Vanni.
Admirał uśmiechnął się pogardliwie.
— Trzymać się z daleka! powiedział majtek; rozmówcie się z admirałem!
Wioślarze wiedzący co znaczy karność u admirała Caracciolo, trzymali się zdaleka.
— Czego chcecie? zapytał admirał, tonem szorstkim i ostrym.
— Jestem...
Admirał przerwał mu.
— Nie potrzebujesz pan mówić, kto jesteś, ciebie zna cały Neapol. Nie pytam się kto jesteś, ale czego pan chcesz tutaj?
— Ekscellencjo, J. K. Mość nie mając miejsca na pokładzie Vanguarda aby mnie zabrać z sobą do Sycylii, odsyła mnie do Waszej Ekscellencji prosząc...
— Król nie prosi, król rozkazuje, gdzie jest rozkaz?
— Gdzie rozkaz?
— Tak, pytam gdzie on jest. Niewątpliwie przysyłając cię do mnie, król dał panu rozkaz, bo wie o tem dobrze iż bez jego rozkazu nie przyjąłbym na pokład takiego nędznika.
— Nie mam rozkazu, powiedział Vanni przygnębiony.
— Więc odpływać!
— Ekscellencjo!
— Odpływać! A gdy zawołasz trzeci raz: odpływać! jeżeli ten człowiek nie usłucha, placówka dasz ognia!
— Odpływać! krzyknął majtek.
Łódź oddaliła się. Cała nadzieja zniknęła. Vanni powrócił do domu. Żona jego i dzieci nie spodziewały go się zobaczyć.
Ci pożądający głów ludzkich mają żony i dzieci tak jak inni ludzie; czasami posiadają nawet serce małżonka i uczucia ojca. Żona i dzieci wybiegły na jego spotkanie i zadziwiły się nad jego powrotem. Vanni usiłował uśmiechnąć się do nich; powiedział że jedzie z królem, ale ponieważ w skutek przeciwnego wiatru, wyjazd prawdopodobnie dopiero w nocy nastąpi, powrócił więc po bardzo ważne papiery których w pospiechu zaniedbał zebrać. Utrzymywał że dla tego powrócił.
Vanni uściskał żonę i dzieci, wszedł do swego gabinetu i zamknął się. Powziął straszne postanowienie odebrania sobie życia. Jakiś czas chodził po swoim gabinecie i sypialnym pokoju, rozmyślając nad rozmaitemi rodzajami śmierci jakie miał pod ręką; postronek, pistolet i brzytwę. Zdecydował się na brzytwę. Usiadł przy biórku, postawił przed sobą małe lusterko i położył przy niem brzytwę. Zrobiwszy to, umaczał w atramencie to samo pióro którem tyle razy domagał się śmierci dla innych i własny swój wyrok napisał w tych słowach:
„Niewdzięczność przewrotnego dworu, zbliżanie się strasznego nieprzyjaciela, brak schronienia, skłoniły mnie do odebrania sobie życia. O moją śmierć niech nie obwiniają nikogo i niech ona posłuży jako przykład inkwizytorom dla przestępstw stanu.

„Vanni“.

Po upływie dwóch godzin, żona Vanniego zaniepokojona nie widząc go powracającego, więcej jeszcze tem że nie słychać żadnego szelestu w pokoju, zasztukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Wołała. To samo milczenie. Chciano wejść przez pokój sypialny, ale i tam były drzwi zamknięte. Wtedy służący oświadczył iż wybije szybę i wejdzie oknem. Pozostawał tylko ten środek, albo sprowadzenie ślusarza. Obawiano się nieszczęścia; wybrano środek pierwszy. Szybę wybito, otworzono okno, służący wszedł. Krzyknął i odskoczył aż do okna.
Vanni leżał przewrócony na poręczy krzesła z poderżniętem gardłem: przeciął arterję prowadzącą krew do mózgu, brzytwa przy nim leżała.
Krew trysnęła na to samo biórko, na którem tyle razy krwi się domagano; lusterko przed którem Vanni otworzył sobie arterję, było zakrwawione; list w którym objawiał przyczynę swojej śmierci był krwią poplamiony.
Skonał nagle, bez walki ze śmiercią, bez cierpienia. Bóg który był tak dlań surowym, iż mu tylko grób na schronienie zostawił, okazał się litościwym dla jego konania.
Przykład jaki Vanni sądził że zostawia dla innych, był płonnym. Czasami ludom brakło katów dla wykonania wyroków, ale nigdy sędziów do ich wydawania.


∗             ∗

Nazajutrz około godziny trzeciej po południu wypogodziło się, powstał wiatr pomyślny, okręta angielskie oddaliły się i znikły na widnokręgu.
Wyjazd króla, którego jednakże od dwóch dni oczekiwano, zostawił Neapol w osłupieniu. Lud tłoczący się na groblach i oddający się nadziei dopóki statki angielskie widział na kotwicy, że król zmieni zamiar i da się ubłagać prośbami i przyrzeczeniami poświęcenia, stał aż do chwili kiedy ostatni statek zniknął na szarym widnokręgu, następnie rozszedł się smutny i milczący. Był on jeszcze w epoce odrętwienia.
Wieczorem dziwna wieść krążyła po ulicach Neapolu. Spotykający się mówili jedni drugim: Ogień I a nikt nie wiedział gdzie ów ogień i co było jego przyczyną. Lud znów się zebrał na wybrzeżu. Gęsty dym wychodzący ze środka zatoki, wzbijał się pod niebiosa, chyląc się z zachodu na wschód.
Była to flota neapolitańska paląca się z rozkazu Nelsona, za staraniem markiza de Nezza. Był to piękny widok; ale nader kosztowny 1 Oddano na pastwę płomieni sto dwadzieścia łodzi kanonierskich.
Po spaleniu tych 120 łodzi w jednym ogromnym stosie, w innym punkcie zatoki, gdzie w niewielkiej odległości jedne od drugich stały na kotwicy dwa okręta i trzy fregaty, zobaczono płomień przebiegający z jednego statku na drugi, potem pięć statków zapaliło się razem i ten ogień który początkowo ślizgał się po powierzchni morza, zajął boki okrętów, rysując ich kształty, wzniósł się do wysokości masztów, przebiegł po rejach, po smolnych linach, po bocianiem gnieździe, nakoniec dostał się na szczyt masztów, gdzie powiewały flagi wojenne, potem po kilku chwilach tej fantastycznej iluminacji okręta zamieniły się w popiół, zagasły i zniknęły zatopione w nurtach morza.
Był to rezultat piętnastu lat pracy, były to ogromne summy zniszczone w ciągu jednego wieczora a to bez żadnego celu, bez żadnego skutku. Lud wszedł do miasta, jak w dniu uroczystości po sztucznych ogniach; tylko te ognie sztuczne kosztowały sto dwadzieścia milionów.
Noc była ciemna i cicha, ale była to cisza poprzedzająca wybuch wulkanu. Nazajutrz równo ze dniem, lud rozbiegł się po ulicach hałaśliwy, tłumny i groźny. Najdziwaczniejsze krążyły pogłoski. Mówiono że przed wyjazdem królowa powiedziała do Pignatellego:
— Spalcie Neapol, jeżeli tego będzie potrzeba. W całym Neapolu tylko lud jest dobry. Ocalcie lud, a wytępcie resztę.
Zatrzymywano się przed ogłoszeniami zawierającemi odezwę następującą:
„Skoro tylko Francuzi staną na ziemi neapolitańskiej, wszystkie gminy powinny razem powstać i rzeź się rozpocznie.

„Za króla.
„Pignatelli Regent państwa.

Zresztą podczas nocy z 23 na 24 grudnia, to jest pierwszej nocy po wyjeździe króla, reprezentanci miasta zebrali się dla czuwania nad bezpieczeństwem Neapolu.
W dniu 24 grudnia, to jest nazajutrz po wyjeździe króla, podczas gdy byli zajęci wyborem czternasta deputowanych, zarząd municypalny i magistrat poszli przedstawić się księciu Pignatelli, Regentowi państwa.
Książe Pignatelli osobistość mierna w calem znaczeniu tego wyrazu, oiedorosly do stanowiska wytworzonego mu przez wypadki, i jak to zwykle bywa, o ile mezdolny o tyle pychą nadęty, — książę Pignatelli przyjął ich z taką wyniosłością że deputacja pytała sama siebie, czy domniemane instrukcje, które jak mówiono królowa miała pozostawić, były rzeczywistemi i czy za staraniem królowej w istocie nie wydano aktu fatalnego będącego postrachem neapolitańczyków.
Gdy się to dzieje, wybrano czternastu deputowanych, a raczej reprezentantów miasta. Postanowili oni jako pierwszą czynność stwierdzającą ich nominację i istnienie, pomimo niepomyślnego skutku pierwszego poselstwa, wysłać drugie do księcia Pignatelli, z poleceniem wykazania mu użyteczności straży narodowej, przez miasto postanowionej.
Alę książę Pignatelli był więcej jeszcze nieprzystępnym i zuchwalszym niż pierwszym razem, odpowiadając deputowanym że jemu a nie im, zostało powierzone bezpieczeństwo miasta, i że on co do tego bezpieczeństwa zda sprawę komu należy.
Stało się to co się dzieje zazwyczaj w okolicznościach, gdzie władze ludowe na zasadzie swych praw rozpoczynają swe czynności. Miasto któremu powtórzono zuchwałą odpowiedź Regenta nie ulękło się tej odpowiedzi. Wybrało znów deputowanych którzy po raz trzeci stawili się w obec księcia; a widząc iż tenże za trzecim razem jeszcze bezwzględniej przemawia, poprzestali na odpowiedzi:
— Bardzo dobrze. Działaj z swojej strony, my będziemy działać z naszej a zobaczymy na czyją korzyść naród zdecyduje.
Powiedziawszy to, oddalili się.
W Neapolu położenie rzeczy było wtedy mniej więcej takie same jak we Francji po przysiędze w domu gry w piłkę; tylko położenie neapolitańczyków było wyraźniej określone gdyż nie było już króla i królowej.
W dwa dni potem miasto otrzymało upoważnienie utworzenia uchwalonej przez się gwardji narodowej.
Lecz trudność zachodziła nie w uzyskaniu lub odmówieniu upoważnienia od księcia Pignatelli, ale w środkach utworzenia gwardji narodowej. Sposób tworzenia jej było werbowanie; ale werbowanie nie było jeszcze uorganizowaniem. Szlachta przywykła w Neapolu do zajmowania wszystkich posad, rościła pretensje do zajęcia w nowo organizującej się armii wszystkich stopni, lub przynajmniej pozostawienia dla mieszczaństwa tylko podrzędnych, o które nie dbała.
Nakoniec po kilkodniowych rozprawach, postanowiono że stopnie w równej części będą rozdzielone między szlachtę i mieszczaństwo. Na tej podstawie utworzono plan i w ciągu trzech dni niespełna zawerbowano do czternastu tysięcy ludzi. Ale mając już ludzi, należało pomyśleć o ich uzbrojeniu. Na tym to punkcie napotkano nieprzezwyciężone trudności ze strony Regenta.
W skutku wytrwałości w naleganiu otrzymano raz pięćset, drugi raz dwieście strzelb.
Wtedy patrjoci — nazwa ta zaczęła być wtedy głośną — byli wezwani o dostarczenie broni, patrole niezwłocznie rozpoczęły swe czynności i miasto przybrało pozór spokojny. Ale nagle, z wielkiem zdumieniem, dowiedziano się w Neapolu, że rozejm na dwa miesiące, którego pierwszym warunkiem było poddanie Kapui, podpisany został dnia 9 stycznia 1799 r. na żądanie generała Mack, pomiędzy księciem Migliano i księciem Geno w imieniu rządu reprezentowanego przez regenta z jednej a Archambalem komisarzem zarządzającym w imieniu armii republikańskiej z drugiej strony.
Rozejm zawarto bardzo w porę dla wyprowadzenia generała Championnet z wielkiego kłopotu. Rozkazy króla dotyczące rzezi Francuzów, wykonywano co do joty. Oprócz trzech wielkich band Pronia, Mammona i Fra Diavola, które widzieliśmy czynne, wszyscy puścili się na ściganie Francuzów. Tysiące wieśniaków zalegało drogi, zaludniało lasy i góry, i ukryci za drzewami, za skałami, w urwiskach ziemi, mordowali nielitościwie wszystkich którzy nieroztropnie pozostawali z tyłu za oddziałami swemi lub oddalali się z obozu. Nadto wojska generała Nazelli, za powrotem z Livorno połączywszy się ze szczątkami kolumny generała Damas, wsiadły na statki w celu wylądowania przy ujściu Garigliano i zajęcia Francuzom tyłu, podczas gdy generał Mack natrze na nich z przodu.
Położenie generała Championnet znajdującego się z dwoma tysiącami ludzi wpośród trzydziestu tysięcy zbuntowanych żołnierzy, mając jednocześnie do czynienia z generałem Mack zajmującym Kapuę z 15,000 ludzi, z Nazelliin mającym ich 8, 000, z Damasem któremu pozostawało 5,000, z Rocca Romana i Malitorno każdym z swym pułkiem ochotników, było nader niebezpieczne.
Korpus armii Macdonalda chciał zająć Kapuę przez podejście. W tym celu posuwał się w nocy i otaczał już wysuniętą naprzód warownię św. Józefa, gdy artylerzysta usłyszawszy szelest i widząc w ciemności podkradających się ludzi, dał ognia z działa swego i wystrzałem tym zaalarmował miasto.
Z drugiej strony Francuzi usiłowali przejść Voltorno przez bród Cajazzo ale zostali odparci przez Rocca-Romana i jego ochotników. Rocca-Romana w tej sprawie dokazał cudów waleczności.
Wtedy Championnet dał rozkaz swojej armii zgromadzenia się w około Kapui, postanowiwszy ją zdobyć zanim pójdzie na Neapol. Wojsko uskuteczniło ruch nakazany. Wtedy dopiero zobaczył swoje osamotnienie i pojął całe niebezpieczeństwo swego położenia. Właśnie rozmyślał nad wykonaniem jakiego z tych czynów energicznych natchnionych rozpaczą, nad środkiem wyprowadzającym go z tego położenia przestraszając nieprzyjaciela jakim świetnym czynem, gdy nagle w chwili gdzie się tego najmniej spodziewał, spostrzegł bramę Kapui otwierającą się i kilku oficerów wyższych stopni, poprzedzonych parlamentarską flagą, zbliżających się do niego z propozycją zawieszenia broni.
Tymi oficerami wyższego stopnia, nieznającymi Championneta, byli to książę Migliano i książę Greno.
Rozejm był wstępem mającym na celu doprowadzenie do stałego i trwałego pokoju. Warunki do których dwaj pełnomocnicy neapolitańscy byli upoważnieni, było poddanie Kapui i zakreślenie linii wojennej, z każdej strony której obie armie, francuzka i neapolitańska miały oczekiwać decyzji swego rządu.
W położeniu generała Championnet warunki takie nietylko można było przyjąć, ale nawet były nader korzystne. Jednakże Championnet odrzucił je mówiąc że jedyne warunki do jakich może się przychylić, jest poddanie się prowincji i Neapolu. Upoważnienie pełnomocników nie sięgało tak daleko; oddalili się. Nazajutrz powrócili z temi samemi propozycjami, które jak dnia poprzedniego były odrzucone. Nakoniec we dwa dni później, gdy położenie armii francuzkiej coraz się pogorszało, książę Migliano i książę Geno przybyli po raz trzeci, oświadczając że zostali upoważnieni do przyjęcia wszelkich warunków z wyjątkiem poddania Neapolu.
Nowe to ustępstwo pełnomocników neapolitańskich było tak dziwne w smutnem położeniu armii francuzkiej, tak było korzystnem, że Championnet obawiał się podstępu. Zwołał generałów, zasięgnął ich zdania. Jednogłośne zdanie było za przyjęciem zawieszenia broni.
Zgodzono się więc na trzymiesięczny rozejm, a to pod następującemi warunkami. Wydanie twierdzy Kapui ze wszystkiem co się w niej znajdowało. Kontrybucja pół trzecia miliona dukatów, na pokrycie kosztów wojny do jakiej wystąpienie zaczepne króla neapolitańskiego zmusiło Francję. Suma ta miała być wypłacona w dwóch ratach: połowa 15 stycznia druga połowa 25 t. m.
Wyciągnięto linie, po obu stronach której stały dwie armie.
Rozejm ten był przedmiotem zadziwienia dla wszystkich a nawet dla samych Francuzów, nie znających powodów naglących do jego zawarcia. Przybrał on nazwę rozejmu Sparanisi, od wioski gdzie był zawarty i podpisany dnia 10 grudnia.
My znając powody skłaniające do zawarcia zawieszenia broni, później dopiero odkryte, opowiemy je naszym czytelnikom.

KONIEC TOMU SZÓSTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.