Listy z nieba/Chwile pośpiechu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII. CHWILE POŚPIECHU
1

Było cicho w izbie. Burza już dawno przeszła, deszcz stąpał sobie jeszcze tu i ówdzie drobnymi kroczkami, ksiądz Buraczyński znów chrapał równomiernie nad stołem. Z rozmachem nowej burzy wtargnęła do izby księdzowa.
— Prędzej, Sławku — wołała — do domu, do domu! Raniutko wstawać, medykamenta dla Kałynki, medykamenta!
Ksiądz Buraczyński zerwał się, inni księża wstawali powoli. Tanasij ocknął się z zadumy. Zwrócił się obcesowo do wikarego:
Powiedzcie, ojcze duchowny, otwarcie, nie chcecie mojej ofiary dla kościoła? Tak czy nie?
Wikary zakłopotał się.
— Nie myślcie, że dam się przekupić kapą, pobłażliwy nie będę.
— Wy pobłażliwy? Uczepiliście się mnie, jak pies Żyda za chałat. I tak ma być! ksiądz ma haukać na świat. Teraz młodzi księża nie tacy. A, rozumiem, jedna kapa wam mało... Ileż ołtarzy macie w Pistyniu?
Ksiądz ustępował powoli.
— Jeden ołtarz, jednej kapy dość i to za dużo.
— Nie — upierał się Tanasij — jedna kapa na co dzień, a druga z dzwoneczkami będzie na wielkie święto. Niech pamiętają łacinnicy Tanasija. To załatwione. Zamów to zaraz, Duwyd.
Wikary ożywił się, odpowiadał z uśmiechem.
— Ależ gospodarzu, dziękuję. Rozdarowywać wszystko to niezdrowo, to nawet grzech, rozrzutność. Lepiej by...
— I to także grzech? — zaperzył się Tanasij. — Dziedzicu, który z moich pistoletów wam się podoba?
— Wszystkie ładne — odparł dziedzic.
— To bierzcie wszystkie.
Rozbrajając się pośpiesznie, wyciągał jeden pistolet za drugim i wciskał je dziedzicowi do ręki.
— Ależ kumie, dzięki — oparł się stanowczo dziedzic — jeden wystarczy, reszta to pamiątki dla rodziny, albo darujcie komu innemu.
Tanasij rozpalił się:
— Starczy dla rodziny, starczy dla wszystkich. Panie Jakobènc, bierzcie ten wielki pistolet. Cała harmata! Watażko Pihuł-Popecun zastrzelił z niego dziewięciu węgierskich naraz. Akuratnie na drogę do Debreczenu przez puszcze. Niech was kto zaczepi! Będziecie, jak wasz król Sembat. Bierzcie, bierzcie.
— Ależ, Tanasiju — chłodził pan Jakobènc cedząc powolutku — ja strzelb nie znoszę, kij mi wystarczy.
— No to bierzcie pas.
Tanasij szarpnąwszy sprzączki jednym rozmachem zdjął potężny pas. Został w rozpasanej koszuli. Pan Jakobènc opierał się, jednak Tanasij opasał go w mig ciężkim pasem. Izba szalała z radości.
— Foko, daj mi jakiś powróz do opasania — prosił Tanasij śmiejąc się — bo tak jakoś nie uchodzi. A ty, Duwyd, bierz ciężki pistolet!
— Gwałtu, Tanasiju, co wam się stało? — bronił się Duwyd, udając przerażenie. — Od razu z pistoletem; chcecie abym uciekł?
— Dobrze — zgodził się Tanasij — to masz kapelusz, abyś troszkę po ludzku wyglądał. To stosowniejsze, patrz, naokoło kapelusza monety, jest i złoty talar Marii Teresi.
Duwyd obraził się:
— Ładne pobratymstwo, naprzód strzelanie, potem obrażanie. Jak Żyd, to zaraz pieniądze.
— Nie sprzeciwiaj się — grzmiał Tanasij, przekrzykując powszechny śmiech — inaczej nie chcę cię znać. Jednego byczka, jednej deski nie dostaniesz.
— Napad na gładkiej drodze, a ja wiem swoje, wliczam to do rachunku — poddając się szeptał smętnie Dawid.
Tanasij bił się z dumą w piersi.
— Od rachunków jestem ja, a święto nie do rachunków.
Wciskał pośpiesznie Duwydowi na głowę ogromny watażkowski kapelusz, wysoki i twardy jak cylinder, obwiedziony szerokimi kresami, a ozdobiony monetami i kolorowymi kitami. Przeznaczony dla gęstych kudłów Tanasija, zbyt obszerny kapelusz zsunął się Duwydowi na oczy.
— Gdzieś ty się podział? — narzekał Tanasij starannie poprawiając kapelusz. — Patrzcie jaki ładny, trudno poznać, że Duwyd. — Gorączkując się zwrócił się do Poperecznyka: — A ty, Nykoło, bierz wielki pistolet! — i zaraz do Serebraniuka: — A ty, Juroczku, ten malutki wykładany! — i znów do Foki: — Tu masz dwie prochownice i torbę, tam także trochę złotych pieniędzy dla chrześniaczki. A ty, Maksymie, bierz wielki pierścień, na nim dwie pięćdziesiątki wykarbowane. Do stu lat! Tymczasem wystarczy, co? A dla księży i dla starszych gazdów krzyże — szarpnął łańcuszek na szyi, ciężkie krzyże wysypały się na stół — ten mały złoty dla księdza Buraczyńskiego, złoto do złota. A inni — wybierajcie!
Nikt nie sprzeciwiał się Tanasijowi, tylko księża ociągali się, lecz Tanasij wtłaczał przemocą księżom, a także starszym gazdom swoje krzyże. Zerwał jedwabną chustkę z szyi.
— Czerwona chustka dla starszej kumy, a biała mięciutka dla młodej — przerwał na chwilę, zatroskał się — mam jeszcze na sobie nowiutkie haczi, pierwszy raz ubrane, komuż by je dać?
— Tanasiju, opamiętajcie się — wołała księdzowa — nie ściągajcie spodni, gdzież ja się podzieję?...
— Nie, nie — uspokajał Tanasij — to trochę później. A dobrze, że przypomnieliście mi się. Obiecałem waszemu jegomości kraśną cieliczkę po moim pogrzebie. A co tu czekać, a nuż przeżyję wszystkich. Jutro wam poszlę cieliczkę.
— Okład, okład zimny, to gorączka — śmiała się księdzowa.
Tanasij znów zatroskał się:
— Ach, mam jeszcze na sobie kozi kożuszek. To chyba dla młodszej kumy. Taka krasawica ma pachnieć, a nie śmierdzieć owczą skórą. Nie uchodzi mi ją obejmować, to niech choć mój kożuch ją obejmie. — Ubrał pośpiesznie Ołenkę w swój kieptar tak obszerny, że łatwo wszedł na jej kożuch. Sam pozostał jak pokutnik, przepasany naprędce konopianym powrósłem. Z elegancji pozostały jedynie zadzierzyste postoły i wąsy. Tanasij śmiał się.
— No, a gdzie teraz podział się duka Tanasij?
Serebraniuk wstał, rozłożył ręce, jak gdyby chciał obejmować Tanasija. Ogarniając go rozczulonym wzrokiem szczebiotał falsetem:
— Dziwo za dziwem!
Księdzowa sekundowała tubalnie:
— Dziwo za dziwem!
W izbie dały się słyszeć głosy uznania.
— A co? prawdziwy Dobosz!
— Lepszy od Dobosza, bo daruje swoje!
— Gdzież mnie do Dobosza, ludzie! — krzyczał Tanasij — Dobosz codziennie darował wszędzie i wszystkim, głównie biednym. Hospod Boh tak samo, tym najwięcej zajęty, że jednym zabiera, a drugim daje. A ja? Raz na sto lat przy chrzcinach. A że swoje? Człowiek na tym świecie tylko grzechy ma swoje.
— Jakież tam grzechy, Tanasiju — pocieszała księdzowa — ja już wiem!
— Broń was Boże, jejmość, nie udźwignęlibyście. I cóż wiecie?
— Chyba ten jeden grzech, za dużo gadacie.
Ja gadam za dużo? — Tanasij rozglądał się po izbie, lecz nikt nie okazywał chęci przeczenia.
— Ja znam się na grzechach — wołała księdzowa — ho, ho. Nieraz doradzam mojemu jegomości. On za dobry, za miękki, głównie dla bab. On mi nigdy nie powie, kto zgrzeszył, broń Boże! to spowiedź, święta tajemnica! Ale tak się martwi, że już wiem.
— Marysiu — prosił nieśmiało ksiądz Pasjonowicz.
— Czekaj, Sławku, wiem co mówię. Kobiety powinnam spowiadać ja! Ja! — biła się z dumą w piersi — tobym im tak wysmaliła grzechy, jak temu łajdakowi Jurkowi (to mój najmilszy jedynaczek, panie dziedzicu). Co go walnę w kark, to mu od razu wszystkie grzechy przez nos wylecą. I już ma odpuszczenie. Baba nie wygada swego, tylko cudze. Z nimi trzeba inaczej. A takiego gadułę, jak Tanasij, nie sztuka spowiadać. Ja już wiem.
— Ale są i kobiety gadatliwe — wtrącił ksiądz śmielej.
— Ale nie ja! — wołała z dumą księdzowa. — Ja... — dodała prędko dla pocieszenia — nie martwcie się, Tanasiju, Pan Bóg sprawiedliwy, ja już wiem.
Tanasij jęknął:
— Oj, jejmość, sprawiedliwy? To źle, to strasznie.
— Cóż wy wygadujecie? strasznie?
— Strasznie! Gdyby każdemu wrzepił, co mu się należy, toby, już dawno było po nas. Tylko czort, Yrod główny — sprawiedliwy, niech szczeźnie.
Księdzowa osłupiała:
— Czort sprawiedliwy? Człowiecze! A Bóg jaki?
— Miłosierny, święta Jego wola — westchnął Tanasij.
— Znów się zaczyna bohosłowie — mruknął przez zęby ksiądz Pasjonowicz — gadulstwo wyzywa gadulstwo — dodał głośniej. — A może by przecie do domu?
— Do domu, do domu, do domu — podchwyciła z zapałem księdzowa.
Tymczasem niektórzy z gości, co przedtem uchylając się od szczodrych porywów Tanasija wymknęli się za drzwi, z ciekawości wracali chyłkiem do izby. Całe koło skupiło się gęsto wokół krzyży leżących na stole. Było ich co najmniej dwadzieścia. Przeważnie starożytne. Nikt nie miał takiego zbioru. Oglądano uważnie jeden za drugim, pytano: „A skąd ten? a ile może mieć lat?“
Tanasij odpowiadał chętnie:
— O każdym wiadomo. Dzieje nie byle jakie. Ten największy na moje chrzciny — sporo lat, blisko setka — ojciec chrzestny przyniósł z Riczki Diduszkowej. Z Fedieczkowego rodu, rabina Balszem-Towa pobratymy, to wiadomo. Burza była i powódź, mój chrzestny bez lęku przebrnął z krzyżem przez trzy wody. A tamten krzyż trochę zatarty, z kosowskiej Riczki na ojcowe chrzciny przynieśli. Zaraza była, ten krzyż wypróbowany przeciw zarazie, pewny. A tamten szczerozłoty od Sztefanka Diduszkowego. Sztefanko dostał go od Dobosza na pojednanie za zabicie ojca. To każdy wie. Krzyż dobry dla zgody, a przeciw napaści. A tamten najstarszy — — różnie mówią, a udany nieprawdaż? — Tanasij uśmiechał się, dodał szeptem: — z Rusałyma wprost, to znaczy z nieba — —
Ksiądz Buraczyński, miłośnik swojskich prac, potakiwał i pouczał:
— Tak, Tanasiju, ten najładniejszy. Krzyże z promieni i promienie z krzyży! Każdy trójkącik, każdy dołek, każdy promień misterny. Zewsząd sieją się słoneczka i krzyżyki, nasieniem makowym sypią się na głowę Jezusa. I co tu mówić? Głowa to kwiat, ramiona to listki, a nogi — — ha, trzeba się znać na tym.
Inni milczeli, niektórzy kręcili nosami, Poperecznyk wypalił:
— Pamiątka! ot, dać by do cerkwi, ale do ciemnego kąta. Patrzcie, co ten majstrunio powyciągał zamiast Jezusa. —
— Majstrunio? powyciągał? — zacietrzewił się Tanasij w obronie swego krzyża.
— Sami widzieliście, ziele jakieś, i ksiądz tak samo mówi.
Tanasij żachnął się:
— Abyś wiedział, że ziele!
— I to ma być święte? — skrzywił się Poperecznyk.
Tanasij odpowiedział wyniośle:
— Patrz, wyraźnie kwiat szafranu wiosenny. Jezus tak spoglądał ku Bogu z krzyża, że przemienił się w kwiat. Rozumiesz?!
Poperecznyk chichotał. Tanasij zniecierpliwił się.
— A no, zobaczylibyśmy, jak ty byś wyglądał na szubienicy.
Poperecznyk zarechotał:
— Nie gorzej od was, Tanasiju.
— Cóż to za sposób o szubienicach na chrzcinach i przy krzyżach! — oburzyła się księdzowa.
Tanasij zniechęcił się, odwrócił od krzyży. Poperecznyk usiłował go udobruchać.
— A listów jeszcze nie rozdaliście, Tanaseńku?
Tanasij uśmiechnął się.
— Bracie mój, przez cały dzień rozdaję i teraz także. Ale nie dają mi przyjść do słowa. Kichają, a sumiennie mówiąc — łają. I cóż zrobić? Goły, bosy pójdę z Listami na tamten świat. No, a tymczasem można by już do domu, byleby spodnie zamienić. Zawołajcie mi zaraz Gawecia! — nalegał Tanasij.
Domownicy zakrzątnęli się, posłano po Gawecia. Tanasij mruczał pod nosem:
— No teraz to pójdzie dalej, naprzód spodnie, tak, a potem...
— Cóż potem? — wyciągał Poperecznyk śmiejąc się nieznacznie.
— Przed samym końcem koszula, dostanie ją Pańcio, ten sierocisko bezbożny. A potem — zapisuję oczy słońcu, słuch wodzie, dech wiatrowi, kości i flaki ziemi świętej. I ja już w domu.
— A głowę komu każecie uciąć?
— Uciąć? Po co? — stropił się Tanasij.
— Abyście nie straszyli po śmierci — odparł Poperecznyk bez zająknienia.
Tanasij zaciął się, oglądał się wokół, wszyscy umilkli. Księdzowa oburzyła się:
— Nykoło, was także język świerzbi? Gadulstwo, że aż fe!
Tanasij roześmiał się i znalazł odpowiedź:
— Nykoła nieźle mówi, jejmość. Niech będzie. Zapis zrobię, dwadzieścia guldenów na komisję. A księdza Buraczyńskiego postawcie na głowę komisji. Komisja zbada, jeśli będę straszyć — tnijcie.
— Ależ, Tanasiju — mówiła księdzowa — i wy także w takie dzikie głupstwa wierzycie?
— Nie głupstwa, jejmość, straszę za życia, mogę i po śmierci.
— Tak, tak — potwierdził Poperecznyk — panowie w to nie wierzą i nie żałują, że taki upiór też bidny. Trzeba go zwolnić, aby się nie męczył po nocach.
— Dobrze mówisz, Nykoło, całkiem mądrze — uznał Tanasij.
Proboszcz Pasjonowicz ponownie się ożywił:
— Znów się zaczyna, ludzie! To jeszcze gorsze jak herezja, to zabobony, dzikość! I na to jedna rada, prosto do kryminału.
— Nie — upierał się Tanasij — księże godny, ja tego nie wiem na pewno, ale mówię tak jak doktor: zrobić co można, aby ratować. Głowa zawadza — to uciąć. I wtedy ja sobie prosto do nieba.
— Do nieba bez głowy!? — przeraził się Serebraniuk.
— Juroczku — tłumaczył Tanasij łagodnie — głowa zostaje na ziemi, tak czy tak. A Tanasij drepce sobie tamtędy, gdzie nie ma ludzkiego zapachu.
Serebraniuk nie mógł się uspokoić.
— Jak to? w niebie nie ma ludzi?
— Wejdę ja sobie tam — marzył głośno Tanasij — a tam naokoło światła. Przypatrzę się: same końskie oczy, takie jak u źrebięcia od mojej Myszy. Same anioły. I wtedy ja w domu.
Księdzowa przypomniała sobie:
— Do domu, do domu! Rano wstawać, medykamenta!
Znów księża wstawali powoli jakby niechętnie. Zegnali się z gospodarzami, dziękowali, powtarzali życzenia dla dziecka. Z kolei gospodarze dziękowali i ściskali księży, po czym księża żegnali się z wszystkimi, szczególnie długo i serdecznie z Tanasijem. Księdzowa nagliła nieustannie:
— Tak zwlekać?! Nie do wytrzymania. Chodźmy już, chodźmy.



2

Tymczasem usiadłszy obok dziedzica, sama siebie wciągnęła w konwersację:
— Późno okropnie, naprzód zagadałam się z kumami, potem zdrzemnęłam się, jak kotek w poprzek łóżka Kałynki. Ja zawsze wieczorem tak nagle, Ach, to rozkosz! Zasnęłam na śmierć. Tak jak z poezji tego lorda, no Bjarjana. Pan już wie, panie dziedzicu? Tego co wciąż rekomenduje, jaka to śmierć śliczna, same delicje, i kiedy go się zacznie czytać, zaraz strasznie spać się chce.
— Któryż lord? Przepraszam, pani dobrodziejko — stropił się dziedzic.
— Lord Bajron — poprawił dobitnie ksiądz małżonek.
— Czekaj Sławku, wiem co mówię — rozładowała się księdzowa — Pani kasztelanowa pokazywała mi czarno na białym. Pisze się by jak byk i dalej ron jak ron-del. Ja już wiem. A mówi się jakoś kwa-kwa z kartoflem w gębie. To ja już wolę po ludzku. Krętactwo angielskie, gdyby pan wiedział, panie dziedzicu, jak oni przekręcili tego Szekspira! Język kamienieje, a przecież to napisać łatwo. Pokręcili wszystko i z tego milczą. Z takimi gośćmi zmartwienie, ledwo się człowiek ucieszy, już milczą.
Ksiądz Pasjonowicz raz jeszcze wtrącił ostrożnie:
— Kiedy pani domu mówi bez ustanku, to inni muszą milczeć.
— Co? Może ja za dużo gadam? Może ja gaduła? Ja szlachcianka. Nasz pan Mickiewicz napisał: Polskę oniemić, to znaczy zniemczyć. Nieprawdaż, panie dziedzicu? Po niemiecku ja owszem, ale oniemić, nie! niech Bóg broni. Nieraz myślę sobie: ten biedny lord tak się męczył z Anglikanami, a potem znudził się i zaczął pisać o śmierci, ja już wiem. Nieprawdaż, panie dziedzicu?
— Widzę, pani dobrodziejka szczególnie interesuje się lordem Byronem — odpowiedział dziedzic, aby coś powiedzieć.
— Od najmłodszych lat! Pani kasztelanowa, bywało, siądzie sobie w tym szerokim połatanym fotelu, tęga, tęższa ode mnie, po prostu śliczna, i tak mnie poucza po swojemu: „Ten lord, uważasz Marysiu, bardzo modny, śliczny panicz, apetyczny bałamut, zerwigłowa. Kształć się, panna, czytaj, czytaj, Marysiu“. A wszystkie starsze panienki, jej dam-de-kompani od cnoty, jedna przez drugą, szepcą mi na boczku po cichutku: „Broń Boże, Marysieńko, nie czytaj, on strasznie niecnotliwy!“ Apetyczny bałamut i niecnotliwy? Nabrałam ochoty. Cóż z tego, panie dziedzicu, kiedy z jego pisania zaraz strasznie spać się chce. No, chodźmy, chodźmy prędzej. — Nie wstając wcale kontynuowała konwersację:
— A nieraz żal mi tego lorda, jak on się sam namęczył biedak, aby nie zasnąć. Męczył się, o śmierci wypisywał i wygadał. Bo niech pan posłucha, panie dziedzicu, to nie koniec. Czytam ja raz sobie w łóżku i już spać mi się chce i mówię do męża: „A wiesz, Sławku, czytanie to nie to. Chciałabym choć raz zobaczyć tego ślicznego lorda.“ A mój jegomość: „Oho, przepadł twój lord, zginął w powstaniu.“ „Jezus Maria! kiedy, jak?“ A jegomość: „To już dawno“. — Dawno? ach, powstania, powstania... Powstają, a potem położą się wszyscy jak mój lord. Ciotki Pulcherii syn, Włodek, także chciał do powstania, szczęściem poczciwy izraelita nie wziął go na furę. Byłoby z nim jak z lordem. Wszystko przez kacapów! Nasłuchałam się o kacapach u księdzowej Korczyńskiej w Rożnie. Co oni z tym panem Władysławem wyrabiali! Nie bój się, Sławku, nie wygadam, bo nie wolno. Już jestem niema. Księdzowa Korczyńska opowiada mi, opowiada, a tu legumina francuska, poziomki z kremem na stole. Tak się zbrzydziłam, nie tknęłam. Oho! przepadła legumina! Wszystko przez kacapów! A jeszcze chwalą się, że są Ruskie. Szkoda, że nie ma tateczka, to by im wypalił, jacy oni Ruskie. Chodźmy!
Wstała, dyszała ciężko, mocowała się z sobą i wybuchnęła:
— Nie mogę wytrzymać! Czasu nie mam, ale pojadę, tak, Sławku! Osobiście pojadę do Kołomyi, nawet do Stanisławowa i powiem im tam: „Zróbcie już raz porządek z tymi kacapami, bo ja...“ —
— Marysiu — błagał ksiądz półszeptem.
— Komuż pani dobrodziejka powie? — spytał cicho dziedzic.
— Komu? Komu trzeba! Ja już wiem.
— A może byście i nam zdradzili, jejmość — prosił Tanasij z chytrym uśmieszkiem.
— Tanasiju! Nikomu nie dajecie przyjść do słowa, a teraz za język ciągniecie. Ze mną to na nic.
Ja nie daję przyjść do słowa? — zdziwił się Tanasij.
— A co, może ja? — obruszyła się księdzowa. — Podniosła głowę, zaczęła szeptać, jakby się modliła. Opuściła głowę, uśmiechnęła się. — Tateczko pouczał, że kiedy człowiek się rozzłości, trzeba liczyć do dziesięciu, a kiedy bardzo się rozzłości — do stu. Ja nie gaduła. Do domu, do domu!
W tej chwili dał się słyszeć pod chatą zadzierzysty arkan grany przez kapelę. Gawecio zawezwany przez Tanasija, zjawił się z trzema cymbalistami. Spiętrzone dachy grażdy rozdźwięczały się zwielokrotniając i potęgując dźwięki, jak wielki system pudeł akustycznych. Księdzowa rozjaśniła się:
— Wszystko cudownie. Na zakończenie chrzcin muszę za tańczyć z najzgrabniejszym chłopcem, chcę mówić: z najpiękniejszym kawalerem. Z żonatym ani z wdowcem — nie! Ani mowy!
Rozglądała się po izbie.
— Jejmość — tłumaczył z troską Tanasij — chłopców poszukajcie w trzeciej chacie, tu sami żonaci albo dziady.
— Nie bluźnijcie, Tanasiju, jest tu między nami najpiękniejszy kawaler z całego powiatu.
Dygnęła wdzięcznie przed panem Jakobencem.
Pan Jakobènc skamieniał. Naprzód klepał się rękami po bohaterskim pasie, w który ustroił go Tanasij, potem wstał i spoglądał poza siebie, jakby chciał uciekać, w końcu rozglądał się wokół, jak gdyby szukał pomocy.
Mimo woli pomógł mu Tanasij. Narzucając się od razu na Gawecia huknął mu:
— Zrzucaj spodnie, mieniajmy się!
— Tanasiju, opamiętajcie się! — wołała księdzowa. — Nie bajtlujcie wciąż o spodniach, nie psujcie zabawy.
Tanasij bez słowa ujął Gawecia za plecy i wyprowadził go do sieni. Po chwili wrócili przebrani, Tanasij w odwiecznych cygańskich spodniach koloru starej blachy, które sięgały mu powyżej kostek. Gawecio w czerwonych hacziach z ciężkiego, samotkanego sukna, które na chudych i krótkich odnóżach cygańskiego potomka sfałdowały się obficie, na podobieństwo weselnej spódnicy. Śmiech trzaskał, rozszerzał się burzą, nie ustawał. Ksiądz Buraczyński śmiał się niepohamowanie, także inni księża nie mogli opanować śmiechu. Zapomnieli o pośpiechu, rozchodzili się po izbie, siadali.
— A teraz graj! — huknął Tanasij na Gawecia.
Znów uciął Gawecio rozmaszystego arkana, cymbały wtórowały mu perliście. Dachy i kąty chaty wypełniły się echami. Znów księdzowa we wdzięcznych dygach zwróciła się ku panu Jakobencowi. Pan Jakobènc odzyskał równowagę, skłonił smukłą postać ceremonialnie, założył ręce za bohaterski pas i cofał się powoli. Księdzowa ścigała go z otwartymi ramionami.
— Pani dobrodziejko łaskawa — mamrotał pan Jakobènc — w najgłębszym respekcie wdzięczny, ale niegodzien.
Zwrócony twarzą ku księdzowej cofał się nadal zręcznie w takt muzyki, księdzowa przyśpieszyła pościg. Krążąc tak wokół stołu wykonywali taniec Józefa, w respekcie zmykającego przed Putyfarową. Jednak przy którymś z rogów stołu pan Jakobènc dopędzony przymknął oczy i poddał się. Zaledwie dotykając rąk i talii tancerki, jak gdyby ujmował rozpalone żelazo, z całej siły oddalając swój korpus od niej i wypinając się nadmiernie wstecz, okręcał ją ceremonialnie, pedantycznie przytupując w takt polki-mazurki tańczonej w rytmie zadzierzystego arkana. Bohaterski pas groźnie corkotał łańcuszkami i sprzączkami. Księdzowa wywijała swym tancerzem śmiało choć z trudem. Cała izba huczała nieustannym śmiechem. Ołenka przedarła się przez tłum do drugiej izby, aby rozradować Kałynę wieścią o radosnym zdarzeniu. Jednak pan Jakobènc zwyciężył. Ścinając usta i spuszczając oczy, z determinacją posadził nagle tancerkę na ławie. W głębokim ukłonie pocałował ją w rękę. Oddalił się pośpiesznie. Księdzowa nie dała za wygraną.
— A teraz bez obrazy, po chłopcach — żonaci — dygnęła przed dziedzicem. Ten odtańczywszy wdzięcznie coś w rodzaju walca, podziękował równie prędko i grzecznie jak pan Jakobènc. Znów wołała księdzowa: — A teraz wdowcy! — zwróciła się do Tanasija: — Tanaseńku! — krzyczała w rozpaczy — Rzemyka, rzemyka! bo sznurek spada, spodnie niepewne.
W pośpiechu zakrzątano się i przepasano rzemykiem spodnie i rozchełstaną z nich w bufach koszulę Tanasija. W krótkich blaszanych spodniach, z obnażonymi powyżej kostek nogami, bez kieptara i bez ozdób, tańczył Tanasij-pokutnik długo a coraz rozmaszyściej, aż tancerka jęknęła:
— Ginę! Zamęczycie każdą, wam potrzebna najmłodsza. Puśćcie, uff!
Upadła na ławkę, lecz nadal kierowała tańcem wykrzykując:
— Panie wybierają. Katerynko, Ołenko, chapajcie się tańca, aby nie zasnął.
Ołenka chwyciła Tanasija, stara kuma Duwyda, który choć ustrojony w kapelusz watażkowski, był niemało przerażony. Ciągniony przez tancerkę stąpał szeroko, potrącając ludzi i uderzając łokciami o ściany i sprzęty.
Goście z innych chat, zwabieni muzyką — głównie młodzież, zbiegali się i wciskając się chyłkiem podążali para za parą w tańcu. Wypełniali izbę coraz szczelniej. Tymczasem wynoszono stoły, stołki i ławki do sieni. Pozostali goście ściskali się po kątach lub wychodzili do sieni. Gdy izba już była zagęszczona tańczącymi, Gawecio zmienił nagle odmierzony rytm arkana na szybką, coraz szybszą i w końcu rozszalałą hucułkę. Młodzieńcy wyskakiwali spod powały, przysiadali przy ziemi, śpiewali rąbane i szczekane zwrotki do szalejącej muzyki. Hrycio Ohyrok, ucinając nowe śpiewanki, przekrzykiwał wszystkich. Muzyka kipiała, taniec grzmiał, zdyszane śpiewy strzelały ku sobie jak w utarczce zbrojnej. Wszystko razem przelewało się przez ściany, wzburzone echa starej chaty ogłuszyły resztę gości. Stopy tańczących to śpieszyły się gdzieś na dno do piekła, to jakby odbijając się od rozpalonej płyty piekielnej w rozpaczliwych podskokach uciekały w górę. Zdawało się, że to szamotanie nigdy się nie skończy. Ksiądz Pasjonowicz, zgnieciony w jednym z kątów, wołał przez hałas ku żonie:
— Marysiu, coś narobiła! „Do domu, do domu“, a teraz?
Rozweselona księdzowa siedząc na małym stołku u drzwi, bez ustanku trzepała do stojącego w kącie dziedzica:
— Ach, jakaż ja głupia! Panie dziedzicu, z głupoty największa rozkosz! Jeszcze nigdy nic nie miałam z całej mojej mądrości. „Mądrość to zmartwienie“, tak mój lord napisał. I to prawda, niedobrze wiedzieć za dużo. Raz, za młodych lat jeszcze, jechałam z tateczkiem i z mameczką przez Bukowiec. Łysa kobyła źle ciągnie, a nasz Kuryło, wtenczas nie taki święty jak teraz — diakiem jeszcze nie był tylko furmanem — pal ją batogiem i strasznie brzydkie słowo jej palnął: „Ty —“. Czekaj, Sławku, nie bój się, ja nie powtórzę. Ale wtedy jeszcze byłam głupia, nic nie wiedziałam, powtarzam brzydkie słowo i napieram się: „Co to znaczy, ja chcę wiedzieć.“ Mameczka świdruje mnie oczyma, jakbym usiadła na nowym kapeluszu, a tateczko w śmiech: „Ej, Marysiu, Marysieńko, cicho, bo ci zaraz nacisnę twój guziczek od dzwonka.“ Tak zawsze czule nazywał mój nosek. A mameczka na to: „Bohdanku, cisnąć nie trzeba, ona bez tego wciąż dzwoni.“ „Widzisz, Marysiu, niedobrze jest wiedzieć za dużo, to ciężko“ — pouczał tateczko, całkiem jak lord. Tak, tak, panie dziedzicu, mądrość to zmartwienie. Ale ja nie durna się martwić, to szczęście.
Zerwała się nagle.
— Do widzenia, kochany panie dziedzicu, przylecę do państwa na skrzydełkach, z butlą porzeczniaku przyfrunę na chwilę. Tyle roboty! Chodźmy, chodźmy, medykamenta!
Jakby w obawie ponownej zwłoki księża zbierali się gorączkowo, także ksiądz Pasjonowicz wołał przerażony:
— Prędzej, prędzej!
Muzyka urwała się nagle, wysypujący się pośpiesznie tłum porwał księży jak falę. Księdzowa wołała z tłoku:
— Tanasiju, dziękuję! Trzymajcie się, Tanaseńku, beze mnie i bez was w górach same zgryzoty, same niedogryzki. Bez nas — machnęła ręką, zanurzyła się w tłum. Wyszarpnęła z ciężkich drzwi zewnętrznych zaledwie krótki jęk rozpaczy. Także ksiądz wikary, który miał dopiero rankiem wracać wprost do Kosowa, odprowadził księży poza ogrodzenie.
Tanasij zgarbił się i mruczał:
— Same niedogryzki — oj, tak. Złoci ludziska! — po czym obwieścił uroczyście. — Nie ma nic doskonalszego na świecie ponad pański stan. Któraż kobieta tak przemówi człowiekowi do duszy? Bardzo mnie korci do delikacji przystać, do pańskiego stanu. A boję się, że późno... A księża? Prosto do nieba pójdą. Miarkujcie sobie ludzie, taki pysk jak mój wytrzymać od świtu do nocy. Daj im Boże. Jaka szkoda, że nie jestem księdzem.
Poperecznyk świdrował oczyma, rozglądał się z porozumiewawczym uśmiechem.
— Szkoda, że od razu nie zamieniliście z księdzem Pasjonowiczem spodni i rewerendy. Teraz za późno.
Tanasij uśmiechał się smętnie.
— Człowiecze! Nie upadł na głowę Boży sługa mieniać się z takim czortem starym jak ja.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.