Męczennica na tronie/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Dni królowej Marji, z wyjątkiem tych, które przybycie króla i wyraźna wola jego zmieniły, upływały bardzo jednostajnie.
Etykieta dworska, nawyknienia dawne, tradycje, charakter Marji, naostatek i stan zdrowia jej, wymagający troskliwości, czyniły to dla młodej pani łatwem do zniesienia, prawie przyjemnem.
Z godzin tych im więcej mogła odkraść dla siebie i małego kółka swojego, pobożnych praktyk, pisania listów do ojca, tem była szczęśliwszą.
Przed ojcem nie uskarżała się nigdy, owszem malowała szczęście swoje, czułość i dobroć męża, starania o zaspokojenie wszelkich fantazyj.
Cieszyła się drobnostkami nawet, jak naprzykład, że jej dozwolono ulubionego, brzydkiego, ale przywiązanego pieska zatrzymać przy sobie... o nim to mówiła:
— Biedne stworzenie! któżby je kochał, gdyby mnie nie miał?
Dzień się rozpoczynał od nabożeństwa, a niekiedy oprócz mszy świętej w pałacowej kaplicy uroczystości po innych kościołach zabierały godzin parę. Po śniadaniu uniknąć nie było można przyjęcia dam, posłuchań, zwierzeń sekretarza, odwiedzin księcia, poufałych a często nieprzyjemnych doniesień pani de Prie. Szły dalej potem czytanie, muzyka, przejażdżki lub przechadzki, które czas zabierały do wieczora, a po obiedzie każdy dzień się kończył prawie przyjęciem mnóstwa gości i weszłą w obyczaj stały, uciążliwą grą w karty.
Gra należała tak dalece do koniecznych zabaw dworu, że królowa się nawet od niej uwolnić nie mogła. Grywano drogo, i później nieraz biedna pani, której zbywało na gotowych pieniądzach, była w największym kłopocie, pożyczonem grając złotem i zmuszona je przegrywać... Wśród wieczora król się zjawiał, ceremonjalnie witał żonę, bawił najczęściej krótko i wymykał się potem z młodzieżą. Innych dni oznajmywał zawczasu, iż noc spędzi w pałacu, o czem służbę królowej uwiadamiał.
Oprócz tych chwil, które z konieczności zbliżały małżeństwo, zmuszając Ludwika być razem z żoną, drogi życia dwojga małżonków coraz bardziej się rozchodziły, coraz ich bardziej odosobniały.
Dawne towarzystwo młodzieży, do którego Ludwik nawykł był od dzieciństwa, zwiększało się teraz nowymi, poważniejszymi przybyszami, którzy, jakby przewidując upadek Bourbona, a wzmożenie się kardynała, przygotowywali się do stworzenia obozu, do popierania królewskiego ulubieńca, do walki bodaj z panią de Prie i jej Parisami.
Odzywano się coraz głośniej i śmielej przeciwko nieudolności księcia, omyłkom finansowym, spekulacjom osobistym...
Do tych nieprzyjaciół Bourbona, a zatem i królowej, bo ona jawnie go dotąd broniła i popierała, wierną mu pozostając, należeli teraz książęta de Chavost i de Mortemart, którzy bardzo umiejętnie podkopywali Bourbona.
Król, chociaż dotąd nie dawał najmniejszego znaku ani pozwolenia, ani oporu, słuchał cierpliwie stron obu, pozwalał mówić, niekiedy się uśmiechał... Miało to już wielkie znaczenie.
Mortemart śmielszy, tak już po kilkakroć umiejętnie zabiegał i naciskał Ludwika XV, usiłując dobyć z niego jakieś słowo, któreby dozwoliło iść dalej, że król odprawić go musiał dobitnym wyrazem nieukontentowania. Słuchał zwykle milczący dumnie, mierzył potem wejrzeniem i odwróciwszy się plecami, odchodził, nie rzekłszy słowa. Ale Mortemart wiedział, że się nie gniewa.
Bourbon coraz bardziej się czując zagrożonym, gdy począł obliczać tych, co z nim pozostali, znajdował tylko królową i kardynała Polignaca. Ostatni nawet stanowczo doradzał wystąpić przeciwko Fleury’emu i nakłaniał Bourbona, aby królową zmusił do tego.
Naglona po kilkakroć Marja wymawiała się: prosiła o zwłokę; a im dłużej badała męża, tem się więcej obawiała, że jej weźmie za złe czynne mieszanie się w sprawy publiczne. Nie chciała jednak okazać się niewdzięczną; gotowa była do ofiary z siebie, a odraczała tylko ostatnią godzinę.
Wkońcu nieustanne nalegania księcia, Parisów, pani de Prie wystąpienie uczyniły nieuniknionem. Z dnia na dzień przeciągało się to nadaremnie.
Pani de Prie z całą niewieścią przebiegłością oblegała królową, nie dawała jej spoczynku, a znając słabą jej stronę, ciągle niewdzięcznością zawstydzała:
— W. król. mość masz wielce dobre serce, masz wysoce szlachetne uczucia, więc nie możesz prześladowanemu ze wszech stron odmawiać pomocy.
— Wiecie, żem chora, że lekarz mi zakazał wszelkich wzruszeń silniejszych... a nie o moje idzie zdrowie... — tłumaczyła się Marja.
— Właśnie ten stan w. król. mości — podchwytywała intrygantka — nie dozwoli najjaśniejszemu panu nic jej odmówić...
Niezręczny, gwałtowny, popchnięty przez kobietę zniecierpliwioną, Bourbon, korzystając z wahania się, postanowił wziąć wstępnym bojem znękaną królową.
W niewłaściwej godzinie zażądał przez Duverney’a rozmowy sam na sam... Pośpiech i sposób, w jaki przysłał to żądanie, odmówić nie dozwalały.
Zaledwie drzwi się za wprowadzającym go Parisem zamknęły, a królowa blada wstała go witać, Bourbon przypadł gwałtownie, poczynając od wymówek i wyrzutów.
— W. król. mość widzisz dziś przed sobą człowieka, którego przywiodłaś do rozpaczy. Czekałem długo na dowód jej litości nade mną. Widzę, żem się chyba na sercu jej omylił. Nie chciałbym przypominać w. król. mości, że król Stanisław i w. król. mość wszystko winniście mnie jednemu, że, przebojem idąc, wprowadziłem ją na tron, spodziewając się choćby tyle, że w. król. mość nie dasz mnie na pastwę zażartych nieprzyjaciół. Jedno jej słowo do króla może zmienić położenie moje. Czekam na nie, dziś go wymagam, jako zapłaty za moje zasługi. Chwili niema do stracenia...
Królowa drżała, słuchając.
— Mości książę, — rzekła cicho i nieśmiało — proszę wierzyć, że ja ze wszystkich okoliczności korzystałam, aby mu służyć u króla; ale nie mam nad nim żadnej władzy, nie mam najmniejszego wpływu...
— Bo w. król. mość mieć ich nie chcesz — krzyknął, unosząc się, Bourbon. — Król słucha innych, jej nie słysząc nigdy. Tymczasem kardynał wszystko czyni, aby mnie obalić, aby w. król. mości w umyśle męża szkodzić. Upadek mój odejmie w. król. mości znaczenie jej, podda tyranji kardynała.
Królowa załamała ręce.
— Mówcież, co ja mam począć?
— W. król. mość — zawołał Bourbon — powinnaś mieć czynny udział w sprawach państwa, jak go miały wszystkie nasze królowe. Mogłabyś się domagać, abyś była przytomną na posiedzeniach rady, a nawet żądać od króla, aby się one czasem w jej apartamentach odbywały.
— Jam sobie tego nie życzyła nigdy, — odparła królowa — ani ja, ani król, mój ojciec... Jeżeli się to ma stać, to chyba z dobrej woli króla, gdy on uzna tego potrzebę. Nie może to przyjść nagle, nie mam ani ochoty, ani zdolności.
— Ja proszę o to dla mnie, — przerwał Bourbon — ja tego potrzebuję, ja się tego domagam, jako dowodu wdzięczności i łaski...
Marja przestraszona tem gwałtownem naleganiem, poruszona, dnia tego czując się właśnie słabszą, nagle wybuchnęła wielkim płaczem i łkaniem. W oczach się jej zaćmiło tak, że musiała zeprzeć się na poręczy krzesła i osłabłym głosem zawołała:
— Wody!
Jedna z pań, które czuwały w progu, posłyszawszy to, wbiegła. Książę de Bourbon uląkł się i wybiegł zmieszany.
Wypadek ten na dni kilka ochronił królową od nowych nalegań i napaści, ale bynajmniej nie zmienił położenia Bourbona i nie zachwiał postanowieniem, aby królową zmusić do wystąpienia w jego obronie.
Szło naprzód napozór tylko o to, ażeby książę u króla otrzymał posłuchanie sekretne, dotąd bowiem kardynał Fleury tak stał na straży, iż nigdy Bourbon sam na sam nie mógł się zejść dla narady z królem. On był zawsze niedostępnym. Król, oprócz przywiązania i poszanowania dla kardynała, miał tę naturę, że czego się u niego najmocniej dobijano, tego uparcie odmawiał... Udawał, że nie rozumie, głuchł, ślepnął.
Posłuchanie sekretne było całkowicie niemożliwe.
Książę Bourbon, pomimo uporu i wstrętu królowej, pomimo wszelkich wymówek, zmusił ją posłać pana de Nangis do króla, z prośbą, aby sam do niej przybyć raczył.
Użyty za pośrednika de Nangis z pewnością nie wiedział, dlaczego królowa wzywała do siebie męża; czy Ludwik XV czego się domyślał, pozostało wielce wątpliwem. Królową ten rodzaj podstępu kosztował niezmiernie wiele. Zmuszona do niego, wiedziała, że za to odpokutować musi, jeżeli Ludwik XV weźmie to za podejście z jej strony.
Bourbon czekał w apartamencie królowej, gotów natychmiast z bytności króla korzystać.
Gdy de Nangis prośbę królowej zaniósł Ludwikowi XV, ten, nienawykły do takiego objawu woli ze strony żony, popatrzył mu w oczy dumnie, zamyślił się, prośba widocznie wydała mu się zuchwałą, po krótkim jednak namyśle oświadczył zimno i krótko, że — przyjdzie.
Stan królowej Marji po spełnieniu tego kroku w każdym najobojętniejszym nawet człowieku litośćby musiał obudzić... Drżała, słabła, łzy się jej w oczach kręciły, modliła się pocichu; a gdy król ukazał się na progu, gdy, zobaczywszy księcia Bourbona, stanął, brwi nieco ściągnąwszy, natychmiast wybiec chciała, aby ich samych zostawić. Odwaga i przytomność ją opuściły.
Ks. Bourbon, rachując na to, iż przytomność królowej będzie mu pomocą, lękając się już pozostać sam na sam z kuzynem, odezwał się, zwracając ku niej:
— Zdaje mi się, że jego król. mość wolałby widzieć n. panią świadkiem rozmowy.
Królowa stała w progu, niepewna, oczekująca.
— Proszę zostać — zawołał król krótko i nakazująco.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Król podszedł kilka kroków, a Marja ustąpiła ku oknom, jak mogła najdalej, aby rozmowie pozostać zupełnie obcą.
Bourbon rozpoczął ją naprzód od tłumaczenia się...
— W. król. mość przebaczysz mi, — odezwał się — iż środka tego użyć musiałem, abym powierzone mi pismo do rąk w. król. mości oddał bez świadków. Nie miałem nigdy szczęścia być dopuszczonym do w. król. mości, w czasie, gdy byłeś sam...
Nic nie mówiąc, sztywny, dumny Ludwik XV, widząc, że książę list dobywa z kieszeni, wyciągnął rękę.
Było to pismo dosyć rozwlekłe kardynała de Polignac, zawierające oskarżenie przeciwko kardynałowi de Fleury, wszystko to, co Bourbon miał przeciwko niemu, znalazło w Polignacu wymownego tłumacza.
Pomimo młodości króla i jego niedoświadczenia, na twarzy czytającego nie można było rozpoznać, jakie to na nim czyniło wrażenie. Żadnego poruszenia, zdumienia nawet nie znalazła w nim królowa.
Nadzwyczaj obojętnie i powoli przeszedł oczyma tę misywę i nazad ją, nic nie mówiąc, wręczył Bourbonowi, który czekał rozgorączkowany na odpowiedź, napróżno.
Ludwik XV zaczął poprawiać i pociągać koronkowe mankiety, spojrzał w zwierciadło, zwrócił wejrzenie na żonę, patrzącą za okno — milczał.
— Co w. król. mość sądzi po tym liście Polignaca? — zapytał Bourbon.
— Nic — odezwał się król sucho.
Odpowiedź była tego rodzaju, że z niej nic wyciągnąć nie mógł pytający.
— Pragnąłbym wiedzieć, — dodał żywo — jakie są rozkazy w. król. mości na przyszłość.
Coraz posępniej marszczyła się piękna, ale surowa twarzyczka królewska.
— Wszystko pozostać ma jak było! — rzekł król cicho.
Bourbon, nie wiedząc, jaki ma nadać obrót rozmowie, a widząc, że Ludwik gniew w sobie tłumi, załamał ręce, padł na kolana przed królem i począł go błagać o przebaczenie.
— N. panie! — zawołał — jeżeli zawiniłem, to tylko przez zbytek mojej gorliwości w służbie w. król. mości. Raczcie mi to przebaczyć...
Ludwik chciał się cofnąć, nie dając tego przebaczenia, gdy książę za rękę go pochwycił.
— N. panie! — powtórzył — proszę o przebaczenie!
Było to uznanie się winnym. Żywo, ale niechętnie, widocznie tylko dlatego, aby się pozbyć natręta, Ludwik XV rzekł tonem bardzo obojętnym:
— Przebaczam wam...
W tej chwili Marja zamierzała zbliżyć się ku niemu, poruszyła się z miejsca, ale król, zobaczywszy ten ruch, pośpiesznie wybiegł z pokoju.
Nie można było się łudzić: sprawa Bourbona została bezpowrotnie przegraną. Marja czuła, że i ona za niego musi zostać ukaraną, bo Ludwik XV nie uznał nawet za właściwe ani sobie jej przypomnieć, ani uspokoić.
Wina księcia de Bourbon była tem większą i pociągała za sobą tem groźniejsze dla niego następstwa, że cały spisek, osnuty niedorzecznie, obracał się na tej audjencji, jak na osi, rachowano, że król da się przekonać i dla spokoju wprost Fleury’ego oddali, pozbędzie się go raz na zawsze z rady państwa.
Samowolnie więc zarazem dany był rozkaz odźwiernemu rady królewskiej, aby do sali nie dopuszczał kardynała, jeżeli nadejdzie.
Stało się, że Fleury przybył i nie był wpuszczonym. Można sobie wyobrazić, jaką go to zemstą natchnęło.
— On lub ja, jeden z nas musi ustąpić — rzekł w duchu.
Obraza była jawna, publiczna, miała świadków, kardynał przebaczyć jej nie mógł; ale z zupełnem panowaniem nad sobą, usłyszawszy wyrok przez odźwiernego ogłoszony, rzekł, spoglądając na niego: „A! to dobrze!“ (C’est bon) — i krokiem mierzonym udał się zwolna do powozu.
Król, powróciwszy na swoje pokoje, dowiedział się, że kardynała nie było; a w chwilę potem czatujący na niego pierwszy kamerdyner Bachelier przyszedł oznajmić, że kardynał wyjechał do Issy.
W parę godzin potem wręczono Ludwikowi XV list Fleury’ego, w którym oświadczał, że obrażony osobiście, pozostając zawsze wiernym sługą jego król. mości, dłużej jednak w Wersalu mieszkać nie może.
Dzień ten był dla królowej, dla księcia de Bourbon, dla całego dworu straszliwy. Oczekiwano końca i jakiejś katastrofy z gorączkowym niepokojem. Otaczający króla dworzanie, ulubieńcy wchodzili, wychodzili, wyjeżdżali, wracali, narady i szepty nie ustawały... Przebaczenia nawet sam Bourbon, choć je otrzymał, nie śmiał się spodziewać rzeczywiście.
Królowa tymczasem omdlewała ze strachu i znaczniejszą część dnia spędziła na modlitwie. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Ludwik XV, czytając list kardynała, wpadł w gniew, w jakim go nigdy nie widywano. Szczególniej wyrzekał na królową, ją obwiniał, jakgdyby ona wszystkiego była sprężyną. Usłużne panie zaraz jej o tem doniosły. O Bourbonie król wyrażał się z lekceważeniem pogardliwem, jakgdyby on był tylko narzędziem i sługą ambicji Marji, której najbardziej zdawał się lękać.
Bourbona, który zbiegł, rozkazano przywołać nazad. Ludwik XV, zapomniawszy o przebaczeniu, z namiętnym gniewem wystąpił przeciwko niemu, tak że, zobaczywszy go zdala w progu, zawołał podniesionym głosem:
— Siadaj książę i pisz mi natychmiast list do kardynała, prosząc go o powrót i... przebaczenie.
Napróżno książę starał się wyjednać złagodzenie jakieś, aby sobie upokorzenia oszczędzić: król obszedł się z nim z tak nieubłaganą surowością i okazał się tak rozdrażnionym, że wszystko przed nim drżało.
Czy był to gniew rzeczywisty, czy obrachowany na zimno dla obudzenia postrachu, aby się nic podobnego nie powtórzyło w przyszłości, zdania były podzielone. Bourbon rozpaczał.
Ale sposób obejścia się z księciem, wobec sceny, jaka się potem odegrała u królowej, mógł się jeszcze nazwać łagodnym. Pierwszy to raz młody król występował tak samoistnie, z własnej woli; tajemniczy jego, zagadkowy charakter objawiał się czynem jako usposobienie despotyczne. Pięknem było, że stawał w obronie nauczyciela, opiekuna, który go wychował; ale gwałtowność, z jaką nielitościwie się zwrócił przeciwko biednej, słabej królowej, zastraszać mogła.
W początkach wnoszono z obejścia się z Bourbonem, iż zganiwszy wmieszanie się królowej w sprawy do niej nie należące, łagodnie z nią skończy i za złe tego mieć jej nie będzie. Tymczasem sprawa się miała prawie tragicznie rozstrzygnąć...
Chora, strwożona, znękana, osamotniona królowa Marja oczekiwała widzenia się z mężem, aby się mogła usprawiedliwić. Towarzyszki jej nie umiały ani radzić, ani pocieszyć; popłoch rozpędzał wszystkie oprócz poważnej księżny de Luynes, która w przywiązaniu swem do królowej czerpała siłę dla dodawania jej męstwa.
W kilka minut po odprawieniu Bourbona wiedziano już u królowej, co go spotkało. Z największemi szczegółami rozpowiadano, jak nielitościwie Ludwik XV zmusił kuzyna do pisania upokarzającego listu, który powoływał kardynała na nowo, a księcia skazywał na poddanie się jego rozkazom.
Zdawało się księżnie de Luynes, że właśnie to ręczyć mogło, iż do królowej mąż nie będzie miał żalu.
Co chwila królowa, zamknięta w swoich pokojach, spodziewała się przybycia męża. Tymczasem oznajmiono, że miał wyjechać na polowanie, i przypuszczano, że wyjedzie bez pożegnania, widzieć się z nią nie chcąc nawet. Byłoby to dosyć surową karą dla przestraszonej Marji, ale gorsza daleko ją czekała.
W apartamentach panowała złowroga cisza, gdy ulubiony psina Marji zerwał się z poduszki, pobiegł niespokojny ku drzwiom i z ogonkiem spuszczonym poszedł śpiesznie schronić się do kątka. Wiadomo było, że król miał jakąś fantazję drażnić faworyta i nieprzyjemne płatać mu figle, od których nawet prośby Marji ochronić go nie mogły.
Piesek ledwie miał czas zaszyć się pod kanapkę, gdy król, z głową podniesioną do góry, przez drzwi nagle przed nim rozwarte szeroko, wpadł krokiem szybkim do pokoju.
Twarz miał zmienioną; widać było na niej namiętnie podniecony gniew... Królowa, która go nigdy nie widziała tak podnieconym — struchlała.
Obejrzał się dumnie naokoło, czekając, aby służba się oddaliła. Nie potrzeba na to było rozkazu, nawet księżna de Luynes z milczenia i wzroku jego domyśliła się, że powinna ich była zostawić sam na sam i pokój opuściła.
W tych dwojgu stojących naprzeciw siebie... mężczyźnie i kobiecie, niktby się nie domyślił młodego małżeństwa. Ona wyglądała, jak skruszony winowajca; on, jak sędzia nieubłagany...
Król rozpoczął tonem urągliwym, szyderskim:
— W. król. mość uczyniliście mi wielką przykrość. Gdyby nie wy, nigdy by przyjść nie mogło do nieprzyzwoitych scen dzisiejszych.
— N. panie... — przerwała, jakby o litość chcąc go prosić, Marja.
— Proszę mię słuchać i nie przerywać — rzekł król, tupiąc nogą o posadzkę. — Wyniosłem was na tron dla pokory, bo chciałem być panem mojej woli. Nie znoszę, aby mi kto fantazje swoje narzucał. W. pani winnaś mi wszystko aż do koszuli; ojciec jej także. Nie jest to dobry sposób wywdzięczenia się, gdy kto podstępem władzę sobie usiłuje przywłaszczyć, knuje intrygi, służy tym, którzy są nieprzyjaciółmi moimi.
— Na rany Pańskie! na krzyż Chrystusa! — przerwała, ręce składając, Marja — posłuchaj mnie! Błagam...
— Żadne słowa, żadne pobożne sofizmata nie oczyszczą was z postępków, które przeciwko wam świadczą — zawołał surowo Ludwik XV. — Zaprosiliście mnie do siebie, aby zmusić do widzenia się sam na sam z Bourbonem, który nosił w kieszeni obrzydliwą potwarz na człowieka przeze mnie ukochanego. Nie jestże to zbrodnia?...
Płacz nie dał już odezwać się królowej; ale łzy te, któreby poruszyły każdego innego, najmniejszego wrażenia nie zrobiły na młodym okrutniku, który w męczeniu znajdować się zdawał jakąś wyrafinowaną przyjemność.
— Proszę w. król. mości — ciągnął dalej — raz na zawsze wyrzec się wszelkiego wpływu na mnie i moją politykę. W. pani będziesz królową Francji, matką moich dzieci; to są jej obowiązki. Możesz się zabawiać, modlić, stworzyć sobie kółko przyjaciół, które mnie będzie nienawidziło, ale ani do rady, ani do rządów nie będziesz dopuszczona. Proszę to sobie powiedzieć. Żądam potomstwa i nic więcej... nic więcej. Jako matka moich dzieci w. król. mość możesz mieć poszanowanie i względy...
— N. panie, — odważyła się wreszcie nieśmiało głos podnieść królowa — wszystko, co obchodzi w. król. mość, nie może mi być obojętnem. Nie mogę pozostać obojętna na to, co w. król. mości zagraża...
— Zagraża! zagraża! — podchwycił Ludwik szydersko. — W. pani nie potrafisz osądzić, co dla mnie jest pomyślnem, a co groźnem. Proszę mnie samemu pozostawić wyrokowanie o tem, co mnie spotyka, i jak mam postąpić, a do spraw moich nie mieszać się wcale. Postępek dzisiejszy w. pani oburza mnie i gniewa. Jeżeli chcesz mieć przebaczenie, powinnaś się starać, aby kardynał jej przebaczył.
— W. król. mość darujesz mi, że się uniewinniać muszę — odezwała się nieśmiało, próbując obrony, królowa. — Bardzo wiele razy prosiłam was, abyście mi wskazali, co mam czynić, jak sobie postępować: nigdyście mi odpowiedzieć nie raczyli.
— Rzecz bardzo prosta — szydersko odparł król. — Powinnaś była w. pani zrozumieć, żem żadnych rozkazów nie dawał, bom nie chciał, abyś mi się do polityki i spraw publicznych w jakikolwiek sposób mieszała. Umysł bardzo tępy mógł się tylko na znaczeniu milczenia tego omylić. Ojciec w. król. mości mógł dla zabawy rozprawiać z nią o polityce, ja się zabawiam czem innem, a do polityki mam ludzi...
Na wspomnienie ojca lekceważące królowa spłonęła.
— N. panie, — przerwała śmielej — zniosę najcięższe obwinianie mnie i najcięższą karę za winy, ale proszę nie wciągać w to ojca mojego. Ojciec mój jest niewinny...
Król pogardliwie rzucił ramionami.
— Nauk nie potrzebuję — odparł hardo. — Chciałem widzieć się z wami, abym przestrzegł... Możecie stracić wszelkie uczucie, jakie mam dla was, chcąc mieć ode mnie więcej, niż się należy. Żądałem i żądam bezwarunkowego poddania się i posłuszeństwa.
— Nigdym się w. król. mości w niczem nie sprzeciwiała — odparła Marja.
— Chciałaś pani wtargnąć w sferę, która pozostanie dla niej zamkniętą — mówił król niecierpliwie. — Tron Francji jest zdaje mi się dla pani tak drogocenną zdobyczą, że coś dla niego można poświęcić...
Marja, która ciągle, słuchając, popłakiwała, złożyła ręce i błagająca chciała się zbliżyć do niego, ale król żywo odskoczył i stanął w dumnej postawie zdaleka.
— Proszę sobie dobrze zakreślić granice, — zawołał ostro — których nie życzę, abyś pani przekraczała. Miałoby to dla niej najsmutniejsze następstwa. Jesteś pani królową, będziesz matką delfina i infantki, naostatek małżonką moją... zdaje mi się, że to jej ambicję zaspokoić powinno. Nic więcej! ani ministrem, ani doradcą mieć jej nie życzę. Filozofja jej ojca z moją polityką nie mogą iść w parze. Lubię piękne kobiety, ale w brzydkich nawet rozum nie wierzę.
To mówiąc, Ludwik popatrzył na omdlewającą prawie swoją ofiarę, nie dodał już ani słowa, nie złagodził wyroku, skierował się ku drzwiom, skłoniwszy zlekka, otworzył je i — zniknął. Wchodzące natychmiast damy przyboczne królowej znalazły ją w kąciku kanapki, z chustką mokrą na oczach, nie mogącą przemówić ani słowa i zachodzącą się jeszcze od płaczu.
Surowość męża, którego dotąd wszyscy sobie wyobrażali rozkochanym w niej namiętnie, skłonnym do ulegania jej — przeraziła i zdumiała.
Ludwik XV ukazywał się im w zupełnie nowem świetle, takim, jakim go nigdy nie znali. Miano go za zimnego, znudzonego, zamkniętego w sobie, niezdolnego do objawienia własnej woli. Tymczasem odrazu występował król młody despotycznego charakteru, nie oszczędzający nikogo, a broniący tylko jednego kardynała, który mógł mu trosk panowania oszczędzić.
Cała budowa domysłów o przyszłych rządach runęła. Był to wnuk Ludwika XIV, cały jego despotyzm mający w charakterze.
Kradzione słówka, podsłuchane pode drzwiami, to co się podpatrzyć udało — wprawiły dwór w niepokój do nieopisania. Legenda o rozmowie króla z żoną tworzyć się zaczynała; rozpowiadano ją sobie z dodatkami. Na jednych padła trwoga; drudzy nabrali otuchy. Bourbona uważano za ostatecznie zgubionego, chociaż uzyskał przebaczenie.
Gorzej, czy lepiej było z królową? — na to się nie zgadzano. Jedni spodziewali się zgody i odnowionych miodowych miesięcy: drudzy szli tak daleko, że zupełne rozstanie się przepowiadali.
Dwór, wyczekujący tak chciwie czegoś nowego, jakiegoś pokarmu i materjału do plotek i intrygi, podchwycił naturalnie odgłos w tej katastrofie z pożądliwością wielką. Złośliwość, głupstwo, przewrotność ciągnęły już z tego wnioski, sięgające daleko.
Rozgłaszano, że rozwód musi wkrótce nastąpić. Wszyscy ci, których związek ten raził, utrzymywali, że Ludwik, rozgniewany, skorzysta ze sposobności i natychmiast żonę odeśle ojcu, a w Rzymie o rozwiązanie ślubu starać się każe.
Mortemart i kilku innych chodzili już z tą nowiną, że Maria nie pozostanie długo, bo inne małżeństwo jest przygotowane, a kardynał Fleury w Rzymie odebrał już instrukcje w sprawie rozwodowej.
Ta Marja, której cnoty niedawno wynoszono pod niebiosa, wydawała się tak niegodną tronu, który zajmowała, iż wyniesienie jej przypisywano niegodziwemu jakiemuś podstępowi. Chociaż wczoraj jeszcze wiedziano o przywiązaniu namiętnem, dziś się ono zmieniło w obrzydzenie, w niechęć, odrazę.
Tymczasem nieubłagany ceremoniał dworu właśnie dnia tego miał teatr w programie. Król zapytany, czy go nie każe zmienić, prawie gniewnie ofuknął przychodzącego z pytaniem i odparł z naciskiem, — że wszystko iść powinno raz oznaczonym porządkiem.
A zatem małżonkowie, którzy się przed kilku godzinami łzami rozdzieleni rozstali, mieli w loży królewskiej spotkać się znowu i ukazać oczom ciekawych, złośliwych widzów, tak jakby nic spokoju nie zamąciło.
Można sobie wyobrazić, jak wielki tego wieczora ścisk przepełniał salę, jak się ustawiano, aby króla i królową widzieć, i zakładano się, kogo zabraknie, króla czy królowej, czy razem czy osobno wejdą do loży?? i t. p.
Graną była tego dnia tragedja „Britannicus“.
Tłum ściśnięty wypełniał nietylko teatr cały, wszystkie do niego wnijścia, korytarze, zakątki...
Ciche poszepty przebiegały od czasu do czasu, podawane sobie z ust na usta.
— Niema króla! król nie przyjdzie...
— Niema królowej! Nie pokaże się królowa... Leży chora...
Oglądano się na wszystkie strony, najlżejsze poruszenie kołysało ciekawym tłumem, jak falą.
W istocie króla i królowej nie było długo, o całą godzinę opóźniła się z przybyciem Marja, a chociaż z największem staraniem usiłowano z oczu jej zetrzeć ślady łez, których długo powstrzymać nie mogła, w blasku świateł powieki ukazały się zaczerwienione.
Król bledszy może, niż zwykle, niczem zresztą nie okazywał zwycięzcy i widocznie usiłował być obojętnym.
Słowa Narcyza: „Que tardez vous, Seigneur, à la répudier?“ przychodzące z aluzją, jakby naumyślnie, podchwycił parter, i nagle wzrok wszystkich zwrócił się na nieszczęśliwą ofiarę zadumaną, i z pewnością ani słów tych nie mogącą pochwycić, ani zrozumieć nadanego im znaczenia.
Król, jakby był przygotowany do tego, że publiczność szmerem nada słowom komentarz, ściągnął brwi groźnie i dał poznać, że takie wtargnięcie w tajemnice jego życia nie było mu miłem.
Najbliżej stojący ulękli się piorunującego jego wzroku.
Nazajutrz dodnia Ludwik XV wyruszył w lasy pod Rambouillet, a zamkniętej na modlitwie Marji stary przyjaciel wierny, marszałek Villars, rozkazał dać znać, że widzieć się z nią pragnie.
Dla rozranionej jej duszy był to balsam, który miał część boleści unieść z sobą...
— Nie wszyscy mnie więc opuścili! — zawołała, składając ręce.
Villars przychodził jako pocieszyciel. Wiedział już o wszystkiem od księcia Bourbona, ale o rozmowie i obejściu się króla z żoną nie miał żadnych szczegółów — domyślał się, zgadywał, nie przypuszczał takiego okrucieństwa.
Królowa nie chciała nic taić przed nim, nie łagodziła w opowiadaniu surowości męża, i choć się nie skarżyła na niego, dała uczuć przyjacielowi, jak nielitościwie rozczarowaną została... Przychodziło jej nawet wątpić o tem przywiązaniu, które sądziła zapewnionem.
Villars słuchał milczący, zawstydzony prawie, zagniewany na młodego pana... Galanterja francuska nie pozwalała mu przypuszczać takiego bezwzględnego okrucieństwa.
Począł, usiłując go tłumaczyć.
— Porywczość tę — rzekł — na wiek jego złożyć potrzeba. Gwałtowność ta jest w temperamencie, lecz w sercu, wierzcie mi, przywiązanym jest do was szczerze; lęka się on, aby nie mówiono, iż się dał spętać i popadł w niewolę. Żal, który ma do ks. Bourbona, spadł na was niesłusznie, ale ja wierzę, iż się to da naprawić i zatrzeć... Jestem pewny, że wczoraj jeszcze żałował swojej namiętnej surowości.
— Nie idzie mi o mnie — odpowiedziała królowa. — Ja wszystko od niego znieść powinnam i mogę, ale mnie boli, że księciu Bourbonowi nie okazałam wdzięczności, że mi może przypisywać obojętność na los jego i zdradę. Chociażby jeszcze gorzej miał się na mnie pogniewać, będę usiłowała go skłonić, ażeby księciu przebaczył...
— Ach! — przerwał stary przyjaciel — jest to szlachetnem i pięknem, nie przeczę, ale ażeby to spełnić, nie od tego zaczynać potrzeba. W. król mość naprzód się powinnaś o to starać, aby sobie go pozyskać...
— Sobie? — powtórzyła cicho Marja, oczy spuszczając, z wyrazem rezygnacji, — ale ja, ja tu nic znaczyć nie mogę, będę mu sługą i powodującą się wolą jego istotą...
— Ks. Bourbon tylko przez w. król. mość może odzyskać łaskę króla, ale naprzód wy ją musicie mieć zapewnioną. Nie wątpimy, że nie straciliście serca Ludwika XV, jest to chwilowe nieporozumienie, starać się potrzeba wyjść z niego... W. król. mość zbliżcie się śmiało, naostatek choćby przyszło użyć pośredników, środków, szukać dróg...
Villars chwilę zdawał się wahać z jasnem wyrażeniem swojej myśli, jąkał się, mruczał, królowa słuchała z uwagą, nie umiejąc mu przyjść w pomoc, bo go nie odgadywała.
Naostatek zebrał się na odwagę... i mówić począł.
— W. król. mość nie możecie się od tego uwolnić, abyście się nie zbliżyli więcej do kardynała Fleury’ego, który teraz chwilowo będzie grał ważną rolę. Potrzeba mu wytłumaczyć, że nie macie winy żadnej, bo nie mieliście żadnego udziału w tym dziecinnym spisku Polignaca.
Królowa podniosła oczy na mówiącego, nie zdając się go rozumieć.
— Mam największe poszanowanie dla kardynała, — odezwała się nieśmiało — ale się lękam, że on przeciw mnie jest uprzedzony; nie okazał mi nigdy najmniejszej względności, lękam się, abym go nie była zmuszoną zaliczyć do nieubłaganych nieprzyjaciół moich.
— To być nie może, — odezwał się Villars — niewątpliwą jest rzeczą, że ma wielką przewagę nad umysłem ucznia swojego, a gdyby przeciwko w. król. mości był uprzedzonym, nie dopuściłby do małżeństwa. To samo dowodzi, że rozdrażnienie jest chwilowe i że przyczyną jego jest ks. Bourbon.
Królowa przysłuchiwała się z uwagą.
— Przejednać się z nim, zjednać go sobie, sądzę, że będzie łatwem w. król. mości, — dodał Villars — zyskać nawet jego zaufanie. Tymczasem więc zdaje się, że to być musi celem najbliższym. Kardynał powraca, przyjm go w. król. mość wdzięcznie, razem i króla sobie w ten sposób zyskasz...
Marja skłoniła głowę.
— Chętnie — rzekła — pójdę za radą waszą, będę posłuszną, uczynię z siebie wszystko, co jest w mocy mojej, nie idzie mi o siebie, ale, powtarzam, o księcia Bourbona.
— Miejmy nadzieję, że starania te daremnemi nie będą — dokończył Villars.
Tak skończyły się pierwsze sceny tego, długo mającego się ciągnąć dramatu, za którego prolog można uważać wszystko, co go poprzedziło.
Król Stanisław mieszkał już naówczas w Meudon. Pomiędzy jego rezydencją a Wersalem lub Paryżem zamiana listów była nieustająca. Nie mogąc tak często odwiedzać ojca, jakby sobie życzyła, Marja donosiła mu o najmniejszych szczegółach jej się tyczących.
Król odpowiadał listami rad i pociech pełnemi.
Pomimo miłości prawdy, królowa nie zawsze mogła wszystko z ojcem podzielić i zasmucać go szczegółami bolesnemi, za które dzień następny ulgę lub zmianę w nich przynosił.
Listy jej, umyślnie trzymane w tonie wesołym, lekkim, mówiły o szczęściu tylko, wynosiły króla Ludwika, malowały pożycie ich, jako raj na ziemi...
Czy stary ojciec im wierzył? rzeczą jest wątpliwą. Miał on swoje wiadomości, swoje wierne sługi, przynoszące mu z najlepszego źródła czerpane szczegóły. Włodek naprzemiany siedział to w Meudon, skąd przynosił listy i wieści królowej, to w Wersalu lub w Paryżu, zbierając je dla króla.
Dnia tego, gdy Bourbon skłonił Marję do nieopatrznego wystąpienia dla siebie, pan Gabrjel znajdował się właśnie w Meudon, dokąd natychmiast nadbiegły słuchy zastraszające, dziwne, groźne... Król Stanisław, oburzony, wierzyć im nie chciał i, aby dostać języka, posłał naturalnie Włodka. Ten miał swoich przyjaciół, donosicieli, swoje źródła, i choć nie zawsze sam się mógł zbliżyć do królowej, dowiedzieć się zdołał dokładnie, co się z nią i u niej działo.
Jeden z Parisów był z nim w dobrej przyjaźni. Po drodze z Meudon, spotykając znajomych, miał czas potwierdzającemi się, groźnemi wieściami przerazić się...
Słowo „rozwód“ latało w powietrzu, jeden po drugim przyjaciele Włodka potwierdzali mu to, że o rozwodzie na dworze mówiono już głośno, bez ogródki, jako o rzeczy postanowionej.
Biedny poseł tracił głowę.
W Paryżu stosunkowo wyglądało to mniej straszno; tu jeszcze powątpiewano o ostatecznem rozwiązaniu. Włodek zbierał właśnie relacje różne, układając, jak je miał podać Leszczyńskiemu, gdy Marja, obawiająca się, aby ojca jej doniesieniem jakiem przesadzonem nie przestraszono, usiadłszy list pisać naprędce, w wiadomem miejscu Włodka szukać kazała, domyślając się, że przybyć powinien.
Wierny sługa miał czas rozmyślić się, rozsłuchać, porównać opowiadania i ułożyć własne tak, aby niem króla nie przerażać. Stary Leszczyński miał w najgorszych razach dosyć siły ducha, aby się nie dać pognębić wypadkom.
Dowiedziawszy się o scenie z Bourbonem, odmalowanej mu jaskrawo, król Stanisław poszedł naprzód do kapliczki się pomodlić. Klęczał długo z oczyma w niebo wzniesionemi i wstał uspokojony.
W duszy jego mówił pocieszający głos Boży:
— Nie lękaj się boleści, ani sromu, ani poniżenia, ale chwal Imię Pańskie, bo wybranym swoim zsyła On krzyże.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiemi siłami do walki występowali ci ludzie przeciwko społeczeństwu zepsutemu, którzy, zamiast puklerza i oręża, mieli tylko jedną tę wiarę głęboką. Co mógł taki król Leszczyński z córką bogobojną przeciwko Ludwikowi XV, Voltaire’owi i Richelieu!
Wychodząc z kaplicy, król spostrzegł Włodka, który dobyty ze schówki pokazywał mu list Marji. Nie badając przybyłego, Leszczyński wziął naprzód pismo, odczytał je, drżąc, ucałował, i dopiero ochłonąwszy, obrócił się do posła.
— Mów ty mi po swojemu, co się tam stało? Jak się ma dziecię moje? Widziałeś ty ją?
Zakłopotał się nieco litościwy Włodek.
— Był dziś u królowej marszałek Villars — odezwał się, namyślając. — Król wyjechał już na polowanie do Rambouillet. Mnie się zdaje, że nadaremnie zbyt wielkiego narobiono hałasu i że strasznego niema nic... Wszystko pozostało po dawnemu. Królowa imć prosi, abyś w. kr. mość był spokojnym.
— A ona?
— Ona też obiecuje być spokojną.
Leszczyński podumał chwilę.
— Kardynał? czy powrócił?
— Powraca, — król ma się z nim widzieć niezwłocznie.
Piękne i jasne oblicze króla wypogodziło się zwolna po chwilowem zachmurzeniu.
— A zatem, — rzekł, oddychając swobodniej — zatem, Pan Bóg łaskaw, wszystkie te nieporozumienia dadzą się wkrótce usunąć? Poczciwy, stary Villars, on tam czuwa.
I, prowadząc za sobą idącego posłusznie Włodka, król mówił spokojnie, napół sam do siebie, wpół do niego:
— Byle tylko moja dobra Maruchna nie traciła odwagi, łzami się nie zalewała i była spokojna. Znajdą się ludzie, co ją podtrzymają, co jej dopomogą, sam nawet kardynał, jeżeli jest zagniewany, zmięknie... Bourbon niezręczny, doradcy jego jeszcze mniej od niego wiedzą, co począć — a za ich błędy moje biedne dziecko pokutować musi. Na nieszczęście ja, cobym tam najprędzej pokój i zgodę sprowadził — znajdować się nie mogę. Muszę się trzymać na uboczu, aby świat nie sądził, że młody zięć dał mi się zawojować... Tak, — kończył król z uśmiechem dobrodusznym — mam najlepsze przeczucia, byle Maruchna tak do serca wszystkiego nie brała — i każdego kaprysu męża łzami nie oblewała.
Włodek, chociaż bardzo dobrze wiedział, że zajście Bourbona z kardynałem daleko było większego znaczenia, niż sądził Leszczyński, nie chciał go wywodzić z błędu.
Dotąd Ludwik XV wcale się Leszczyńskiemu nie wydawał groźnym, nie przypuszczał, ażeby sąd o nim mógł zmienić i miał się go obawiać na przyszłość.
Tak samo długo, starannie odgrywana obojętność na sprawy publiczne kardynała Fleury’ego w błąd go wprowadzała co do ocenienia jego charakteru. Przyznać się nawet przed sobą samym do zupełnie fałszywego pojęcia położenia i znaczenia człowieka, nagle wyrastającego do rozmiarów jakiegoś Richelieu i Mazarini’ego — nie umiał Leszczyński jeszcze.
Na uniewinnienie go dodać należy, iż nie jeden on tak się na nim omylił; książę Bourbon, Villars, najpoważniejsi mężowie wszystkich obozów dopiero się teraz dopatrzyli w tym cicho i podstępnie dobijającym się władzy człowieku, który żył odosobniony, zdawał się tylko wychowaniem ucznia zajęty i zbieraniem grosza... — niebezpiecznego, ambitnego, nadzwyczajnej wytrwałości intryganta.
Król, stając po jego stronie, wskazywał odrazu, iż on ma być panem położenia.
Leszczyński spraw tych nie roztrząsał tak głęboko, łudził się, widząc w tem nieporozumienie chwilowe. List córki, usiłujący go uspokoić, łatwo cel swój osiągnął.
— Nie trwóżcie się — rzekł, przywoławszy napowrót Włodka. — Fleury był osobiście dotknięty, otrzymał zadośćuczynienie, zgoda i pokój nastąpić muszą.
Włodek, który obawiał się, aby to złudzenie staremu królowi nowych nie gotowało zawodów i przykrości, ośmielił się do wielkiej otwartości.
— N. panie, — rzekł — z duszybym rad, aby się życzenie w. król. mości ziściło, ale na dworze ci, co lepiej znają wszystkich, obawiają się, aby kardynał teraz, korzystając z łaski króla, nie zawładnął nim i władzą... Dla księcia Bourbon i dla naszej królowej ciężka się z nim zapowiada wojna.
Leszczyński poruszył ramionami.
— Są to postrachy, — odezwał się — rzucane przez tych, którzy radziby walkę wywołać, ażeby z niej korzystali sami. Kardynał mąż rozumny i łagodny, Maruchna ma miłość męża, wszystko znowu wejdzie w karby.
— Daj to Boże, — westchnął Włodek — ale ja, jako wierny sługa w. król. mości i pani mojej, muszę mówić prawdę, jaką widzę — mam obawę wielką... Nietylko książę Bourbon wiele omyłek popełnia — daleko więcej ich codzień czynią ci, którymi on królową obsadził, aby u niej sprawę jego popierali. Panowie Parisowie chciwi są na grosz i wiele wymagający; pani de Prie niespokojnego charakteru chce na dworze przewodzić. Gdyby królowa starała się o to najmocniej, nie powstrzyma jej, ona i jej przyjaciele nie dozwolą zawrzeć pokoju, bo wymagają rzeczy niemożliwych. Jeżeli kardynał w pokoju ich zostawi, oni jemu go nie dadzą!
Leszczyński słuchał dosyć obojętnie, optymizm jego szukał zawsze jakiegoś środka do wzbudzenia nadziei.
— Zobaczysz, — rzekł — wszystko to, da Bóg, wyjdzie na dobre, położenie się wyklaruje. Maruchna uzyska wpływ większy, a te wartogłowy umiarkować się będą musiały.
Tak się rozmówiwszy parę razy z Włodkiem, król poszedł pisać list do córki, nastając tylko na to, ażeby nie zrażała się, nie opuszczała męża, starała się zbliżyć do Fleury’ego. Wszyscy prześladowani z Pisma Świętego byli tu wspomnianymi — i triumfy ich ostateczne.
Ogólnemi wyrazy starał się ją pokrzepić, zalecając pewne modlitwy i duchowne ćwiczenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.