Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI

— Władze były najwidoczniej tego samego zdania. Śledztwo nie zostało odroczone. Rozpoczęło się w oznaczonym dniu aby prawu zadosyćuczynić, a publiczność uczęszczała nań licznie, gdyż interesowano się sprawą ze względu na jej ogólnoludzki charakter. Nie było żadnej wątpliwości co do faktów, to znaczy co do jednego materjalnego faktu. Jakim sposobem Patna została uszkodzona, niepodobna było wykryć i trybunał wcale się tego nie spodziewał, a wśród całej publiczności nikogo to nie obchodziło. Ale, jak już wspomniałem, wszyscy marynarze z portu byli obecni na sali, a i przedstawiciele nadbrzeżnego handlu zjawili się w komplecie. Świadomie lub też nieświadomie, przybyli pod wpływem ciekawości czysto psychologicznej; spodziewali się jakiejś zasadniczej rewelacji co do siły, potęgi, grozy ludzkich wzruszeń. Oczywiście nic podobnego nie mogło się ujawnić. Badanie jedynego człowieka, który mógł i chciał poddać się śledztwu, obracało się jałowo naokoło dobrze znanego faktu, a gra w zadawanie pytań była równie pouczająca, jak stukanie młotkiem w żelazną skrzynkę, aby się przekonać co tam jest w środku. Przedmiotem badań nie było zasadnicze: dlaczego, ale powierzchowne: jak to się stało.
— Ów młody człowiek byłby mógł to wyjaśnić, i choć publiczność tylko tem się interesowała, pytania zadawane świadkowi odwodziły go z konieczności od tego, co — według mego zdania naprzykład — było jedyną prawdą wartą poznania. Nie można wymagać od urzędowych władz, aby wglądały w stan duszy człowieka — a może tylko w stan jego wątroby? Ich sprawą było rozpatrywać skutki, i szczerze mówiąc, pierwszy lepszy sędzia pokoju i dwóch asesorów nie nadają się tak bardzo do czegoś innego. Nie chcę dać do zrozumienia aby to byli durnie. Sędzia wykazywał wielką cierpliwość. Jeden z asesorów, kapitan żaglowca, miał rudawą brodę i odznaczał się pobożnością. Drugim był Brierly. Wielki Brierly. Niejeden z was musiał słyszeć o Wielkim Brierlym — kapitanie najszykowniejszego statku z linji Blue Star. To właśnie ten.
— Wydawał się piekielnie znudzony zaszczytem, który mu narzucono. Nigdy w życiu nie popełnił żadnego błędu, nie spotkał go żaden przykry wypadek, ani niefortunny zbieg okoliczności, ani przeszkoda w spokojnem wznoszeniu się w górę; wyglądał na jednego z tych szczęśliwych ludzi, którzy nie wiedzą nic o braku decyzji, a jeszcze mniej o braku wiary w siebie. Mając trzydzieści dwa lata dostał jedno z najlepszych dowództw we wschodnim handlu — i co więcej, bardzo był swem powodzeniem przejęty. Uważał że jego karjera jest czemś jedynem w świecie i prawdopodobnie, gdyby go był kto spytał prosto z mostu, wyznałby że jego zdaniem niema wogóle takiego jak on dowódcy. Wybór padł na właściwego człowieka. Reszta ludzkości, która nie dowodziła stalowym parowcem Ossa, robiącym szesnaście węzłów, była godna pożałowania. Brierly ocalił życie wielu ludziom na morzu, ratował nieraz tonące okręty, miał złoty chronometr ofiarowany przez akcjonarjuszów i lornetkę z odpowiednim napisem od jakiegoś obcego rządu na pamiątkę tych czynów. Oceniał najdokładniej swoje zasługi i nagrody, które za nie otrzymał. Lubiłem go dosyć, choć wielu z moich znajomych — i to potulnych, dobrodusznych ludzi — nie mogło wprost go znosić. Nie mam żadnych wątpliwości, że uważał się za daleko bardziej wartościowego odemnie; doprawdy, sam Cesarz Wschodu i Zachodu musiałby się czuć pyłkiem w jego obecności — ale jakoś nie mogłem się zdobyć na prawdziwe uczucie obrazy. Nie pogardzał mną za coś, co było we mnie, co przedstawiałem — rozumiecie? Nie wchodziłem w rachubę poprostu dlatego, że nie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, kapitanem Montague Brierly, dowódcą Ossy, że nie posiadałem złotego chronometru z podpisami i oprawnej w srebro lornetki, świadczących o mej doskonałości jako marynarza, o mem niepohamowanem męstwie; że nie miałem dokładnego poczucia swych zasług i należnej mi za nie nagrody — nie mówiąc już o miłości i ubóstwieniu czarnego wyżła, najpiękniejszego jakiego sobie można wyobrazić: nigdy jeszcze równie piękny pies nie ubóstwiał takiego jak Brierly człowieka. Niema dwóch zdań, narzucanie człowiekowi tego wszystkiego porządnie było drażniące; ale gdy przyszło mi na myśl, że dzielę swój smutny los z tysiącem dwustu miljonami mniej lub więcej ludzkich stworzeń, przekonywałem się iż mogę udźwignąć ciężar dobrodusznej i pogardliwej litości kapitana Brierly, ze względu na coś nieokreślonego i pociągającego w tym człowieku. Nigdy nie zdałem sobie sprawy, na czem to polegało, ale były chwile kiedy mu zazdrościłem. Żądło życia tyle znaczyło dla jego duszy pełnej zadowolenia, co drapnięcie szpilką po gładkiem obliczu skały. To było godne zazdrości. Gdy się przypatrywałem kapitanowi Brierly — siedzącemu obok skromnego sędziego o bladej twarzy, który przewodniczył śledztwu — miałem uczucie, że zadowolenie z siebie Brierly’ego zwraca się ku mnie i ku całemu światu powierzchnią twardą jak granit. Wkrótce potem popełnił samobójstwo.
— Nic dziwnego że sprawa Jima go nudziła, a kiedy rozmyślałem z uczuciem podobnem do trwogi, jak olbrzymią pogardę musi czuć ten człowiek dla młodzieńca poddanego badaniu, Brierly przeprowadzał prawdopodobnie śledztwo we własnej sprawie. Wyrok uznał snać winę bez okoliczności łagodzących, a skazaniec zabrał z sobą tajemnicę dokonanego przestępstwa, skoczywszy w morze. Jeśli się cośkolwiek na ludziach rozumiem, chodziło tu z pewnością o rzecz największej doniosłości, o jeden z tych drobiazgów wstrząsających myślą — budzących do życia jakąś ideę, z którą niepodobna żyć człowiekowi nienawykłemu do takiego towarzystwa. Wiem napewno że nie wchodziły tu w grę pieniądze, ani nadużycie trunków, ani kobieta. Skoczył ze statku w morze zaledwie w tydzień po ukończonem śledztwie, a w niecałe trzy dni po opuszczeniu portu w drodze na wschód; jakgdyby właśnie w tem miejscu wśród oceanu spostrzegł nagle wrota tamtego świata rozwarte na swoje przyjęcie.
— Nie stało się to jednak pod wpływem nagłego porywu. Siwowłosy oficer Brierly’ego, marynarz pierwszorzędny, bardzo miły w obejściu z obcymi, lecz w stosunku do swego komendanta najopryskliwszy oficer, jakiego spotkałem, opowiedział mi tę całą historję ze łzami w oczach. Podobno kiedy przyszedł na pokład nad ranem, Brierly pisał w kajucie nawigacyjnej.
— „Była wtedy czwarta za dziesięć — mówił oficer — a środkowa wachta jeszcze się naturalnie nie skończyła. Kapitan usłyszał jak mówiłem na mostku do drugiego oficera i zawołał mnie. Poszedłem bardzo niechętnie; powiem panu całą prawdę — nie mogłem znieść biednego kapitana Brierly. Mówię to panu ze wstydem; niewiadomo nigdy co tkwi w człowieku. Wyprzedził w swej karjerze zbyt wielu ludzi, nie licząc mnie samego, i miał taki jakiś przeklęty sposób wytykania człowiekowi jego małości, choćby tylko przez sposób w jaki mówił dzieńdobry. Nie zwracałem się do niego nigdy, chyba tylko w kwestjach służbowych, a wówczas robiłem co mogłem aby utrzymać język za zębami. — (Pochlebiał sobie. Dziwiłem się często jak Brierly mógł znieść jego maniery dłużej niż przez połowę podróży). — Mam żonę i dzieci — ciągnął — i dziesięć lat byłem w spółce, spodziewając się zawsze że dostanę następne wakujące dowództwo; byłem głupi. Więc mówi on do mnie w te słowa: „Niech pan tu wejdzie, panie Jones“, tym swoim nadętym głosem, „niech pan tu wejdzie“. No więc wszedłem. „Oznaczymy pozycję statku“, mówi dalej, nachylając się nad mapą z cyrklem w ręku. Według obowiązujących przepisów, oficer opuszczający pokład byłby to zrobił przy końcu swej wachty. Jednak nic nie odrzekłem i przypatrywałem się jak znaczył położenie statku drobniutkim krzyżykiem, wpisując datę i godzinę. Widzę go jeszcze w tej chwili, gdy pisze porządnemi literkami: siedemnaście, osiem, czwarta A. M. Rok był zawsze napisany czerwonym atramentem u góry mapy. Kapitan Brierly nie używał nigdy swych map dłużej niż rok, gdzieżby zaś. Mam teraz tę mapę. Kiedy skończył, nie poruszył się wcale i patrzył na zrobiony znaczek, uśmiechając się do siebie, poczem spojrzał ku mnie w górę. „Jeszcze trzydzieści dwie mile tego kursu — mówi — i wszystko w porządku; będzie pan mógł zmienić kierunek o 20 stopni na południe“.
— „Właśnie wtedy mijaliśmy Hector Bank od północy. Mówię mu: „Tak, panie kapitanie“, dziwiąc się, dlaczego się o to kłopocze, ponieważ musiałem go wezwać w każdym razie przed zmianą kursu. Akurat wówczas dzwon osiem razy uderzył; wyszliśmy na mostek i drugi oficer nadmienił przed odejściem jak zwykle — „Siedemdziesiąt jeden na logu“. Kapitan Brierly rzucił okiem na kompas i rozejrzał się wkoło. Było ciemno i pogodnie, widać było wszystkie gwiazdy tak wyraźnie, jak w mroźną noc na wysokich szerokościach geograficznych. Nagle mówi jakgdyby z lekkiem westchnieniem: „Idę na rufę i sam dla pana ustawię wskazówkę logu na zero, żeby nie było żadnej pomyłki. Trzydzieści dwie mile więcej na tym kursie i jest pan bezpieczny. Zobaczmy — poprawka logu wynosi sześć procent in plus, więc, powiedzmy, jeszcze trzydzieści mil w tym kierunku i może pan zmienić kurs o dwadzieścia stopni na stronę podwietrzną. Nie trzeba tracić na dystansie, prawda?“ Nie słyszałem nigdy aby mówił jednym ciągiem tak długo i to zupełnie bez celu, jak mi się wydało. Nic nie odpowiedziałem. Zszedł po drabinie, a pies, który włóczył się wszędzie za kapitanem, gdziekolwiek się ten ruszył w nocy czy we dnie, zsunął się za nim nosem naprzód. Słyszałem odgłos obcasów, tup, tup, na tylnym pokładzie; kapitan się zatrzymał i rzekł do psa: „Wracaj, Korsarz. Na mostek, stary! No dalej, marsz!“ Potem zawołał do mnie z ciemności: „Panie Jones, niechno pan zamknie psa w kajucie nawigacyjnej, dobrze?“.
— „Słyszałem wówczas jego głos po raz ostatni, panie kapitanie. Były to ostatnie jego słowa, które usłyszała żyjąca ludzka istota. — Tu głos starego stał się niepewny. — Bał się żeby biedne zwierzę za nim nie skoczyło, rozumie pan? — ciągnął z drżeniem. — Tak, panie kapitanie. Nastawił dla mnie log; i — czy pan uwierzy? — wpuścił do niego kroplę oliwy. Oliwiarka leżała tam gdzie ją zostawił, obok logu. O wpół do piątej pomocnik bosmena wyciągnął na rufę gumowego węża aby myć pokład, ale wkrótce rzucił węża i wbiegł na mostek. — „Panie Jones, może pan przyjdzie na rufę — mówi. — Taka tam jest dziwna rzecz. Wolę jej nie dotykać“. Był to złoty chronometr kapitana Brierly, przywiązany starannie łańcuszkiem do poręczy“.
— „Gdy tylko moje oczy na niego padły, coś mnie tknęło, i już wiedziałem, panie kapitanie. Nogi się ugięły pode mną. Było to jakbym go widział padającego za burtę; i mogłem powiedzieć jak daleko w tyle pozostał. Log na rufie pokazywał osiemnaście mil i trzy czwarte, a naokoło głównego masztu brakowało czterech żelaznych kołków. Włożył je pewno do kieszeni żeby pójść na dno; ale Boże wielki, cóż to jest cztery nagle dla człowieka o tak potężnej budowie jak kapitan Brierly! Może jego wiara w siebie zachwiała się trochę w ostatnich czasach. Jedyna to oznaka braku równowagi, którą ujawnił w ciągu całego życia, jak sądzę; a gotów jestem ręczyć, że kiedy znalazł się w morzu, nie usiłował płynąć ani przez chwilę — gdyby zaś wypadł za burtę niechcący, byłby miał dosyć odwagi, żeby na chybił trafił utrzymać się przez cały dzień na powierzchni. Tak, panie kapitanie. Nie ustępował nikomu, jak raz powiedział do siebie, co na własne uszy słyszałem. Napisał dwa listy podczas nocnej wachty, jeden do spółki, a drugi do mnie. Dawał mi tam mnóstwo wskazówek co do podróży — choć pracowałem w swoim zawodzie, kiedy go jeszcze nie było na świecie — i instrukcje bez końca, jak mam postępować z naszą zwierzchnością w Szanghaju aby zachować dla siebie dowództwo Ossy. Pisał jak ojciec do ukochanego syna, panie kapitanie, a ja byłem starszy od niego o dwadzieścia pięć lat i zakosztowałem słonej wody, kiedy on jeszcze koszulę w zębach nosił. W liście do armatorów — nie zakleił go abym mógł przeczytać — pisał, że spełniał zawsze wszystkie swoje względem nich obowiązki — aż do tej chwili — a nawet i teraz nie zawodzi ich zaufania, ponieważ zostawia okręt najtęższemu marynarzowi jakiego mogą znaleźć — mówiąc o mnie, panie kapitanie, mówiąc o mnie! Pisał dalej, że jeśli ostatni jego postępek nie pozbawi go w ich oczach całego szacunku, to ocenią należycie moją wierną służbę i jego gorące polecenie, gdy będą obsadzali miejsce opróżnione przez jego śmierć. I jeszcze dużo więcej rzeczy w tym sensie, panie kapitanie. Nie chciałem wierzyć własnym oczom. I tak dziwnie mi było — ciągnął stary, zupełnie rozklejony, rozgniatając coś w kąciku oka końcem wielkiego palca szerokiego jak szpachla. — Wyglądało na to, panie kapitanie, że skoczył za burtę tylko po to, aby dać pechowcowi ostatnią sposobność do wybicia się. Tak mnie wstrząsnęła ta jego nagła, okropna śmierć, a przytem i myśl że zrobiłem przez to karjerę! Przez tydzień chodziłem jak kołowaty. Ale nic z tego! Kapitan Pelionu został przeniesiony na Ossę — wsiadł na statek w Szanghaju — taki mały fircyk w popielatym garniturze w kratki, z rozdziałkiem przez środek głowy. „Hm — jestem — hm — pańskim nowym kapitanem, panie — panie — hm — Jones“ . Tonął w perfumach — poprostu cuchnął perfumami. Tak mi się coś zdaje, że jąkał się pod wzrokiem, który w nim utkwiłem. Szepnął coś o mojem zrozumiałem rozczarowaniu — lepiej żebym się dowiedział odrazu, iż jego starszy pomocnik dostał dowództwo Pelionu — on sam nie miał z tem naturalnie nic wspólnego — prawdopodobnie w biurze orjentują się najlepiej — przykro mu, że... A ja na to: „Co tu gadać o starym Jonesie, panie kapitanie, on jest, psiakrew, tego zwyczajny“. Spostrzegłem odrazu że obraziłem jego subtelne uszy, a gdyśmy siedzieli razem przy pierwszym lunchu, zaczął w brzydki sposób czepiać się to tego, to owego na okręcie. Nie słyszałem jeszcze nigdy tak błazeńskiego głosu. Zacisnąłem zęby, wbiłem oczy w talerz i trzymałem język za zębami jak długo mogłem to ścierpieć, w końcu jednak musiałem coś odpowiedzieć; a ten jak się nie zerwie, jak nie najeży tych swoich ładnych piórek, niby walczący kogucik:
— „Przekona się pan, że nie z kapitanem Brierly ma pan do czynienia!“
— „Już się przekonałem“ — ja na to; posępnie mi było na duszy, ale udawałem, że bardzo jestem zajęty swoim kotletem.
— „Stary gbur z pana, panie — tego — Jones; i co więcej, wszyscy wiedzą dobrze o tem“ — skrzeknął do mnie. Pomywacze psiakrew stali naokoło, słuchając z gębami rozdziawionemi od ucha do ucha.
— „Może i mam twardą skórę — odpowiadam — ale nie do tego stopnia, żeby znieść widok pana, siedzącego na miejscu kapitana Brierly. — Co rzekłszy, składam nóż i widelec“.
— „Pan sam chciałby na niem siedzieć, ot co w trawie piszczy!“ — zaszydził. Wyszedłem z kajuty, zebrałem swoje graty i znalazłem się na bulwarze z całym dobytkiem u nóg, zanim ładownicy okrętowi zabrali się znów do roboty. Tak. Bez pracy — na brzegu — po dziesięciu latach służby, a o sześć tysięcy mil biedna kobiecina i czworo dzieci czekały na moją pensję, żeby mieć co do ust włożyć. Tak, panie kapitanie! Kopnąłem to, żeby nie słuchać jak wymyślają na kapitana Brierly. Zostawił mi swoją nocną lornetkę — oto jest; i życzył sobie, abym się zaopiekował jego psem — oto on. Pójdź tu, Korsarz — biedna psina. Gdzie jest kapitan, Korsarz?“ Pies spojrzał na nas w górę posępnemi żółtemi oczami, szczeknął żałośnie i wczołgał się pod stół.
— Wszystko to się działo przeszło dwa lata później na pokładzie tego morskiego grata, Królowej Ognia, której dowództwo Jones dostał — także dziwnym przypadkiem — od Mathersona — nazywano go ogólnie szalonym Mathersonem — tego samego, który włóczył się często po Haifongu, pamiętacie, jeszcze przed okupacją. Staruszek mówił dalej, pociągając nosem:
— „Tak, proszę pana, o kapitanie Brierlym będzie się tu zawsze pamiętało, nawet jeśli go gdzieindziej zapomną. Napisałem obszerny list do jego ojca i nie dostałem jednego słowa odpowiedzi — ani: dziękuję, ani: idź do djabła — nic! Może woleli o tem wcale nie wiedzieć“.
— Widok starego Jonesa we łzach, obcierającego łysą głowę czerwoną bawełnianą chustką, żałosne szczekanie psa, niechlujstwo tej rojącej się od much kabiny, która była jedynym relikwiarzem wspomnień o Brierlym — wszystko to rzuciło zasłonę niezmiernie pospolitego tragizmu na pamiętną mi jego postać; była to pośmiertna zemsta losu za tę jego wiarę w swoją wyższość, wiarę, która prawie że pozbawiła życie Brierly’ego najbardziej uzasadnionych przerażeń. Prawie! A może zupełnie? Któżby odgadł, jakie pochlebne wyobrażenie Brierly powziął o swem samobójstwie?
— „Dlaczego on popełnił to szaleństwo, jak pan to sobie wyobraża, kapitanie? — zapytał Jones, składając ręce. — Dlaczego? To niepojęte! Dlaczego? — Uderzył się po niskiem i pomarszczonem czole. — Gdyby był biedny, i stary, i zadłużony, gdyby mu się nie powiodło w życiu — albo gdyby był zwarjował! Ale on nie należał do tych, co warjują — nic podobnego. Może mi pan wierzyć. Czego pomocnik nie wie o swoim szyprze, tego wogóle wiedzieć nie warto. Młody, zdrów, bogaty, żadnych kłopotów... Siedzę tu czasem, i myślę, i myślę, aż głowa mi pęka. On miał jakiś powód do tego“.
— Może pan być pewien, kapitanie, że ten jakiś powód nie byłby tak bardzo obszedł ani mnie ani pana — rzekłem; i nagle biedny stary Jones znalazł nakoniec słowo zdumiewającej mądrości, jakby mu coś zaświtało w mętnej mózgownicy. Wytarł nos i rzekł, kiwając boleśnie głową:
— „Tak, tak! Ani pan, ani ja, kapitanie, nigdyśmy tyle o sobie nie trzymali“.
— Wspomnienie mej ostatniej rozmowy z Brierlym zabarwione jest naturalnie świadomością jego śmierci, która nastąpiła tak prędko potem. Mówiłem z nim ostatni raz podczas tej sprawy, toczącej się w sądzie, po pierwszem posiedzeniu, kiedyśmy wyszli razem na ulicę. Był podrażniony, co zauważyłem ze zdziwieniem, ponieważ zwykle, gdy raczył rozmawiać — zachowywał się spokojnie z odcieniem żartobliwej wyrozumiałości, jakby istnienie jego interlokutora było czemś w rodzaju dobrego kawału.
— „Naciągnęli mnie na to śledztwo, jak pan widzi — zaczął i rozwodził się nad tem przez chwilę, żaląc się na niewygodę codziennego przebywania w sądzie. — I Bóg wie jeszcze jak długo to będzie trwało. Pewnie ze trzy dni. — Wysłuchałem go w milczeniu, co według mnie jest równie dobrym sposobem imponowania jak każdy inny. — I poco to wszystko? To najgłupsza historja jaką sobie można wystawić — ciągnął zapalczywie. Zwróciłem mu uwagę, że nie miał tu wyboru. Przerwał mi z pewnego rodzaju hamowaną gwałtownością: — Czuję się przez cały czas jak głupi. — Podniosłem na niego oczy. Posunął się bardzo daleko, jak na Brierly’ego, który mówił o Brierlym. Zatrzymał się, chwycił mię za wyłóg marynarki i zlekka pociągnął. — Dlaczego my dręczymy tego młodzika?“ — rzekł. Pytanie to pokrywało się tak zupełnie z myślą, która wciąż mi chodziła po głowie, że odpowiedziałem natychmiast, mając w oczach uciekającego renegata:
— „Nie mam o tem zielonego pojęcia — chyba dlatego że się dręczyć pozwala“.
— Zdumiało mnie, iż pojął w lot co chciałem powiedzieć, choć moja myśl powinna była mu się wydać dość niejasna. Rzekł gniewnie:
— „No naturalnie. Czyż on nie widzi, że się ten nędznik ulotnił, ten jego szyper? Na co on właściwie czeka? Nic go nie może ocalić. To człowiek zgubiony. — Uszliśmy kilka kroków w milczeniu. — Poco karmią nas tym całym brudem? — wykrzyknął ze wschodnią energją wyrazu — prawie jedynym rodzajem energji, której ślady można napotkać na wschód od pięćdziesiątego południka. Zdziwił mię kierunek jego myśli, ale teraz mocno podejrzewam, że to co mówił odzwierciadlało stan jego psychiki; w głębi ducha biedny Brierly musiał myśleć o sobie samym. Zaznaczyłem, iż szyper Patny porósł w pierze — co było ogólnie znane — i mógł prawie wszędzie zdobyć środki na podróż. Z Jimem było inaczej; rząd trzymał go na razie w Domu marynarzy, ale chłopak nie miał pewnie w kieszeni złamanego szeląga. Ucieczka przecież zawsze kosztuje.
— „Czy doprawdy? Nie, niezawsze — rzekł, śmiejąc się gorzko i dodał w odpowiedzi na jakąś moją uwagę: — No więc, niech się wpakuje dwadzieścia stóp pod ziemię i niech tam zostanie! Dalibóg! Jabym tak zrobił“. — Nie wiem dlaczego ton jego słów mię podrażnił. Rzekłem:
— „Jest w tem pewna odwaga, iż stawia czoło temu wszystkiemu, wiedząc bardzo dobrze, że gdyby się stąd zabrał, nikomuby się nie śniło za nim gonić“.
— „Do djabła z odwagą! — warknął Brierly. Ten rodzaj odwagi jest do niczego, jeśli chodzi o utrzymanie pewnej linji w życiu, i tyle o nią dbam co o zeszłoroczny śnieg. Gdyby mi pan powiedział, że gra tu rolę pewne tchórzostwo, miękkość charakteru... Wie pan co, złożę dwieście rupij, jeśli pan doda do nich jeszcze sto i postara się, żeby ten chłopiec zwiał jutro wczesnym rankiem. Pomimo wszystko jest jednak gentlemanem — on to zrozumie. Musi zrozumieć! Ta piekielna sprawa toczy się publicznie i zbyt jest gorsząca. On siedzi tam, a ci wszyscy przeklęci krajowcy, serangowie, laskarowie, podoficerowie składają takie zeznania, że człowiek pali się poprostu ze wstydu. To jest ohydne. Więc pan nie uważa tego za ohydne, więc pan tego nie czuje? Gdyby zwiał, wszystkoby się urwało odrazu. — Brierly wypowiedział to z wyjątkowem wprost ożywieniem i zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć po portfel. Powstrzymałem go i oświadczyłem zimno, że tchórzostwo tych czterech ludzi nie wydaje mi się sprawą tak wielkiego znaczenia. — I pan ma siebie za marynarza, o ile mi się zdaje — wyrzekł gniewnie. Odpowiedziałem, że właśnie za takiego siebie uważam i sądzę że nim jestem. Wysłuchał mię i machnął wielką ręką, jakby mię pozbawiał indywidualności, jakby mię spychał w tłum. — To jest najgorsze — rzekł — że wy wszyscy nie macie poczucia godności; niedość myślicie o tem, za co was ludzie uważają.“
— Rozmawialiśmy, idąc powoli, i przystanęliśmy właśnie naprzeciw biura portowego, widząc jak na dłoni miejsce, skąd olbrzymi kapitan Patny znikł tak zupełnie, jakby był drobnem piórkiem porwanem przez huragan. Uśmiechnąłem się. Brierly ciągnął dalej:
— „To jest haniebne. Są tu wśród nas ludzie różnych kategoryj, między innymi także i skończone łotry; ale musimy do djabła zachować jakąś zawodową przyzwoitość, bo inaczej staniemy się bandą partaczy wałęsających się bez ładu i składu. Ufają nam. Czy pan to rozumie? — ufają! Mówiąc szczerze, nic a nic mnie nie obchodzą wszyscy pielgrzymi, jacy kiedykolwiek z Azji wywędrowali, ale porządny człowiek nie obszedłby się tak nawet z ładunkiem starych gałganów powiązanych w bele. Nie jesteśmy grupą zorganizowaną, i jedyne co nas jednoczy, to słowo, którem oznaczamy pewien rodzaj przyzwoitości. Taka historja niszczy zaufanie w człowieku. Marynarz może przejść prawie przez całe swoje życie na morzu i nie być ani razu wezwany do pokazania swej niezłomności. Ale gdy otrzyma takie wezwanie... Ach!.. Gdybym ja...“
— Urwał i rzekł innym tonem: — Dam panu teraz dwieście rupij i niechże pan z tym chłopcem pomówi. Do djabła z nim! Czemu on się tu wogóle znalazł. Zdaje mi się doprawdy, że moi krewni znają jego rodzinę. Jego ojciec jest duchownym i przypominam sobie, że spotkałem go raz, gdym był zeszłego roku w Essex u mego kuzyna. Jeśli się nie mylę, staruszek zdawał się mieć słabość do swego syna marynarza. Okropne. Nie mógłbym sam tego zaproponować, ale pan...“
— I tak, w związku ze sprawą Jima, ujrzałem na chwilę Brierly’ego w prawdziwem świetle, na kilka dni przedtem, zanim powierzył morzu swą rzeczywistość i swoją maskę. Naturalnie że odmówiłem mu pośrednictwa. Podrażnił mię ton, jakim powiedział: „ale pan...“ (biedny Brierly przybierał ów ton bezwiednie) — jakby dawał do zrozumienia, iż znaczę tyle co robak; to też odniosłem się z oburzeniem do jego propozycji — i z tego właśnie powodu, czy też dla jakiejś innej przyczyny, powziąłem przekonanie, iż śledztwo stanowi surową karę dla Jima, a jego obecność w sądzie — istotnie z własnej woli — jest rysem odkupiającym w ohydnej jego sprawie. Przedtem nie byłem tego tak bardzo pewien. Brierly odszedł obrażony. W owym czasie stan jego duszy stanowił dla mnie większą zagadkę niż teraz.
— Nazajutrz przyszedłem późno do sądu i siedziałem sam. Nie mogłem oczywiście zapomnieć naszej rozmowy z Brierlym, a teraz miałem ich obu przed oczami. Zachowanie jednego wyglądało na posępną bezczelność, drugi zaś ujawniał pogardę i nudę; ale postawa Jima mogła być równie nieszczera jak zachowanie Brierly’ego, o którem wiedziałem napewno że szczere nie jest. Brierly nie nudził się bynajmniej lecz był rozjątrzony, więc mimo pozorów może i Jim nie był bezczelny. Według mojego założenia bezczelnym nie był. Wyobrażałem sobie że jest w beznadziejnej rozpaczy. Wówczas to spotkały się nasze oczy. Spotkały się, i spojrzenie Jima odebrało mi wszelką ochotę do rozmowy z nim — jeśli ją wogóle miałem. W wypadku i jednej, i drugiej hipotezy — czy Jim był bezczelny czy zrozpaczony — czułem że mu się na nic przydać nie mogę. Działo się to w drugim dniu sprawy sądowej. Wkrótce po tej zamianie spojrzeń posiedzenie zostało znów odroczone do następnego dnia. Biali zaczęli zaraz tłumnie salę opuszczać. Jimowi polecono już chwilę przedtem zejść z podjum, tak że mógł się wysunąć jeden z pierwszych. Dostrzegłem zarys jego barczystych pleców i głowy w świetle otwartych drzwi, a gdy kierowałem się powoli ku wyjściu, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zwrócił się do mnie przypadkiem, widziałem z sali sądowej jak Jim stał oparty obu łokciami o balustradę werandy, zwrócony tyłem do niewielkiego strumienia publiczności, spływającego po paru stopniach. Słychać było gwar głosów i szelest nóg.
— Następna sprawa tyczyła się pobicia, napaści na jakiegoś lichwiarza, o ile mi się zdaje, i pozwany — czcigodny wieśniak z prostą, białą brodą — siedział na macie przed samemi drzwiami w otoczeniu synów, córek, zięciów, ich żon i — jak sądzę — połowy ludności z jego osiedla, stojącej lub siedzącej w kucki naokoło niego. Smukła kobieta o ciemnej cerze, obnażonych częściowo plecach i nagiem, czarnem ramieniu, z cienkiem złotem kółkiem w nosie, zaczęła nagle coś mówić wysokim, zrzędzącym głosem. Człowiek idący koło mnie spojrzał na nią machinalnie. Przeszliśmy wtedy właśnie przez próg, mijając szerokie plecy Jima.
— Czy to właśnie owi wieśniacy przyprowadzili z sobą żółtego psa, nie umiem powiedzieć. W każdym razie był tam pies i snuł się wciąż przeze drzwi tam i z powrotem między nogami — w niemy, skradający się sposób charakterystyczny dla psów tamtejszych — i mój towarzysz potknął się o niego. Pies uskoczył w bok milczkiem, a ów człowiek rzekł głosem trochę podniesionym, śmiejąc się zlekka: „Niech pan spojrzy na tego nędznego psa“ — poczem prąd ludzi pchających się do sali rozdzielił nas natychmiast. Oparłem się na chwilę o ścianę, a nieznajomy zdołał dotrzeć do schodów i znikł. Widziałem że Jim odwrócił się gwałtownie. Zrobił krok naprzód i zagrodził mi drogę. Byliśmy sami; patrzył we mnie z nieugiętem postanowieniem. Zrozumiałem iż jestem napadnięty, że tak powiem, jakgdyby w lesie. Weranda już się opróżniła, hałas i ruch na dziedzińcu ustały; wielka cisza ogarnęła budynek, w którym daleko, gdzieś w głębi, jakiś głos o wschodniem brzmieniu zaczął nikczemnie się żalić. Pies, usiłujący właśnie prześlizgnąć się przeze drzwi, siadł śpiesznie i jął pchły sobie wygryzać.
— „Pan do mnie mówił? — spytał Jim bardzo cicho i pochylił się naprzód, nie ku mnie ale na mnie, jeśli rozumiecie, co chcę powiedzieć. Odrzekłem: „nie“ — natychmiast. Coś w dźwięku tego spokojnego głosu ostrzegło mię, abym się miał na baczności. Śledziłem Jima. Było to bardzo podobne do spotkania w lesie, tylko wynik tego spotkania był bardziej niepewny, ponieważ Jimowi nie mogło chodzić o moje życie ani też pieniądze — o nic cobym mógł mu poprostu oddać, lub czegobym bronił z czystem sumieniem.
— „Pan twierdzi, że pan się do mnie nie odzywał — rzekł bardzo ponuro. — Ale ja słyszałem“.
— To jakaś pomyłka — odparłem, nie mając pojęcia co o tem myśleć i nie przestając patrzeć na Jima. Śledziłem jego twarz, jakgdybym śledził niebo ciemniejące przed uderzeniem piorunu, gdy mierzchnie stopniowo, nieuchwytnie, a mrok pogłębia się tajemniczo wśród ciszy dojrzewającego wybuchu.
— „O ile wiem, nigdym przy panu ust nie otworzył — odrzekłem, co było najzupełniejszą prawdą. Bezsens tego spotkania zaczynał mię trochę złościć. Uderza mnie teraz, iż nigdy w życiu nie byłem tak bliski bójki — dosłownie; bójki na pięści. Miałem chyba jakieś mgliste przeczucie, że ta ewentualność wisi w powietrzu, choć Jim nie groził mi bynajmniej. Przeciwnie, zachowywał się z dziwną biernością — rozumiecie? ale wyglądał ponuro, i choć nie był wyjątkowo rosły, wyglądał jakby mógł ścianę rozwalić. Najbardziej uspokajającą oznaką, jaką w nim zauważyłem, było coś w rodzaju powolnego, głębokiego namysłu, który uznałem za hołd dla oczywistej szczerości mego głosu i zachowania. W sądzie sprawa o napad szła swoim trybem. Pochwyciłem słowa: „No więc — bawół — kij — przejęty okropnym strachem“...
— „Co pan sobie właściwie myślał, żeby się tak na mnie gapić przez całe rano?“ — rzekł Jim nareszcie. Podniósł na mnie wzrok i spuścił go znowu.
— „A pan się spodziewał, że będziemy wszyscy siedzieli ze spuszczonemi oczami ze względu na pańską drażliwość?“ — odparłem ostro. Nie myślałem poddawać się potulnie jego wybrykom. Spojrzał znów na mnie i tym razem wzroku nie spuścił, patrząc mi prosto w twarz.
— „Tak, to prawda — wyrzekł, jakby rozmyślając nad słusznością mej odpowiedzi — to prawda. Ja to znieść potrafię. Tylko — tu zaczął mówić trochę prędzej — nie pozwolę aby mi ktokolwiek wymyślał poza obrębem sądu. Z panem był jakiś człowiek. Pan mówił do niego — o tak — wiem z pewnością; wszystko to bardzo pięknie. Pan mówił do niego, ale pan chciał żebym słyszał“...
— Zapewniłem go że jest pod wpływem jakiegoś złudzenia. Nie miałem pojęcia, skąd to wynikło.
— „Pan myślał, że nie będę śmiał na to zareagować“ — rzekł z ledwo dosłyszalną goryczą. Dosyć mię to zajmowało, to też rozróżniałem najlżejsze odcienie w wyrazie Jima, nic jednak nie rozumiejąc; lecz coś szczególnego w jego słowach — może ich ton właśnie, skłonił mię do jaknajwiększej wyrozumiałości. Przestałem się złościć na tę kłopotliwą niespodziankę. Było to jakieś nieporozumienie. Jim się widocznie pomylił, i doznałem wrażenia że to jest jakaś ohydna, nieszczęsna pomyłka. Pragnąłem końca tej sceny ze względu na przyzwoitość, tak jak się pragnie uciąć jakieś niepowołane, wstrętne zwierzenia. A co najdziwniejsze, wśród rozważań wyższego rzędu zdawałem sobie sprawę z pewnego rodzaju strachu przed możliwością — nawet prawdopodobieństwem — że ta przykra historja skończy się jakąś niesławną burdą, której niepodobna będzie wytłumaczyć i która mię ośmieszy. Nie wzdychałem za trzydniową sławą jak ów człowiek, któremu oficer z Patny podbił oko, czy nabił guza, poturbował go jednem słowem. Jim prawdopodobnie nie dbał o to co robi, a w każdym razie uważałby się za usprawiedliwionego we własnych oczach. Nawet i dzieckoby poznało, że był wściekle zły z jakiejś przyczyny, choć zachowywał się spokojnie a nawet obojętnie. Nie ukrywam, iż pragnąłem niezmiernie uspokoić go za wszelką cenę, gdybym był tylko wiedział co robić! Ale nie wiedziałem, jak sobie łatwo możecie wyobrazić. Był to mrok bez najlżejszego światełka. Staliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. Przytaił się przez jakich piętnaście sekund, poczem zbliżył się o krok, a ja się przygotowałem do odparcia ciosu, choć sądzę że żaden muskuł mi nie drgnął.
— „Nawet gdyby pan był olbrzymem i miał siłę sześciu ludzi — rzekł bardzo cicho — to i tak powiedziałbym co myślę o panu. Pan...“
— „Przestań pan! — krzyknąłem. To go zatrzymało na chwilę. — Zanim pan powie, co pan o mnie myśli — ciągnąłem szybko — może zechce mię pan łaskawie poinformować, co ja takiego powiedziałem czy zrobiłem?“ — Nastąpiła pauza; Jim patrzył na mnie oburzony, a ja wytężałem pamięć z nadludzkim wysiłkiem, w czem mi przeszkadzał głos o wschodniem brzmieniu w sali sądowej, protestujący płynnie a beznamiętnie przeciw oskarżeniu o fałsz. Zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie:
— „Pokażę panu zaraz, że nie jestem taki jak pan myśli“ — rzekł, a jego ton groził wybuchem.
— „Oświadczam że niewiem o czem pan mówi“ — zapewniałem poważnie w tym samym czasie. Usiłował mię zmiażdżyć pogardą swego wzroku.
— „Teraz, kiedy pan widzi że się pana nie boję, niech się pan stara z tego wyplątać — rzekł. — Któż to ma być psem — co?“ — zapytał. Wtedy nakoniec zrozumiałem.
— Oglądał mi twarz, jakby szukał gdzie ma pięść umieścić. „Nie pozwolę nikomu...“ mruknął groźnie. Była to rzeczywiście ohydna pomyłka; odsłonił się najzupełniej. Nie umiem wam wypowiedzieć, jak mi było przykro. Widać zobaczył odbicie mych uczuć na twarzy, bo wyraz jego trochę się zmienił.
— „Wielki Boże! — wyjąkałem — pan chyba nie przypuszcza, że ja...“
— „Przecież słyszałem na własne uszy — upierał się, podnosząc głos poraz pierwszy od początku tej opłakanej sceny. Potem dodał z pewnem lekceważeniem: — Więc to nie pan? Bardzo pięknie; znajdę ja tego drugiego“.
— „Niechże pan z siebie nie robi durnia — krzyknąłem w rozjątrzeniu — to wcale nie o to chodziło!“
— „Ja słyszałem“ — powtórzył znów ponuro z nieugiętym uporem.
— Może kto inny byłby się roześmiał z tego uporu. Ale ja się nie roześmiałem. O nie! Nikt jeszcze nie zdradził się tak niemiłosiernie, idąc za pierwszym porywem. Jedno słowo pozbawiło Jima całego opanowania, które jest bardziej potrzebne dla naszej duchowej przyzwoitości niż odzienie dla okrycia ciała.
— „Niech pan z siebie nie robi durnia“ — powtórzyłem.
— „Ale tamten drugi powiedział to, pan mi nie zaprzeczy?“ — rzekł wyraźnie, patrząc mi nieugięcie w twarz.
— „Nie, temu nie przeczę — rzekłem, odwzajemniając jego spojrzenie. Oczy Jima zwróciły się nareszcie w dół, tam gdzie wskazywałem palcem. Miałem wrażenie że z początku nie zrozumiał; potem zmieszał się, a w końcu przybrał wyraz zdumienia i przestrachu, jakby pies był potworem i jakby Jim nigdy przedtem psa nie widział. — Nikomu się nie śniło pana obrażać“ — rzekłem.
— Wpatrywał się wciąż w to nędzne zwierzę, nieruchome jak posąg; siedziało z nastawionemi uszami i spiczastym pyskiem skierowanym w stronę wejścia; nagle kłapnęło zębami za przelatującą muchą, jak automat.
— Spojrzałem na Jima. Czerwień jego białej, spalonej cery pogłębiła się nagle pod puchem policzków, ogarnęła czoło, dotarła aż do kędzierzawych włosów. Uszy zabarwiły mu się purpurą, i nawet jasny błękit oczu pociemniał wyraźnie od krwi, która mu uderzyła do głowy. Wydął zlekka drżące wargi, jakby miał natychmiast płaczem wybuchnąć. Spostrzegłem że z nadmiernego upokorzenia nie jest w stanie wymówić ani słowa. A może także i z rozczarowania — kto wie? Może miał nadzieję że to lanie, które mi sprawi, będzie dla niego jakąś rehabilitacją, ukojeniem? Skąd można wiedzieć, jakiej się ulgi spodziewał po tej okazji do burdy? Był tak naiwny, że mógł się spodziewać wszystkiego; ale w tym wypadku zdradził się bez żadnego pożytku. Był szczery względem siebie — tak jak i wobec mnie — w szalonej nadziei że uda mu się w ten sposób odeprzeć skutecznie zarzuty, a los odwrócił się od niego z ironją. Jim wydał jakiś nieartykułowany, gardłowy dźwięk, jakby go ogłuszono ciosem w głowę. To było żałosne.
— Dopędziłem go aż daleko za bramą. Musiałem nawet w końcu biec za nim, ale gdy wreszcie z nim się zrównałem, zadyszany, i zarzuciłem mu że ucieka, rzekł: „Nigdy!“ Odwrócił się natychmiast jak osaczony. Wyjaśniłem że nie miałem broń Boże na myśli, aby uciekał przede mną. „Przed nikim — przed nikim na świecie,“ twierdził uporczywie. Powstrzymałem się od wytknięcia mu jednego rzucającego się w oczy wyjątku, któryby był ciężką próbą dla najodważniejszego z nas; przyszło mi na myśl, że bardzo prędko Jim sam się w tem zorjentuje. Patrzył na mnie cierpliwie, a ja rozmyślałem co mu powiedzieć, lecz nie mogłem nic znaleźć na razie. Ruszył znów naprzód. Szedłem obok niego i bojąc się, aby mi nie uciekł, rzekłem spiesznie, że nie chciałbym za nic w świecie aby się rozstał ze mną pod fałszywem wrażeniem mego — mojej — zająknąłem się. Przeraziła mię głupota tych słów i usiłowałem jakoś z tego wybrnąć; lecz siła wewnętrzna zdań nie ma nic wspólnego z ich sensem lub logiczną budową. Moje idjotyczne bąkanie zdawało mu się podobać. Przerwał je, mówiąc ze spokojem i uprzejmością, które dowodziły niezmiernej siły panowania nad sobą lub też nadzwyczajnej prężności ducha: „Wszystkiemu winna moja pomyłka.“ Zdumiało mię to powiedzenie; zdawało się że Jim wspomina o jakiemś drobnem zajściu. Czyżby nie rozumiał jego opłakanego znaczenia? „Pan mi chyba wybaczy“, dodał, i mówił dalej z pewną złością: „Wszyscy ci gapiący się ludzie mieli tak głupie miny, że — że mogło być tak jak przypuszczałem.“
— Te słowa pokazały mi Jima z nowej strony. Popatrzyłem na niego z zajęciem i napotkałem jego wzrok — nieulękły i nieprzenikniony.
— „Nie mogę znieść tego rodzaju rzeczy — rzekł z prostotą — i znosić nie myślę. Co innego w sądzie; muszę i mogę to wytrzymać“.
— Nie twierdzę że go zrozumiałem. Chwile, w których mi się objawiał, były podobne do spojrzeń rzucanych przez szpary w gęstej, sunącej mgle — kiedy się spostrzega fragmenty wyrazistych i znikających szybko szczegółów, nie dających pojęcia o ogólnym wyglądzie kraju. Budzą ciekawość, wcale jej nie zaspakajając; nie pomagają do zorjentowania się. Wogóle trudno mi było rozgryźć Jima. Tak to sobie streściłem, w chwili gdy mię opuszczał późnym wieczorem.
Zostałem przez parę dni w Malabarskim hotelu i na moje usilne zaproszenie Jim przyszedł do mnie na obiad.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.