Lisowczycy/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
ZEW SŁAWY.

Noc ciemna roztoczyła dokoła zwoje powiewającego płaszcza czarnego. Wiatr zimny smagał nielitościwie. Coraz częściej zaczynał mżyć drobny deszcz jesienny. Droga rozmiękła. Z pod kopyt koni, unoszących Lisowskiego i pachołka, leciały grudki błota, a nieraz chlupotały kałuże zbierające się w wykrotach i kolejach, przerżniętych kołami wozów. Jechali pustkowiem, bo w one czasy zatargów z Moskwą, ludziska opuścili okolice, nawiedzone przez wojnę, a jeszcze bardziej trapione postojami własnych chorągwi.
Z obu stron drogi podstąpiły lasy, a na odkrytych polach widniały do majaków straszących podobne wierzby rosochate, o gałęziach, niby zjeżone włosy na głowie potwornego węża, wytykającego łeb i szyję z czarnej ziemi.
Zdawało się, że nikt nie mógł sunąć tak szybko, iście wilczym pędem, jak ci dwaj jeźdźcy, w milczeniu mknący w mroku nocnym. Rwali naprzód, prawie nie zwalniając biegu. Raz tylko stanęli, aby przenieść siodła na luzaki, i — znowu pędzili przed siebie.
Trudno było znaleźć innych, bardziej wytrzymałych jeźdźców, a jednak Kazi już kilka razy stawał w strzemionach i głową kręcił, nadsłuchując. Wreszcie porównał się z Lisowskim i rzekł chrapliwą, łamaną mową, mięszając słowa ruskie, tatarskie, polskie i ukraińskie:
— Bogadyr[1], tri „mori“[2] bieżą za nami, jak syromachy[3] prytko[4]...
— Słyszę! — odparł Lisowski i konia harapem smagnął.
Pędzili znowu w milczeniu, lecz coraz wyraźniej dochodziły odgłosy szybkiego biegu trzech koni. Nieznani jeźdźcy zbliżali się tak błyskawicznie, że pułkownik aż się zdziwił i pomyślał:
— Ależ bachmaty muszą mieć przednie!
Nie zdążył pan Lisowski tej myśli się wyzbyć, gdy trzech jeźdźców, pochylonych do grzyw końskich, przeniknęło jak widma, obrzucając go błotem i oparami zgrzanych koni.
— Stój! — huknął pułkownik.
Jeźdźcy nic nie odrzekli, tylko ostatni z nich odwrócił się na chwilę. W ciemności błysnął ogień, zagrzmiał strzał i kula, przeciągle gwizdnąwszy, zginęła w gąszczu lasu.
— Do djabła rogatego! — uśmiechnął się Lisowski. — Zmykają przed pościgiem — nie inaczej! Ależ rezolutne chłopy! Bez zwłoki za pistolety! Ho, ho!
Kazi znowu zajechał zboku i, trącając strzemieniem o strzemię pułkownika, cmokał głośno i oczy przewracał:
— Aj — aj — aj! Sajn mori! Sajn mori, bohadyr![5]
Kazi znał się na koniach, bo całe życie w stepach astrachańskich spędził na siodle.
Że wierzchowce spotkanych jeźdźców były dobre, rozumiał to i sam Lisowski. Przegonić jego rudego bachmata, a teraz odbiec tak daleko, że nawet szczękania podków nie słyszał pułkownik, na to potrzebne były konie wysokiej krwi.
Na drugi dzień przed wieczorem Tatar spostrzegł na drodze odłamek podkowy i uśmiechnął się:
— Teraz dogonimy tamtych, bo jeden koń bez podkowy kuleje! — pomyślał.
W godzinę później zatrzymał się pan Lisowski na nocleg w karczmie żydowskiej. Po posiłku chciał przejść do sąsiedniej izby, lecz żyd sprzeciwił się, mówiąc płaczliwym głosem:
— Pokornie proszę, jaśnie wielmożnego pana ostać tu... Jak dzieci swoje kocham, pokornie proszę!
— Co tam masz, karczmarzu? — groźnie zapytał pułkownik.
— Oj! Oj! — zaczął trząść brodą i szeptać żyd. — Trzech młodych panów dziś w południe przybyło... Kazali mi nikogo do nich nie wpuszczać... dukata za to dali... Powiedzieli mi jeszcze tak: „Jeżeli kto tu do nas się wedrze, to jemu i tobie gnaty połamiemy!“ Jak swoje dzieci kocham, na świętą torę przysięgam, że tak powiedzieli!
— Ho, ho! — zaśmiał się pan Lisowski. — To jacyś kawalerowie z fantazją zgoła rycerską?
Żyd śmiał się w kułak i szeptał:
— Oj! Oj! To zupełnie jeszcze młode wyrostki...
— Tak? — zapytał Lisowski. — A co tu robią?
— Dwa konie podkowy zgubiły. Kowala niema, bo zbiegł niedawno, gdy lisowczyki z Wilna ciągnęli... Sami sobie panowie podkowy wykuwają... Chi! Chi! Jak dzieci swoje kocham, tak prawdę mówię!
Pan Lisowski istotnie słyszał odgłosy młota kowalskiego, donoszące się z podwórza, więc uwierzył karczmarzowi.
— Słuchaj! — rzekł do niego. — Masz dukata, a gdy goście z kuźni powrócą do izby, powiedz im, że chcę się do kompanji zaprosić. A teraz pierzynę dawaj i siennik dla pachołka. Koniom obroku dosyta nasyp, a terlic nie zdejmij czasem, bo zgrzane mocno!
— Aj — aj — aj! Czyż ja to mało rycerskich koni u siebie miał? — kręcił głową żyd, wybiegając z izby.
Pan Lisowski usłyszał po chwili głosy za ścianą.
Tajemniczy młodzieńcy powrócili z kuźni.
Jeden z nich mówił wesołym głosem:
— Kowale z nas nietędzy, mili moi! Może młot za lekki, nie podręczny, bo co uderzę, — na placek żelazisko rozbiję! No, ale podkowy taki są i wcale nie byle jakie... Do Smoleńska zdzierżą.
Pan Lisowski szybko otworzył drzwi i wszedł.
— Czołem, waszmościom! — rzekł, uważnie rozglądając się po izbie.
Ujrzał trzech wyrostków o twarzach dzieciaków. Jednak były to dzieciaki zuchwałe, zadzierzyste i czupurne.
Jeden z nich natychmiast podszedł do pułkownika i spytał groźnie:
— Ktoś zacz? Poco wchodzisz bez opowiedzenia się?
Lisowski się zaśmiał.
— Komuż miałem się opowiedzieć, gdy hajduków nie macie przy sobie? Jestem Aleksander...
— A bądźże nawet królem Zygmuntem! — przerwał wyrostek. — Nic tu po waści...
Jakby piorun trząsł w pułkownika. Zawirował w powietrzu, porwany jakąś potężną mocą i wypadł z izby, niby kamień, ciśnięty z procy.
— Dobranoc jegomości! — rozległy się drwiące głosy z poza ściany.
Lisowski podniósł się i zaczął śmiać się głośno i wesoło.
— Dobranoc waszmościom! — odkrzyknął. — Dziękuję, bo upadłem właśnie na pierzynę.
— Tam też i mierzyłem! — odpowiedział młody, zawadjacki głos.
Chłopcy przyczaili się, jak myszy, i sprawowali się tak cicho, że, gdy przed świtem pan Lisowski wyszedł z izby, aby konie obejrzeć, wyrostków nie było już w karczmie.
Żyd, jęcząc i stękając, skamłał:
— Oj! Oj! Już ja — trup... I to za marne dwa dukaty! Oj! Oj! Ja już konam!...
Istotnie karczmarz miał siniec przez cały policzek i przewalał się, pochylony na lewą stronę.
— To oni tak cię uraczyli? — zapytał Lisowski ze śmiechem.
— Oni... za to, że jaśnie wielmożny pan był u nich i do konfidencji doszedł... — odparł poturbowany żyd.
— A... doszedłem, doszedłem! — zaśmiał się pułkownik. — To bardzo dworscy panowie i osiłki naschwał... Żałuję, że odjechali już!
— Oj! Niech ich choroba zdusi! Niech ich własny ojciec i matka odstąpią!.. Zbóje... opryszki... niczem lisowczyki — rozpoczął karczmarz.
— Słuchaj-no, żydzie — mruknął pułkownik. — Widzi mi się, że ja ci poprawię z drugiej strony, abyś był jednakiej maści, no, i chodził równo... Milcz, wraża krew, bo ubiję!...
Karczmarz w jednej chwili skoczył w kąt izby i wcisnął się za piec, bełkocąc:
— Ja nic... Ja nic... Oj! Oj! Biednego człowieka krzywdzą... Oj! Oj! Jak dzieci swoje kocham... ja nic!
Pan Lisowski cisnął dukata na stół i wyszedł z karczmy.
Pędził znowu, jak szalony, lecz młodzików nie dogonił.
— Ależ bachmaty mają te szczuki[6] zubaste! — myślał pułkownik i uśmiechał się, przypominając zajście w karczmie.
Później jednak przyszły niewesołe myśli i jechał już ponury i stroskany aż do Smoleńska.
Zatrzymał się w kwaterze pana Chodkiewicza i, odesławszy pachołka z końmi, wszedł do hetmana.
Pan Chodkiewicz aż za głowę się schwycił.
— To już powróciłeś, waść? A może jakiś przypadek w drodze? — spytał.
— Powróciłem, wasza dostojność, — odpowiedział rycerz. — Król na list nie odpisał i mnie do królewicza iść zakazał władzą swoją.
Hetman spuścił głowę.
— Gniewny jest na mnie za pismo? — spytał po chwili.
— Zuchwałem je nazwał i w poczet niedruhów swoich Waszą dostojność raczył król jegomość zaliczyć — rzekł Lisowski.
Hetman o nic więcej nie pytał. Namyślał się długo.
Wreszcie rzekł:
— Idź waść, mości pułkowniku, wypocznij, a w południe przychodź. Wolny będę. Posilimy się razem i ogadamy to, co postanowić ninie należy!
Lisowski skłonił się i kwaterę hetmańską opuścił.
Zostawał jeszcze spory kawał drogi do obozu, gdy usłyszał krzyki, nawoływania, trzask łamanych desek i pokrywający cały ten zgiełk i hałas tubalny głos pana Jarosza Kleczkowskiego, który hetmana lisowczyków podczas jego nieobecności zwykle zastępował.
— Razem po pięciu! — huczał bas pana Jarosza. — Ręce związać! Żywcem brać!
Rozległ się tupot nóg, krzyk przeraźliwy, jęki i przekleństwa, któremi sypał namiestnik hetmana.
— Co do kulawej wiedźmy, za harce wyprawia Jarosz? — pomyślał Lisowski i szybko zdążał w stronę zabudowań, zajętych przez wojsko.
Nareszcie przez otwartą bramę, opuszczoną przez straż, wstąpił na obszerny majdan, ze wszystkich stron otoczony budynkami.
Dziwny widok przedstawił się oczom pułkownika.
Ludzie z łykami i sznurami do pętania koni, po pięciu wbiegali do domu, gdzie się mieściła kancelarja. Hałłakowali przytem, jak gdyby szli do ataku. W kancelarji ryk stał i łoskot niezwykły. Tak ryczy i kruszy wszystko mocarnemi łapy niedźwiedź, przez psy osaczony w barłogu.
Po chwili przez wyłamane okno i zerwane z zawiasów drzwi jeden po drugim powracali atakujący Kozacy.
Wylatywali z domu, jak jakieś nieznane, olbrzymie ptaki i, zatoczywszy łuk w powietrzu, z jękiem i krzykiem padali na ziemię.
Pan Kleczkowski stał na pustej beczce i szalał.
— Co najtęższe chłopy naprzód! Przez drzwi i okna! Żywo, bo łby pourywam! Naprzód! Naprzód!
Ludzie kopnęli się do nowego ataku.
Pan Lisowski aż usiadł na kupie kamieni w zdumieniu.
Już zaczynał się domyślać wszystkiego. Zabawiała go ta awantura.
Śmiał się na głos, widząc, jak, co który kozak przyskoczył do okna lub drzwi, zjawiała się natychmiast coraz to inna twarz młoda, niemal chłopięca, a zawzięta i zuchwała. Machały pięści i ludzie odbiegali z jękiem lub, ugodzeni w pierś i policzek, padali nawznak z przeraźliwym lamentem.
Niewiadomo, czemby się skończyła bitwa pod oknami kancelarji, gdyby nie nagłe zjawienie się hetmana.
— Stój! — krzyknął pan Lisowski. — Pułkownik Kleczkowski do mnie! Opowiadaj, waść, co się tu u was dzieje?
Zmięszany pan Jarosz zaczął recytować:
— Dziś przybyło trzech chłopaków na ochotnika do nas. Wyrostki małe, chuchra jakieś, myślę, więc powiadam, że takich nie bierzemy, bo nie wozimy ze sobą ani nianiek, ani kolebek. Na to rzeką mi hardo:
— Nie do waćpana przybywamy, ino do hetmana Lisowskiego, a on — człek wojenny — na Lisach się pozna. Lisowie my, bowiem, bracia stryjeczni — Marcin, Olko i Jan!
— Lisowie — dobre gniazdo, stare! — wtrącił hetman.
— A ja im na to gadam — ciągnął pan Kleczkowski: — Wynoście się do infimy[7] swojej, berbecie, bo nie chcemy, aby nowe na nas krzyki podnoszono, że to ściągamy do siebie nieletnich...
— No i cóż oni na to? — zapytał Lisowski.
— Usiedli sobie na ławach i powiadają, że skoro przyjechali do wojska, to w wojsku ostaną.
— A waćpan zacząłeś wyrostków wyrzucać? — zaśmiał się Lisowski...
— Jako żywo, ino oni mi już z półsetki ludzi poturbowali — mówił zmięszany pan Jarosz. — Osiłki to, chociaż dzieciuchy, jak się widzi...
— Mówiłem, że setny to ród! — rzekł wesoło Lisowski. — Znam ja jednego z nich. Zaraz się z nimi rozmówię.
Pan Lisowski poszedł do kancelarji i, stanąwszy przed oknem, rzekł grzecznym, chociaż drwiącym głosem:
— Jestem pułkownik Lisowski. Waszmościowie chcieli mi sprawę swoją wyłuszczyć? Bardzo proszę! Słucham!
To mówiąc, wszedł do kancelarji i nagle parsknął głośnym śmiechem.
Ujrzał bowiem groźny pułkownik trzech wyrostków barczystych, walką zagrzanych, a teraz wylękłych, niemal drżących i bladych.
Jeden z nich nagle zatoczył się i upadł na ławę, szepcząc dygocącemi wargami:
— Hetman Lisowski!... Hetman Lisowski! — Rad jestem waćpana bliżej poznać! — ze śmiechem zawołał pułkownik. — W karczmie nie miałem czasu zapytać o godność. Z kim-że to proszę mam zaszczyt?
— Jestem... jestem... Mar... Marcin Lis... — jąkał się chłopak, wylękłym wzrokiem patrząc na rycerza.
— A ci kawalerowie?
— Też Lisy... stryjeczni moi... Olko i Jan... Zbiegliśmy z domu do wojska, bo rodzice nie dali zezwolenia... My zaś wysiedzieć po dworach i konwiktach nie możemy... Garście mamy... i ochotę...
— Aha! — zgodził się Lisowski.
— ...i szablą robić sposobni... na wojnę iść chcemy... pod pana hetmana znakiem — zakończył chłopak i w oczy pułkownika patrzył błagalnie.
— Pod moim znakiem? — zapytał Lisowski. — Bardzo się to waćpanom chwali, ino pocóż tyle swoich znaków na skórze moich ludzi porobiliście?...
— Gwałt nam zadać chciano... nie po kawalersku się obejść, — broniliśmy się... — tłumaczył Marcin Lis.
— Jako żywo... ujma honorowi! — dodali Olko z Janem.
— A mnie waćpan na łoże też niebardzo troskliwie rzuciłeś? Czy to też za obrazę honoru? — spytał, udając gniew, Lisowski.
— Nie wiedziałem, że taka osoba wchodzi do nas... Obawialiśmy się pościgu rodziców, więc gnaliśmy i w dzień i w nocy — mówił wyrostek.
— Zacne macie konie... — zauważył Lisowski.
— O zacniejsze trudno! — zawołali chłopcy. — Cioteczny nasz brat, pan Władysław Haraburda, dał nam je, aby nie dogoniono nas w drodze. Bachmaciki to tatarskie, z Dzikich Pól przywiedzione.
— Zacne! — powtórzył pułkownik.
— Zacne! — jak echo odpowiedzieli młodzi Lisowie i nagle, jak na komendę, padli na kolana przed Lisowskim, wołając już z płaczem:
— Nie wyganiaj nas, panie hetmanie, weź do siebie, nie oddawaj nikomu! My ci się zasłużymy! Niczego się nie uboimy, w posłuchu, w karności sekundować ci we wszystkiem będziemy.
— Nie wiem, czy będę miał z was pociechę? — spytał Lisowski z uśmiechem.
— Będziesz, panie hetmanie, przysięgamy! — wołali. — Już my się niczego nie ulękniemy nigdy! Wszystkiego dokonamy, co nam każesz!
— Spróbuję... spróbuję, może, rychło nawet — szepnął Lisowski. — Zostawajcie więc!
Chłopcy rzucili się do nóg pułkownika, obejmowali go za kolana, całowali po rękach i wykrzykiwali ochoczo słowa niezrozumiałe, radosne.
— A zato, że pobiliście półsetki z regimentu pułkownika Kleczkowskiego — do jego rot pójdziecie, bo on w sam raz dowódca nad takimi urwipołciami, wilkołakami! — zadecydował pułkownik.
— Dziękujemy! Żyć i umierać przy twoim boku, hetmanie przesławny! Vivat, niech żyje hetman Lisowski! — darli się chłopcy, jak gdyby ich ze skóry obłupiano.
— Cichajcie! — upominał ich Lisowski i krzyknął:
— Jarosz, chodź-no tu! Weź tych basałyków i na naszą modłę przerób, naucz, bo to nie Lisy, jeno wilczyska zadzierzyste, wściekłe!...
Odszedł pan Lisowski, przebrał się i znowu podążył do kwatery hetmana litewskiego. Pilno mu było rozmowy dokończyć i do czynu przystąpić, albowiem już postanowienie niezłomne w duszy rycerskiej zapadło.
Pan Chodkiewicz zajęty był rozmową z przybyłymi z Warszawy posłami na sejm i, chcąc ich do ofiar na wojnę pobudzić i zmusić do gardłowania za sprawę, w ich obecności bojarów na nowe posłuchanie wezwał.
Posłowie z podziwem słuchali błagań Moskali i rozumieli, że wojna moskiewska nie jest zgoła „iniuriam”,[8] o czem coraz głośniej krzyczeli wrogowie hetmana Żółkiewskiego, lecz rzeczą, w znaczne dla Rzeczypospolitej korzyści brzemienną.
Pan Chodkiewicz rad był z przebiegu posłuchania, gdy nagle bojarowie pokpili sprawę.
Jeden z nich zaczął mówić:
— Ruś czeka na prawego pana i rada będzie widzieć królewicza waszego na tronie Rurykowym, jeno nie dopuszczajcie gwałtów i krzywdy, która się dzieje od waszych wojsk. Czołem przeto bijemy, abyście atamana Lisowskiego na Ruś nie puszczali. Pije on krew naszych ludzi, jak wilkołak, grody i wsie pali i wszelkie bezprawie czyni. Imię jego, jako mór i pożoga! Boi się go lud i nienawidzi!
— Czy wasi wojewodowie Skopin, Lapunow i Chowańskij lepsi byli dla nas? — wtrącił hetman.
— Oni bronili swojej ziemi, a ataman Lisowski zagony na nasze połacie zapuszcza, śmierć i zniszczenie sieje, niby kara Boga! — odparli bojarowie.
— Wojna okrutna jest zawsze, twardą, nie łaskawą ręką prowadzona, — starał się hetman złagodzić słowa wysłańców moskiewskich, lecz rozumiał, że sejmowi panowie już się namyślać i wahać zaczęli.
Po skończonej naradzie, przyjął hetman pana Lisowskiego.
Pułkownik spostrzegł, że pan Chodkiewicz stroskany był i smutny.
Hetman chodził po komnacie i milczał. Pułkownik czekał aż hetman przemówi pierwszy.
— Nienawidzą ciebie bojarowie... — rzekł pan Chodkiewicz. — Powiadają, że jako mór i pożoga jesteś! Prosili, aby ciebie nie posyłać na Ruś... Co powiesz?
Pułkownik obojętnie wzruszył ramionami.
— Wiem o tem, wasza dostojność! Nie masz grodu, gdzieby na mnie nie czyhano. Do nikogo strzałą zatrutą nie mierzą, ino do mnie! Tajnych zbójów zdradliwych do mego obozu nieraz posyłano. Już niejednemu z nich rzemienie z grzbietu zrywać kazałem...
— Źle to, iż ciebie nienawidzą okrutnie!... — mruknął hetman.
Pan Lisowski śmiać się począł cicho.
— Dobre to, nie złe! Moskale, gdy mieli dobrotliwych carów — burzyli się i wojny domowe wszczynali. Iwan Groźny na pale buntowników wbijał i po więziennych lochach głodem morzył — za wielkiego przeto poczytują go cara. Na Rusi jeno okrutną ręką do posłuchu dojść można, wasza dostojność! Nie virtutes i misericordia,[9] lecz siła i postrach rządzić owym krajem winny. Najokrutniejszych, najkrwawszych tam wielkimi nazywać zwyczajni są.
Pan Chodkiewicz milczał. W duchu zgadzał się z Lisowskim, bo Ruś znał dobrze i w duszę jej ludu przeniknął głęboko.
Potrząsnął więc głową i rzekł:
— Prawda jest w słowach waści, mości pułkowniku, jeno z owych skarg impedimentum[10] znaczne wyniknąć może na sejmie.
Pan Lisowski wciąż śmiał się głucho i groźnie.
— Z tem przychodzę do waszej dostojności — powiedział nareszcie. — Przedtem jednakże relację zdać o słowach króla muszę.
Obszernie, nic nie tając, opowiedział pułkownik o rozmowie z Zygmuntem, a gdy skończył, rzekł:
— Już nie mam żadnej nadziei, wasza dostojność! Król bez animuszu, opieszale na tę wojnę spogląda okiem niechętnem, bo widzi mu się wciąż odwet na Szwedach za konfuzję pod Linkoeping.[11] Będzie się starał z imprezy moskiewskiej wycofać co najrychlej... Mamyż i my iść za nim? Tyle krwi wylano za rubieżą, tysiące szczerych wojowników ziemię ruską gryzie!
Hetman milczał, oczy wbiwszy w ziemię, więc Lisowski ciągnął dalej, zapalając się coraz bardziej:
— Królewskie słowo na zajęcie tronu moskiewskiego padło. Czyż mamy ścierpieć, że majestat królewski za oszusta poczytywany będzie? Czyż nie pomścimy rzezi kremlińskiej? Czyż patrzeć będziemy spokojnie, że owe mrowie moskiewskie w siłę wzbierać pocznie, aż nam na naszej ziemi łuną w oczy zaświeci i mordem nawiedzi? Czyż bezsławnie powrócimy do naszych dworów i żalić się będziemy po niewczasie? „Co było łoni, tego nikt nie dogoni“ — mówi stara gadka, a inna znowu dodaje, iż „każde ciele znajdzie swego rzeźnika“. Tak i z Rzeczpospolitą będzie, jeśli na cielę sama się przerabia...
Hetman słuchał uważnie i rzekł cicho:
— Nie było nas — był las; nie będzie nas, będzie las...
Lisowski za głowę się porwał i zawył. Zdawało się, to wilk zgłodniały w noc zimową wyje rozpaczliwie.
Pan Chodkiewicz aż się żachnął. W oczach jego przerażenie miotać się zaczęło.
Trwało to jednak niedługo, bo pułkownik uspokoił się szybko, tylko jeszcze bardziej ponurym się stał i już na hetmana nie patrzył.
Wystawiwszy naprzód głowę i ścisnąwszy zęby, mówił:
— A ja wam powiadam: biada wam! Ja z wami ręki do tego przykładać nie będę! Gdy mnie nie było, był las, lecz, gdy ja z wojskiem przez las przejdę, tam on już nigdy nie powstanie!... Jestem infamis i infamisem pozostanę, wasza dostojność, tylko, że, gdy wy dla racji stanu, cha, cha! łaskawie pozwalacie panu Gosiewskiemu i odważnemu rycerstwu zginąć w Moskwie, gdy ze łzami i pokorą patrzeć będziecie, jak Moskale pozrywają polskie chorągwie z basztów kremlińskich i w proch i błoto je cisną, — ja tego nie zdzierżę i na to nie zezwolę! Uczynię, co mi serce nakazuje, aby Ruś postrach przed Polszczą miała i nie ważyła się porywać na nią, aby groza oręża naszego długo jeszcze błyskawicami świeciła od Wołgi do Smoleńska... aby... aby... Eh! A później oddajcie infamisa Lisowskiego katom, a, jeśli taka wola będzie, to i Pożarskiemu, który po swojemu poigra ze mną, a ujrzycie, czy będzie on łaskawszy dla Lisowskiego, niż Lisowski był dla jego wojewodów i drużynników... Niech w was pioruny biją!...
Chociaż mowa była zuchwała, pan Chodkiewicz milczał.
Pułkownik stał już spokojny i nieruchomy. Powiedział wszystko, co kamieniem i trucizną leżało mu na sercu.
— Możesz odejść, waść! — powolnie wymawiając każde słowo, rzekł hetman. — Swój sąd wydam rychło... a pomnij, żeś mówił do prywatnej osoby, nie do hetmana, pod którego wodzą służysz... Pomnij!
W głosie pana Chodkiewicza zaczynała się podnosić burza.
Zuchwały jednak i zrozpaczony do reszty rycerz stał przed nim.
Lisowski podniósł głowę drapieżną i rzucił:
— Do hetmana, pod wodzą którego biłem się hen! po wszystkich rubieżach Rzeczypospolitej, mówiłem. Nie inaczej!...
Skrzyżowały się spojrzenia mężów, nieraz śmierci w oczy bez lęku patrzących.
— Co to znaczy? — spytał hetman. — Jawny bunt? Obelga, rzucona wodzowi?
— Mówię nie do króla Zygmunta Wazy, nie do złych doradców majestatu, do hetmana Chodkiewicza mowę swoją zwróciłem. Na sąd stanę sam... po powrocie z Rusi... po powrocie... Proszę o zezwolenie odejść. Czas na mnie!
Hetman milczał. Lisowski wybiegł z kwatery.
Był wzburzony i wściekły. Gdy go ujrzano na majdanie wojskowym, z ust do ust podawali sobie lisowczyki:
— Czuj duch! Djabeł złapał naszego hetmana...
Pułkownik wpadł do swojej izby i zamknął się w niej, rozkazawszy nikogo do siebie nie wpuszczać.
Padł na ławę i pogrążył się w ciężkiej zadumie.
Narazie nie uświadamiał sobie, jakiem łożyskiem płyną jego myśli, ale wkrótce oparł głowę na rękach i cicho jęczeć zaczął. Przyszła bowiem nań ciężka, męki pełna chwila rachunku sumienia.
Wstawała przed oczami groźna chwila rokoszu Zebrzydowskiego, pogrom pod Guzowem, ucieczka do Dymitra z dwoma stami kozaków Radziwiłłowskich i wojna na Rusi. Zewsząd płynęły potoki krwi, zbierały się w wielkie morze; szalało ono kraśnemi falami od Białego jeziora do lazurowego Kaspijskiego morza, od Wołgi do Siewierskiej i Smoleńskiej ziemi. Pałały łuny na czarnem niebie, miotały się płachty pożogi nad grodami, wsiami i łanami żyta; płynęły krzyki mordowanych, jęki rannych, łkania krzywdzonych, przekleństwa i błagania... Wszystko zniknęło nagle w wirze bitwy, w nawale okrzyków bojowych...
Dzika radość ogarnia serce rycerza, prostują się i kurczą palce, do szponów orła podobne, a oczy błyskają odwagą i drapieżną wesołością. Nagle wypływa z kurzawy i zgiełku bitwy obleśna twarz Samozwańca, obok Rożyński zuchwały, niemal plujący w oczy cara i harapem smagający jego dostojników, dalej, — dumne oblicze Maryny-carycy, która, pychą porwana, królowi swemu pismo ohurne posłała, a po śmierci Dymitra ukryć się w Rzeczypospolitej nie chciała, jako że „będąc panią narodów, carową moskiewską, wracać do stanu szlachcianki polskiej i znowu poddanką być nie może“[12].
— Dla kogo, dla kogo tyle krwi, tyle trudów i nieprawości uczyniono? Czyż nie rzuciło to jadowitego siewu nienawiści dla Polaków na Rusi? Czyż tą drogą miało iść sprzymierzenie dwuch pobratymczych narodów?
Jakież dręczące pytania, jakiż ból nieznośny! I nagle — świt i ukojenie... Przybywa hetman Żółkiewski i swawolnych wojowników do bitew na pożytek Rzeczypospolitej rzuca... Wszystko staje się prostem i zrozumiałem. Krew, jęki, łzy i przekleństwa, bojów zgiełk i zwada — już pełne są znaczenia i radością przepełniają serce. Żółkiewski, Sapieha, Lanckoroński, Gąsiewski i nareszcie Chodkiewicz — ich rozum rządzi, a rycerstwa dłonie krzepkie robią.
Znowu opada głowa Lisowskiego i oczy gasną w beznadziei.
Cóż teraz? Król i stany nie chcą wojny... Hetmani w niepewności ducha... Boże wielki i sprawiedliwy! Cóż robić, dokąd oczy zwrócić, do czego rękę przyłożyć?
Pada Lisowski przed obrazem świętym na kolana, korzy się, czołem uderza o deski izby i w pierś bije się z mocą i rozpaczą.
— Naucz, wyprowadź, doradź!... — szepczą drżące usta wojownika.
Słychać tylko głębokie, urywane westchnienia, głośne bicie serca i chrzęst zaciskanych w porywie modlitwy palców.
Stojący na czatach Kozak zaglądał przez szparę i drżał ze strachu.
— Czuj duch!... — szeptał do innego, który powtarzał to pułkownikom, czekającym na rozkazy przed domem.
— Czuj duch! — biegło szerzej i szybciej aż do najdalszych zakątków zabudowań, gdzie leża dla swego wojska przysposobił Aleksander Janowicz Lisowski, hetman lekkiej jazdy, infamis, bożyszcze zuchwałych „straceńców” i widmo, rzucające blady postrach na wrogów, jako mór i pożoga.
On zaś wciąż jeszcze korzył się przed Bogiem i namiętnym szeptem błagał o poratowanie myśli jego, zbłąkanych na drogach rozstajnych.
Bóg wysłuchał prośby rycerza. Zatętniły za oknami kopyta końskie i rozległ się głośny okrzyk:
— Do pułkownika Lisowskiego pismo hetmańskie!
Pan Lisowski wypadł na majdan i porwał z rąk gońca list pana Chodkiewicza.
Hetman litewski pisał krótko:
— Przybiegła sztafeta królewska. Miłościwy pan rozkazuje mi Kreml do wiosny utrzymać, albowiem wojna moskiewska ciąg dalszy mieć będzie.
Lisowski oczy ku niebu podniósł i zakrzyknął:
— Konia!
Za chwilę pędził do hetmana i, wbiegłszy do jego kwatery, z pokorą o przebaczenie za słowa gorzkie i niekarne prosił i zapytywał o rozkazy.
Hetman ścisnął go za głowę i rzekł:
— Widziałem ciebie pod Kircholmem, słyszałem, coś dokazał nad Prutem pod buławą Zamojskiego i Jana Potockiego — na Rusi... Lubię ciebie, boś rycerz, ale przejrzałem duszę twoją i kocham ciebie, jak syna, boś wierny, acz zbłąkany syn naszej wspólnej macierzy. W tej materji skończyłem! A teraz ad rem.[13] Jutro zaczynamy rwać ku Moskwie! Pójdziesz w przedniej straży, a uczyń tak, aby wojsko nieprzyjaciół na dużej przestrzeni rozciągnąć, abyśmy jak grotem przebić go mogli małemi siłami. Głoś, że idziemy pokarać zuchwałych zmienników, oręż przeciw prawego cara Władysława podnoszących... Gońca pewnego z pismem muszę pchnąć do oblężonego w Moskwie Gąsiewskiego. Dasz mi takowego, bo masz ludzi zuchwałych i przybiegłych, jak nikt inny.
Lisowski rękę hetmana w uniesieniu ucałował i, porwany radością i szczęściem, padł przed krucyfiksem, wiszącym na ścianie i modlić się począł krótko a żarliwie.
Z miłością i współczuciem skierował na niego hetman oczy mądre, rozumiejące ból i miotanie się ducha.
Sam w onej chwili nie był pewny wdzięczności królewskiej za to, co czynić zamierzał, nie widział też w mroku przyszłości szlaku dążących wypadków.
Nie wiedział pan Chodkiewicz, że chytry i chwiejny Zygmunt uląkł się swego wybuchu wobec groźnego, a tak bardzo potrzebnego dla sprawy Lisowskiego, od hetmana z pismem odręcznem przybyłego i, jak zwykle, zwodził niejasną, mglistą decyzją, sam zaś zamierzał wojnę z Moskwą przewlec i, pod naciskiem jezuitów, siebie, nie królewicza, na tron carów wprowadzić.
Obawiał się hetman chwiejności i niepewności myśli Zygmunta, lecz postanowił Rzeczpospolitą w wojnę moskiewską ostatecznie uwikłać, aby oderwać króla od zakusów na koronę Wazów, od wojny ze Szwecją i od wpływów cesarza, który Polskę do nowej wojny tureckiej i walki z reformacją popchnąć zamierzał.
Lisowski skończył modlitwę i wstał.
Z twarzy bił mu blask niezwykły, a z oczu, zawsze ponurych i groźnych, płynęła radość kojąca i łagodna.
— Jutro przed świtem wyjdę ze Smoleńska, a dziś po nocy wybiegnie jedna chorągiew moja pod Strójnowskim, — zaczął mówić. — Gońców pewnych dam do pana Gąsiewskiego.
To mówiąc otworzył okno i krzyknął do trzymającego konie Kozaka:
— Hunia, leć do kwatery i młodych Lisów, co wam wczoraj boki połamali, wołaj duchem! Z kopyta!
W kilka minut później trzech wyrostków stanęło przed panami.
Lisowski mówił do hetmana:
— Pewny jestem tych młodzianów, że potrafią pismo waszej dostojności naszym w Moskwie doręczyć. Sprawa to niełatwa i o głowę zaważyć może łacno. Suponuję jednak, że fantazja kawalerska i spryt szczęśliwie imć Lisów do pana Gąsiewskiego doprowadzą.
Wyrostki stali nieruchomi, zapatrzeni, tylko oczy im błyszczały jak młodym wilkom, i drgały wargi.
— Gotowi jesteście, waszmościowie? — zapytał pan Chodkiewicz, spoglądając życzliwie na młodzików.
— Gotowim! — odparli ochoczo, chórem.
— Znam Lisów! Dobra krew... — dorzucił hetman. — W lignickiej bitwie polegli przy boku Henryka Pobożnego, Piastowicza.
— Przodek nasz, Wacław Lis, cało wyszedł z owej bitwy i chanów znacznych na głowę pobił... — poprawił go Marcin Lis i głową chełpliwie potrząsnął.
— Drugi zaś przodek Jaksa z Targowiska w pierwszym szeregu Grunwaldczyków walczył, jako jeden z dziewięciu najsławniejszych rycerzy — dodał Jan.
— Dziadek nasz miecz jego w osobnej komorze przechowuje — dorzucił Olko. — Tak wielce ciężki, że jeno Marcinek może krzyż nim machnąć.
— Cóż to za Marcinek? — spytał już ze śmiechem pan Chodkiewicz.
— To ja! — zawołał, z dumą uderzając się w pierś, jeden z wyrostków.
— Bardzo to się chwali waści, że tak godnie moc Lisów, i, spero,[14] ich cnotę przechowujesz! — powiedział hetman.
— To się pokaże! — mruknął Marcinek i zębami zgrzytnął.
— Za godzinę przyjdziecie do kancelarji po listy! — zakończył rozmowę pan Chodkiewicz. — A na waści, mości pułkowniku, oczekiwać będę na wieczerzę, gdy to ostatnie narady mieć będziemy. Żegnam waszmościów!
— Dziękujemy z duszy — serca! — zawołali Lisowie, gdy wraz z pułkownikiem wyjechali już z dziedzińca kwatery hetmańskiej.
— Ha! — zaśmiał się Lisowski. — Ufam, że potraficie przemknąć się do Moskwy. Od czegóż jesteście Lisami z nazwiska i klejnotu, a wilkami z kłów? Jeżeli dojdziecie — korzyść dla Rzeczypospolitej będzie znaczna. Jeżeli was ubiją Moskale, korzyść na moją rękę wypadnie!
Wyrostki oczy wytrzeszczyli, patrząc na Lisowskiego.
Ten zaś parsknął śmiechem i rzekł:
— Bo macie spryt lisi, kły wilcze, a bary niedźwiedzie. Popsować możecie całe moje wojsko, basałyki miłe!
Śmiał się pan Lisowski, czego mu się oddawna nie przydarzyło, prychali w kułaki młodzi Lisowie i łokciami się trącali z wielkiej uciechy.




  1. Wódz (mong.),
  2. koń (mong.),
  3. wilk,
  4. szybko (ukrain.),
  5. Mong. słowa: piękne konie, wodzu.
  6. Z ruska — szczupaki.
  7. Niższa szkoła.
  8. Bezprawie.
  9. Cnoty i miłosierdzie.
  10. Przeszkoda.
  11. Gdzie Szwedzi odparli Zygmunta III, przybywającego na tron szwedzki.
  12. Słowa autentyczne.
  13. Do rzeczy.
  14. Spodziewam się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.