La San Felice/Tom VI/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie do swego pokoju udała się Luiza, a do pokoju Salvaty.
W walce między obowiązkiem a miłością, obowiązek zwyciężył; ale sądziła że poświęciwszy swą miłość dla obowiązku ma prawo tej pierwszej łzy swoje poświęcić. To też od dnia kiedy Luiza powiedziała swemu mężowi: „Pojadę z tobą!“ dużo płakała.
Nie wiedząc jaką drogą przesyłać listy Salvacie, nie pisała ich wcale, od niego zaś jeszcze dwa odebrała.
Ta gwałtowna miłość, ta radość głęboka jaką znajdowała w każdym wierszu w listach młodzieńca, krwawiła jej serce na samą myśl o gorzkiem rozczarowaniu Salvaty, skoro pełen nadziei i pewności, sądząc że zastanie okno otwarte i Luizę w tym pokoju gdzie obecnie tak boleśnie płakała, znajdzie okno zamknięte i Luizę nieobecną. A jednakże nie żałowała tego co przyrzekła a raczej sama ofiarowała; gdyby teraz nawet, kiedy godzina wyjazdu nadeszła, zostawiono jej wolny wybór, byłaby tak samo postąpiła. Zawołała Giovanniny.
Ta przybiegła. Widziała Michała w kuchni i domyśliła się że zaszło coś niezwyczajnego.
— Nina, powiedziała jej pani, dzisiejszej nocy opuszczamy Neapol. Tobie polecam zebranie i złożenie do skrzyń przedmiotów do codziennego mego użytku służących. Znasz je tak dobrze jak ja sama, nieprawdaż?
— Naturalnie, znam je, odrzekła, i wypełnię, pani rozkazy; ale potrzebuję aby mnie pani w jednym punkcie raczyła objaśnić.
— W jakim? Mów Nino, odpowiedziała San Felice, cokolwiek zadziwiona stanowczością z jaką sługa odpowiedziała na wydany jej rozkaz.
— Co do tych wyrazów: „opuszczamy Neapol“, zdaje mi się że pani tak powiedziała.
— Nie mylisz się.
— Więc pani zamierzała zabrać mnie z sobą?
— Gdybyś była chciała, tak; ale jeżeli ci się to najmniej niepodoba...
Nina spostrzegła że zaszła za daleko.
— Gdybym zależała tylko od siebie, za panią z rozkoszą poszłabym na koniec świata, powiedziała; ale na nieszczęście mam rodzinę.
— Mieć rodzinę, moje dziecko, nie jest nigdy nieszczęściem, powiedziała Luiza z nadzwyczajną łagodnością.
— Chciej mi pani przebaczyć, jeżeli wyraziłam się zbyt otwarcie...
— Nie potrzebujesz tłumaczyć się. Mówiłaś że masz rodzinę i że rodzina ta nie pozwoli ci opuścić Neapolu.
— Nie pani, jestem tego pewna, odrzekła żywo Giovanina.
— Ale czy ta rodzina pozwoliłaby, ciągnęła dalej Luiza, która pomyślała że cierpienie Salvaty będzie mniej okrutne, jeżeli w jej nieobecności zastanie kogo z kimby mógł mówić o niej, aniżeli znaleść drzwi zamknięte i dom pusty — czy ta rodzina pozwoliłaby abyś pozostała tutaj jako osoba zaufana, z poleceniem czuwania nad domem?
— O, na to zezwoliłaby niewątpliwie, zawołała Nina z taką żywością, że gdyby Luiza miała najlżejsze podejrzenie o tem co s:ę działo w sercu młodej dziewczyny, to wykrzyknik ten byłby jej oczy otworzył zupełnie. Potem miarkując się: — Gdyż byłoby to zawsze, dodała, wielkim zaszczytem i przyjemnością dla mnie zajmować się interesami pani.
— A zatem Nino, chociaż przywykłam do twoich usług, pozostaniesz tutaj. Może nieobecność nasza długo nie potrwa. Podczas tej nieobecności tym którzy przybędą mnie odwiedzać — zapamiętaj dobrze moje słowa Nino — powiesz, że obowiązkiem mego męża było nieopuszczać księcia, moim zaś obowiązkiem było nie opuszczać mego męża; powiesz, bo ty lepiej od kogo innego odczuć to potrafisz, niechcąc sama opuścić Neapolu, wiele ja cierpię opuszczając go, powiesz że ze łzami w oczach w chwili wyjazdu żegnam wszystkie pokoje tego domu i każdy przedmiot w nich zamknięty. A skoro będziesz mówiła o tych łzach, będziesz wiedziała że to nie próżne słowa, gdyż sama je widziałaś.
Luiza dokończyła tych słów łkając.
Nina spoglądała na nią z pewną radością, korzystając z tego że jej pani przyłożywszy chustkę do oczu, nie mogła widzieć przelotnego wyrazu jej twarzy.
— A... chwilę się zawahała, a jeżeli pan Salvato przybędzie, cóż mam jemu powiedzieć?
Luiza odsłoniła twarz i z najwyższym spokojem:
— Że go kocham zawsze, odpowiedziała, i że miłość ta tak długo jak moje życie trwać będzie. Idź, powiedz Michałowi aby nie odchodził, przed wyjazdem potrzebuję z nim pomówić i liczę na to że odprowadzi mię do statku.
Nina wyszła.
Pozostawszy sama, Luiza przycisnęła twarz do poduszki pozostałej na łóżku, złożyła na niej pocałunek i wyszła.
Trzecia wybiła. Kawaler ze zwykłą punktualnością wchodził do sali jadalnej drzwiami swego gabinetu, podczas kiedy Luiza wchodziła drzwiami swej sypialni. Michał stał na krużganku przy drzwiach. Kawaler szukał go oczyma.
— Gdzie jest Michał? zapytał. Spodziewam się że się nie oddalił?
— Nie, powiedziała Luiza, on jest tutaj. Pójdźże Michale, kawaler cię woła i ja potrzebuję z tobą pomówić.
Michał wszedł.
— Czy wiesz co zrobił ten chłopiec? powiedział kawaler do Luizy, opierając rękę na ramieniu Michała.
— Nie, odrzekła młoda kobieta, ale jestem pewna że coś dobrego. — Potem dodała smutnie: — Nazywają go Michałem szalonym na Marinella; ale jego przychylność dla nas, w moich oczach przynajmniej, zastępuje miejsce rozumu.
— Oh! powiedział Michał, ważna też to sprawa.
— Prawda że nie warto o niej mówić, ciągnął dalej San Felice z dobrotliwym uśmiechem; — jestem tak roztargniony że powróciwszy nic ci nie powiedziałem; — prawdopodobnie ocalił mi on życie.
— Cóż znów 1 odrzekł Michał.
— Ocalił życie? I jakże to? zapytała Luiza z żywem wzruszeniem w głosie.
— Wyobraź sobie że jakiś łotr chciał koniecznie abym pocałował głowę tego biednego Ferrarego, a że nie chciałem tego uczynić, nazwał mnie jakobinem. W tych czasach niebezpiecznie jest być nazwany jakobinem. Nazwa zaczęła wywierać swój skutek. Michał zasłonił mnie swoją osobą w tłumie, pogroził szablą i człowiek ów odszedł grożąc mi, zdaje mi się. Co on mógł mieć do mnie.
— Do was nic, ale prawdopodobnie do domu waszego. Pamiętasz pan co powiedział doktór Cirillo o zabójstwie mającem miejsce pod waszemi oknami w nocy z 22. na 23. września; a więc jest to jeden z pięciu czy sześciu łotrów tak dobrze oporządzonych przez tego którego chcieli zamordować.
— Ah! i to pod memi oknami zrobiono mu tę bliznę na oku?
— Tak właśnie.
— Pojmuję że miejsce może mu się wydawać fatalne; ale czyż ja przyczyniłem się do tego?
— Ma się rozumieć że nie; ale gdybyś pan kiedykolwiek miał interes na Starym rynku, powiedziałbym: Jeżeli ci to nie robi różnicy, panie kawalerze, nie chodź tam bezemnie.
— Przyrzekam ci to. A teraz ucałuj twoją siostrę i siadaj z nami do stołu.
Michał przyzwyczajony był do tego zaszczytu, często mu przez Luizę i jej męża wyświadczanego. Nie wahał się zatem przyjąć zaproszenia, zwłaszcza teraz, kiedy zostawszy kapitanem wzniósł się o kilka stopni w hierarchii społecznej, oddalającej go niegdyś od jego szlachetnych przyjaciół.
Około czwartej powóz zatrzymał się przed domem, Nina wprowadziła sekretarza księcia Kalabrji, który wraz z kawalerem przeszedł do gabinetu, ale prawie natychmiast się oddalił.
Michał udawał że nic nie widzi.
Wychodząc z gabinetu i wyprowadzając sekretarza księcia Kalabrji, kawaler porozumiał się oczami z Luizą czy może zwierzyć się Michałowi.
Luiza wiedząc że Michał oddałby życie za nią, prędzej jeszcze jak za kawalera, odpowiedziała twierdząco.
Kawaler przez chwilę spoglądał na Michała.
— Kochany Michale, powiedział, musisz nam przyrzec że nikomu w świecie nie powiesz ani jednego słowa o tajemnicy jaką ci powierzymy.
— Ah, ah, ty wiesz siostrzyczko o co chodzi?
— Tak.
— I trzeba milczeć?
— Słyszysz co ci mówi kawaler?
Michał złożył w krzyż palce na ustach.
— Mówcie; możecie być tak spokojni, jak gdyby mi Beccajo uciął język.
— A więc Michale, dzisiejszego wieczoru wszyscy wyjeżdżają.
— Jakto! wszyscy! Któż to taki?
— Król, królowa, rodzina królewska, nawet my sami.
Luizie stanęły łzy w oczach. Michał szybko na nią spojrzał i łzy te zobaczył.
— I dokąd wyjeżdżają? zapytał Michał.
— Do Sycylii.
Lazzaron potrząsnął głową.
— Ah! ah! mruknął kawaler.
— Nie mam zaszczytu należeć do rady J. K. Mości, powiedział Michał, ale gdybym należał, rzekłbym: Źle robisz N. Panie.
— Oh! dla czegóż nie ma on doradzców tak szczerych jak ty, Michale!
— Mówiono mu to, rzekł kawaler; admirał Caracciolo, kardynał Ruffo tak radzili; ale ponieważ królowa się obawia, pan Acton się obawia, a szczególniej w następstwie dzisiejszego morderstwa, król postanowił wyjechać.
— Ah! ah! teraz rozumiem dla czego w liczbie morderców znajdował się Pasquale de Simone i Beccajo. Biedny zaś Fra Pacifico był tam obecny równie nieświadomy jak i jego osioł.
— A zatem Michale, ty sądzisz że to królowa...
— Cicho siostrzyczko; nie mówi się takich rzeczy w Neapolu, wolno tylko myśleć o nich. Mniejsza o to, ale bądź co bądź, król źle robi. Gdyby król pozostał w Neapolu, nigdy Francuzi nie wkroczyliby, nigdy, raczej pozwolilibyśmy się wyciąć do ostatniego! Ah! gdyby lud wiedział że król zamierza wyjechać!
— Tak, ale Michale, nie trzeba aby o tem wiedział. Dla tego to wymagałem od ciebie przyrzeczenia że nie zdradzisz tajemnicy. Dziś wieczorem wyjeżdżamy.
— I moja siostrzyczka także? zapytał Michał, głosem w którym nie zupełnie umiał pokryć zadziwienie.
— Tak, sama chciała jechać, chciało mi towarzyrzyć to ukochane dziecię, powiedział kawaler, podając nad stołem rękę Luizie.
— A więc, powiedział Michał, możesz się szczycić kawalerze że poślubiłeś świętą.
— Michale, szepnęła Luiza.
— Wiem co mówię. 1 wyjeżdżacie dziś wieczorem. Na Madonnę, jakże ubolewam że nie jestem niczem, pojechałbym razem z wami.
— Jedz Michale! jedź! zawołała Luiza, widząc w Michale przyjaciela, z którym mogłaby mówić o Salvacie.
— Na nieszczęście, to niepodobna siostrzyczko; każdy ma swoje obowiązki. Twoim jest pojechać, ja powinienem pozostać. Jestem kapitanem i dowódzcą ludu, nie tylko dla wywijania szablą nad głową Beccaja, noszę ją przy boku; noszę ją aby walczyć, bronić Neapolu i zabić ile można najwięcej Francuzów.
Luiza drgnęła mimowolnie.
— Oh! nie lękaj się siostrzyczko, powiedział Michał śmiejąc się, nie wszystkich wymorduję.
— A więc żeby raz o tem skończyć, ciągnął dalej kawaler, wsiadamy dzisiaj wieczorem w Vittori na statek aby się dostać do fregaty admirała Caracciolo.
Chciałem cię prosić abyś nie opuszczał swej siostry, a w razie potrzeby przy wsiadaniu na okręt uczynił dla niej to, co przed dwoma godzinami dla mnie uczyniłeś, to jest, żebyś się nią opiekował.
— Oh! co do tego, kawalerze, możesz być pan zupełnie spokojnym. Dla ciebie dałbym się zabić, ale dla niej pozwoliłbym się porąbać w kawałki. Jednakże gdyby lud o tem wiedział, wywołałoby to straszny rozruch.
— A więc, powiedział kawaler, wstając od stołu, mam twoje słowo Michale, opuścisz ją dopiero gdy już będzie w łodzi.
— Bądź spokojny, nie opuszczę jej, jak gdybym był cieniem jej w dzień słoneczny.
Kawaler chcąc uporządkować wszystkie swe papiery, zapakować wszystkie swoje książki i zabrać zaczęte rękopisma, wyszedł do swego gabinetu.
Co do Michała, nie mającego innego zajęcia jak tylko patrzyć na swoją siostrę, wpatrzył się w nią, a widząc dwie wielkie łzy zwolna z jej oczów płynące:
— Są ludzie bardzo szczęśliwi, powiedział, a jednym z tych szczęśliwców jest kawaler, Maneggia la Madonna. Assunta nie zrobiłaby tego dla mnie, co ty czynisz dla niego.
Luiza zerwała się i jakkolwiek szybko weszła do swego pokoju, jakkolwiek spiesznie zamknęła drzwi za sobą, Michał jednak usłyszał łkania których jej pierś przepełniona boleścią nie mogła dłużej powstrzymać.
Już raz wprawdzie w odmiennej okoliczności, gdyż wtenczas nie Luiza, ale Salvato opuszczał Neapol, śledziliśmy powolny ruch wskazówek na zegarze. Ruch ten razem z nami dwa serca śledziły, ale będąc tuż przy sobie, bezwątpienia mniej dotkliwą czuły boleść niż to biedne osamotnione serce, za całą podporę i pociechę mające tylko zadowolenie spełnionego obowiązku.
Luiza, jak zazwyczaj, przeszła tylko przez swój pokój i na palcach idąc dostała się do pokoju Salvata. Przechodząc korytarze, z zadziwieniem usłyszała głos Giovanniny śpiewającej wesołą piosnkę neapolitańską. Na odgłos tej cokolwiek niewczesnej wesołości, Luiza westchnęła i szepnęła sama do siebie:
— Biedna dziewczyna! jaka zadowolona że nie opuszcza Neapolu, gdybym ja była wolną i tak jak ona tutaj pozostała, ja także zanuciłabym wesołą neapolitańską piosnkę.
I powróciła do swego pokoju, z więcej jeszcze ściśnionem sercem, tą wesołością tak sprzeczną z jej cierpieniem.
Łatwo sobie wyobrazić jakie myśli i uczucia zajęły serce Luizy, kiedy weszła do świątyni swej miłości. Wspomnienia całego życia przesunęły się przed jej oczyma; mówimy całego życia, bo w swych wspomnieniach żyła tylko te sześć tygodni, przez które Salvato w tym pokoju przebywał.
Od chwili kiedy ranionego złożono na łożu boleści, aż dotąd, kiedy powracający do zdrowia, opierając się na jej ramieniu, wyszedł z tego domu oknem wychodzącem na małą uliczkę, złożywszy pierwszy i ostatni pocałunek na jej ustach — od tej chwili nietylko każdy dzień, ale każda godzina, z swojem wspomnieniem smutnem lub radośnem, ponurem lub jasnem, przesuwała się przed oczyma jej duszy. Teraz, tak jak zawsze z rozkoszą i bólem zarazem oddawała się temu rozmyślaniu, gdy usłyszała pukanie do drzwi i cichy głos Michała mówiącego przez dziurkę od klucza:
— To ja siostrzyczko.
— Wejdź Michale, wejdź, powiedziała; wiesz że ty możesz wejść tutaj.
Michał wszedł, trzymając list w ręku. Luiza utkwiła wzrok w tym liście z wyciągniętą ręką i oddech wstrzymując. Czyż miała ją spotkać ta niezmierna pociecha w podobnej chwili, iżby otrzymała list od Salvaty?
— Jest to list z Portici, powiedział Michał. Odebrałem go od posłańca z poczty i przynoszę tobie.
— Oh! daj, daj! krzyknęła Luiza, to od niego!
Michał oddał jej list i poszedł drzwi zamknąć. Ale nim zamknął:
— Czy mam wyjść? czy mam zostać? zapytał.
— Zostań, zostań. Wiesz że nic skrytego nie mam dla ciebie.
Michał zatrzymał się przy drzwiach.
Luiza spiesznie odpieczętowała list, ale daremnie usiłowała czytać. Łzy i wzruszenie ćmiły jej wzrok, nareszcie po kilku chwilach przeczytała:
— On jest w San Germano, a raczej był tam kiedy ten list pisał, powiedziała Luiza do Michała.
— Czytaj siostrzyczko, to ci ulgę przyniesie.
Zaczęła czytać, bo przerwała sobie aby odetchnąć; głowę w tył przechyliła, potem przycisnąwszy list do serca czytała:
„Kochana Luizo, Pozwól mi podzielić się z tobą, moją wielką radością: widziałem osobę którą kocham na równi z miłością jaką mam dla ciebie, chociaż to uczucie jest zupełnie innej natury: widziałem mego ojca!
Czem on jest i gdzie się znajduje, jest to tajemnica którą powinienem zachować nawet przed tobą, ale wyjawiłbym ci ją niewątpliwie gdybym był przy tobie. Tajemnica przed tobą? Doprawdy sam się z tego śmieję. Czyż można mieć tajemnice dla drugiej połowy swej duszy?
Przepędziłem jedną noc z moim ojcem, od godziny dziewiątej wieczorem do szóstej z rana; od dziesięciu lat nie widziałem go. Całą noc mówił mi o śmierci i o Bogu; całą noc mówiłem mu o mojej miłości i o tobie.
Trudno jest znaleść człowieka z równie podniosłym umysłem i czułem sercem, jak mój ojciec. Dużo cierpiał, kochał bardzo wiele, i — ubolewaj nad nim bo mu brakuje wiary.
Módl się za ojca, ukochany aniele syna; a Bóg który zapewne niczego ci nie odmawia, może go natchnie wiarą.
Inna kobieta, nie ty, Luizo, byłaby zdziwiona że w tych kilku wierszach dwadzieścia razy nie powiedziałem jej: „kocham cię!“ Ty jednak już sto razy to przeczytałaś, nieprawdaż? Mówię ci o moim ojcu, o którym z nikim nie mogę rozmawiać, mówię ci o radości doznanej z widzenia się z nim, ty to pojmujesz, nieprawdaż? Jest to toż samo, jak gdybym złożywszy moje serce w twoich rękach, powtarzał ci klęcząc: „kocham cię, moja Luizo! kocham cię!“
Otóż jestem zaledwo dwadzieścia mil od ciebie, ukochana wieszczko palm, a gdy odbierzesz ten list jeszcze bliżej znajdować się będę. Rozbójnicy nas napadają, mordują, kaleczą ale nie zatrzymują nas wcale. Gdyż my nie jesteśmy wojskiem w pochodzie, idącem na zawojowanie królestwa i zdobycie stolicy; my jesteśmy ideą cały świat przebiegającą.
Otóż zaczynam mówić o polityce.
Założyłbym się że odgadnę gdzie czytasz mój list. Czytasz go w naszym pokoju, siedząc u wezgłowia mego łóżka, w tym pokoju gdzie się znów zobaczymy i gdzie oglądając cię, zapomnę o długich dniach zdała od ciebie spędzonych“.
Luiza przestała czytać, łzy zasłaniały jej oczy, łkania głos tłumiły. Michał przybiegł i ukląkł przed nią.
— Siostrzyczko moja, powiedział, potrzeba odwagi. To co czynisz jest pięknem i Bóg cię wynagrodzi. A kto wie jesteście oboje młodzi, może się kiedyś zobaczycie znowu.
Luiza wstrząsnęła głową.
— Nie, nie, powiedziała z poruszeniem głowy, tak że łzy przez przymknięte powieki płynęły, nie, nie zobaczymy się nigdy. I lepiej że go już nie zobaczę; zanadto go kocham, Michale, i od chwili jak postanowiłam że go więcej nie zobaczę, przekonałam się, jak bardzo go kocham.
— Wreszcie, ty wiesz, powiedział Michał, że lepiej abyś go nie widziała, miłość wasza miała się smutno skończyć podług przepowiedni Nanny.
— Oh! cóżby mnie obchodziły przepowiednie całego świata, gdybym kochając go nie była występną.
— Czytaj, czytaj, to będzie lepiej, mówił Michał.
— Nie, odrzekła Luiza, chowając przy piersi list w połowie nie doczytany, gdyby mi wiele o tem mówił, jak go uszczęśliwia myśl widzenia mnie, możebym nie wyjechała.
W tej chwili usłyszano głos kawalera wołającego Luizy. Młoda kobieta pobiegła korytarzem, a Michał za nią i za sobą drzwi przymknął. Drzwi prowadzące z sali jadalnej do salonu były otwarte; w salonie był doktór Cirillo.
Luiza zarumieniła się. Doktór Cirillo także znał jej tajemnicę. Wreszcie było jej wiadomem że listy Salvaty odbierała za pośrednictwem komitetu liberalnego, którego Cirillo był członkiem.
— Kochana Luizo, oto nasz dobry przyjaciel, doktór Cirillo, przybywa dowiedzieć się o twojem zdrowiu; sądzę że będzie z niego zadowolony.
Doktór witając młodą kobietę, od razu odgadł jej cierpienia moralne.
— Ma się lepiej, ale jeszcze nie zupełnie zdrowa, cieszę się że dzisiaj przybyłem.
Wyraz dzisiaj doktór wymówił z szczególniejszym naciskiem.
— No, powiedział San Felice, widzę że jeszcze raz trzeba was sam na sam zostawić. Doprawdy, wy doktorzy macie przywileje jakich nawet mężowie nie posiadają. Szczęściem dla was, mam zajęcie, bo gdyby nie to, podsłuchiwałbym was przez drzwi.
— I bardzo źle zrobiłbyś kochany kawalerze, bo mamy do udzielenia sobie nadzwyczaj ważne wiadomości polityczne; czy nie tak, kochane dziecię?
Luiza chciała się uśmiechnąć; ale usta jej wydały tylko westchnienie.
— No, no, zostaw nas kawalerze; to jest ważniejsze niż sądziłem.
I śmiejąc się, Cirillo posunął kawalera ku drzwiom i zamknął je za nim. Potem powracając do Luizy i biorąc ją za ręce:
— Teraz pomówmy z sobą, kochana córko, powiedział. Płakałaś?
— O tak, nawet bardzo! wyszeptała.
— Czy wprzód, czy po odebraniu jego listu?
— Wprzód i później.
— Czy spotkał go jaki wypadek?
— Dzięki Bogu, żaden.
— Tem lepiej; bo to silny i szlachetny charakter; jest on jednym z tych ludzi jakich nam zawsze będzie brakować w Neapolu. Masz więc inny powód zmartwienia?
Luiza nie odpowiedziała ale oczy je j zwilżyły się.
— Nie masz nic do zarzucenia kawalerowi, spodziewam się?
— O! wykrzyknęła Luiza, składając ręce, to anioł ojcowskiej dobroci.
— Rozumiem, on wyjeżdża, ty zostajesz.
— On wyjeżdża a ja mu towarzyszę.
Cirillo patrzył z zadziwieniem na młodą kobietę, aż wreszcie ze łzami w oczach:
— A ty, rzekł, jakim jesteś aniołem? Nie wiem ani o jednym w niebie którego imienia nie byłabyś godną nosić, a który byłby godnym nosić twoje.
— Widzisz że plączę, nie jestem więc godną być aniołem; aniołowie nie płaczą spełniając swą powinność.
— Spełnij ją płacząc, tem większa twoja zasługa; spełnij ją a ja spełnię moją, mówiąc mu ile go kochasz i jak cierpiałaś. Jedź, a od czasu do czasu wspomnij o mnie w swojej modlitwie; takie modlitwy jak twoje bywają wysłuchane.
Cirillo chciał ucałować jej ręce, ale Luiza rzuciła mu się na szyję.
— O! ucałuj mnie jak ojciec całuje córkę, powiedziała.
I podczas gdy doktór ściskał ją z szacunkiem i uwielbieniem zarazem:
— O, powiesz mu to! wszak prawda że mu powiesz? mówiła po cichu.
Cirillo ścisnął jej rękę na znak przyrzeczenia.
San Felice wszedł i zastał Luizę w objęciach przyjaciela.
— Więc ty, powiedział śmiejąc się, w pocałunkach udzielasz rad swoim chorym?
— Nie, ale pocałunkami żegnam się z tymi których kocham, czczę i szanuję. Ah kawalerze jesteś szczęśliwym człowiekiem!
— On tak zasługuje na szczęście, powiedziała Luiza podając rękę mężowi.
— Nie zawsze to powód do szczęścia, rzekł Cirillo. Do widzenia, kawalerze, bo mam nadzieję że zobaczymy się jeszcze. Jedź i służ księciu, ja zostaję i będę usiłował służyć memu krajowi. Potem łącząc w swoim ręku małżonków ręce: — Obciąłbym być św. Januarjuszem, powiedział, nie aby dwa razy do roku robić cuda, co jest bardzo piękne, ponieważ się rzadko zdarza w naszej epoce, lecz aby was pobłogosławić jak na to zasługujecie. Bądźcie zdrowi. I wybiegł z domu.
San Felice wyszedł za nim na balkon, skinieniem ręki jeszcze raz pożegnał; potem wracając do żony:
— O dziesiątej, powiedział, pojazd księcia po nas przybędzie.
— Na dziesiątą będę gotowa, odrzekła Luiza.
I dotrzymała słowa. Po pożegnaniu ulubionego pokoju, po pożegnaniu każdego z osobna wszystkich przedmiotów w nim się znajdujących, po obcięciu pukla swoich pięknych blond włosów i przewiązaniu niemi u stóp krzyża biletu z temi czterema wyrazami „mój bracie, kocham cię“ podała rękę mężowi i spłakana jak Magdalena, ale czysta jak dziewica, wsiadła z nim do powozu księcia.
Michał wsiadł na kozioł.
Nina ustami drżącemi z radości ucałowała rękę swej pani. Potem zatrzaśnięto drzwiczki i powóz pojechał.
Opowiedzieliśmy już jaka była pogoda. Wiatr, deszcz, grad uderzały w szyby powozu a zatoka, którą pomimo ciemności można było widzieć w całej rozległości, wydawała się jak olbrzymi płat piany smagany bałwanami. San Felice z przerażeniem spojrzał na to rozszalałe morze, którego Luiza walcząc z innego rodzaju burzą, niemniej gwałtowną, nie widziała nawet. Myśl niebezpieczeństwa na jakie narażał najdroższą sobie istotę przerażała go. Obejrzał się na Luizę. Siedziała ona blada i nieruchoma w kącie powozu! Oczy jej były zamknięte, a sądząc że nie jest widzianą w cieniach nocy, nie ukrywała łez spływających po jej obliczu. Wtedy po raz pierwszy w głowie kawalera powstała myśl, że żona czyniła dla. niego jakieś poświęcenie o którem nie wiedział. Wziął jej rękę i poniósł do ust. Luiza otworzyła oczy i przez łzy uśmiechając się do męża:
— Jakiś ty dobry, mój przyjacielu, rzekła i jak ja ciebie kocham!
Kawaler objął Luizę za szyję, oparł głowę jej na swej piersi, i podnosząc kaptur płaszczyka atłasowego pokrywającego jej włosy, złożył na nich drżącemi ustami pocałunek, tym razem więcej niż ojcowski.
Luiza nie mogła powstrzymać jęku.
Kawaler udawał że go nie dosłyszał.
Przybyli na pochyłość Vittori.
Łódź z sześciu wioślarzami oczekiwała, z wielką trudnością opierając się bałwanom. Skoro wioślarze spostrzegli zatrzymujący się powóz, domyślając się że przybyli ci na których oczekiwano, zawołali:
— Spieszcie się, morze jest wzburzone, zaledwo możemy łódź utrzymać.
I w istocie San Felice rzuciwszy okiem na statek, przekonał się że znajdujący się na nim byli narażeni na utratę życia. Kawaler coś po cichu powiedział do stangreta i do Michała, podał ramię Luizie i poszedł z nią na brzeg morza. Ale nim tam przybyli, bałwan rozpryskując się na piasku, okrył ich pianą. Luiza krzyknęła. Kawaler przycisnął ją do serca.
Potem znakiem przywołując Michała.
— Poczekaj, mówił do Luizy; ja pierwszy wejdę do łodzi, a potem wraz z Michałem pomożemy tobie.
Luiza doszła do stopnia boleści poprzedzającego zupełne wycieńczenie sił, pozostawiającego zaledwo możność wysłowienia się. Niespostrzegła się więc prawie jak z rąk kawalera przeszła do rąk swego brata mlecznego. Kawaler śmiało zbliżył się do łodzi, a w chwili kiedy dwaj ludzie starali się za pomocą bosaków jak najwięcej zbliżyć ją do wybrzeża, kawaler wskoczył do łodzi wołając:
— Płyńcie!
— A pani? zapytał sternik.
— Zostaje, powiedział San Felice.
— Prawda, odparł sternik, nie jest to czas odpowiedni do podróży dla kobiet. Płyńcie chłopcy! płyńcie razem i żwawo.
W oka mgnieniu łódź oddaliła się o dziesięć sążni od brzegu. To wszystko stało się tak nagle, że Luiza nie miała czasu odgadnąć postanowienia męża i oprzeć mu się. Widząc łódź oddalającą się, krzyknęła:
— A ja, a ja! wołała usiłując wyrwać się z objęcia Michała, a ja, więc mnie opuszczasz!
— Co powiedziałby twój ojciec któremu przyrzekłem czuwać nad tobą, widząc na jakie narażam cię niebezpieczeństwo? odrzekł San Felice podniesionym głosem.
— Ale ja nie mogę zostać w Neapolu! wołała Luiza załamując ręce, ja chcę być razem z tobą. Do mnie, Lucjanie! Jeżeli zostanę, zginęłam!
Kawaler był już daleko; wiatr przyniósł tylko te słowa:
— Michale powierzam ją tobie!
— Nie! nie! wołała Luiza zrozpaczona; nikomu się nie powierzę tylko tobie Lucjanie! Więc ty nic nie wiesz! Ja go kocham!
I rzucając kawalerowi te ostatnie wyrazy na które resztę sił wyczerpała, zdawało się że ją życie opuszcza. Zemdlała.
— Luizo! wołał Michał, daremnie usiłując swą siostrę mleczną przywołać do życia.
— Ananke! szepnął głos za Michałem.
Lazzarone odwrócił się.
Za nimi stała kobieta, i przy świetle błyskawicy poznał albankę Nanno, która widząc kawalera wyjeżdżającego do Sycylii a Luizę zostającą w Neapolu, wyrzekła po grecku wyraz tajemniczy i groźny jaki daliśmy temu rozdziałowi: Fatalność.
W tej samej chwili łódź unosząca kawalera niknęła za ponuremi, ciężkiemi zabudowaniami zamku l’Oeuf.