<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Mąż od biedy
Podtytuł komedja w 1. akcie
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron
MĄŻ OD BIEDY
komedja w 1. akcie
JÓZEFA BLIZIŃSKIEGO.


OSOBY:
PAN DAWNOSKI.
PANI DAWNOSKA.
MIECZYSŁAW.
SZYMELSKI, rządca.
LUDWIKA, jego żona.
KASIA, służąca.
Rzecz na folwarku, w mieszkaniu Szymelskiego.
(Prawa autora wobec sceny zastrzegają się.)



(Pokój z trojgiem drzwi, to jest w głębi i po obu stronach; po prawej oprócz tego okno — po tejże stronie na przodzie, skromna kanapa, przed nią stół, a na nim papiery i rejestra gospodarskie; kilka krzeseł itp.; po lewej, komoda, na której nieco drobiazgów. Strona prawa i lewa, rozumie się od publiczności.)

SCENA I.
LudwikaSzymelski.
(Ludwika w negliżu rannym siedzi pół leżąc na kanapie i czyta z zajęciem książkę.)

Szymelski (wchodzi środkowemi drzwiami — w kurcie i długich butaoh, wąsy i broda, wpadając i ciskając czapkę na krzesło — nie widzi żony.) Nie! jak Pana Boga kocham, ta Ludwisia przyprowadzi mnie kiedy do ostatniej pasji! Długo się tak zbierało i zbierało po kapeczce, ale już dosyć tego.. jak ja w to nie wejdę, to gotowiśmy chleb stracić i wtenczas dopiero będzie lament... (spostrzega Ludwikę.) A! (pokręca wąsy obiema rękami.) Trzeba się raz do niej zabrać, mospanie, po mężowsku... Hm! hm! (po chwili grubym głosem sztucznym, opierając się o stół i nachylając ku niej.) Moja Ludwisiu...
Ludwika (nie zmieniając pozycji i wiejąc chustką od nosa.) Fi!... nie przybliżaj się od mnie... musiałeś znowu siedzieć w stajni...
Szymelski (usuwając się, p. c.) A to mi się podobało! gdzież miałem siedzieć? ciekawym... może na kanapie, jak ty i czytać romanse?
Ludwika (ciągle nie przerywając czytania.) O! ty też do tego! (wzrusza ramionami.)
Szymelski. Jakbyś wiedziała, że nie do tego... Ja jestem sobie mospanie, naturalista, a nie do książek... (po chwili.) Hm, hm... śmiejesz się, a ja chciałem pomówić z tobą serjo i powiedzieć ci, mospanie, com chciał mówić...
Ludwika (j. w.) Nie masz przy sobie papierosa?
Szymelski (marszcząc się.) Papierosa? (Ludwika nie patrząc nać, wyciąga rękę; miękcej) papierosa? miałem gdzieś... (szuka w kieszeniach.)
Ludwika. A nie, to zrób mi... tytoń i bibułki są tam, na komodzie.
Szymelski (idąc do komody.) Więc chciałem ci powiedzieć, mospanie o tych gęsiach...
Ludwika. Tylko nie za wielki, proszę cię, bo ja nie lubię... tak, byle się zaciągnąć z parę razy.
Szymelski (n. s.) Zaciągnąć... wymyślnica! (zwija papieros, po chwili.) E, bo dałabyś pokój, kochanko, tym papierosom... kaszlesz, narzekasz na piersi...
Ludwika. Nie opiekuj się tak mną, bardzo proszę.
Szymelski. Na upór nie ma rady... (po chwili.) Więc com chciał mówić, powiedz mi, po coś ty wzięła te gęsi od młynarza... najprzód, to niekoniecznie czysty interes... a powtóre, wiesz, że dziedzic ma uprzedzenie, żeby tego nie trzymać, bo robią szkodę i mam wyraźnie zabronione kontraktem (przynosi jej papierosa.) Proszę cię... dobry będzie? (chce ją pocałować w głowę,)
Ludwika. No, no, tylko z daleka.
Szymelski (pocierając zapałkę.) Moja Ludeczko, odeślij-że napowrót te gęsi, bo ja nie chcę mieć przez nie ambarasu.
Ludwika (paląc.) A ja nie chcę mieć wiecznych kłopotów o pieniądze, i muszę raz przyjść do swego własnego dochodu, rozumiesz? podobnie jak wszystkie żony... wiesz, że mam swoje potrzeby.
Szymelski. Ależ przecież daję ci, co mogę, już i tak mi głowa trzeszczy.
Ludwika. Jak sobie chcesz, ale w łachmanach chodzić nie myślę... nie sprawiłam sobie nic świeżego Bóg wie odkąd.
Szymelski. Nie dawno przecie, com chciał mówić... ta sukienka lila...
Ludwika. Proszę cię, nie nudź mnie i nie irytuj (czyta ciągle, paląc.)
Szymelski (chodzi; po chwili delikatnie.) Ależ moja Ludeczko, według stawu grobla... wszakżeż my nie dziedzice... jestem w obowiązku, i nie życzyłbym sobie go stracić... cóż ja zrobię?
Ludwika. Alboż ja wiem? nie znam się na tem. Wszak tylko przez smutny zbieg okoliczności, z córki obywatelskiej zeszłam na żonę rządcy, nie jestem więc wtajemniczoną w te manipulacje; to tylko wiem, że dostawszy żonę z takiego domu, powinieneś się starać, ażeby miała odpowiednie wygody.
Szymelski (chodząc p. c.) No, kraść nie będę, to darmo.
Ludwika (z urazą.) Gotóweś we mnie wmawiać, że ci to doradzam.
Szymelski (niecierpliwie.) O! dziecinna jesteś.
Ludwika. Byle głowa była, to znajdzie tysiące sposobności do godziwych zysków.
Szymelski. Tak... tylko, że to jak człowiek, com chciał mówić... zacznie tak, mospanie, brakować, co godziwe a co nie, wmawiać sobie, to może zajechać tam, gdzie nie myślał... (p. c.) No, na ten przykład, sprzedałem w tych dniach Mendlowi kilka korcy żyta z mojej ordynacji... no nic...
Ludwika. Miałeś do tego prawo.
Szymelski. Tak, ani słowa... a jednak i to mnie już korci... może się wydać komuś rzeczą podejrzaną i dla tego też rad nie rad, muszę tak, mospanie, spekulować, żeby jak żyd przyjedzie po to zboże, zawinąć się z nim jak najprędzej, i nie robić rozgłosu... We dworze mogliby sobie rozmaicie myśleć.
Ludwika. Bo ty się wszystkiego boisz, a tym sposobem właśnie narażasz się na podejrzenia.
Szymelski. E, szerokoby to o tem było mówić (p. c.) Ale Ludeczko, jak cię kocham, tak z temi gęsiami trzebaby coś zrobić, a najlepiej byłoby odesłać, bo widzisz...
Ludwika (oddając mu resztę niedopalonego papierosa.) Masz, wyrzut to... tylko nie na podłogę czasem...
Szymelski (wyrzucając przez okno, kończy.) Jak się tak uzbiera to to, to owo, skończy się na tem, że stracę miejsca.
Ludwika (żywo.) No, albo co?
Szymelski. Mnie się zdaje, że my tu tak tylko wisimy. Ten kuzynek dziedziców...
Ludwika (j. w.) Pan Mieczysław?
Szymelski. Tylko czyha na sposobność, żeby nas ztąd wykurzyć... (Ludwika uśmiecha się) widocznie ma jakieś widoki na ten folwark.
Ludwika. No, o to się nie turbuj... nie przyjdzie do tego.
Szymelski (ciekawie.) Jakto? tak mówisz na pewno... czy masz jaką radę na pogotowiu?
Ludwika. Już to zostaw mojej głowie.
Szymelski. Jeżeli rachujesz na to, że dziedzic i dziedziczka trzymali do chrztu naszą Józię...
Ludwika (zagadując, znowu zajęta książką.) Ah! posłuchaj-no, jakie to ciekawe...
Szymelski. A, co mi tam! (bierze czapkę.)
Ludwika. Ale słuchaj! (czyta.) „Pierwsze obejrzenie przez doktorów okazało, że ciało zimne i blade, miało z tyłu głowy aż do końca szyi pięć ran poprzecznych, szerokich, dochodzących aż do kości...“
Szymelski. W imię Ojca i Syna, a to się może przyśnić... jak można czytać podobne rzeczy... (idzie do drzwi na prawo.) Hm, te gęsi... (po chwili machając ręką wychodzi na prawo.)

SCENA II.
Ludwika sama, później Kasia.

Ludwika (czyta.) „Rana dosięgała kości pacierzowej“... (ogląda się.) Poszedł! nudziarz nieznośny... (czyta, po chwili mówi.) Jednak rzeczywiście, to okropne!... trudno się oderwać... (czyta mrucząc i poruszając głową na znak podziwienia; po chwili mówi dramatycznie.) Ah! Boże, cóż to za potwory, wyrzutki! (znowu czyta; po chwili mówi.) Znakomite dzieło.. co za styl! co za imaginacya! niech się schowają wszyscy Kraszewscy i Syrokomle... gdzież to przyrównać!... (z wyższością) a ten mi gada o gęsiach! (czyta, po chwili mówi) Jaki on grzeczny, ten pan Mieczysław, że mi zawsze przywiezie coś nowego.
Kasia (wchodzi środkowemi drzwiami.) Proszę pani, Jakóbowa się pyta, co ma zrobić z temi gęsiami?
Ludwika. Jest! (z emfazą.) Jakóbowa jest gęś i ty razem z nią!
Kasia. No, to dobrze, ale... takie ładne gąski, bieluchne jedna w drugą.
Ludwika. Niech je weźmie do kurnika i sprawa skończona... (niecierpliwie.) Ah! Boże kochany, jak wy możecie mnie głowę zawracać takiemi rzeczami... (po chwili.) No idźże sobie... słyszałaś! (znowu czyta.)
Kasia (wychodzi i po chwili wraca.) Proszę pani, proszę pani, pan Mieczysław przyjechał; wiąże konia u płotu.
Ludwika (zrywając się z kanapy.) Pan Mieczysław! (biegnie do okna) prawda! Ah! dla Boga, a ja jeszcze nie ubrana (n. s. spuszczając oczy.) Ten młodzieniec skompromituje mnie, jak mamę kocham! od niejakiego czasu przyjeżdża tu codziennie.
Kasia (w oknie.) Przypatruje się gęsiom na wszystkie strony i pyta się o coś Jakóbowej.
Ludwika (n. s.) Jaki zręczny! udaje, że go interesuje przedmiot tak poziomy... o! miłość uczy podstępów.
Kasia (j. w.) Teraz wali tu prosto.
Ludwika (żywo.) Uciekam (do Kasi.) Ah! krepina leży na krześle, patrz! co ona tu robi!
Kasia. Pewno Józia się nią bawiła i przyniosła tu.
Ludwika. Weź i pójdź za mną (wychodzi na lewo, za nią Kasia wziąwszy z krzesła podkładkę do włosów.)

SCENA III.

Mieczysław (sam, wchodzi środkowemi drzwiami i spogląda przez chwilę w głąb.) Znowu jedno corpus delicti... te gąski, to najwidoczniejsza kontrabanda... wszak to wyraźnie zabronione kontraktem... (wchodzi na scenę) o! panie rządco, zdaje mi się, że pogrzebiesz się własnemi rękoma, co daj Boże jak najprędzej... (bierze ze stołu książkę, którą zostawiła Ludwika.) Czuła pani Ludwika czytała „Sprawy kryminalne“ i usłyszawszy mnie, uciekła do toalety... jakbym widział... swoim zwyczajem pewno jeszcze nie ubrana... (spostrzega w kącie kanapy kok) a co, nie powiedziałem? (bierze kok delikatnie we dwa palce i podnosi) Gdzie to ta cywilizacja się nie wciśnie... nawet na folwark... Ty, panie mężu, kradnij, oszukuj, rób co chcesz, bylem ja miała koki i fioki (rzuca napowrót w to samo miejsce.) Najrozumniej co wujowstwo mogą zrobić, to mnie puścić ten folwark w dzierżawę... (idzie do okna z prawej strony.)

SCENA IV.
KasiaMieczysław.

Kasia (wchodząc z lewej strony, n. s.) Znowu kok się gdzieś zapodział... ten dzieciak to zawsze wszystko musi powywłóczyć... I szukajże tu teraz, kiedy ten stoi (spogląda naokoło.)
Mieczysław (n. s.) Aha! otóż moja aliantka, chociaż się tego ani domyśla... tajna policja... może się od niej dowiem co nowego... (zbliża się.) Jak się masz, Kasiu. (Kasia dyga.) Gdzież twoja pani?
Kasia (wdzięczy się, nie przestając szukania.) Ubiera się.
Mieczysław. Już niedaleko południe... dobrze! (dobywa portmonetkę i szuka w niej, nie patrząc na Kasię.) Jak ty ładnie dzisiaj wyglądasz.
Kasia (n. s.) Jej! znowu myśli mi coś dać.
Mieczysław (dając jej pieniądze.) Na, masz na wstążki.
Kasia (biorąc z dygiem, n. s.) Jak ja się tych jego pieniędzy boję, to niech Bóg broni!
Mieczysław. Słuchajno, Kasiu... (ogląda się, biorąc ją za rękę.) Pójdźno do mnie.
Kasia (n. s.) Powiedziałam, że to nie na darmo (niby opierają się.) Proszę pana!
Mieczysław (niecierpliwie.) No, chodźże! (obejmuje ją z lekka.)
Kasia (j. w.) Niech mi pan da pokój, nie mam czasu (n. s.) Będę gwałtu krzyczeć...
Mieczysław. Cóż, boisz się mnie, i czy co?
Kasia (n. s.) Jeszcze kto zobaczy i będzie dopiero plotek.
Mieczysław (tajemniczo.) Powiedz mi, czy ty nie wiesz, co to są za gęsi?
Kasia (zdziwiona.) Gęsi?... a no, gęsi.
Mieczysław. Ba! gęsi... to ja wiem... ale zkąd się wzięły?
Kasia (uwalniając się z lekka, n. s.) Hm! teraz zamawia gęsiami, jak zobaczył, że ze mną to nie tak łatwo.
Mieczysław. Nie wiesz?... no, to dowiedz mi się, moja kochana, bo mnie potrzebna ta wiadomość.
Kasia (n. s) Hm, hm, znamy się na tem (szuka.)
Mieczysław (idąc za nią.) Dowiesz się? co?... jak mi powiesz ale prawdę rzetelną!... to dostaniesz coś... Ale czegóż ty szukasz?... może tego... na, masz (daje jej kok.)
Kasia (śmiejąc się.) Ha! ha! ha! żeby się pani dowiedziała, że pan to miał w ręku, gwałtu, coby to było!
Mieczysław. No, cóżby było... alboż to sekret?
Kasia (złośliwie.) I jaki!.. jeszcze też przed panem.
Mieczysław. Przedemną? (w roztargnieniu bierze ją wpół, jak poprzednio) co też ty pleciesz!
Kasia. Niech pan czeka, muszę to zanieść, bo pani zaraz tu do pana wyjdzie.
Mieczysław (puszczając ją, n. s.) Niechże mi da święty pokój... (gł.) Kiedy ja, widzisz, zaraz odjeżdżam.
Kasia (wdzięcząc się.) Tak panu pilno?
Mieczysław. Bardzo pilno. Masz, oddaj swojej pani tę książkę i powiedz, że tylko przejeżdżając wstąpiłem.
Kasia (j. w.) A kiedyż pan znowu przyjedzie?
Mieczysław. Nie wiem sam, może jutro... (n. s.) A! nudne są obydwie! gdzie nie potrzeba, to człowiek ma szczęście (idąc do drzwi i dając jej całus ręką od ust.) Do widzenia, a pokłoń się pani.
Kasia (n. s.) Oj! będzie zła, że odjechał... (wychodzi na lewo.)
Mieczysław (od drzwi wraca się z palcem na ustach, jakby sobie co przypominał.)

SCENA V.
MieczysławSzymelski.

Szymelski (wchodzi z prawej strony, porozpinany, paląc fajkę, nagle spostrzegłszy Mieczysława, n. s.) Masz tobie, zkąd się tu wziął? Padam do nóżek pańskich (zapina się, kryjąc fajkę za siebie.)
Mieczysław. Dzień dobry, panie Szymelski... przejeżdżając, wstąpiłem na chwileczkę i zostawiłem książkę do czytania dla żony pańskiej.
Szymelski. Pokornie dziękuję... o! żona będzie kontenta, to taka literatka.
Mieczysław. Do widzenia.
Szymelski. Sługa pana dobrodzieja; (po chwili stawiając fajkę w kącie) a może, com chciał mówić, mielibyśmy szczęście... choć na minutkę...
Mieczysław. Widzi pan Szymelski, wyjechałem tylko dla agitacji, a w domu wujowstwo czekają mnie ze śniadaniem... nie mogę... (wychodzi.)
Szymelski. A, kiedy tak, to przepraszam... (idąc za nim, w ukłonach, n. s.) Chwała Bogu! (zaciera ręce.)
Mieczysław (odwracając się, we drzwiach.) A żonce, moje ukłony.
Szymelski. Ślicznie dziękuję... o! powtórzę jej, powtórzę., a jakże!... będzie uszczęśliwiona... (Mieczysław wychodzi, Szymelski wyprowadzając, go, okazuje gestem ukontentowanie z pozbycia się gościa.)

SCENA VI.
LudwikaSzymelski.

Ludwika (która słuchała przez uchylone drzwi, na pół ubrana, biegnąc za nim, woła przytłumionym głosem.) Bonuś! (Szymelski wraca się; bierze go za rękę, prędko, półgłosem.) Zawsze byłeś i jesteś safandułą... Przyjeżdża, zamawia się książkami, chce żyć z nami, a ty go nawet siedzieć nie poprosisz... (popychając go) ruszajże, zawróć go.
Szymelski. Toć go prosiłem... nie chciał.
Ludwika. Co takie proszenie!
Szymelski. Ale moja duszko, po co to? tylko ambaras z nim... panek, kuzyn dziedziców.
Ludwika. Panek! a tyś co? także pan u siebie... zresztą jeżeli sam nie masz ambicji, to nie zapominaj, kto jest twoja żona.
Szymelski (n s) Jest! (głośno.) No, już dobrze, dobrze... (wychodzi.)
Ludwika. Idź prędzej... (biegnie do okna i spojrzawszy, wraca.) Bonuś! (Szymelski wraca.) No, nic już, nic... (prędko.) Patrz! stoi przy koniu... nie siada, tylko rozmawia z Bartkiem, co drzewo rąbie... czeka, żebyś go sam poprosił do pokoju... widzisz! bywając tak często, obawia się być natrętnym... (popychając go) prędzej! spiesz się.
Szymelski. Ale moja Ludwisiu, i być bardzo może, że on tu umyślnie jeździ przeglądać kąty i robić denuncjacje... kto go wie!
Ludwika. Co ci się też przyśniwa! (n. s.) Jacy ci mężowie ślepi... (gł.) nie marudź, tylko sprowadź go... powiedz, że chce mu podziękować za książki... i zabaw go, póki się nie ubiorę.
Szymelski. No, pamiętaj, żebyś później nie żałowała (wychodzi.)

SCENA VII.
LudwikaKasia (która weszła i spinając stroik na głowę, patrzy za panią przez okno.)

Ludwika (d. s.) Wygodnie to jest mieć takiego męża, ale czasem cierpliwości braknie, (śmiejąc się, chodzi; Kasia za nią, usiłując przypiąś stroik) jest tego przekonania, że on tu przyjeżdża lustrować jego gospodarstwo.. wyborny!
Kasia. Niech pani czeka.
Ludwika (stanąwszy i pozwalając Kasi przypinać, n. s.) Zawsze to dowodzi wielkiej zręczności i taktu pana Mieczysława... o! to niebezpieczny człowiek, bardzo niebezpieczny... muszę być ostrożną... (słychać głosy) a! idą... (do Kasi.) No, chodźże! (wychodzą na lewo.)

SCENA VIII.
SzymelskiMieczysław.

Szymelski (wprowadzając go.) Niechże już pan dobrodziej zrobi nam ten honor i spocznie trochę... przecie to kuzyn naszych dziedziców, to powinien być jak w swoim własnym domu,.. Żona zrobiła mi hecę, żem się tak zagapił.
Mieczysław. Korzystam z gościnności, tylko proszę bardzo, nie róbcie sobie państwo żadnej subiekcji... (n. s., kładąc kapelusz i pejcz.) Umyślnie się wróciłem, bo mi się wydaje bardzo podejrzaną ta fura żydowska.. może co wymacam.
Szymelski (n. s.) Mendel bestja już jest... a miał przyjechać dopiero jutro... Widział go, czy nie widział? (odprowadzając Mieczysława od okna.) Może pan dobrodziej będzie łaskaw usiąść.
Mieczysław (wracając do okna.) Dziękuję... pochodzę sobie... (po chwili) o! widzi pan Szymelski, nawet zabieram panu drogi czas... tam przed spichrzem widzę jakiegoś żydka z furą.
Szymelski (n. s.) Zobaczył!
Mieczysław. Zapewne ma pan Szymelski z nim interesa.
Szymelski. Ale broń Boże! cóż ja mogę mieć za interesa... tak zwyczajnie, włóczą się wąchając, czy czego nie wyłudzą... (przez okno.) Hej! ty! Bartek... spędźno tam tego żyda.. co on ma do roboty przed spichrzem.
Mieczysław (usuwając go i wołając.) Jeżeli ma jaki interes, to niech tu przyjdzie.
Szymelski (podobnież.) Powiedz mu, niech się wynosi, jeżeli nie chce co oberwać! (zamykając okno.) Ale tu taki przeciąg, niechże pan dobrodziej będzie łaskaw na kanapę... (n. s.) A ta się stroi, (kręci się.)
Mieczysław (n. s.) Coś w tem jest... trzeba udawać, że mnie to nie obchodzi... prędzej się czego dowiem.
Szymelski (n. s.) Muszę go czem zabawić... także Ludwisia ruszyła konceptem z temi zaprosinami.
Mieczysław (po chwili biorąc machinalnie książkę ze stołu.) Żona pańska lubi książki.
Szymelski (często oglądając się na okno.) Fiu! to jest kobieta okropnie obczytana, proszę pana dobrodzieja... ba! szlachcianka, mospanie, z wielkiego domu, ojciec przecie miał wieś i był radzcą.
Mieczysław. Jakże nazwisko?
Szymelski. Guzdralski, radzca Guzdralski z Pazurek.
Mieczysław. A! z Pazurek? wiem, wiem... ale jakimże on był radzcą?
Szymelski. Ano jakimciś tam dziesiątym od ognia, ale zawsze był... a jakże! (idąc do okna.) tylko jak to tacy ludzie... pan dobrodziej wie...
Mieczysław (idąc za nim.) Nie, nic nie wiem.
Szymelski (odprowadzając go do kanapy.) Jego nieszczęściem było, że miał cztery córki.
Mieczysław (roztargniony.) Proszę! (siada na kanapie i dobywa papieros.)
Szymelski (dając mu ognia.) Cztery córki, mospanie... no nic, ale każda o innej godzinie wstawała, co innego jadła, trzeba było cztery kuchnie formować... więc, com chciał mówić, zjadły szlachcica z nogami... przyszedł na psa mróz, jak to powiadają i nie było co w gębę włożyć, a długów się uzbierało, mospanie, z czubkiem głowy, więc gdy ja im się napatoliłem, od biedy wydał jedną za mnie, bośmy się pokochali... (n. s.) czemu ona nie przychodzi? (gł.) Jakeśmy się pokochali, tak, mospanie...
Mieczysław. Czy te siostry były podobne do pańskiej żony? bo pani Szymelska, to..
Szymelski (ożywiając się.) A gdzież tam! jak pięść do nosa... kulfony... moja żona to był cymes, mospanie... (siada na brzeżku krzesła) pamiętam, zobaczywszy ją na wieczorku u Tuzinkowskich, posesorów w Koziołówce, zadurzyłem się w niej na śmierć od pierwszego razu.
Mieczysław. I oświadczyłeś się pan zaraz?
Szymelski. Ale! ale! to tam, mospanie, były fumy!... nie dostępuj bez kija... wziąłem ci, prawda, na odwagę i siadłem przy niej, ale nie chciała mi odpowiadać. No nic... ale jak nie chciała odpowiadać, tak idę, mospanie, jak dziś pamiętam, do Tuzinkowskiej, bom był z nią dobrze, i pytam się: czy ta panna Guzdralska wcale nie gada? — a ta, mospanie, powiada: o! gada, tylko nie z byle kim.
Mieczysław. Tak? a to!
Szymelski (śmiejąc się.) I ktoby to był wtenczas powiedział, mospanie, że niedługo rozkocha się we mnie!
Mieczysław. Więc pan nie wziąłeś do serca tego przyjęcia.
Szymelski. A, nie. Pomyślałem sobie, kto nie ryzykuje, nie ma nic... więc jak zagrali polkę, walę ja prosto i proszę ją... (wstając) wstała, mospanie!... a jakże! wstała... ale na mnie, o! tak... z góry (gestykuluje ciągle odpowiednio do treści opowiadania.) Idziemy w taniec, (robi parę kroków) a ona mnie się pyta: czy pan potrafi w lewo? a ja na chybił trafił: o la Boga! chociaż, jako żywo, nie umiałem.
Mieczysław (wstając) A to odwaga!
Szymelski. Ha! słowo się rzekło, więc zamrużywszy oczy, jakem ją wziął wykręcać, mospanie! świat się kończył! cośmy się natłukli kolanami, to daj Boże zdrowie!.. wydzierała mi się, krzyku narobiła, nic nie pomogło... i, co pan dobrodziej powiesz, od tego czasu...
Mieczysław (który przez ten czas poszedł do okna.) Ale wie pan co, że ten żyd to uparty... nie tylko, że nie odjechał, ale idzie tu.
Szymelski (rzucając się.) Ja powiadam, że to plaga z nimi! wyrzuć drzwiami, to włazi oknem.
Mieczysław. Więc pójdźmy do niego i rozmówmy się.
Szymelski. Ale gdzież znowu! co pan dobrodziej ma się fatygować... ja sam żyda przepędzę... nie ma żadnego interesu, i wcale tu niepotrzebny.
Mieczysław (n. s.) O! to widocznie coś podejrzanego (bierze kapelusz i pejcz.)

SCENA IX.
CiżLudwikuKasia.
(Ludwika wystrojona; za nią ukradkiem Kasia, zostaje przy drzwiach i patrzy z ciekawością.)

Szymelski (n. s.) A chwała Panu Bogu... zluzuje mnie.
Ludwika (z minami.) Witam pana.
Szymelski (do żony.) Ludeczka tu zabawi pana dobrodzieja, bo ja muszę tego łapserdaka żyda, jak się nazywa wy... wy... tego! (wypada środkowemi drzwiami.)
Ludwika. Niechże pan będzie łaskaw zająć miejsce... (wskazuje Mieczysławowi krzesło, a sama idzie uroczyście do kanapy i sadowi się na niej.)
Mieczysław (n. s.) Masz rację! (wybiega za Szymelskim.)

SCENA X.
KasiaLudwika.

Kasia (n. s.) Oho! na nic się te stroje nie zdały.
Ludwika (biorąc książkę jakby dla kontenansu; po chwili, cedząc.) Pan się nie zdziwi, że nie wyszłam zaraz... w tym szaosie gopodarskim jest tyle zajęcia, że zaledwie mogę czas znaleść na lekturę... Te „Sprawy kryminalne“ ogromnie mnie zajmują... to znakomite dzieło... szedewr... Pan, naturalnie czytał? (nie słysząc odpowiedzi, ogląda się.)
Kasia (zatykając usta ręką.) Co się pani pyta, kiedy tu nie ma nikogo.
Ludwika (wstając prędko.) Cóż to znaczy! gdzież pan Mieczysław?
Kasia. Wyleciał, jakby go kto gonił... szast prast i nie ma nic — jakby pióro spalił.
Ludwika (chodzi poruszona; p. c.) Idźno się dowiedz... zawołaj mi tu pana... (Kasia wychodzi, śmiejąc się ukradkiem.) Czy on mnie się tak boi?... nie dowierza sobie, to rzecz widoczna... Nie mogę mieć mu tego za złe, ale co za nadto, to za nadto... (p. c.) może powróci tu z mężem (patrzy w okno.) Co widzę? siada na konia i odjeżdża... a to co znowu! po jakiemuż to?

SCENA XI.
LudwikaSzymelski.

Szymelski (zacierając ręce.) No, przecież pozbyłem się... (w dobrym humorze, chce wziąć żonę w objęcia i pocałować.)
Ludwika (odpychając go oburącz.) Jakto, pozbyłeś?
Szymelski. Ano, żyd kuty, mrugnąłem tylko na niego i zaraz się. mospanie domyślił... zagadał zręcznie i szepnąwszy, że wstąpi jutro, odjechał.. Tamten też widząc, że nie ma co robić, wsiadł mospanie na szkapę i powędrował... (d. s.) wyraźnie szpiegował.
Ludwika. A dla czegóż go nie zatrzymałeś, kiedym ci mówiła?
Szymelski. Ale moja Ludwisiu, czy to jest gość dla nas?... robi nam tylko ambaras... cóż my mamy z nim za przyjemność?
Ludwika. Zkądże ty występujesz w mojem imienia... mów tylko o sobie, za mnie nie ręcz.
Szymelski (obracając to w żart.) A to ładnieby było, mospanie (po chwili biorąc jej rękę.) Zresztą, albo to jemu wizyty w głowie... do ciebie umyślnie przecież tu nie przyjeżdża.
Ludwika (zirytowana.) Kto wie?
Szymelski (j. w. chcąc uścisnąć.) No, rozprawiłbym ja się z nim! chociaż on panicz, ale takąbym mu wyrżnął sarabandę, że...
Ludwika (z gorączkową ironią, usuwając go.) Doprawdy!
Szymelski (j. w. chcąc ją wziąć w objęcia.) A nie inaczej!
Ludwika (j. w. odepchąwszy go, z przymuszonym śmiechem.) Ha! ha! ha! teraz rozumiem, widzę, jak na dłoni... to ty sam umyśnie tak go przyjąłeś, aby mu okazać, że go u siebie miewać nie życzysz... i dla tego odjechał.
Szymelski (zdziwiony.) A cóż ci tak, mospanie, chodzi o niego?
Ludwika (gorączkowo.) Nie zapierasz się?
Szymelski (patrząc jej w oczy.) No, a chociażbym tak zrobił, czy nie mam do tego prawa?
Ludwika (chodząc, zirytowana.) Więc na toś wziął mnie, córkę obywatelską, żebym siedziała w domu jak zamurowana i nie przyjmowała odpowiedniego dla mnie towarzystwa?
Szymelski. Czy tak, czy siak, ten panek to towarzystwo nie dla ciebie.
Ludwika (z ironią.) Tak ci się zdaje? sumienie ci nie mówi, że w tej niewoli, w jakiej się znajduje i on jedyną dla mnie może być rozrywką?
Szymelski. Sumienie?... w niewoli?... (p. c.) A czemże on cię tak rozrywa?
Ludwika (chodząc) Emabluje mnie, jest grzecznym... czego ty nie potrafisz.
Szymelski. Emabluje cię?... cóż to jest, to niby, że...
Ludwika. Stara mi się przypodobać, robi siupryzy, przywozi książki...
Szymelski. On ci się stara przypodobać!... a zkądże to on sobie przywłaszczył to prawo?
Ludwika. Widząc, że mam męża... z innej sfery, który mnie nie rozumie, nie pojmuje...
Szymelski (zaczynając się rozdrażniać.) No, zapewne, że cię nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem... bo jeżeli nazywasz to, mospanie, chęcią przypodobania się, że nie przewitawszy się nawet z tobą, odjechał, to chyba mnie się w głowie przewróciło... Wszakże to jakby ci dał po nosie.
Ludwika. Bo to twoja sprawka! i tego ci nigdy nie zapomnę! nie daruję!
Szymelski (j. w.) Ludwisiu, umityguj się, jeżeli masz Boga w sercu... Jakto! powiadasz, że ci się przykrzy ze mną, i że ten dandys cię rozrywa...
Ludwika. Ha! ha! ha! co za przyrównanie (akcentując z ubliżającą ironią.) On!... i ty!
Szymelski. No, ale wszakżeż ja twój mąż.
Ludwika (j. w.) Niestety! tylko pomyśl, jaki między nami przedział... córka obywatelska, i jakiś oficjalista... lichy ekonomina.
Szymelski (marszcząc się.) Za któregoś poszła od biedy... wiem, wiem, daliście się z tem słyszeć... ale ten oficjalista wziął cię w jednej sukienczynie, nie żądając, wiesz o tem, żadnych posagów... ten ekonomina pracuje krwawo, żeby dogodzić twoim fantazjom i jeżeli jeszcze nie dopuścił się złodziejstwa, to dla tego, że się wzdryga na samą myśl o tem... Zresztą, przysięgłaś mu, już nie mówię, posłuszeństwo, ale wierność, i... ten biedny człowiek, którym poniewierasz, jest ojcem twojej Józi... (p. c. wzruszony, biorąc jej rękę.) Ludwisiu, jeżeli mnie kochasz...
Ludwika (z ironią.) Ha! ha! ha!
Szymelski (wzruszony.) Jakto, więc mnie nie kochasz?
Ludwika. Co za pretensja!
Szymelski. Pretensja! (p. c.) czy ja śpię, czy mi się śni? więc to jest pretensja, gdy mąż, co kocha żonę chce, żeby i ona go kochała? (Ludwika chodzi poruszona.) Kobieto! co przez ciebie przemawia! upamiętaj się!
Ludwika. Idź sobie!... jesteś tyran, świat mi zawiązałeś.
Szymelski. Ja ci świat zawiązałem! gdym cię wybawił od głodowej śmierci, albo od czegoś gorszego... wszakżem za tobą nic nie wziął.
Ludwika. Nic! nic!... więc to nic taka ofiara, gdy ja, córka obywatelska poświęciłam się wychodząc za ciebie.
Szymelski. A! więc tyś się poświęciła? i cóżeś poświęciła? biedę, i dla kogo to poświęcenie? dla siebie, żebyś miała co jeść, bo teraz widzę, że nie dla mnie.
Ludwika. Powiedziałam ci, idź sobie!... patrzeć na ciebie nie mogę (płacze.)
Szymelski. Ha! kiedy nie możesz patrzeć... to trudno... narzucać ci się nie będę (chodzi; po chwili milczenia.) Dziś jeszcze jadę do dziedziców i dziękuję za służbę rządcy... może mi dadzą miejsce pisarza prowentowego, gdzie przy sobie, na dworskim stole... nie chcę ci dłużej zawiązywać światu... Zostańże tu sobie z panem Mieczysławem... może cię zrobi swoją gospodynią.
Ludwika (szlochając.) Tegom się doczeka ..ka...kała!... i on... powia...wia...da... że mi światu nie zawiązał!
Szymelski (coraz drażliwiej i chodząc coraz prędzej.) Nie możesz patrzeć, to nie patrz!

SCENA XII.
CiżKasia.

Kasia. Proszę pani! (spogląda po nich; n. s.) Co się tu stało?
Szymelski (groźnie.) — Czego chcesz?
Kasia (n. s.) Jej! patrzy, jakby mnie chciał połknąć.
Szymelski (porywając ją za rękę w najwyższej pasji i przyciągając na przód sceny.) Czego chcesz? pytam się.
Kasia (drżąc.) Państwo dziedzice tu jadą powozem, i pan Mieczysław wrócił się z niemi.
Szymelski (tragicznie.) Pan Mieczysław!.. (idzie ku drzwiom.)
Ludwika (rzucając się ku niemu.) Bonuś! co chcesz zrobić!
Szymelski (zimno.) A pani co do tego?... co zrobię, to zrobię... (do Kasi, która stoi z otwartemi usty.) Czego tu stoisz?... wynoś się! (silniej tupnąwszy nogą.) Precz!
Kasia. Jezus Marja! wściekł się! (wychodzi.)

SCENA XIII.
LudwikaSzymelski.

Ludwika (szlochając.) Bonuś!
Szymelski (chodząc ogromnemi krokami.) Bardzo dobrze się stało, że przyjechali, raz się to skończy.
Ludwika (j. w.) Co się skończy?
Szymelski (j. w.) Takie życie!... co zanadto znowu, to nie zdrowo. Długo byłem cierpliwy, zapracowywałem się dla ciebie, miałaś wszystko, coś chciała: koki, tiurniury, czupiradła, czytałaś książki po całych dniach, zamiast jak dobra żona i gospodyni przypasać fartuch i iść do chlewa i kurnika.
Ludwika (j. w.) Nigdyś tego nie żądał odemnie!
Szymelski. Bom był za dobry... czekałem, aż sama się domyślisz, jakie są twoje obowiązki i wszystko znosiłem... Ale gdy mi teraz chcesz grać na nosie!... gdy myślisz mnie wystrychnąć na dudka, któremu każdy może plunąć w oczy, gdy chcesz mieć we mnie męża pantofla, pokornego sługę, a na boku, com chciał mówić, gacha dla rozrywki... o! hola, mościa pani.
Ludwika. Jakiego gacha? Bonuś! (zbliża się ku niemu z złożonemi rękoma.)
Szymelski. Jakiego gacha?... (porywa ją za rękę i prowadzi do okna.) Patrz! oto wysiada z państwem... masz go... (więcej z żalem niż z gniewem) ustępuję wam z drogi... przyjmij ich, bo ja tu już nie jestem gospodarzem... (wychodzi na prawo.)
Ludwika. Bonuś! co robisz... (słychać głosy) na złość nie przyjmę! nie wyjdę do nich wcale, niech sobie robi, co chce!... o, ja nieszczęśliwa!... (wychodzi na lewo.)

SCENA XIV.
DawnoskiDawnoskaMieczysław.
(Zatrzymują się przez chwilę w głębi we drzwiach i szepcą do siebie z tajemniczemi minami, poczem wchodzą na scenę. Oboje Dawnoscy staruszkowie, ale jeszcze żwawi.)

Dawnoski (mrucząc z potakiwaniem.) Emhę!.. emhę!... o! z tymi panami, to nie można inaczej... jak tylko któremu cugli popuścić, to zaraz wielki pan... zaczyna pluć w sufit... U mnie to krótko!
Dawnoska (z pewną ironią.) No, no... ciekawa jestem tylko, na czem się to skończy.
Dawnoski. Moja Kasiu, nie irytuj mnie... Wiesz dobrze, że ja z siebie nie dam drwić, ani pozwolę się okradać. (Dawnoska; wzrusza nieznacznie ramionami.)
Mieczysław. Ja tymczasem pożegnam wujowstwo.
Dawnoski. Gdzież? dokąd?
Mieczysław. Przejadę sie jeszcze w pole i do lasu... słyszałem, że tam gajowy dopuszcza się pewnych malwersacji, na które rządca patrzy przez szpary.
Dawnoski. Ano dobrze, dobrze... kiedy tak, to jedź... o! to trzeba pilnować, po piętach wszystkim deptać... (p. c.) Tylko ja myślałem, że ty będziesz przy tem, jak ja go tu wezmę na konfesaty... asystowałbyś niby w charakterze instygatora.
Mieczysław Ale po cóż? owszem, lepiej, że nie będę... wuj i tak wie o wszystkiem.
Dawnoski. No, tak dalece wiele nie wiem... miałeś mnie objaśnić.
Mieczysław. Ogólnie wiemy, co wart; więc tylko chodzi o uwiadomienie go, że wujostwo nie potrzebują nadal jego usług.
Dawnoski. A, tak.. poprostu wypowie mu się miejsce od św. Jana... nie ma potrzeby legitymować się... no, więc jedź. (Mieczysław wychodzi)

SCENA XV.
DawnoskiDawnoska.

Dawnoska. Tylko mój Józieczku, daj sobie słowo, że się nie dasz ubłagać, bo znowu będzie tak, jak z tym Bartłomiejem.
Dawnoski. Z jakim Bartłomiejem?
Dawnoska. Ano z tym, co ci wypasł tyli kawał łąki, a ty mu wołu wypuściłeś bez żadnej a żadnej kary... żeby też chociaż dla przykładu.
Dawnoski Ale moja Kasieńko, zastanów się, że trzeba być sprawiedliwym... Jakże chcesz! wół mu raptem zachorował na uderzenie krwi do łba, i jak wlazł w łąkę, tak ani rusz, nie chciał wyjść... chłop go sam wypędzał, są świadkowie.
Dawnoska. Już ja ci ręczę, że cię okłamali... Albo naprzykład z tym Kosiorkiem ekonomem, co ci tak ładnie kupił konia na jarmarku.
Dawnoski. No, że kupił, to nie ma kwestji, i nawet tanio... a że mu przez drogę, jak jechał do domu, zdechł nagle, to cóż on temu winien.. w koniu nie siedział... szlak trafił i koniec... Zresztą, przywiózł skórę na dowód... (żywiej.) Moja Kasiu, już daj mi pokój... masz szczególną, pasję jątrzyć mnie, kiedy we mnie się i tak gotuje.. Przecie co sprawiedliwie, to sprawiedliwie.
Dawnoska (żywo) Ale czegóż się gniewasz!.. powiadam tylko, że jesteś za dobry, każdemu pozwalasz sobie jeździć po głowie.
Dawnoski (rozdrażniony.) Ja, za dobry! tak powiadasz! otóż, zobaczysz tu zaraz, co ja porobię... jeżeli tylko pokaże się, że to wszystko prawda.
Dawnoska. Unoś się, unoś! nie wiesz niby, jak ci to szkodzi...
Dawnoski. A czegóż mnie drażnisz... ja dobry! to dobre...
Dawnoska. Przecież ci to nie ubliża...
Dawnoski. Co inego dobry, a co innego za dobry... Za dobry, to się znaczy: safanduła, a za takiego nie życzę sobie uchodzić. Znasz przysłowie: nie bądź gorzki, bo cię rozplują, nie bądź słodki, bo cię rozliżą... Więc pomimo (z przyciskiem) tej niby dobroci, jak tylko widzę, że chce ktoś ze mnie skorzystać, oszukiwać mnie w żywe oczy... no! oddaj się Bogu.
Dawnoska (z nieznacznym uśmiechem.) Ale po cóż zaraz te sceny, mój Józieczku...
Dawnoski (poważnie, dobywając chustkę.) Pan, właściciel majątku, moja Kasiu, ma obowiązki... w jego ręku ścisły wymiar sprawiedliwości... we wszystko powinien wejrzeć, o wszystkiem pamiętać... o! (uciera nos) supełek!... na co ja mogłem zrobić supełek... nie wiesz czasem?
Dawnoska. Jakto, zapomniałeś?
Dawnoski. Żebyś mnie zabiła... (przygląda się supełkowi.)
Dawnoska. Może na co ważnego... e! kiedy to ty zawsze taki roztrzepaniec.
Dawnoski. Czekajno... daj mi pokój... może sobie przypomnę... (chodzi myśląc.)
Dawnoska. Nie wysilaj się, Józieczku, bo to jeszcze gorzej.
Dawonoski. Masz rację... (po chwili.) No, więc nie tracąc czasu, do dzieła... ale od czegóż tu zacząć? nie ma nikogo... gdzież oni siedzą oboje? (z przyciskim) ci państwo wielmożni tutejsi?
Dawnoska. Powinniby być u gospodarstwa... gdzież chciałeś?... przecież w pokojach nie będą siedzieć... On zapewne w polu, a ona u krów albo u drobiu
Dawnoski. Tak mówisz? no, toby było ładnie... widać, że się zajmują obowiązkami... (po chwili.) Ale! a propos drobiu, wiesz, że te gęsi nie podobały mi się... niech mi darują...
Dawnoska. No, co do tego, to ja biorę ich stronę i powiem, że to jeszcze najmniejsze wykroczenie.. przecież i oni też przy pracy zjeść czasem lepiej potrzebują... a chociażby tam mieli jaki dochodzik na boku...
Dawnoski (surowo.) Tylko ich nie broń, proszę cię... kontraktem mają zakazane... (po chwili) A! rejestra... (przeglądają oboje) patrz! przychód w ziarnie... o! rozchód... hm!... adnotacje... wiesz, że bardzo porządnie... cóż ty chcesz... wszystko wpisane, usprawiedliwione, tak lubię... (biorąc inne.) A tu kontrola najmu
Dawnoska. Tylko dobrze się rozpatrz, bo to ci rządcy, to mają na wszystko sposoby.
Dawnoski (siadając na kanapie i przeglądając.) Ale wierzaj mi, że bardzo porządnie.. (po chwili, trzymając w ręku rejestra.) Powiedz mi, moja Kasiu, tylko otwarcie... co ty mówisz na ową myśl puszczenia tego folwarku w dzierżawę Mieciowi...
Dawnoska (chodząc) A cóż mam mówić... obiecało się...
Dawnoski. Hm!... obiecało... obiecało... naprzód, powiedz wyraźnie: obiecałam.
Dawnoska. A to zkąd znowu! to twoja wola była...
Dawnoski. Moja! przeżegnaj się też.
Dawnoska. Ale zresztą, o cóż tu chodzi... jeżeli ci się to niepodoba...
Dawnoski. Hm! to dobrze, ale jakoś dało się słowo...
Dawnoska. To jest: ty dałeś słowo, ja na to nie wpływałam.
Dawnoski. Wszakże ci się radziłem.
Dawnoska. Powiem ci prawdę, że jeżelim się chwyciła tej myśli, to głównie w tym widoku, żeby się ztąd pozbyć Szymelskiego.
Dawnoski. Jeżeli dopuszcza się i nadużyć, bo jeżeli nie, to znów nie widzę, dla czegoby mu chleb odbierać.
Dawnoska. Rób jak chcesz... byleby na mnie potem nie było.
Dawnoski Bo tak, mówiąc między nami... otwarcie... hm... (po chwili) jakie też ty masz poczucie?... jeżeli puścimy Mieciowi, czy on będzie nam płacił regularnie dzierżawę?
Dawnoska. Mój Józieczku, Bóg to raczy wiedzieć.
Dawnoski. A widzisz! (wstaje i chodzi.) Tak, jeżeli mam być szczerym, to wolałbym komu obcemu.
Dawnoska. A to znowu co za myśl! żeby się potem procesować.
Dawnoski. No, to przynajmniej w ostatnim razie ta byłaby pociecha... można się dopominać... a ze swoim, to jakoś...
Dawnoska (chodząc także.) Boże zachowaj każdego od procesów.
Dawnoski. Ale dajmy na to, że mu puszczamy i nie płaci regularnie, rachując na pokrewieństwo... boć zawsze niby chociaż trochę dalszy, ale siostrzeniec.
Dawnoska. Hm, nie mamy dzieci.
Dawnoski. Więc po naszej śmierci i tak coś dostanie, a tymczasem... toć ma co jeść u nas.
Dawnoska. No, ale widzisz, chłopiec chciałby mieć coś swojego, pracować... ja mu się nie dziwię... zawsze to tak nie koniecznie ładnie, że siedzi przy nas i próżnuje.
Dawnoski. Wiesz co, z dwojga złego, tobym już wolał dać mu coś ciepłą ręką.. niechby sobie poszukał jakiej posesyjki... dużobym nie dał, ale...
Dawnoska. A dawaj sobie, rób co chcesz, ja się w to nie mięszam.. (po chwili.) A cóżby się zrobiło z tym folwarkiem, jeżeli Szymelskiego się odprawi?
Dawnoski. Prawda! kłopot... (po chwili.) Toby go może nie odprawiać? co mówisz?
Dawnoska. A jeżeli cię oszukuje? mój Józieczku, dla samego przykłada wypadałoby...
Dawnoski. Hm! zapewne... oni sobie myślą, ci panowie oficjaliści, że my, dziedzice, jesteśmy ich dojne krówki... ale to mniejsza, ludzie z ludzi żyją... tylko mnie to gniewa, że nas mają za ślepych, są przekonania, że można nam bezkarnie kołki ciosać na głowie, ssać jak pijawki...
Dawnoska. Nie mów nic, póki się nie przekonasz... A jeżeli też to wszystko nie prawda?
Dawnoski. A! to co innego... ja jestem przedewszystkiem sprawiedliwy.
Dawnoska (spostrzegłszy Szymelskiego, n. s.) Cicho, cicho... Szymelski.
Dawnoski. Hm... hm! Więc na czemże stanęło? co mu powiedzieć?
Dawnoska. Rób jak chcesz.

SCENA XVI.
CiżSzymelski (wchodzi z prawej strony.)

Dawnoski (zimno.) Jak się masz, panie Szymelski.
Szymelski (wzruszonym głosem.) Rączki państwa dziedziców całuję... (idzie do Dawnoskiej i całuje ją w rękę, potem Dawnoskiego w ramię.)
Dawnoski. Hm.. hm! (patrzy na żonę, po chwili.) No, cóż tam słychać?
Szymelski (odstępując parę kroków i stając z rękami w tył założonemi: z westchnieniem.) Źle słychać, proszę pana.
Dawnoski. Żle?... hm! hm!.. to nie dobrze.
Szymelski (wzruszony.) I w skutek tego mam pokorną prośbę do państwa.
Dawnoski. Prośbę? (do żony cicho) ma prośbę... hm! (głośno.) Cóż to takiego?
Szymelski (j. w.) Ja sam nie wiem czy dobrze robię... ale trudna rada!... i chciałem prosić... o uwolnienie mnie od obowiązków rządcy na tym folwarku.
Dawnoska (która przechadzała się, trącając męża ze znaczeniem.) Widzisz! widzisz!
Dawnoski (zdziwiony.) O uwolnienie? zkądże ci się wzięło?... gdzież się podziejesz?
Dawnoska (do męża.) Tss!... (ironicznie.) O! Szymelski zapewne się postarał zawczasu o inne miejsce, i to lepsze niż tutaj.
Szymelski (rozrzewniając się coraz więcej.) Właśnie że nie... i... nawet chciałem prosić... (z wybuchem) o ratunek, bo ja jestem najnieszczęśliwszy człowiek pod słońcem!
Oboje (z zajęciem, zbliżając się do niego:) No, no?
Dawnoski Cóż ci to?
Szymelski. Niech mnie państwo albo przekonają, że się mylę, widząc to, co nie jest, albo wezmą w opiekę i przytulą gdzie przy sobie... poprzestałbym na posadzie pisarza prowentowego na dworskim wikcie.
Dawnoski. Na dworskim wikcie? a to co za koncept! gdzież żonę podziejesz?
Szymelski. Rozchodzimy się.
Dawnoska. Rozchodzicie się!... Szymelski, czy tobie źle w głowie?
Szymelski. Albo ja wiem! to być może... ale cóż mam począć!... oczu zamykać na to, co się dzieje, nie mogę.
Dawnoska. Ale cóż się zrobiło?
Szymelski. To... (z żalem) że nie mam żony.
Dawnoski. Nie masz żony?... jakto?
Szymelski. Kiedy kobieta, zapomniawszy o tem, że ma męża i dziecko, wdaje się w pokątny... romans...
Dawnoski. A! a!... (z szczerem współczuciem.) Biedaku! (z spojrzeniem na żonę) A, kobiety! kobiety!
Dawnoska. Co ty mówisz! z kimże? któż tu u was bywa?
Szymelski. A któżby, tylko kuzynek państwa, pan Mieczysław.
Dawnoska (patrząc na męża.) Miecio! czy podobna!
Dawnoski (patrząc na żonę.) A, to lampart! patrz!
Szymelski. Od niejakiego czasu przyjeżdża tu niemal codziennie i...
Dawnoska (żywo.) Ale to być nie może! przywidziało ci się.
Szymelski. Sama się przyznała!
Dawnoski. Przyznała!... (oboje chodzą spoglądając po sobie, po chwili.) Szkaradna kobieta.
Dawnowska. Niegodziwy chłopiec! (do męża.) Spodziewam się, że mu tej awantury nie przepuścisz i dasz poznać, jak sobie ubliżył i nas obraził.
Danowski. On? (lekko.) Moja Kasiu, ja jego znowu tak dalece nie winuję.
Dawnoska (zgorszona.) Co? bałamucić mężatkę, matkę dzieciom! to podług ciebie, nic?
Dawnoski. Ona winniejsza.
Dawnoska (żywo.) A ja ci powiadam, że on!
Dawnoski. Kasieczko... krew, nie woda!... to nas nie kuście!
Dawnoska. Byłeś zawsze i jesteś człowiekiem lekkim... bez zasad!
Dawnoski (z wymówką, wskazując na Szymelskiego, ale kontent wewnętrznie.) Kasiu! Kasiu!
Dawnoska (do Szymelskiego.) Powiadasz, że się przyznała? to być nie może.
Dawnoski. Rzeczywiście... żadna tego nie zrobi, jeżeli się naprawdę do czegoś poczuwa... nie znasz kobiet, to są przekory.
Dawnoska. Musieliście się o coś przemówić i od słowa do słowa...
Szymelski. To prawda...
Dawnoska. W rozdrażnieniu człowiek nie umie panować nad sobą i nie miarkuje słów...
Szymelski (wzruszony.) Przyznaję, że byłem może za prędki, robiłem jej wyrzuty...
Dawnoska. A widzisz!
Dawnoski. A ona mszcząc się, narobiła ci strachu.
Szymelski. Ah! gdybym się przekonał, że to wszystko nie prawda!
Dawnoska. Już zdaj się na mnie... ja was muszę pogodzić... gdzież ona jest? (idąc ku drzwiom z lewej strony.) Tu?
Szymelski. Tu.
Dawnoska. Idę do niej (wychodzi na lewo.)

SCENA XVII.
DawnoskiSzymelski.

Dawnoski (chodzi dość długo, przystawając czasem i spoglądając z pod oka na Szymelskiego, który wsparty jedną ręką na poręczy kanapy, stoi pogrążony w zamyśleniu; po chwili zbliżając się doń i uderzając go po ramieniu.) Nie pójdziesz nigdzie... ja ci powiadam... zostaniesz tu na miejscu... (Szymelski nie odpowiada, potrząsając tylko głową; po chwili.) Kiedy moja żona się w to wdała, to wszystko będzie dobrze... ona to odrobi.
Szymelski. Ale czyż się to da odrobić, jeżeli prawda, że mnie nie kocha i ma na boku gacha.
Dawnoski. Już tylko spuść się na moją żonę, ona znajdzie sposób, (n. s.) chociaż ma rację, jakże to odrobić... głupia sprawa... (chodzi znowu.)

SCENA XVIII.
CiżDawnoska (z dzieckiem 3 — 4-letniem na ręku, za nią) — Kasia.

Dawnoska (bardzo ożywiona, idzie prosto ku Szymelskiemu.) Płacze! szlocha! nie może się utulić... powiadam, że ci się przywidziało, ona ciebie kocha... a to wszystko bajki, plotki, (podając mu dziecko) masz, pocałuj... przyprowadzę ci ją zaraz i pogodzicie się... (Szymelski całuje dziecko i głaszcze: po chwili do męża.) Patrz, to nasza chrześniaczka.
Dawnoski. Ładne dziecko... (cmoka i prztyka do niej palcami; po chwili spoglądając jowialnie na Szymelskiego.) No, cóż ty chcesz... jakby skórę z ciebie zdarł.
Dawnoska. Już co to, to nie... wykapana matka.
Dawnoski (nagle.) A! Kasiu! mam już... wiem teraz na co zrobiłem supełek, (sięga do kieszeni i dobywa parę cukierków.) Patrz! umyślnie dla niej przywiozłem... (pokazuje dziecku) kochasz mnie?
Dawnoska. No, to weź ją tymczasem, a ja pójdę po matkę. (Wychodzi na lewo).

SCENA XIX.
KasiaDawnoskiSzymelski.

Dawnoski (z dzieckiem na ręku, patrząc ciągle na Kasię, która chodzi tuż za nim.) Bardzo grzeczne dziecko... nie płacze... (do Kasi, chcąc ją uszczypnąć w policzek.) Czyś ty niania?
Kasia (usuwając się.) Proszę pana.
Dawnoski (obejrzawszy się nieznacznie na Szymelskiego, który odwrócił się i stojąc w oknie, ociera oczy; zagadując do dziecka.) Kochasz nianię?... niania caca?... (siada na krześle i posadziwszy dziecko na kolanach, huśta je) Tak pan jedzie po objedzie, sługa za nim... (do Kasi) Jak jej na imię?
Kasia. Józia, proszę pana
Dawnoski (patrząc ciągle na Kasię.) A to tak, jak mnie... i ja, Józio, wiesz?... a tobie?
Kasia (sposzczając oczy.) Mnie?!
Dawnoski. Także Józia? hę? (chce ją pogłaskać.)
Kasia (usuwając się.) Nie, mnie Kasia.
Dawnoski. Tak jak mojej żonie... na, masz za to... (daje jej karmelek.)
Kasia (wzbraniając się.) Dziękuję panu.
Dawnoski. Nie bądźże ceremonjantką... (wtyka jej w rękę, poczem spostrzegłszy żonę, zaczyna śpiewać, zajęty dzieckiem.)

SCENA XX.
KasiaDawnoscyLudwikaSzymelski — później Mieczysław.

Dawnoska (prowadząc Ludwikę, która trzyma chustkę na oczach.) No, a teraz na sprawę, w żywe oczy!... co które ma na sercu, niech wypowie... przeproście się i zgoda! (cicho do Ludwiki.) Tylko proszę cię, miejże rozum (popychając ją do męża.) No!
Ludwika (spłakana.) Cóż ja mogę powiedzieć!... (Dawnoski oddawszy dziecko Kasi, zbliża się do nich.)
Szymelski. Proszę państwa, co do mnie, to ja jestem człowiek prosty i nie umiem się wygadać tak, jakbym chciał... (uderzając się w piersi) ale tu czuję... i tu mnie boli... Bóg widzi, że pragnę zgody dla samego dziecka, które inaczej zostałoby tak jak sierotą... ale jakież będzie nasze dalsze życie? wieczne wymówki, żem jej świat zawiązał, że nie dostarczam na stroje, że nie spraszam do domu takich paniczów, jak ten...
Ludwika (płaczliwie.) Bonuś!
Szymelski (z łagodnym wyrzutem.) Wszakżeś mi powiedziała wyraźnie, że na mnie patrzeć nie możesz, bo... gdzież mi się z nim równać!
Ludwika (j. w.) Ale bo łapiesz zaraz za słówka... jakiś ty jest!... (żywiej) a zresztą... sam doprowadziłeś mnie do tego.
Szymelski. Ja!... a to jakim sposobem?
Ludwika. Byłeś zawsze tak obojętnym.
Szymelski. Obojętnym!
Ludwika (zawsze płaczliwie.) Nie przypuszczałam, że to zaraz tak weźmiesz do serca... takim drażliwym jak dziś, nigdy cię nie widziałam.
Dawnoski (n. s. do Szymelskiego) Bo, uważasz, obojętny, to znaczy mazgaj.. rozumiesz? byłeś za dobry... (grozi mu palcem) miej naukę! (cicho do żony.) Widzisz, to to się nazywa za dobry!
Mieczysław (wchodząc głębią, z dobrą miną.) Oho! sprawa wytoczona... coś idzie gorąco... ta, płacze... (rozpytuje się Kasi, która w głębi chodzi z dzieckiem.)
Szymelski. W każdym razie, tego com od ciebie usłyszał, z palca sobie nie wyssałaś.. to było powiedziane na jakiejś podstawie.
Dawnoska (żywo.) Ale na żadnej, ja ci za nią ręczę... winną jest tylko zbytecznej drażliwości, w której przystępie chciała ci po prostu dokuczyć. Zkądżeby mogła mieć jakieś, jak ty nazywasz romanse z naszym kuzynem, kiedy on właśnie intrygował, mogę powiedzieć, żeby was ztąd wysadzić. (Mieczysław ukradkiem się wynosi.) Zastanów się, jakże to jedno z drugiem pogodzić?
Szymelski (ucieszony.) Tak!... i to prawda jest? (do żony.) Więc czegóż mnie było wystawiać na takie próby? (przyciąga ją do siebie.)
Ludwika (do ucha, z wyrzutem.) Nie mogłeś mi tego wszystkiego powiedzieć sam na sam, w cztery oczy?... wstydź się!... tyle mnie nażenować!
Szymelski (zakłopotany.) No, to prawda, com chciał mówić, przepraszam cię... ale po cożeś mi, mospanie, tyle strachu narobiła... oj, ty!
Dawnoska (wziąwszy od Kasi dziecko i oddając je Szymelskiemu.) No, dosyć już tych wszystkich wymówek... pocałujcie się wszystko troje i Bogu dziękujcie, że się na tem skończyło. (Szymelski bierze dziecko na rękę, drugą obejmuje żonę; Kasia zostaje w głębi.)
Dawnoski (odprowadzając żonę w głąb; żartobliwie.) A my nie przeszkadzajmy im... zrobiliśmy już swoje, resztę zostawmy naturze... patrz, jaka malownicza grupa!
Dawnoska (patrząc mu w oczy.) No, kontent jesteś?
Dawnoski (jowialnie.) Byłbym i bardzo, gdybym się nie obawiał twoich wymówek.
Dawnoska. A to jakich?
Dawnoski. Żem znowu za dobry.
Dawnoska (głaszcząc go obu rękoma po twarzy.) Zawsze w dowcipkach!
Dawnoski (biorąc ją w objęcia i spoglądając na Szymelskich.) Druga grupa! (Kasia śmieje się w głębi.)

KONIEC.