Lisowczycy/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
LISOWY TROP.

Wesoło gwarząc, szlakiem na Drohobuż jechało trzech młodych Lisów.
Młodzieńcy wcale się nie kryli, śpiewali nawet, a dźwięczne głosy rozlegały się dokoła i biegły aż do ciemnego boru, skąd ochoczo odkrzykiwało im echo.
Chude, lecz silne i rącze bachmaty biegły szerokim szłapem, trzęsąc łbami.
— Ja wam powiadam, mili barankowie moi, — mówił Marcinek, — po ostatnich zagonach naszego hetmana do samego Drohobuża, jak miotłą zamiótł! Nikogo nie spotkamy i kryć się nie potrzebujemy.
Istotnie nikogo w drodze nie widzieli.
Przeprawiwszy się przez Dniepr za Polanówką, ujrzeli pierwsze ślady ostatniej wyprawy Lisowskiego.
Były to trupy drużynników moskiewskich, posiekane straszliwie.
Na uboczu pod lasem czerniły się zgliszcza osady czy dworu, a, widać, dawno tu nie zaglądali ludzie, bo para wilków kręciła się wśród gruzów i węszyła.
Wyrostki sunęli szybko naprzód, pełni dobrej nadziei i wiary w szczęśliwy koniec wyprawy.
— Pojąć nie mogę — zawołał Jan Lis — jakżeż to nasz hetman nazywa się Lisowski, a nie pieczętuje się „Lisem“, ino jakimś tam „Jeżem“!
— Tybyś, Janko, chciał, iżby Żółkiewski, Koniecpolski, Chodkiewicz, ba, nawet sam król Zygmunt pieczętowali się naszym klejnotem dla splendoru rodu, co? — ze śmiechem zapytał Marcinek.
— Jako żywo! — odparł Janko. — Tylko króla nie adoptowałbym do naszego herbu, boć to nie swój i nie wojenny człek.
— Hm! hardy z ciebie królewicz! Trudno o łaskę u takiego! — zauważył, mrugając do Marcina, Olko.
— W Drohobużu zanocujemy? — spytał nagle Jan. — Pułkownik Kleczkowski rozpowiedział mi, gdzie stanąć należy i kazał piękne ukłony pewnej gładkiej podwice zanieść od niego.
— Obaczymy... — mruknął Marcinek. — To się pokaże.. Trza tam zerkać na wsze strony... Mogły już, bowiem, wojska wraże podciągnąć.
Przed Drohobużem Lisowie zjechali z drogi i wparli konie w gęste zarośla olszynowe, któremi sunęli teraz ostrożnie, stając często i nadsłuchując.
Przelatywały z drzewa na drzewo sójki krzykliwe, z krakaniem ciągnęły wysoko nad lasem, powracające na noc wrony; z pod kopyt końskich zerwał się cietrzew-kogut, zabełkotał ździwiony i, łopocąc skrzydłami, zapadł w haszcze.
Od strony drogi nie dochodziły żadne odgłosy. Ludzie, zdawało się, oddawna porzucili te okolice, nawiedzone krwawą stopą wojny.
Lisowie wyjechali więc znowu na trakt i pobiegli dalej.
— Wiemy, jakby kto łopatą do głowy włożył, kędy jechać mamy — zauważył Olko. — Wszystkie osady napamięć umiem i znaki, po których drogi rozpoznać można i ścieżki uboczne. Znają hetman i pułkownicy te strony, ho! ho!
— Z Drohobuża na Wiazmę, na Wereję, Podolsk, Worobjewo do Moskwy — recytował Jan.
— Taką drogą nie pojedziemy... — zaśmiał się cicho Marcinek.
— Jakto?! — zawołali wyrostki.
— Tak to! — odparł krótko. — Tą drogą, jaką nam wskazali, każdyby goniec poleciał, no, i czekają tam na niego... przyjaciele z łykami...
— Skąd wiesz? — spytał Janko.
— Tak suponuję i rozważam w głowie...
— Jakżeż pojedziemy tedy? Innej drogi nie znamy! — pytali zaniepokojeni młodzieńcy.
— Ja znam! — zaśmiał się znowu Marcinek. — Od Watażków kałuskich, w setni pana Andrzeja Zejmy służących, o wszystkiem się dowiedziałem.
— Jakże tedy będzie?
— Posuniemy przez Juchniew na Kaługę, ominiemy ją i Włodzimierskim traktem od wschodu do Moskwy pojedziemy. Tam nikt się nas nie spodziewa i czat nie mają Moskale — objaśnił Marcin.
— Jako żywo! Głowę masz senatorską, bracie! — zawołali chłopcy.
— Chcielibyście, abym nie miał ani głowy do rady, ani tyłu do kulbaki? Hę? — śmiał się osiłek.
— No, no! Co tu mówić?! Fura siana ci do głowy nie zajechała — cmokając ustami, mówili bracia stryjeczni. — Dobra nasza! Dojedziemy szczęśliwe i pismo hetmańskie z łapki do łapki panu Gąsiewskiemu oddamy!
— Hej, chłopcy, nie skaczcie wyżej nosa własnego. Nie wiemy, jaki kołek dola na nas struże! — upomniał ich Marcin i nagle konia zdarł.
Nadsłuchiwał.
— Jeździec pojedynczy szybko goni — szepnął.
— Zaczaimy się i wpadniemy — odpowiedzieli bracia. — Szach, mach i — już!
— Nie! — potrząsnął głową Marcin. — Jadąc na Moskwę, nie wolno nam trupów za sobą zostawiać. Ścigać one nas będą i zgubią.
— Truposze pobieżą za nami? — spytał Olko. — Hej, coś pleciesz, Marcinku!
— Chciałem pięknie się wysłowić, jak uczył nas na retoryce ksiądz-kanonik Walenty Kosakowski. Nie trupy ścigać będą, ino po ich śladach — moskiewscy wojewodowie. Kto bije, bywa też i bity, Olko!
To mówiąc, Marcinek poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Kryć się nie będziemy i w konfidencję wejdziemy, jakem was uczył. Pamiętacie?
— Jak „Ojczenasz!“ Ależ to będzie teatrum! Heca, kieca kole pieca: będzie jutro mróz! — zawołał Jan i aż czapkę z głowy zerwał.
— A gadajcież z ruska gładko! — raz jeszcze upomniał Marcinek i ruszył naprzód.
Z poza zakrętu drogi nagle wywinął się jeździec.
Lisowie spostrzegli, że był uzbrojony.
Zdarł konia i stanął.
— Co za ludzie? — krzyknął, wyciągając z pochwy szablę.
— Spasi Bóg i Preczystaja Matier! — odpowiedział Marcinek potulnie. — Z Wielikich Łuk my. Od Lachów bieżym do swoich, którzy do Wiazmy uciekli.
— Znam ja Wieliki Łuki... z jakiegoż to wy domu? — pytał jeździec podejrzliwie.
— My Telepniowa bojara synowie... Mać nasza i inne niewiasty do Wiazmy dawno zbiegły, ojciec ninie i nas posyła...
— Prawda, bojar Telepniow bogate, piękne choromy[1] wystawił w Wielikich Łukach! — odparł Moskal. — A poco macie szable? A nużby Lachy was spotakały?
— Lachów żadnych nie widzieliśmy. Szable na zabitych, leżących po drodze, znaleźliśmy i wzięliśmy. Lepiej naszym niech służą...
— To Lachów, powiadacie, nie widzieliście? — pytał Moskal.
— A nie, sława Bohu! Słyszno, że Lisowski idzie przez Wieliż, Toropiec pod Pskow...
— Pod Pskow! — zawołał jeździec. — Tedy dobra nasza! Kniaź Trubeckoj już wyszedł z Moskwy, aby Lachów w Smoleńsku odwiedzić.
— Sława Bohu! — powtórzył Marcinek. — Luto oni krwi naszej przelali!
— Teraz im Trubeckoj krwi utoczy w ich barłogu! — zaśmiał się drużynnik. — Kiedy do Drohobuża wjedziecie, pytajcie o dom Łukina. Znajdziecie tam setnika Wasyla Boborykowa, powiedźcie mu, że spotkaliście mnie.
— A jakże powiemy, kiedy nie wiemy, kogo spotkaliśmy? — zapytał Janko.
— Powiedźcie, że Iwan Seleźniow, dziesiętnik z przedniej straży wojewody Gromowa jechał. Nie zapomnijcie!
— Christa radi[2], jakżeby zapomnieli?! Taką radosną wieść słyszymy od was, że Lachów idziecie rzezać! — zawołał Marcinek.
— No tak! Z Bohom! — rzekł jeździec.
— Z Christom Bohom! — odpowiedzieli i ruszyli dalej.
Jechali, zlekka potrącając się strzemionami i mrugając do siebie figlarnie.
— Kiep kpa kpa, a kiep kpa odekpa — szepnął Marcinek i, obejrzawszy się, zatrzymał konia.
— Ważna to wieść, że Trubeckoj na Smoleńsk uderzyć zamierza, a straż przednia już blisko. Czy wiedzą o tem hetman i pan Lisowski? Oby nieszczęścia nie było! Chryste Panie, zmiłuj się nad nami!
Pomyślał chwilę Marcinek i rzekł:
— Chłopcy! jeden z nas musi duchem skoczyć nazad i wieść hetmanowi o Trubeckim zanieść. Wiem, że każdemu ochotnie do Moskwy się przedrzeć i tam dokazywać... Pociągniemy przeto los!
Zeskoczył z konia, urwał trzy gałązki, zacisnął w pięści i podał do ciągnięcia.
Najkrótszą wziął Janko.
Skrzywił się, lecz nie stawiał oporu.
— Bywajcie zdrowi, mili bracia! — rzekł smutnie.
Pocałowali się młodzi Lisowie, a Marcinek rzekł:
— Bacz, abyś na owego capa Seleźniowa nie wpadł. A gdybyś spotkał, — w łeb go walnij gracko i w krzakach dobrze ukryj!
— A no! — zawołał, zjeżdżając z drogi, Janko. — Na amen ugłaszczę, po naszemu. Bywajcie!
Zniknął w krzakach.
Marcinek z Olkiem ruszyli dalej.
Już się mocno ściemniło, gdy ujrzeli ognie Drohobuża; zaczaili się w krzakach; ściągnęli koniom pyski aby nie rżały i nie prychały, uwiązali do pni drzew i zaczęli gryźć suchą kiełbasę.
— Oby tylko Janko głową nie pokpił... — rzekł Olko.
— Nie taki to basałyk! — uspokoił go Marcin. — Nie jednego zniewoli on ziemię brodą ryć!
— Dajże Boże! — westchnął Olko.
Zdrzemnęli się chłopcy, przyciśnięci do siebie i burkami otuleni.
Noc zapadła głęboka. Zdaleka doszło poszczekiwanie psów.
Marcin podniósł głowę, pociągnął się, aż stawy trzeszczeć zaczęły i wstał.
Wytknął głowę z krzaków i długo nadsłuchiwał.
Po chwili szepnął:
— Wielki czas na nas... Na koń!
Wyjechali na drogę i zaczęli skradać się pod Drohobuż. Ciemność pochłonęła miasto i żadnego światełka nigdzie już dojrzeć nie można było.
— Cóż to? — szepnął Olko. — Chcesz wpaść do miasteczka?
— Przecież musimy języka dostać, jakie tam siły stoją... — odparł cicho Marcinek.
Skradali się bez szmeru, bo droga była miękka. Konie nie szczękały kopytami na kamieniach.
Już zaczernił się ostrokół, otaczający miasto.
Popalili go byli lisowczycy, lecz, widać, świeżo naprawili Moskale, bo tu i ówdzie odcinały się w mroku białe pale, nowe, niedawno ociosane i wbite.
— Kto idzie? — zabrzmiały nagle głosy i z ciemności wyłoniło się kilka postaci.
— A wy co za ludzie? — śmiało pytaniem na pytanie odpowiedział Marcinek i Olka łokciem w bok trącił.
— My z drużyny wojewody Gromowa, — rozległy się głosy.
— My z wieścią od Iwana Seleźniowa do wojewody odpowiedział młody Lis. — Sława Bogu, na swoich najechali! Myśleliśmy, że Lachy tu węszą wpobliżu. Z Wielikich Łuk w dzień i nocy jedziemy...
Pięciu drużynników z berdyszami otoczyło chłopaków i przyglądało się im podejrzliwie.
— Na czaty postawiono was? — spytał Marcinek.
— Na czaty po pięciu posyłają teraz setnicy — odpowiedzieli Moskale.
— To was pięciu tu stoi? — dopytywał chłopak, szczypiąc Olka w udo.
— Mówiłem, że pięciu, bo taki rozkaz, — objaśniał żołdak.
— Ale daleko stąd do bramy, bo do wojewody pilno nam z wieścią od Seleźniowa, dzielnego mołodca?
— Na trzy strzelania z rusznicy będzie — odparł. — A co z Seleźniowym słychać?
— Ucapił on trzech Lachów, powiązał i prowadzi za sobą. Jeno opierają się mu, więc kazał, żebyśmy wojewodę o przysłanie mu trzech drużynników prosili — mówił ze śmiechem Marcinek. — Struchlały Lachy, na ziemię padają, za drzewa się chwytają, nie chcą iść, bo wiedzą, że poigracie wy z nimi!
— Oj, poigramy, a jeszcze lepiej poigramy, jeżeli to Lisowskiego, wściekłego psa, konniki! — zawołali drużynnicy.
— Jakbyś zgadł, bracie! Lisowskiego to ludzi spotkał Seleźniow, dobry wojak! — mówił Marcinek.
— Czegóż, szczeniaki głupie, nie mówicie tego odrazu? — zawołał starszy żołdak. — Pobieżemy tam sami i już niedługo będą się opierały wraże Lachy!
— A któż nas poprowadzi do wojewody? Radi Christa, odprowadźcie, bo musimy go o swoich bojarów Telepniowych zapytać. Spieszno nam!
— Sieroga i Włas pokażą wam dom wojewody, a wy chłopcy, za mną! — krzyknął starszy drużynnik.
Lisowie pojechali do Drohobuża, prowadzeni przez dwuch zbrojnych żołdaków.
Miasto spało. Widocznie, wojewoda spokojny był, bo na ulicach nie było straży, a nawet przed domem Wodza nie ujrzeli czat.
— Tu stanął wojewoda — rzekli drużynnicy i nagle wydali krótki, ledwie dosłyszalny jęk. Rozległ się chrzęst kości i dwa ciała, z rozmachem ciśnięte o ziemię, pozostały bez ruchu.
— Poczekaj na mnie — szepnął Marcinek do stryjecznego brata, — i nikogo do wojewody nie wpuszczaj, gdyby ktoś szedł. Ja się z wojewodą zabawię.
Śmiałym krokiem wbiegł chłopak na ganek i trącił drzwi. Nie były zamknięte.
Wojewoda jeszcze nie spał, bo przez szpary źle skleconej ściany przebijał się do sieni czerwony błysk kagańca.
Marcinek przyłożył oko do szpary.
Wojewoda siedział przy stole samotny, z głową, złożoną na rękach.
— Śpi, czy duma przed śmiercią? — pomyślał zuchwały chłopak i głośno chrząknął.
— Kto tam przyszedł? — zapytał sennym głosem wojewoda.
— Od przedniej straży setnika, Wasyla Boborykowa goniec! Szukam kwatery wojewody Gromowa, — odparł po rusku Marcinek.
— Wchodź!
Młody Lis szarpnął drzwi i wszedł.
Jednem spojrzeniem ogarnął całą izbę. Na stole połyskiwał szyszak wojewody, a w kącie na ławie leżał miecz, ciężki, z rękojeścią-krzyżykiem.
W izbie, oprócz Gromowa, męża barczystego, o twarzy szerokiej, okolonej długą, czarną brodą, nikogo nie było.
— Z czem przybywasz od setnika? — zapytał wojewoda, podnosząc senne oczy na chłopaka.
— Przybywam z wieścią, że Lisowski jest tuż, pod Drohobużem — rzekł groźnym głosem Marcinek. — Jego ludzie pobili już czaty od strony smoleńskiego szlaku i są w twoim obozie.
Gromow zerwał się od stołu.
— Czyś pijany lub oszalał? — spytał trwożnie.
— Mówię prawdę, bo oto stoi przed tobą rycerz hetmana Lisowskiego — pochylając głowę, dobitnie powiedział chłopak.
Wojewoda skoczył, aby miecz pochwycić, lecz Marcinek dopadł go i porwał, jak wilk porywa jagnię.
Moskal nie zdążył krzyknąć, bo żelazne palce ścisnęły mu gardło, a ciężka pięść z rozmachem spadła pomiędzy oczy.
Marcinek wyciągnął nóż i na stole wyrzynał literę po literze:
„Biada wam, Moskale, my już spadliśmy
na was, jak orły na stado kaczek.
Lis.“
Spokojnie wyszedł z domu i rzekł do Olka:
— Doczekała się sierpa pokrzywa! Przepadł wojewoda, jak kozak z dudami. No, a teraz do tamtych, co Seleźniowa szukają!
Wskoczyli na siodła i pojechali.
Starszy drużynnik spotkał ich gniewnym okrzykiem:
— Co wy brechacie, psie syny? Nikogo na drodze niema: ani Seleźniowa, ani Lachów!
Marcinek bystro spojrzał na Olka i rzekł rezolutnie:
— Chlastasz ozorem, jak krowa po cielęciu! Jakżeż Lachów niema, kiedy aż dwu szczerych Polaków przed tobą stoi, capie?!
Błysnęła w tej chwili szabla i dziesiętnik padł bez okrzyku.
Chłopcy rzucili się na pozostałych.
Po chwili rozległ się trochę zdyszany głos Olka:
— Przebierzemy się w łachy owych chamów i pojedziemy dalej spokojnie, jako drużynnicy.
— Poto cała ta heca kole pieca była — ze śmiechem odparł Marcinek, zrzucając z siebie burkę.
Omijając miasto, drogą, wiodącą do Kaługi, koło północy jechało dwuch drużynników moskiewskich.
Jeden z nich śpiewał półgłosem:
„Moskala mnie nie żal.
Rąb, Sarmacie, siecz i pal!“
A drugi śmiał się i mówił:
— Leżą teraz capy głupie, a dumne, bo i wojewoda z nimi tam...
— O świcie w pościg pobieżą za nami? — spytał Olko.
— A jakżeż inaczej! — odpowiedział Marcinek. — Pobieżą... szlakiem na Smoleńsk...
— A my na Kaługę walimy?
— A my na Kaługę, bracie! — parskając śmiechem, odpowiedział jeździec w szyszaku ruskim i ciepłej szubie lisiej.
— A jutro co będzie? — spytał znowu Olko.
— O dziś myśl, a jutro Pan Bóg da! — padła odpowiedź.
— Ależ ciemno na tej Rusi.
— Ciemno, choć w pysk daj!
— Dla wilka ponoć to najsposobniejsza pora!
— Mądrześ to sobie wykoncypowal, bo i dla Lisów też.
— Ha! I dla Lisów też, Marcinku! — ze śmiechem rzekł Olko i głośno ziewnął.
— Sen morzy od tej ciepłej szuby! — zauważył Marcinek.
— Poczekaj-no odrobinę — wszy ciebie obudzą! — żartował Olko.
— Już mi tam one harce po karku wyprawiają! — ze śmiechem zawołał starszy Lis i, porwawszy ogromne, nieskładne szablisko moskiewskie, na długich rapciach wiszące, zaczął walić głownią pomiędzy łopatki.
Jechali raźno naprzód.
Spotykali chłopów, którzy na wozach „teliegach“ wieźli do Kaługi mięso i wory ze zbożem, owsem, solą i inną spiżą dla wojska.
Długie szeregi takich wozów cięły ciężkiemi kołami rozmiękłą od niedawnych deszczów drogę, bróżdżąc ja głębokiemi kolejami.
Przy wozach tych jechali dla dozoru młodzi bojarowie, kupcy lub ich ludzie zaufani.
Widząc drużynników, zpodełba spoglądali na nich i mruczeli przekleństwa i wyzwiska.
Młodzi Lisowie w rozmowę z nimi chętnie się wdawali.
Oddawna mieszkali na wschodnich, ku Pskowskiej włości wysuniętych kresach; język ruski znali dobrze a chociaż mówili z białoruska, to też twierdzili, że z pod Wielkich Łuk do drużyny wojewody Gromowa przybyli.
Słuchając Moskali, trącali się Lisowie strzemionach i łokciami w uciesze niemałej.
Zrozumieli bowiem, że nie w smak tym ludziom zawierucha wojenna, porywająca im chłopów i dobytek, ściągany dla wojska, a nie dająca od długich lat ani chwili spokoju i wytchnienia. Gdy i drużynnicy zrazu ostrożnie, a później śmielej zaczęli uskarżać się na wojenne niewywczasy i trudy nieznośne, bojarkowie jęli na Pożarskiego, Lapunowa i Trubeckiego narzekać i wzdychać do królewicza Władysława, przy którym miała Ruś spokoju zażyć.
— Zachciewa się bojarom dumnym Michała Romanowa na carstwo powołać, a samym przy tronie stanąć i pierwszymi ludźmi przy majestacie być! Oby morowa zaraza pożarła, oby „smutjanów“[3] luta spotkała śmierć! — mówili Moskale.
Acz młodzi byli Lisowie, jednak w mig zrozumieli, że lud o pokoju marzy i chętnie do Polaków garnąć się będzie, jeżeli ład z rąk ich otrzyma.
Nie wiedzieli jednak wyrostki, że lud zawsze niechętnem okiem na wojnę spogląda i, że państwa — nie całą gromadą, lecz wiernymi ojczyźnie synami się bronią przed nawałą wrażą.
Tak też było na Rusi. Miłujący ojczyznę Pożarskij, Trubeckij, Chowanskij, Basmanow i Minin wojnę podtrzymywali i coraz szersze koła ludu moskiewskiego w grę krwawą wciągali.
Nie chcieli oni mieć obcego cara na tronie Rurykowych potomków, a przeciw Polakom nienawiścią pałali za to, że król i jezuici — dwóch oszustów-samozwańców podtrzymywali, a wojska polskie grody plondrowały i niejedną włość ogniem i mieczem zburzyły.
Nie tylko na Rusi, lecz i w Rzeczypospolitej umysły stateczne i serca uczciwe krzywo patrzyły na harce swawolnych rycerzy polskich, wojnę na własną prowadzących rękę, i przebaczyć tego nie mogły nawet sławnemu Żółkiewskiemu, że on tę hałastrę bitną, tych panków z pod ciemnej gwiazdy buławą swoją osłonił i, do służby Rzeczypospolitej biorąc, powagą i blaskiem swoim opromienił.
Nawet ci, którzy niechętnem okiem na króla Zygmunta spoglądali, dobra dla Rzeczypospolitej od niego nie przewidując, z szacunkiem teraz mówili, że król do obcej i nieczystej sprawy nierad rękę przykładał, ustępując przeciw własnej woli naleganiom hetmana koronnego i Zamojskiego.
Zbyt młodzi jeszcze byli Marcinek i Olko Lisowie, aby w takie zawiłe sprawy głębiej wejrzeć. Palili się do czynów wojennych, do wiernej służby ojczyźnie, o inne racje nie dbali i o tem, co im głowy nie suszyło, nie myśleli.
Nie do Żółkiewskiego tedy, ani do Koniecpolskiego, Lubomirskiego lub Chodkiewicza poszli, tylko do pułkownika Lisowskiego.
I nie dziw! Przesławny zagończyk, hetman lekkiej jazdy własnego tworzywa, był w owe czasy wojenne, niespokojne, uosobieniem fantazji rycerskiej i odwagi porywającej.
To też garnęło się do niego wszystko, co było młode, w siły swoje ufne, a do przygód i bohaterskich czynów ochocze.
Kresowa szlachta, nawet starsza już wiekiem, też podziwiała Lisowskiego przez ambicję i dumę, że to z ich szeregów taki junak przesławny wyszedł i zabłysnął.
Marcinek i Olko widzieli nawet w całej owej przygodzie nocnej szczęśliwy omen, niemal nagrodę za swoją ucieczkę pod znak bitnego Lisowskiego. Bo jakżeż inaczej mogli myśleć, gdy oto przepowiadano im długą, najeżoną niebezpieczeństwami drogę ze Smoleńska do Moskwy, po przez zastępy nieprzyjaciół, a tymczasem jechali spokojnie razem z Moskalami i nie obawiali się żadnej przygody?
Tak też i było. Drużynników przedniej straży, jadących z tajnem doniesieniem do obozu Pożarskiego, Wszędzie wolno przepuszczali, gościli po karczmach i dworach, bo sprytne chłopaki wiedziały, co i jak mają mówić.
Gdy się czuli pośród przyjaciół przyszłego cara Romanowa, chociaż lękiem zatruwać serc Moskali nie zapominali, opowiadając o przewagach Chodkiewicza i Lisowskiego, pocieszali zarazem, twierdząc, że wojna rychło skończona będzie i pokój trwały na długo zapanuje we włości Rurykowej.
Przebywając natomiast w domach stronników pokojowej partji, przerażali ich do reszty opowiadaniami o okrucieństwie Lisowskiego i o genjuszu wojennym hetmana litewskiego, utyskiwali nad losem coraz bardziej burzonej „Rusi świętej“, powtarzając żałosnemi głosami:
— Hospodi Boże, pomiłuj i spasi nas griesznych rabów Twoich!
— Amen! Amen! — szeptali starzy bojarowie i ich grube, wylękłe połowice, które nie wiedziały, gdzie posadzić, jak ugościć i czem dogodzić młodym drużynnikom.
Szczególnie rozpadały się nad wyrostkami młodsze niewiasty, głaszcząc ich po czuprynach zawadjackich i mówiąc:
— Tóż-to dzieciaki jeszcze, a już ojczyzny bronią swoją piersią!
— A bronimy! bronimy! — zgadzali się chłopaki i zerkali na siebie chytrze.
Pozostając we dwóch, szeptali do siebie, cicho się śmiejąc:
— Do śmierci samej za duszę owego Iwana Seleźniowa modlić się musimy! Tak zacnie nam sekundował w wyprawie naszej! — mówił Marcinek.
— Zaś tam! — dziwował się Olko. — Przecz może żyje jeszcze ów chłop?
— Nie znasz chyba Janka naszego?! — wołał Marcinek. — Zły on i markotny był, iż wracać mu wypadło. Odbił on to na skórze owego Moskala! Nie byłby Lisem, gdyby nie odbił!
Tak jadąc szczęśliwie i bezpiecznie, dotarli do obozu, oblegającego Moskwę. Wałęsali się wśród namiotów, niby to szukając bojara Telepniowa, węszyli, przyglądali się wszystkiemu i słuchali.
Moskale byli tu dobrej myśli.
Oczekiwali rychłej porażki Polaków.
— Dobrzy oni w bitwie. Rębajły znamienite. Odważni mołodcy, lecz już brzuchy im podciągnęło do reszty. Słysz, jedzą pono koty, szczury i padlinę końską. Długo nie zdzierżą, bo dostawy spiży znikąd nie będzie. Otoczył Moskwę Pożarskij kniaź tak, że zwierz nie prześlizgnie się, ptak nie przeleci!... Wieści krążą, że Chodkiewicz, sławny hetman, Lachom na odsiecz dąży. Ha! Chytry nasz wojewoda... On ich do Moskwy wpuści... Przecież z taborami nie wejdą, bo nie przeszłyby po drogach, gdy je roztopy jesienne zalały. Gdy Lachów więcej będzie w stolicy, prędzej z głodu mrzeć zaczną i poddadzą się, a my nowemu carowi głową Chodkiewicza się pokłonimy!
— A jeżeli Lisowski z nim przybieży? — pytano z trwogą.
— Lisowski... Lisowski... — mruczeli wojacy moskiewscy, — ten — to niesamowity „krowopijca“[4]... Głowa w tem kniaziów naszych... „Awoś“[5] Lisowski na nasze szczęście nie przybędzie! Słuchy były, że zapędził się pod Psków, inni mówią, że Zaruckiego Kozaków nad Desną ściga... Bóg miłościwy, awoś, jakoś będzie! Spasi nas, Chryste Boże, od Lisowskiego!...
— Cierpnie na capach skóra! — szeptali do siebie Lisowie młodzi. — Aż im zęby dzwonią na same imię naszego pułkownika... Ha! Pobaraszkuje on pod Moskwą, a i my z nim!... Poczekajcie ze swojem „awoś“ brodate poczwary!
Jakoś wkrótce dowiedzieli się chłopacy, że wojewodowie wysyłają na noc wycieczkę przeciwko Polakom, broniącym się w stolicy.
Miał ją prowadzić witeź konny — Ananjasz Selewin oraz wieśniak Nikifor Szyłow.
Jeździli obaj po całym obozie i wywoływali ochotników.
Marcinek z Olkiem krótko się namyślali.
Stawili się przed namiotem Selewina i oznajmili, że chcą iść z wycieczką na Lachów.
Ujrzawszy wyrostków, śmiać się zaczął ogromny, niby z głazu wyciosany, witeź moskiewski i zawołał:
— Cóż to ja na niańkę do was mam pójść?!
— Kiedy my niańki nie potrzebujemy, — skromnie odezwał się Marcinek. — My, aczkolwiek młodzi, bary mamy tęgie i szablą machać umiemy.
— Ho, no! — zdziwił się Selewin i krzyknął: — Szyłow, chodź-no tu!
Dowiedziawszy się, że chłopaki na Lachów się proszą, uśmiechnął się rosły wieśniak, podobny do pnia starego dębu, i spytał:
— Chcecie na próbę stanąć?! Musimy mieć tęgich chłopów, bo na wrażego Gąsiewskiego idziemy. Będzie ten czortow Lach zębami i pazurami się bronił. My zaś chcemy ich z Kremla wykurzyć, skarby carskie odebrać, nim Chodkiewicz nadąży.
Marcinek oczy spuścił i mruknął:
— Z Chodkiewiczem sam Lisowski idzie. Zwiedział się o tem bojar Telepniow — mój ojciec.
— Lisowski! — wrzasnął Selewin. — Ja się z nim potykał pod Troickim monastyrem[6] i strzałą z konia go obalił. Ha! Ha! Postrachem byłem tam na Lachów!
— A ja go w sieczy berdyszem w biodro zraniłem, monastyru broniąc, — zamruczał Szyłow. — My nie boimy się tego czorta wściekłego! Niech przychodzi! Spotkamy go!
— O, i my chcemy go spotkać! — zawołali chłopacy z ogniem w oczach.
— Widzę, że wy dobre mołodcy! — zaśmiał się witeź. — Czy na próbę pójdziecie?
— Pójdziemy! — jeszcze skromniej odparli obaj Lisowie razem.
— No, to i dobra! — zawołali Moskale i, wyszedłszy z namiotu, jęli krzyczeć:
— Zbierajcie się, dobrzy ludzie! Siłę dwóch mołodców zielonych próbować będziemy!
Tłum żołdaków i różnej gawiedzi, wałęsającej się po obozie, zaczął się gromadzić szybko. Na krzyki i śmiechy przyszedł młody książę Kurakin, ulubiony wódz Dymitra Pożarskiego, i pytał, gdzie się tu próba odbędzie.
— Na wygonie, gdzie się pasie bydło obozowe, — objaśnił Selewin.
Przyszli na wygon, otoczony palami, pomiędzy któremi przeciągnięte wisiały grube powrozy, broniące bydłu wyjścia.
W zagrodzie, z nieociosanych kloców skleconej, stał ogromny byk siwy, o długich rogach spiczastych.
— No, mołodcy, przyszliśmy do celu! — zawołał witeź. — Chwalicie się barami mocnemi, tedy ja wypuszczę byka wściekłego, a wy go musicie zagnać zpowrotem do stojła. Zgoda?
— Jak wasza wola będzie! — skromnie odrzekli Lisowie, na siebie porozumiewawczo spoglądając.
Widzowie czem prędzej pouciekali za zagrodzenie lub powłazili na stosy zebranych kamieni, pni drzew, zrąbanych na ogniska, lub stawali na krawędziach nasypów ziemnych, przez oblegających z szańczyków wyrzuconych.
— Otwieraj stojło! — krzyknął Selewin.
Szyłow w jednej chwili odrzucił grube żerdzie i uskoczył nabok.
Z głuchym, ponurym rykiem wypadł rozwścieczony, siwy byk i biegł, szukając przeciwnika.
Pierwszy zaczął sunąć ku niemu Olko.
Byk pochylił głowę, nastawił rogów i rzucił się na chłopaka, siekąc ogonem po bokach.
— Ach! Zginie chłopczysko! — wyrwały się przestraszone okrzyki.
Olko zręcznie wywinął się bykowi i, skoczywszy, spadł mu na kark, uchwycił za rogi i zwarł się z nim.
Widzom wydawało się, że to niedźwiedź złapał byka i przechyla mu głowę, usiłując złamać potężną szyję.
Byk stanął jak wryty i nie mógł się poruszyć. Ryczał tylko głucho, ale głos stawał się coraz chrapliwszy i żałośniejszy, bo głowa coraz bardziej przechylała mu się nabok. Wywiesił czarny ozór i ronił płachty białej piany.
Olko, naciskając coraz silniej na rogi, oparł się mocniej i zaczął popychać byka, usiłując odwrócić go głową w stronę zagrody.
W tej chwili stopa osiłka trafiła na mokry kamień, poślizgnęła się, i Olko runął na ziemię, uczepiony do rogów zwierza.
Byk odrazu otrząsnął się i, widząc gramolącego się z ziemi przeciwnika, pochylił łeb aby dosięgnąć go rogami.
Wtedy do byka podbiegł Marcinek i uchwycił go dwiema rękami za skórę na boku, ciągnąc ku sobie.
Byk wydał jęk i zachwiał się na nogach.
Marcinek zaś, lepiej zgarnąwszy skórę, wlókł go ku zagrodzie. Wskoczył Olko na nogi i popychał byka od tyłu, wołając:
— Chodzi, chodzi, skotinka[7], awoś dojdziesz do żłobu!
Doprowadzili byka do otworu pomiędzy palami i tu stała się rzecz niewidziana.
Marcinek przysiadł, zgiąwszy kolana, i nagle wyprostował się i szarpnął straszliwie.
Widzowie na chwilę oniemieli ze zdumienia, a potem krzyki rozległy się i wycie tłumu.
Marcinek podniósł wysoko nad głową krwawą szmatę skóry, wyrwanej bykowi, a Olko uderzeniem nogi wtrącił słaniające się z bólu zwierzę do zagrody i żerdziami zasuwał wejście.
— Aj da mołodcy! — zachwycał się Selewin. — Jak takich bohatyrów na Lachów nie puścić? Pójdziecie z nami tej nocy!
Szyłow tylko ustami cmokał w podziwie i oczy przewracał w zachwycie.
Kniaź Kurakin szedł do Marcinka, klepał go po ramieniu i szablę mu swoją, świecącemi kamieniami na rękojeści wysadzaną, wyciągał, mówiąc:
— Będę wojewodę Gromowa prosił, aby was do mojej drużyny oddał!
— Nie proś, kniaziu, — odpowiedział Marcinek wesoło. — My sami przyjdziemy do ciebie, bo ochotni jesteśmy ciebie na polu bitwy ujrzeć.
— Rad wam będę! — odpowiedział Kurakin.
— A my tobie! — odparli chłopcy. — Prawdę mówimy, na Spasa[8] przysięgamy, na świętego Dymitra Dońskiego i świętych męczenników Bożych!
Kurakin i Selewin, nie rozumiejąc ukrytego znaczenia przysięgi młodych Lisów, z radością słuchali ich i kiwali głowami potakująco.
— Pokażecie wy Lachom wrażym! — zakrzyknął Szyłow.
— Pokażemy, co będziemy mogli pokazać! — odpowiedzieli zagadkowemi głosami, spoglądając jarzącemi się oczami na Moskali.
Tejże nocy dwa tysiące ludzi pod wodzą Selewina i Szyłowa poszło do szturmu.
Skradali się cicho, idąc wężową linją wyrytych okopów i coraz bardziej zbliżając się do murów Kremlinu.
Lecz czujny wódz bronił miejsca, gdzie miał jaśnieć tron polskiego królewicza Władysława! Pan Gąsiewski nie dał się podejść.
Zapłonęły nagle na murach smolne beczki i stosy łuczywa, a on sam w zbroi srebrnej, w hełmie połyskliwym stanął w czerwonych blaskach ogni, czerwony, jaśniejący, jak lucyfer, i szablą błysnął.
Żygnęły armaty i rusznice, potoczyły się kamienie i lunęły strugi wrzątku, wylewanego ze stągwi na głowy napadających.
Moskale biegli z workami piasku, z drabinami i toczyli za sobą młoty oblężnicze, taranami zwane, i wieże z przerzucanemi z nich mostami, aby łatwiej było wdrapywać się na mury.
Nie doszli jednak parzeni gęstym ogniem i morderczą strzelaniną. Odpłynęli, niby fala morskiego prysku, odbiegająca od skalistego spychu.
— Czujne sobacze syny! — wściekłemi głosami krzyczeli oblegający ochotnicy, kryjąc się od pocisków polkich. — Nigdy nie śpią przeklęte Lachy! Nie źrą oddawna, a sił im nie ubywa! To ich papieża czary biesowskie! No, ale poczekajcie! Poigrali z wami nasi, kiedy Mićkę[9] Samozwańca ubili, poigramy i my, ino lepiej to zrobimy! Pasy z was zdzierać będziemy, flaki wypuszczać, gardziele podrzynać! Wnukom swoim zakażecie w stronę Rusi świętej spoglądać! Taką wam krwawą łaźnię sporządzimy, a pary dodawać będziemy, aż za Smoleńsk odbieżycie, Lachy proklatyje.[10] Hej, tam! Kto na mnie wyjdzie w pojedynkę? Wychodź! Zderzmy się! Spróbujmy się!
Pan Aleksander Gąsiewski kazał bramę otworzyć i natychmiast na szeroki plac przed murami wyjeżdżać zaczęli na harce polscy rycerze.
Moskale poznawali niektórych z nich i głośno wykrzykiwali ich imiona:
— Hej, patrzcie! Tamten na białym koniu — to pułkownik Jaksa Bobowski, luty krowopijca! A ten bez szyszaka — to Aleksander Zborowski, co obuchem zbroję łamie; ów na czarnym koniu i sam, jak djabeł czarny, to Rożyński, co Samozwańca po mordzie tłukł, a w pojedynkę odrąbał dłoń wojewodzie Szeremetjewowi... Dużo ich dziś wypadło...
Tymczasem wyjeżdżali konni i wy chodzili piesi Moskale, aby harcami się nacieszyć.
Jakiś setnik, barczysty i porywczy, dojechał do Polaków pierwszy i krzyknął:
— Wychodź, kto śmiały!
Rzucił się do niego młody Michał Gedroyć, lecz setnik ciął go po hełmie i z siodła zrzucił. Już leżącego dobił włócznią.
Wspiąwszy konia, skoczył na pomoc płomienny Roman Sanguszko, lecz w tej chwili z obu stron sypnęli się inni i bitwa stała się ogólną.
Aby Moskale nie mogli, korzystając z harców, do nowego rzucić się szturmu, pan Gąsiewski odciął plac boju od zaczajonych drużynników ścianą ognistą z padających gęsto pocisków armatnich, a na mury wprowadził strzelców z rusznicami przy ramieniu.
Ten i ów z drużynników wybiegał jednak ze skrytek i przyłączał się do harców.
Widząc, że zwycięstwo przechodzi na stronę biegłej w szermierce szlachty polskiej, wyjechał na harc sam Ananjasz Selewin, a za nim z toporem w ręku kroczył Szyłow.
Lisowie, zaczajeni za świeżym nasypem, spostrzegli, jak ten i ów z Polaków cofnął się przed strasznym witeziem.
Selewin ściął w potyczce Adama Gorajskiego i strzałą przeszył ramię Janowi Zaliwskiemu.
Porwany dumą i zuchwałością podniósł się Selewin na strzemionach i krzyknął wyniośle:
— Wychodźcie Lachy przeciwko mnie w pojedynkę! Jak chcecie, tak stanę, — wybierajcie, jaką śmiercią zdychać chcecie, psy niewierne!
— I ze mną na bój wychodźcie! — wtórował mu Szyłow, błyskając siekierą.
Marcinek dotknął ramienia brata stryjecznego i rzekł do niego:
— W imię Boże pójdźmy teraz!
— W imię Boże! — powtórzył Olko.
Zrzucili z siebie sukmany drużynników i szyszaki. Pozostali, mimo, że zimny dął wiatr, w koszulach tylko i szerokich portkach. Szablami się przepasali, sunąc bokiem, kryjąc się za gruzami podpalonych domów, zachodzili Polakom od lewego skrzydła. Gdy byli już blisko, wyskoczyli nagle i pobiegli na środek placu.
Marcinek dobiegł pierwszy i krzyknął donośnie:
— Chcę się zmierzyć z Selewinem niezbrojny, pierś w pierś, ramię w ramię, ino nie dla zabawy, a na śmierć lub życie!
Olko stanął przy nim i wołał jeszcze głośniej:
— A ja na topory z Szyłowym pójdę! A dajcie mi dobry, podręczny, aby był ciężki i o toporzysku mocnem, grubem!
Zapaśnicy moskiewscy w półubranych chłopakach nie Poznali osiłków, których niedawno podziwiali na wygonie.
Śmiali się tylko, patrząc na zuchwałych młodzików, a i Polacy głowili się nad tem, kto zacz tacy byli, których nie widzieli nigdy na Moskwie i nie znali.
— Wychodzicie, czy tchórz was obleciał, capy? — zapytał Marcinek, prężąc kopulastą pierś.
Polacy ryknęli głośnym śmiechem, a z szeregów Moskiewskich rozległy się krzyki:
— Hej, Selewin i Szyłow! Wy — dobrzy mołodcy i śmieli, nauczcie rozumu te szczenięta zubaste i ziemi ich oddajcie, aby więcej nie szczekały, lacka ich krew!
Ktoś rzucił pod nogi Olka siekierę, zwykłą, chłopską do rąbania drzew, ale ciężką i mocną, chyba dwuręczną.
Chłopak schwycił ją i machnął zamaszyście. Furknęła tylko głucho i znowu się podniosła, krwawa od dających na żelazie błysków płonącego na murach łuczywa smolnego.
Ananjasz Selewin schodził z konia, ściągał z szerokich barków koszulkę żelazną i odpasywał miecz.
Marcinek krzyknął, zwróciwszy się do swoich:
— Jesteśmy Lisowie z Inflant! Ja — Marcin, tamten, mój brat stryjeczny — Olko. Służymy w pułkach Pana Aleksandra Lisowskiego i fortelem dobrym do Moskwy doszliśmy. W drodze ubiliśmy wojewodę Gromowa i pięciu drużynników. Z pismem hetmana Chodkiewicza do pana Gąsiewskiego posłani jesteśmy. Pismo albo oddamy sami po bitwie, albo znajdziecie je, waszmościowie, w cholewie zaszyte.
Pojedynek rozpoczął Olko na siekiery.
Wszyscy wiedzieli, że jeden raz, zadany toporem, rozstrzygał bitwę. Przeciwnicy nie mieli zbroi i tarczy, więc starannie unikali razów, wyczekując chwili, aby dosięgnąć wroga.
Szyłow starał się porwać młodego przeciwnika i obalić swemi potężnemi ramionami, lecz Olko odrzucał go od siebie, jak wór z pierzem, i już biegł, aby uderzyć. Znowu zaczynała się walka przewlekła. Nacierali i odskakiwali, uderzali i zasłaniali się szerokiemi ostrzami toporów.
Nagle wieśniak, zwarłszy się z Olkiem, pochylił się i poderwał go pod kolana. Chłopak runął nawznak, lecz w jednej chwili wszystko zmiarkował: i to, że Moskal biegnie ku niemu z gotowym do cięcia toporem, i to, że już nie ma czasu, aby się podnieść i umocować należycie na nogach, więc zaczął się toczyć szybko, przewalając się z boku na bok i nie wypuszczając z rąk siekiery.
Zatrzymał się dopiero w chwili, gdy Szyłow już dobiegał.
Błysnęło ostrze topora młodego Lisa i broń mignęła w powietrzu, godząc w szeroką pierś Szyłowa.
— Trup! Trup! — zakrzyknął Olko i, skoczywszy naprzód, wyrwał siekierę z rąk padającego wroga, gruchnął go obuchem w łeb i krzyknął:
— To nasza Lisowa broń najsposobniejsza! Jeszcze praszczur nasz za Henryka Pobożnego siła toporem dokazał. U-ha!
Aby okrutnie pomścić śmierć wiernego druha, z rykiem runął ogromny Ananjasz Selewin na stojącego przed nim Marcinka.
— Goljat i Dawid! — krzyknęli Polacy. — Jatki tu Hdą! Sprawa pewna. Brońmy młodzika, waszmościowie!
— Ani kroku do mnie! — wrzasnął Marcinek. — Na miły Bóg, ani kroku, waszmościowie, bo pierwszemu kark skręcę na postronek! Wychodź!
Z tym okrzykiem zwarł się Marcinek z olbrzymim Witeziem w jeden zwał, drgający, sapiący i rzężący.
Miotali się po placu i szamotali, to znowu stali nieruchomo, wyprężeni w straszliwem napięciu mięśni, wrywając stopy w miękką ziemię i tupiąc z siłą niezwykłą, niby tarany okute, bijące w kamień muru.
— Trup! Trup! — rozległ się nagle krótki okrzyk chłopaka.
Nic się nie zmieniło napozór w postawie walczących. Tak samo zwarci uściskiem potężnym stali nieruchomo. Jednak Marcinek już poznał siłę przeciwnika i postanowił użyć swego ulubionego chwytu.
— Trup! Trup! — powtórzył wesoło i nagle podrósł ramiona do góry.
Ucieszony Selewin natychmiast wsunął mu ręce pod pachy, aby zgnieść mu boki i pierś.
— Trup! Trup! — rozległ się nowy okrzyk.
Podniesione ręce młodzika z siłą opadły, rozległ się trzask pękających kości Selewina, jego przeraźliwy ryk. Po chwili obsunął się na ziemię ze zwisającemi bezwładnie rękami, a młody Lis ucapił go za koszulę i portki i cisnął, jak ogromny kloc drzewa ku swoim.
Wrzaski strwożonych Moskali odpowiedziały jękom Selewina i wiwatom Polaków.
Nie czekając komendy, rzuciło się rycerstwo na zaczajonych i wylękłych ochotników, siekąc, bodąc szablami i włóczniami, gnali aż do szańców, otaczających obóz Dymitra Pożarskiego.
Takiemi to drogami zawieźli młodzi Lisowie, dalecy prawnucy Wańka z Lisowa i Jaxy z Targowiska, pismo hetmana Chodkiewicza do pana Aleksandra Gąsiewskiego, rycerza dzielnego i wodza niepowszedniego.
Bitna szlachta z załogi kremlińskiej wiwatowała na ich cześć, sam pan Aleksander Gąsiewski brał ich w ramiona i pochwał nie szczędził.
Wojsko po harcach powracało do miasta, śpiewając pieśń, ułożoną w Moskwie, gdzie garść awanturników zawładnęła bogactwem carów:

Kto nam chce skarby wydrzeć?

Nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze!

Trwogi się bać, trwogi się bać, trwogi się bać!
Nic nie bać!
Moc na moc!

Brońmy, brońmy, brońmy, brońmy!
Niechaj nas znają,
Nas niewiele

A ich wiele.“




  1. Dom, pałac.
  2. Na Chrystusa.
  3. Buntowników.
  4. Żłopiący krew.
  5. Może być.
  6. Klasztor.
  7. Idź, idź, bydlaczku.
  8. Chrystusa
  9. Dymitr.
  10. Przeklęci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.