Lisowczycy/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lisowczycy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Król jegomość był w wybornym humorze i zabawiał się rozmową z księciem Konstantym Ostrogskim, wojewodą Piotrem Sieniawskim, Stefanem Potockim i przebiegłym, a w mowie ostrym jezuitą Warszewickim, bratankiem wychowawcy królewskiego.
Mówili panowie o poniżeniu zuchwałych Szujskich, którzy się porwali na Rzeczypospolitą, Dymitra zabili i rzeź straszliwą w Moskwie trzem tysiącom Polaków sprawili.
— Uważacie, waszmościowie, jak Bóg Sprawiedliwy Wszystko osądza w mądrości swej! — zawołał król. — Byli ci carzykowie Szujscy in rebus prosperis et ad voluntatem fluentibus, [1] a ninie muszą in vincula duci[2] w pohańbieniu.
— Sic „clapsit” gloria mundi[3] — wtrącił jezuita.
Król się uśmiechnął, bo lubił żarciki Warszewickiego.
— Teraz Szujscy w swojem własnem państwie in invidiam veniunt, [4] miłościwy panie — zauważył Potocki.
— Nikt nie myśli rationem repetere a regibus in vinculis[5] — z chytrym uśmiechem, zacierając wypieszczone dłonie, dodał jezuita.
— Zaś tam! — zawołał król. — Ktoby śmiał?
Nikt z siedzących w komnacie królewskiej panów nie zaprzeczył. Wszyscy rozumieli dobrze, że Zygmunt III siebie wielkim zwycięzcą widział i triumfatorem. Uważał król, że z uwięzieniem Szujskich i zdobyciem Smoleńska wojnę moskiewską ku szczęśliwemu zakończeniu skierował.
Że tak myślał, o tem panowie sądzili z tego, że, odjeżdżając ze Smoleńska, rzekł do pana Chodkiewicza:
— Bez nas, mości hetmanie, oko miej wszelako nad sprawami moskiewskiemi.
Panowie jednak, bystrzejsi od króla statyści i wojownicy, wiedzieli dobrze, że w nieszczęśliwem przed sięwzięciu tem, porobiono błędy nie do zrozumienia, sprawę do rdzenia popsuto i na drogi rozstajne wyprowadzono ją.
Wiedzieli, że bojarowie i cała Ruś, znękana zawieruchą, wszczętą przez Dymitrów, oczekiwała przed dwoma laty przybycia królewicza Władysława na tron, oddając mu go bez sprzeciwu, aby tylko Samozwańców pognębił, a rozruchy i waśni w kraju uciszył. Zygmunt synowi jechać nie pozwolił, żądał krzewienia wiary rzymskiej na Rusi, a wkrótce, z przyczyn niepojętych, dziwnych, wojnę z oczekującą nań Moskwą zaczął i Smoleńsk, dzielnie przez Niemca Szeiną broniony, długo oblegał.
Doradzili mu zdobycie Smoleńska pan Aleksander Gąsiewski i pan Lew Sapieha.
Właśnie myślał o tem w chwili rozmowy z królem wojewoda Sieniawski, pan mądry i rozważny, mimo swego ohurstwa[6] zaciętego. Jedną tylko widział przyczynę takowych rad pan Piotr Sieniawski.
Gąsiewski, mający się trzymać na Kremlu do przybycia królewicza, rozumiał, że będzie w krwawym znoju pracował, gdyż miłujący swoją ojczyznę bojarowie i mieszczanie już powstawać zaczęli. Chciał więc wojownik dzielny i przewidujący widzieć smoleńską bramę dla Polski otwartą, aby przez nią posiłki i odsiecz szybko mogły do niego nadążyć.
Trudniej było wyrozumieć pana kanclerza litewskiego. Na czem w tej imprezie zależało Sapieże? Jedyne tylko znajdywał pan Sieniawski wytłumaczenie. Pan Lew doradzał królowi zdobycie Smoleńska na naleganie pana Jana-Piotra Sapiehy, który wówczas w Rosji grasował i Kremlinu z powiewającemi nad nim chorągwiami polskiemi bronił.
Ten sławny, szalonej fantazji zagończyk pojmował również znaczenie Smoleńska i zdobycia tej twierdzy żądał natarczywie przez kanclerza litewskiego.
Jednak wypadało podtrzymać króla w jego radosnem usposobieniu, więc pan Piotr, a z nim i inni panowie zawołali niemal chórem:
— Ktoby śmiał?! Azaliż targną się tacy, jak ów Michałko Filaretowy — Rurykowicz, albo ów rzeźnik niemyty — Kuźma Minin lubo brodaty Pożarskij?
— Nie mówcie tak, waszmościowie, oni też wielką siłę mają i mogą nietylko skutecznie bellum gerere,[7] lecz nawet polskie hufce facere ad fugam effusam[8] — z przebiegłym i obleśnym uśmiechem rzekł nagle ksiądz Warszewicki.
— Quid hoc rei est? Co to znaczy? — zapytał król, marszcząc brwi i szarpiąc wąs.
— Gdy ich wojska pierzchną przed rotami waszej królewskiej mości, miłościwy panie, wypuszczą inne, których bez liku mają w szubach, czapach kosmatych, brodach i kudłach nieczesanych! — spokojnie odparł jezuita.
— Och! — z ulgą zawołał Zygmunt. — Id a sensibus meis abhorret![9]
Skrzywił usta ze wstrętem, lecz, spoglądając wesoło, dodał:
— Wszy... pchły... płeszczyce[10]... zawsze one po każdem poselstwie bojarów pozostają, niby dary jakoweś drogocenne!...
— Timeo Danaos et dona ferentes![11] — figlarnie krygując się, zawołał ksiądz. — Jak z takimi w układy wchodzić i unję kościelną zatwierdzać?! Horrendum![12]
— Wesołek z tego jezuity! — pomyślał Potocki, patrząc z podziwem na Warszewickiego.
— Lis szczwany — mignęła myśl Sieniawskiemu.
— Podżegacz! — prawie na głos mruknął kniaź Ostrogski i z niechęcią od jezuity się odwrócił.
Drzwi komnaty uchyliły się i wszedł porucznik husarski — Wojciech Niedźwiedzki, straż w obozie królewskim sprawujący.
Wyprostował się i rzekł:
— Goniec z pismem od pana hetmana litewskiego ze Smoleńska o posłuch pilny, niezwłoczny prosi miłościwego pana!
— Wprowadź! — rzekł król rozbawiony i wesół bez miary.
Porucznik odchylił kotarę i przed obliczem majestatu stanął Lisowski.
Okryty błotem od stóp do czapy, z czarną niemal, zimnym wiatrem obwianą twarzą, stał pułkownik w króla stalowe, jarzące się oczy wbijając.
Wspaniała, potężna i dumna postawa gońca uderzyła obecnych. Ci bowiem znali się na ludziach rycerskich i na fantazji kawalerskiej. Wszyscy oni słyszeli nie jeden raz o przewagach ambitnego pół-watażki, pół-pułkownika, jak nazywano w wojsku koronnem pana Aleksandra, jednak nigdy nie oglądali go na oczy własne, więc i nie wiedzieli, kto był ów rycerz wyniosły, chudy, barczysty, niby z rzemieni mocnych a grubych spleciony. Drapieżna głowa, wysoko podniesiona i oczy pełne odwagi, zuchwałości i przenikliwości dzikiego zwierza uderzyły króla i otaczających go panów.
Zygmunt spojrzał na gońca pytającym wzrokiem.
— Pismo od hetmana litewskiego, miłościwy panie — rozległ się głuchy, śmiały głos od progu.
Jezuita podbiegł do Lisowskiego i trzymany przez niego list królowi podał.
Zygmunt jednak nie śpieszył się z jego odczytaniem.
Wpatrywał się w niezwykłą postać gońca.
— Pocztowy, czy pachołek hetmański? — rzucił nareszcie pytanie.
Pan Lisowski dłoń na jelcu szabli położył i, pochylając głowę, rzekł dobitnie:
— Hetman własnego wojska lekkiej jazdy, pułkownik Aleksander-Józef Lisowski, wasza królewska mość!
Znieruchomiał, tylko głowę orlą jeszcze wyżej podniósł i wzrokiem ponurym palił i badał zebranych panów.
Wszyscy się podnieśli i z podziwem patrzyli na rycerza, którego imię stało się postrachem Rusi, jak była długa i szeroka; rozumieli wojenni panowie a i sam król, że około Lisowskiego już się zrodziła baśń krwawa i wspaniała, że był to człowiek, stojący poza dziejami królów, hetmanów, marszałków, ba, nawet poza historją Rzeczypospolitej owych czasów. Rozumieli, że Lisowski sam tworzył swoją historję, porywającą legendę, płynął własnym prądem, osobnem łożyskiem, od ojczyzny niczego nie żądając, natomiast rozsławiając szeroko miecz polski i nowe, skuteczne sposoby wojny w życie wprowadzając.
— Lisowski... Vir gloriosus![13] — wyrwały się jezuicie pełne zachwytu słowa.
Król namarszczył brwi. Przypomniał sobie wszystko, bo mściwy był. Odrzuciwszy list na stół, założył nogę na nogę i, wydymając usta, drwiącym głosem jął pytać:
— Toś waść przy Zebrzydowskim stawał przeciwko majestatowi naszemu?
— Tak jest... — rozległa się spokojna odpowiedź.
— Toś uciekał z pod Guzowa? — ciągnął, coraz bardziej drwiąc, król, zamierzający poniżyć i spostponować sławnego junaka.
— Byłem rozbity wraz z wodzem, któremu służyłem, — odparł Lisowski, — lecz zapomniałem o tej porażce dawno.
— Jakto zapomniałeś? — spytał król gniewnie.
— Pamiętam ino zwycięstwa, miłościwy panie, a było ich dużo, bo samych grodów warownych zdobyłem więcej, niż inni, co na wodzów się kreują, miast widzieli!
Podniósł pan Lisowski głowę i zaczął recytować płynnie, rzekłbyś czytał z pisanego:
— Zwycięstwa nad Tatarami na brzegach Prutu i na Multanach, nad Szwedami pod Derptem, Kirholmem i w innych miejscach, pod wodzą panów Niewiarowskiego i Sapiehy; na Rusi — pod Briańskiem, Zarajskiem, Rzezanią, Tambowem, Astrachaniem. Czyż mam dłużej wyliczać, aby najjaśniejszy pan zrozumieć raczył, iż mogłem zapomnieć o winie swojej po tylu zwycięstwach a nadzieję żywić, że i mój król nie popamięta mi błędów moich, że łaskawie spojrzeć raczy na czyny cne...
Panom aż krew nabiegła do twarzy na tak śmiałą a rezolutną odpowiedź.
— Infamis jesteś i nie nam — Dymitrowi służyłeś! — rzucił król.
Panowie przybledli na myśl, co na to odpowie zuchwały pułkownik.
— Miłościwy panie, za rokosz pana Zebrzydowskiego już trzy lata temu wypadła ogólna amnestja. Ja się o nią nie upominałem, bo w innej stronie krwawe żniwo zbierałem. Sam sobie amnestję przed infamją wypisałem temi tu bliznami, trudami wojennemi, odwagą, jak powiadają, rycerską i junacką! A przecież Wy, dumni, wysoko urodzeni panowie, zwykli jesteście mówić: „czy to infamis dla rekuperowania czci taką czyni odwagę?!“ Tak myślę o owej infamji, która nie wadziła hetmanom Żółkiewskiemu, Chodkiewiczowi i Janowi Potockiemu mnie — infamisa na wyprawy maximi valoris posyłać, gdy innym na to ducha nie stawało!
Król oczy spuścił, bo wiedział, że zuchwały pułkownik prawdę mówił. Panowie zaś niemal z zachwytem łowili teraz każde słowo Lisowskiego.
— Herbu Jeż i sam — istny jeż! — pomyślał pan Piotr Sieniawski.
— A, że Dymitrowi służyłem — to służyłem! Ino cóż miałem czynić? Potężni, co w rokoszu brali udział, sianem się wykręcili, a nas — chudopachołków mogli do wieży wrzucić, albo na gardle skarać. Miałżebym na takową fortunam czekać? Pobiegłem do Dymitra, a co z tego wynikło, miłościwy panie? Oto możesz ręką syna swego tron moskiewski ku sławie i zdrowiu Rzeczpospolitej dzierżyć i siłami moskiewskiemi Turków i Tatarów pognębić po wieczyste czasy, kły im wyrwawszy, niczem żmii jadowitej!
Popatrzył pan Lisowski długą chwilę na wszystkich i, nagle porwany jakąś myślą, znowu jął wyrzucać chrapliwym głosem:
— Cisnąłeś mi w oczy, miłościwy panie, Dymitrem? A czyż to ja jeden za nim poszedł? A wojewoda sandomierski Mniszech? A kniaziowie Konstanty i Adam Wiśniowieccy? A kardynał Maciejowski? A Sanguszko, Różyński, Zborowski, Samuel Tyszkiewicz, Lanckoroński, Bobowski, Sapieha nie poszli? A ty, miłościwy królu, czyś nie pomagał mu przez Żółkiewskiego i Zamojskiego zrazu tajnie, a potem jawnie, gdy to wraz z carycą Maryną twoi posłowie Oleśnicki i Gąsiewski do Kremlu zjechali i w twojem imieniu przemawiali? W czemże to moja tak wielka wina? Ja — chudopachołek, człek od szabli, nie od księgi — winien, omal na zdrajcę kreowan, a ci możni, wielcy, przy majestacie stojący — jako jagnięta białe! Czy źle mówię?
— Jako żywo — szczera prawda! — zakrzyknął pan Stefan Potocki.
Król spojrzał na dworaka gniewnie i milczał.
Nikt się więcej nie odzywał. Słychać było, jak zgrzytało wahadło zegara gdańskiego, stojącego w rogu komnaty.
Nareszcie król podniósł głowę i, wzruszając ramionami, spytał:
— Dziwno nam, że hetman litewski takiego znamienitego gońca do nas pchnął i że waść tego się podjąłeś?
— Pismo warte jest gońca stokroć znamienitszego, najjaśniejszy panie! — natychmiast odparł pułkownik.
Król złamał pieczęcie i czytać zaczął.
Twarz jego pochmurniała coraz bardziej, oczy ciskały błyskawice, lewa dłoń biła w aksamit fotela.
— Hetman nie był po uczcie, gdy pismo to do nas układał? — zapytał drżącym z gniewu głosem.
— Pisząc, płakał i włosy na sobie rwał pan Chodkiewicz — cicho odpowiedział pułkownik i nagle, jak długi, runął do nóg króla.
— Panie!... królu miłościwy!... — rwały się bezładne, gorące słowa. — Nie zwlekaj!... Ruszaj pod Moskwę!... Ostatnia już bije godzina!... Teraz zwycięstwo i długie z Rusią przymierze lub skojarzenie... Później tylko śmierć, zagłada... hańba!
Z niechęcią odsunął od siebie król błagającego rycerza i rzekł:
— Wstań, waść, i opamiętaj się! Nie wiesz chyba, jak zuchwałe pismo przysyła nam pan Chodkiewicz? Widać, zamierza w pana Zebrzydowskiego vestigia sequi[14] pan hetman litewski? Może pozwie nas na nowy sejm inkwizycyjny? Cha! Cha! Doradcy, viri doctissimi, sapientissimi! Pan Chodkiewicz nie do rad, ino do wojny przeznaczon jest przez nas!... Fidelis filius patriae![15] Wielu jest takich, jeno wszyscy de privatis[16] myślą! Pan hetman voluntatem nostram a se alienat![17]
Pan Lisowski powstał i nic już nie mówił.
Zrozumiał wszystko. Wiedział to i przeczuwał, siedząc w obozie lub dumając przy ogniskach podczas dalekich zagonów, musiał jednak naocznie się przekonać, jak św. Tomasz ręką własną dotknąć broczących krwią ran ojczyzny.
Uspokoił się odrazu. Stanął znowu przy progu, wyprostowany, groźny i drapieżny.
— Pisze pan Chodkiewicz, abyśmy waćpana, mości pułkowniku, do królewicza dopuścili. Preces repudiamus summo imperio nostro![18] Słyszysz waść?!
Król był tak wzburzony, że pięściami bił w poręcze fotela.
Panowie milczeli.
Lisowski stał niewzruszony.
Zdawaćby się mogło, że nie słucha i nie patrzy na miotającego się Zygmunta.
— Waść za godzinę Wilno opuścisz, nic tu po tobie! Hetmanowi litewskiemu oznajmij, że odpowiedzi nie dajemy! — krzyknął król.
— Słucham, wasza królewska mość, i wnet odjeżdżam, bo — nic tu po mnie...
Król skinął ręką.
Pan Lisowski skłonił się szybko i wyszedł.
Zygmunt przeszedł się kilka razy po komnacie i zaczął żegnać panów, którzy radzi byli odejść, bo nastała ciężka, kłopotliwa chwila.
W komnacie pozostał tylko uśmiechnięty, gładki ksiądz jezuita Warszewicki. Bacznie śledził zmienne oblicze króla i w pewnej chwili rzekł:
— W takich to tak zwanych junackich duszach lubują się panowie Żółkiewski, Chodkiewicz i inni, co sami siebie na vero filii fideles Poloniae[19] kreowali! Tymczasem tacy to zakałę i bunt w wojsku szerzą...
— Nie mów tak, ojcze duchowny, bo to istotnie są wierni Polacy! — zawołał król niespodzianie. — Na takich polegać w każdej potrzebie można, aby tylko do siebie przywiązać, a o to wszakże nie trudno. Są to, bowiem, dusze prostacze... Irasco nobis, żeśmy pozwolili sobie iracundia inflammari[20] i tego rycerza znamienitego od nas odtrącili! Pobiegnij-no, ojcze, i zawróć pułkownika Lisowskiego!
Ksiądz pośpieszył z komnaty, a król usiadł w fotelu i już przybrał zwykły sobie dobrotliwy i łaskawy wyraz twarzy, gdy jezuita powrócił i oznajmił, że goniec, wyszedłszy od króla, natychmiast odjechał.
— Peccavi! Melioribus annis[21] musimy to naprawić! — mruknął zmięszany król i dodał: — Pozostaw, ojcze, nas, bo musimy myśli zebrać de publicis. Rychło marszałek koronny przybędzie...
Ksiądz Warszewicki cicho wyślizgnął się z komnaty i zniknął za kotarą.
Król długo nie mógł się uspokoić. Chodził z kąta w kąt, głęboko zamyślony. Ciężkie dumy trapiły go.
Mruczał sam do siebie. Myślał na głos:
— Na Boga żywego!... Czyż winien jestem? Moskwa nie chciała wiary katolickiej prawdziwej przyjąć i do stóp Ojca Świętego paść... Dymitr pierwszy śmierć zato poniósł od bojarów i drużynników pałacowych... A przed tem? Ujrzawszy się mocnym na tronie moskiewskim i w pomoc papieską ufny, już zamach knuł, aby koronę polską nam wyrwać... Jeszcze żyją w Rzeczypospolitej tacy, co już raz na to się targnęli; targnęliby się raz jeszcze... Czyżby i syn nasz, trzymający berło nad największą dzierżawą[22] nie zwrócił miecza przeciwko nam? Przecież nawet w jednej zagrodzie waśni się ojciec z synem, a cóż dopiero, gdy obaj na tronie zasiądą?! Byłoby tak, nie inaczej!... Tem rychlej i łatwiej, że Władysław musiałby wiarę grecką przyjąć, a wtedy, o byle co wojna rozgorzeć by się mogła... Panowie polscy pociągnęliby na stronę królewicza... nie naszą... Tak! Tak! Tedy jakaż korzyść dla Rzeczypospolitej i naszej osoby, że na tronie moskiewskim zasiądzie jeszcze jedna gałęź Wazów? Siedzi ona i na tronie szwedzkim, a ja należnej mi korony nie mam, Rzeczypospolita zaś — pokoju... Nie! Tylko siłą miecza zmusimy Moskwę do przyjęcia tego, co jej rozkażemy... Prima conditio[23] — wiara święta, katolicka! Bez niej ominie nas pomoc Ojca Świętego i naszego sojusznika cesarza... inaczej nie dojdziemy do korony, porwanej nam przez uzurpatora. Nigdy! Tylko wojna! Czasu mamy dużo przed sobą... Zima nadchodzi... niesposobny to czas na wojnę... Na wiosnę!... Na wiosnę!...
Takie to zapadło postanowienie królewskie wtedy, gdy pan Aleksander Lisowski mijał już ostatnie zabudowania przedmieścia wileńskiego i wyjeżdżał na szlak smoleński.
Mroczna była dusza rycerza i ból straszny palił ją.
Bódł konia ostrogami, aż jęczał i rzucał się, jak szalony, rudy bachmat. Pędzący za pułkownikiem pachoł — Kałmuk Kazi, którego niegdyś wziął ze sobą ze stepów nadkaspijskich, głową kręcił i cały w słuch się zamienił, bo Lisowski rzęził i syczał przez zęby:
— Przybysz!... Obca krew!... Nie na takich... nie na takich natrafiłeś... mości królu!... My...my... w tan pójdziemy... takie pochodnie zapalimy, że na cały świat łuny padną... My ciebie za uszy... za brodę... na tę wojnę zawleczemy... boś gotów jej zaniechać... Nic ci, królu, do honoru rycerskiego... ale dla nas ino w niem życie!...
Nagle podniósł się w strzemionach i strasznym głosem krzyknął:
— Naprzód! W konie!
Kazi odpowiedział swemu „atamanowi" chrapliwym okrzykiem i, rękę położył na głowni szabli.
Pędzili jak widma czarne, jak duchy nocne, w zawody z wichrem jesiennym szalejące...
- ↑ W szczęściu i pomyślności.
- ↑ Iść do więzienia.
- ↑ Tak „klapnęła“ sława tego świata („clapsit“ zamiast „transit“).
- ↑ Wpaść w niełaskę.
- ↑ Żądać rachunku z powodu carów w więzach.
- ↑ Duma.
- ↑ Wojnę prowadzić.
- ↑ Zmusić do ucieczki w popłochu.
- ↑ Jest to mi wstrętne.
- ↑ Pluskwy.
- ↑ Boję się Danajczyków nawet, gdy dary przynoszą.
- ↑ Przerażające.
- ↑ Sławny mąż.
- ↑ Pójść w ślady.
- ↑ Wierny syn ojczyzny.
- ↑ Prywatne sprawy.
- ↑ Zniechęcił do siebie.
- ↑ Żądać rachunku z powodu carów w więzach.
- ↑ Prawdziwie wierni synowie Polski.
- ↑ Gniewam się na siebie, że pozwoliłem sobie zapalić się gniewem.
- ↑ Zgrzeszyłem! Gdy nastaną lepsze czasy, naprawić to musimy.
- ↑ Państwo.
- ↑ Pierwszy warunek.