Męczennica na tronie/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Charakter Ludwika XV, który dotychczas dla wszystkich był nie rozwikłaną zagadką, po raz pierwszy się teraz jaśniej zarysował. Dotąd dosyć spokojne życie dworu, które młodzież znajdować już zaczynała nieco nudnem i zastygłem, w nową wchodziło epokę.
Króla widywano dotąd zawsze jednostajnie milczącym, pilnującym ściśle etykiety, tającym się z uczuciami i myślami, zapalonym jawniej tylko do łowów. Nagle przybrał on ton i postawę monarchy, zazdrosnego o swą władzę.
Miłość dla żony, namiętna, często dla niej uprzykrzona, w młodzieży obudzająca podziwienie, — stawała się wątpliwą. Natomiast poddanie się kardynałowi Fleury’emu, który z martwego widza zmienił się w czynnego aktora dramatu, — stawało się faktem zagadkowego znaczenia. Słabej strony Fleury’ego nikt dotąd nie znał... Człowiek, który tak długo umiał się taić, zdradzał niepospolitą siłę, — odsłaniał się jako ambitny władca, który wszystko, co mu zawadzało na drodze, potrafi usunąć.
Po powrocie jego z Issy napozór wszystko pozostało po dawnemu, — nastąpiło pojednanie pozorne. Villars skłonił królową, aby nie uchylała się na stronę i nie wyczekiwała czynności. Miała starać zbliżyć się i pozyskać sobie kardynała, na co się godziła. Z jej strony potrzeba było silnego poczucia obowiązku, aby przezwyciężyć wstręt, jaki czuła do wszystkiego, co się mogło nazwać intrygą, — co zmierzało do zdobycia władzy.
Wolałaby była cofnąć się, zamknąć w małem kółku obowiązków, pozostać obcą całemu temu ruchowi i zabiegom, ale Villars skłaniał ojca, aby on jej dodawał ochoty i odwagi. Bourbon, Parysowie, przymilająca się pani de Prie otaczali ją, wmawiali w nią potrzeby i obowiązki, zmuszali iść niemal bezwiednie.
Królowa więc sama, pierwsza pośpieszyła na powitanie Fleury’ego, który powracał ze swojego krótkiego, dobrowolnego wygnania zwycięzcą, dumnym i zimnym, bynajmniej do ustępstw nie przygotowanym.
Pierwsze spotkanie to mogło królową nie bez przyczyny nastraszyć. Fleury nawet pomiarkowania, należnego królowej i pani uszanowania nie starał się jej okazać. Skłonił się zimno, przemówił jakby z musu; całe jego obejście się, mowa zapowiadały nie przejednanie, ale zemstę nieubłaganą.
W tych pierwszych chwilach nie było mowy o tym kroku fałszywym Bourbona, który spowodował rozterkę, ani nawet o publicznych sprawach. Gdy później królowa próbowała coś o tem zagaić, kardynał z politowaniem z góry spojrzał na nią, jak na ofiarę, i zapowiedział, że, jeżeli ją los księcia Bourbona obchodzi, powinna mu zalecać, aby największą uległością starał się króla niechęć ku sobie i żal ukrócić.
Marja nie umiała nigdy ani mówić półsłowami, ani się dać domniemywać, — wzorem ojca, była otwartą i zdziwiła pewnie kardynała, odważnie poczynając o stosunkach, które konflikt wywołały.
Z daleko umiejętniejszą powściągliwością Fleury odparł, bez ogródki jednakże, że Bourbon postępkiem niebacznym, bez taktu, sam całą burzę wywołał — że królowa winną też była, dając mu się powodować ślepo.
— Moim obowiązkiem jest — dodał Fleury — ostrzec w. król. mość, abyś się nie dawała prowadzić intrygantom chciwym znaczenia, dla korzystania z niego na szkodę króla i państwa.
— W. eminencja wiesz, żem wiele winna księciu Bourbonowi.
— Ale królowi więcej jeszcze — przerwał kardynał.
— Książę dla króla jest ze czcią największą, — mówiła dalej Marja — jeżeli przewinił, to pewno nie z braku miłości i poszanowania jego woli.
Kardynał nie dał jej dokończyć.
— W. król. mość — rzekł — musisz przyznać, że równie wierne sługi, a może lepiej mu służące, znajdą się jeszcze nad ks. Bourbona. Od czasu, jak jest ministrem, nie dał dowodu trafności w postępowaniu, nie pozyskał serc dla króla. Narzekania są powszechne, rozrzutność i nieopatrzność bardzo wielka... pieniędzy brak nieustający.
— Ks. Bourbon wziął to w spuściźnie po regencji — odpowiedziała królowa. — Za mało miał czasu i sposobności, aby na to zaradzić.
Przez czas jakiś Fleury dał się królowej tłumaczyć, dosyć obojętnie jej słuchając, jakby powtarzała rzeczy mu znane, a wkońcu rzekł z powagą, którą kościelna jego dostojność usprawiedliwiała:
— Życzę w. król. mości mniej o księciu Bourbonie, a więcej myśleć o sobie, by serce j. król. mości dla niej nie ostygło. Dla was, jako dla małżonki i matki, jest to stokroć ważniejsze, niż losy jakiegoś pierwszego ministra.
Po chwili zaś, gdy rozmowa przybrała zwrot inny — dodał kardynał:
— Ks. Bourbon zdaje się zapominać o tem, że król jest już pełnoletnim, że chce rządzić sam, a nikomu sobą władać nie pozwoli; ja zaś stać będę na straży, aby nawet uwłaczających królowi zachcianek nie dopuścić.
Za drugim razem, wkrótce potem, rozmowa z Fleury’m przeciągnęła się bardzo długo, ale kardynał nie dał się ani zmiękczyć, ani w czemkolwiek przekonać, owszem, zdawał się ze szczególnym uporem usadzać na to, aby królowa w niczem po sobie nie miała słuszności, dowodził jej, że się myliła we wszystkich swoich poglądach i pojęciach. Czynił to z surowością tak bezwzględną, że Marja, nawykła do łagodności i sokratycznej rozmowy ojca, ciągle miała łzy na oczach.
W ciągu rozpraw tych nazbyt może otwarta Marja, pomiędzy innemi skarżyła się i na ten uwłaczający znak nieufności króla dla ks. Bourbona, iż nigdy sam na sam z nim mówić nie chciał.
— Ja znajduję — przerwał Fleury — samo to żądanie zuchwałem, a dla nas wszystkich w najwyższym stopniu uwłaczającem. Tajemnic żadnych książę mieć dla nas nie powinien. Im mocniejby na to nastawał, tem mybyśmy temu wszyscy się mocniej sprzeciwiać musieli.
— To prawo jednak obcowania z królem bez świadków — dodała królowa — wasza eminencja posiadasz.
— Mój stosunek do n. pana jest wcale inny — zawołał kardynał. — Wychowałem go od dziecka, jestem nie tylko jego ministrem, ale byłem i jestem przybranym ojcem i piastunem jego ducha.
Podobne rozmowy z kardynałem ponawiały się bardzo często... O ile on ich unikać się zdawał, o tyle królowa korzystała ze wszelkiej sposobności, aby je wznawiać. Pozostały one jednak bez skutku, a raczej wywarły zupełnie pożądanemu przeciwny. Fleury stawał się coraz bardziej szorstkim, bezwzględnym i pozwalał sobie niekiedy obchodzić się z zuchwałem lekceważeniem i jakby umyślnie chciał wojnę wywołać.
Król-mąż stawał się też coraz dla niej surowszym i zimniejszym. Niekiedy rzucał słowami tak ostremi i gryzącemi, iż największa cierpliwość nie mogła ich znieść obojętnie.
Marja wkońcu często wybuchała płaczem, a łzy, zamiast obudzać politowanie, Ludwika niecierpliwiły — odchodził nadąsany, nie myśląc o złagodzeniu wrażenia.
Namiętna miłość pierwszych miesięcy miodowych, o której mówiono tyle, w Marji gasnąca, gdy ją okazywała mężowi, którego chciała uczynić kochankiem, spotykała w nim coraz dobitniejszą oziębłość.
Charakter króla objawiał się coraz wyraziściej. Nie znosił, aby mu się narzucano, robił chętnie na przekorę, do osób pewnych miał nieprzezwyciężone wstręty. Okazywał odrazę coraz większą do ks. Bourbona, a zarazem zazdrosnemu Fleury’emu dawał się powodować do zbytku, jawnie... Kardynał miał od dzieciństwa przyjęty sposób łagodny narzucania mu swojej woli, wmawiając bezwzględnie, że ona była jego własną.
Równie zręcznie, zamiast oświadczyć, iż sam czegoś sobie życzył, zwierzał królowi, iż nieprzyjaciele jego obawiali się tego lub zabiegali, aby zapobiec.
Domaganie się widywania króla sam na sam Fleury uczynił wreszcie przedmiotem codzień powtarzających się szyderstw. Tak samo pozwalał sobie słabą i biedną królową wyśmiewać za jej chętki panowania i radził jej z ojcem powierzyć finanse.
Ze szczególną bacznością czuwał nad tym stosunkiem Ludwika do żony, podając w wątpliwość samą jej dobroć i łagodność, każąc obawiać się nawet zbyt częstych z ojcem rozmów i listowania.
Oddawał przytem sprawiedliwość cnotom Marji, ale wskazywał zawsze, iż one czyniły ją zdolną do zajęcia należnego stanowiska tylko w kółku rodzinnem. Wszyscy biskupi, których królowa lubiła, Fleury’emu byli solą w oku.
Przeciwko ks. Bourbon i wszystkim, co z nim trzymali, Fleury bez ogródki objawiał nieubłaganą nienawiść, piętnując ich jako wyzyskać chcących każdą sposobność dla zbogacenia się i do obdarcia skarbu państwa.
Król, milczący, bez najmniejszej opozycji, szedł za radami Fleury’ego, tak, jak był nawykł od dzieciństwa... Nie obawiał się go wcale, gdy Bourbona lękał się jako niebezpiecznego współzawodnika, który mu chciał wydrzeć całą sławę i znaczenie... Kardynał napomykał często, że radby kuzyn widzieć go szukającym sławy na polowaniu i w nic nieznaczących uroczystych obchodach.
Jedne sprawy Fleury powiększał, drugie zacierał umyślnie, w miarę jak tego widział potrzebę. Ludwik patrzał przez jego oczy. Królowej zarzucał kardynał upór nieprzełamany, nalegając na męża, aby nie ustępował nigdy, w najmniejszej rzeczy... Ludwik, unikający sporów z nią dłuższych, a w słowach oszczędny, na kardynała zdał jej nawracanie. Zdaje się, że tego mu było potrzeba.
W razie sporu król ofiarował się wyrokować między nimi.
Posłuszny więc powtarzanemu ciągle rozkazowi, Fleury obchodził się z Marją surowo, a natrętnie szukał okazji do sprzeczania się z nią.
Życie więc, choć wlokło się napozór wedle utartego porządku, pod spokojną powierzchnią kryło nieostygający wrzątek. Zagrożeni w swoich finansowych rachubach, a chciwi Parisowie, roznamiętniona poczętą walką de Prie, za nimi Bourbon, zamiast przycichnąć i kardynała uspokoić, miotali się, popychali swoją protektorkę, królową, rzucali się aż do Meudon do Stanisława, aby on córce w walce osłabnąć nie dawał.
Tymczasem król, jakby chciał żonie okazać, że jej postępowania nie pochwala, że ono go od niej odstręcza, począł się okazywać coraz zimniejszym dla niej, zaprzestał odwiedzać ją, spotykał się z nią już tylko na publicznych zebraniach. Mówił bardzo rzadko i krótko. Widzieli to wszyscy.
Biedną Maruchnę przyprowadzało to do takiej rozpaczy, że byłaby się wyrzekła wszelkiej polityki dla serca męża; ale Bourbon nie pozwalał się usuwać, ani pozostać bezczynną. Nie było prawie dnia, ażeby jej książę nie zmusił do mówienia z mężem o czemś, do narzucania mu się ze sprawami nudnemi i żeby król, wedle jednostajnego zwyczaju swojego, nie odesłał jej z tem do Fleury’ego. Często nie wiedziała, utrapiona temi wymaganiami, co począć z sobą? Jedyną pociechą był jej stary, wierny marszałek Villars.
Jednego dnia wkońcu rozpłakała się raz królowa przed nim...
— A! kochany przyjacielu, — odezwała się do niego — jestem najnieszczęśliwszą. Nie wiem, jak i czem mogłam na to zasłużyć, kocham króla nad życie, a on swojem postępowaniem ze mną dowodzi, że zupełnie zobojętniał dla mnie... Zamiast miłości, okazuje mi wstręt i nienawiść.
To mówiąc, gdy coraz mocniej zachodziła się z płaczu, Villars zmieszany nawet się zrazu na odpowiedź nie zdobył. — Wiedział on dobrze, iż miłość w istocie, jeżeli kiedy była inna nad zmysłową, w samych początkach, zupełnie teraz wystygła. Nie chciał jej pocieszać tem, w co sam nie wierzył.
— W. król. mość, — rzekł, wzdychając — powinnaś się była już przekonać, że król tego uczucia, które my miłością nazywamy, nie jest zdolny w sobie wyrobić. W. król. mość kochasz go bez wzajemności; nie należy mu zbyt jawnie dawać poznać tego przywiązania; nie trzeba, ażeby ludzie się domyślali, iż w. król. mość lękasz się utracić jego serce. Czyhają na niego ze wszech stron, aby podbić... Gdy zrozumieją, że się stał obojętnym, pierwsza lepsza z tych pięknych pań, co go otaczają — pochwyci. Zresztą, — dodał Villars — lepszym jest jego chłód i obojętność, niż usposobienie namiętne, któreby go mogło uczynić okrutnym.
Królowa płakała ciągle, stary Villars, jak mógł i umiał, ją pocieszał, ale jego argumenta, czerpane z prawideł życia dworskiego, dla niej były niezrozumiałemi. Pocieszała się sama tylko tem, że nie miała sobie nic do wyrzucenia, że gotowa była na ofiary, że własne jej serce wcale się nie odmieniło.
— Nie zawiniłam w niczem — dodała wkońcu.
— Lękam się, — rzekł Villars — aby poczęści i temperament króla nie czynił niepoprawnym. Jest znudzony, długo ani sercem, ani myślą przy jednem wytrwać nie umie.
— A, nie — przerwała Marja. — On nic nie winien; wszystko jest sprawą kardynała, który umiał korzystać z chwili, nie tylko przeciw ks. Bourbonowi, ale przeciw mnie, wydzierając mi jego serce.
— Położenie w istocie — dodał Villars — od jego wyjazdu do Issy zupełnie się zmieniło. Ale — czekajmy.
Nie dalej niż nazajutrz obawy następstw, jakie mogło pociągnąć panowanie kardynała, nagle się sprawdziły. — Jak piorun spadł na królową rozkaz, ażeby pani de Prie i Paris złożyli swoje obowiązki, jakie mieli przy królowej, i oddalili się z Paryża.
Wiadomością tą rażona boleśnie królowa, tegoż dnia zażądała widzenia się wprost z kardynałem. Fleury, który się tem napawał, gdy jej mógł przykrość wyrządzić, nigdy nie odmawiał rozmowy, bo ta zawsze cios zadany cięższym czyniła jeszcze. Więc i tym razem bytność swoją przyrzekł. Wszedł wkrótce potem zadumany, witając królową w sposób lekceważący i spytał: czego tak nagle mogła żądać od niego?
— Chciałam w. eminencji zapytać, — zawołała niezmiernie poruszona Marja — co zawinił Paris-Duverney, czem zasłużyła na dotykające ją wygnanie pani de Prie?
— Względem mnie — odparł kardynał, stawiąc siebie zuchwale na pierwszem miejscu — wcale nic nie zawinili oboje, ale nalegam, aby ich książę oddalił, bo oni szkodzą i jemu, i w. król. mości.
— Ja nie mogę tego na sobie wymóc, abym się z nimi rozstała; — zawołała królowa — nie mam do tego najmniejszego pozoru nawet... Jestem z ich usług zupełnie zadowolona. Paris-Duverney jest sekretarzem moim. Oni żądają i mają prawo wymagać tego, aby im dowiedziono winy. Rozstanie się z nimi będzie dla mnie nadzwyczaj bolesnem.
Kardynał poruszył ramionami, jak zwykle, i nie raczył nawet odpowiedzieć. Często tak zbywał pytania królowej pogardliwem prawie przemilczeniem. — Królowa, nie mogąc już dłużej wytrwać, wybuchnęła gniewnie.
— Król nietylko dla moich sług jest teraz niechętnym, dla mnie samej stał się obojętnym, ostygł... Jestem najnieszczęśliwszą.
Fleury spojrzał z góry na zgnębioną, biedną królową, ale boleść jej nie uczyniła na nim najmniejszego wrażenia.
— Jam temu nic nie winien wcale — odezwał się sucho, dając bardzo wyraźnie do zrozumienia, że wszystkie swoje nieszczęścia winna była przypisać sobie samej.
Królowa chciała przedłużyć rozmowę i wymóc na nim, ażeby się otwarciej i jaśniej wytłumaczył. Fleury pozostał zamkniętym, nieprzystępnym i wkońcu odszedł, nie dając żadnej nadziei, aby się położenie polepszyć mogło.
Pani de Prie, zagrożona wygnaniem, nie dała chwili spokoju nikomu. Ks. Bourbon, Villars, d’Argenson, kto żył, kto tylko miał przystęp do Ludwika XV, musiał jej służyć, biegać w jej sprawie, — używać wszelkich sprężyn, aby zażegnać burzę... Fleury pod naciskiem tych natrętnych starań na chwilę przycichł z wymaganiami, ale rozkazów nie cofnięto. Książę, który za swą ulubioną chodził, sam wkońcu uczuł się zagrożonym.
Dworzanie z rozmaitych znaków prorokowali mu już niemal dzień ostatni. Potem zdawało się, iż wyrok zachwiany był i odłożony. Król czasem wydawał się dla niego łaskawszy, nazajutrz wracała wyrazista niechęć i wstręty, Ludwik XV unikał spotkania go i widzenia. Pani de Prie sama i przez przyjaciół nie ustawała w nadaremnych zabiegach.
Nareszcie oczekiwane wyroki sypnęły się jedne po drugich. Paris-Duverney, sekretarz, i bracia jego, pomimo najusilniejszego błagania królowej, pozbawieni urzędowych swoich obowiązków, zostali wygnani z Paryża i internowani na prowincji, ten sam los spotkał panią de Prie, której kazano wyjechać do Normandji, gdzie miała posiadłość wiejską Courbepine...
Wszystko to wykonywało się z nieubłaganą surowością, systematycznie, zgóry obrachowane na godziny...
Ks. Bourbon i królowa, broniąca go dotąd mężnie, strwożyć się musieli, widząc, że na kardynała żaden wpływ, żadne prośby nie działały.
Całe postępowanie jego widocznie było obrachowane na przygotowanie przyszłości. Usuwał wszystkich pomocników księcia, sprężyny jego intryg, a wkońcu miał i jego się pozbyć, razem zastraszając królową i paraliżując wszelkie jej czynności, — króla tymczasem zniechęcał do niej, wystawiając jako niebezpieczną marzycielkę, którą do izby dzieci i zakrystji odesłać należało, najmniejszej nie dając nadziei, aby do rządów przypuszczoną była.
Jakiemi argumentami potrafił Fleury przekonać młodego króla, że powinien był z taką surowością nielitościwą obchodzić się z królową, — pozostało tajemnicą. Widocznem było, że plan kardynała wykonywał się pod jego nadzorem i bez najmniejszej trudności ze strony Ludwika.
Patrząc na to, co się działo dokoła, i licząc ruiny, ks. Bourbon stracić wkońcu musiał wszelką nadzieję utrzymania się na czele ministerjum. Pozostał sam, a królowa była bezsilną. Popierając jego sprawę, straciła miłość króla i pozostała zupełnie bierną, bez żadnego znaczenia, z bardzo małą garstką ludzi, którzy się wstydzili ją opuścić lub kochali. Ten dwór wiernych jej codzień się zmniejszał...
Ilekroć chciała cokolwiek bądź wyrobić dla siebie u męża i zwracała się wprost do niego, — zimno, jednostajnie, odsyłał ją do kardynała... Była to kara za uchybienie mu — tak daleko się rozciągająca, że Fleury nie tylko urzędownie rozporządzał wszystkiem, co królowej się tyczyło, ale stał się nadzorcą i stróżem nad nią, pozwalającym sobie wskazywać jej, co czynić miała.
Dotąd jednak ks. Bourbon zwał się jeszcze ministrem, ale zamiast pracować z królem, czego się ciągle domagał, zmuszonym był dla upokorzenia odnosić wszystko kardynałowi, bez którego rozkazu nic się nie działo.
Paryż na te naprężone stosunki ludzi, otaczających króla, patrzał z gorączkową ciekawością. Obiecywano sobie z tego najrozmaitsze następstwa. Widocznem było, że Fleury miał wszystkiem zawładnąć, królową usunąć, rozwód wyrobić. Nie godzono się jednak na to, czy nowa jej miejsce zastąpić mogła; przepowiadano panowanie metres, — ale dotąd na dworze Ludwika XV nie widać ich było, życie króla się nie zmieniało. Polował tylko namiętnie, a potem z wesołymi towarzyszami, w małem kółku swawolono po wieczerzy — i zabawy te przeciągały się niekiedy do rana. Zresztą obowiązki swoje jako monarchy, gdy trzeba było wystąpić urzędownie, pokazać się ludowi — spełniał Ludwik XV z największą ścisłością i wielką powagą.
Żonie przy wystąpieniach publicznych okazywał należne poszanowanie, nie uchybiając jej w niczem, ani dozwalając, aby jej w najmniejszej rzeczy uchybiano — chociaż związek poufały, serdeczny zastąpiła teraz najzupełniejsza oziębłość.
Książę Bourbon, zniechęcony, gotował się wreszcie do ustąpienia lada dzień, gdy niespodzianie zabłysnął mu promyk nadziei!
Dnia jednego Ludwik XV wyjeżdżał do ulubionego Rambouillet na łowy i był w doskonałym humorze. Na pożegnanie i po rozkazy, których nie otrzymywał, stawił się z urzędu i książę Bourbon.
Ludwik XV w takich razach zwykle go unikał, prawie nigdy się do niego nie zbliżając; tymczasem tym razem, z twarzą weselszą przechodząc około niego, zatrzymał się...
— A cóż? Bourbon, — odezwał się, uśmiechając — gdy powrócę, przyjdziesz do mnie na kolację wieczorem?
Książę skłonił się uszczęśliwiony. Zaproszenie na jedną z tych wesołych kolacyj, w których uczestniczyli tylko króla ulubieńcy, było oznaką łaski!
Król zaledwie odjechał od ganku, gdy Bourbon wpadł z tą swoją nowiną pomyślną do królowej. — Ona pożegnała się już była prawie z nadzieją odzyskania serca męża. Siedziała na poważnej rozmowie z księżną de Luynes, gdy niespodzianie księcia oznajmiono. Promieniejące jego oblicze zdumiało dwie panie.
Królowa patrzała, nie rozumiejąc go...
— Proszę w. kr. mości nie dziwić się mojej wesołości — zawołał książę, podchodząc. — Spotkała mnie łaska, dozwalająca wróżyć, że król da się może pomniejszemi ofiarami przebłagać. Jestem zaproszony przez króla swego na wieczerzę... z uśmiechem mi to powiedział...
Ks. de Luynes, jakby niedowierzająca, ruszyła ramionami.
— Nie żartujesz, książę? — zapytała.
— Czyżbym śmiał! — odparł Bourbon.
— A cóż z tego wnosisz? — wtrąciła królowa ciągle smutnie.
— Wnoszę, że Louis, przywiódłszy mnie do tego, że się kardynałowi kłaniać muszę, zaniecha reszty, przebaczy i pozwoli mi pozostać na usługach.
— Ja nie przypisuję sobie wcale daru przewidywania przyszłości, — przerwała poważnie królowa — anibym chciała księcia zniechęcać, ale to zaproszenie może też oznaczać, że król się z nim przejednał dlatego, iż w nim już nie widzi swojego pierwszego ministra, ale dobrego kuzyna...
Bourbon zaprotestował.
— Znam Ludwika, — rzekł — takie postępowanie byłoby okrucieństwem, szyderstwem, złośliwością — to być nie może...
— Czekajmyż wieczora, — dodała ks. de Luynes — bo w tem jest coś zagadkowego w istocie.
W najweselszem usposobieniu Bourbon odjechał do siebie...
W tej samej godzinie prawie do pokoju, w którym Fleury pisał list poufny, wszedł na palcach ulubiony jego sługa, stary Barjac... Był on tem przy nim, czem u króla Bachelier. Kardynał wiedział, że we dnie nigdy darmo nie wchodził do niego, przynosił mu coś zawsze.
— Cóż ty tam masz, Barjac? — odezwał się, podnosząc głowę. — Staruszkowi usta się wykrzywiły szydersko, zbliżył się do fotelu, oparł rękę na nim i szepnął:
— Bourbon się cieszy, ale to cieszy! Król go na wieczerzę zaprosił!
Zmarszczył się Fleury.
— Ba! — odparł, do listu wracając — niemniej postaram się o to, aby na niej być nie mógł.
Barjac wyszedł na palcach, a Fleury pisał dalej.
Po śniadaniu książę Bourbon wracał odpocząć u siebie, gdy mu dano znać, że książę de Chavost przyjechał.
Należał on do najotwartszych nieprzyjaciół księcia, nie tając się z tem wcale. Przybyć z własnej woli nie mógł, — musiał mieć chyba polecenie od króla... Książę drgnął i pobladł...
Wtem drzwi się otworzyły i Chavost zaledwie oznajmiony, jako poseł królewski, wszedł, niosąc ogromny list w ręku.
Dosyć było spojrzenia na triumfujące oblicze gościa, aby odgadnąć, co przynosił; ale książę odzyskał natychmiast poczucie własnej godności i panowanie nad sobą. Postąpił parę kroków ku księciu de Chavost, z wyszukaną grzecznością przyjął list, otworzył go, przebiegł oczyma i z zimną krwią oświadczył, że się natychmiast zastosuje do rozkazów j. król. mości.
Księciu de Chavost, który się spodziewał wybuchu żalu, skarg i narzekań i miał nadzieję napawać się upokorzeniem nieprzyjaciela — nie pozostało nic, tylko się skłonić i przeprowadzonemu do przedpokoju ceremonjalnie odjechać z niczem.
Bourbon pożegnał go z arystokratycznym uśmiechem księcia krwi, chcącego dla szlachcica być grzecznym...
Postępek kardynała — przypisywany królowi, igrającemu sobie z Bourbonem w sposób tak okrutny, dającego mu nadzieję, aby odebranie jej mocniej zabolało — zapewniał księciu chwilowo pewną wyższość, jako pokrzywdzonemu w sposób nie pański i nie królewski... Przyjaciele Ludwika musieli go tłumaczyć słabością dla Fleury’ego.
List króla zawierał tylko te słowa:
„Rozkazuję wam, pod karą za nieposłuszeństwo, udać się do Chantilly i tam czekać dalszych moich rozkazów“.
Było to wygnanie i niełaska.
Bourbon poddał się rozkazowi z pokorą i natychmiast w drogę wybierać się polecił. Nie szło mu o los własny, ale więcej o zbliżenie się do pani de Prie, która na równie srogie prześladowanie wystawiona była.
Królowa Marja zaledwie się o tem dowiedziała i miała czas rozważyć następstwa tej zmiany, gdy o siódmej wieczorem oznajmiono jej kardynała. Spodziewała się go biedna... Trwała tak stale do ostatka w obronie Bourbona i tak głośno się za nim oświadczała, że los jego biorąc do serca przeciw Fleury’emu, musiała za to od niego oczekiwać pomsty i ukarania!
Szczęściem, właśnie w takich momentach wielkich prób, na jakie była wystawioną, królowa Marja w religijnem swojem usposobieniu największą czerpała siłę i czuła się niezłamaną. Nie miała sobie nic do wyrzucenia.
Kardynał, który od niejakiego czasu względem królowej przybierał tony mentora i rozkazodawcy, wszedł z dumą, rozpromieniony swoją wyższością i ledwie małym ukłonem pozdrowił oczekującą.
— Z rozkazu j. król. mości mam oznajmić pani, — rzekł — iż książę Bourbon wysłany został do Chantilly i przestał spełniać włożone na niego obowiązki.
Królowa, nie odpowiadając nic, skłoniła głowę.
Zwolna Fleury dobył list króla i oddał go jej...
Pismo to było królewskie, nie ukochanego małżonka, podyktowane mu przez kardynała. Było w niem coś tak upokarzającego, że tylko biedna córka króla-wygnańca mogła je przyjąć bez oburzenia. Marja czytała je i łzy płynęły jej z oczu. Brzmiało zaś ono temi słowy:
„Proszę, a jeżeli trzeba, rozkazuję pani, abyś spełniła wszystko to, czego biskup de Frejus żądać będzie od niej, w mojem imieniu, tak, jakbym ja sam oświadczył jej wolę moją“.
Całej mocy swojej duszy potrzebowała Marja, aby przyjąć spokojnem obliczem, z rezygnacją chrześcijańską, ten uwłaczający jej rozkaz poddania się woli jawnie nieprzyjaznego człowieka. Siłę dawała jej pokora ta chrześcijańska, która z majestatem królewskim się godzi... Przez chwilę walczyła z sobą, ażeby nie wybuchnąć. Fleury stał, patrzał i czekał, azali nie pochwyci jej na jawnym buncie, na skardze, któraby mu pozwoliła ją obwinić; ale zmieszanie się i gwałtowny ból królowej trwały bardzo krótko... W duchu powiedziała sobie to, czego w dzieciństwie nauczyła się od ojca: „Bądź wola Twoja!“
Zwolna podniosła zapłakane oczy na kardynała i, milcząc, czekała tych zapowiedzianych rozkazów.
Kardynał, jak się zdaje, choć znał łagodność jej charakteru, po kobiecie pozbawionej przyjaciół, której mąż odbierał serce i dawał ją pod rozkazy człowieka mściwego, spodziewał się może jakiegoś oporu, sceny, któraby mu nastręczyła sposobność do większego znęcania się nad nią.
Zawiódł się na tem...
Boleść swoją głęboką Marja okryła rezygnacją prawie dumną i milczeniem pełnem godności.
Kardynał dosyć długo musiał czekać na odpowiedź.
— Zastosuję się zawsze do rozkazów króla i pana mojego — odezwała się wreszcie, list chowając.
Fleury, zdziwiony, oniemiał; nie był do tego przygotowanym. Rad był wywołać spór, dać naukę, ale królowa, spokojnie go pozdrowiwszy zdaleka, wyszła natychmiast do swoich apartamentów.
Zdumiony mocą ducha, jaką objawiła królowa, wcale nie przygotowana do katastrofy, kardynał stał chwilę i musiał uznać wyższość nad to, co spotykało nieszczęśliwą. Nie w smak mu był ten jej chrześcijański heroizm.
Ten coup d’état, tak starannie przygotowany przez kardynała, nie uczynił zbyt wielkiego wrażenia w świecie, gdyż tylko to, co się tyczyło ks. Bourbona, wiadomem było powszechnie. Postępek z królową Fleury zataił, nie śmiejąc się nim chwalić... Marja nie mówiła o nim, tylko tym, w których miała zaufanie i w sekret ich wierzyła.
Pierwsze łzy wylała w uścisku ks. de Luynes; wieczorem, przeczuwając coś, przyszedł marszałek Villars, aby ją pocieszyć. Temu zwierzyła się całkowicie, ale opowiadając mu ranne odwiedziny Fleury’ego, wybuchnęła płaczem i całym serca uciskiem.
— Zniosę cokolwiek mi Opatrzność zgotowała, — rzekła z za łez — ale ten cios, wymierzony ręką ukochanego, jest stokroć boleśniejszym. Mówi on, ażebym się nie spodziewała nigdy serca jego, ani szczęścia tego, o którem marzyłam; skazuje mnie na gorsze nad wszystkie wygnania — na wygnanie z jego serca... Będę musiała codzień patrzeć na tego umiłowanego, widzieć go obcym mi, obojętnym, kto wie, jutro może upokarzającym mnie jawnemi miłostkami z jedną z tych istot płochych, które za nim gonią! Zostawia mnie królową, ale przestaje być moim mężem i przyjacielem.
Chociaż ani Marja, ani stary Villars, ani księżna de Luynes nie zdradzili tajemnicy i nie rozpowiadali nikomu o tym spełnionym cicho przewrocie, — skutki jego, domysły, naostatek niedyskrecja innych, półsłówka Fleury’ego wkrótce wszystko wydały.
Wiedziano, że królowa została opuszczoną i osamotnioną; okrucieństwo, z jakiem się to dokonało, oburzało wielu i budziło ciekawość innych — oczekiwano następstw, nie umiejąc się ich domyślać.
W pierwszych dniach po wygnaniu ks. Bourbona król umyślnie się na wesołość wysilał, dowcipkował na kolacjach z ks. d’Epernon i innymi, chciał okazać, że mu nic nie ciąży na sumieniu, że nic sobie nie ma do wyrzucenia.
Kardynał triumfował jawnie. Wszystko się zdawało skończone; królowa występowała publicznie, tłumiąc ból w sobie, starając się być zawsze, jaką dotąd była — łagodną i szczęśliwą istotą.
Ludwik, pomimo pozorów, cierpiał. Im pokorniej i posłuszniej znajdowała się względem niego królowa, tem boleśniej sobie wyrzucał wyrządzoną jej krzywdę. Traf chciał, że właśnie w tych dniach, powracając z łowów, niespodzianie w okolicy Meudon spotkał o kiju, pieszo, z jednym paziem i psem, przechadzającego się starego teścia swojego.
Król chętnie byłby uciekł, ale rzecz była niemożliwa, a Leszczyński z tą pokorą, z jaką zawsze zięcia swojego spotykał, zdjąwszy kapelusz, powitał go nader uprzejmie. Twarz miał rozpogodzoną i spokojną.
Ludwik XV zawahał się, czy nie ma go pominąć, pozdrowiwszy tylko, lecz właśnie to, co się stało na dworze, o czem tyle mówiono, zmuszało okazać Leszczyńskiemu uszanowanie. Skinął więc na służbę i zsiadł z konia.
Stary król z tą dawną serdecznością, jaką okazywał swojemu dobroczyńcy, przybliżył się czule, pytając o zdrowie. Ludwik zawsze małomówny, zapewnił go, że ma się dobrze, — na co Leszczyński odparł, iż od córki też miał właśnie wiadomości i że ona, jak zawsze, cieszy się swojem szczęściem, za które jego błogosławi.
Staruszek, rzadko mający sposobność, widywać króla i wdzięczność mu swoją wypowiadać, chwytał skwapliwie chwilę tę, dziękując Ludwikowi z rozrzewnieniem.
Chociaż Villars część tego, co zaszło z Fleury’m, opowiedział Leszczyńskiemu, ten, skłonny zawsze wszystko tłumaczyć na dobre, widział w tem tylko przejście, które miłość mogło wzmocnić. Nie miał więc żalu do męża, ale gorące wyrazy wdzięczności w uszach Ludwika brzmiały jak ironja i szyderstwo.
Zmieszany nieco, wtrącił coś obojętnego (zapytał, czy były w Polsce jelenie), nie doczekawszy prawie odpowiedzi, siadł na koń i powrócił do Paryża.
Fleury, który tegoż wieczora stawił się u wychowańca, znalazł go względem siebie chłodnym i zakłopotanym. Ludwik skarżył się na zmęczenie i ból głowy.
Wieczerza, na którą młodzież zwykle była zapraszaną, przeszła jakoś niewesoło. Król milczący powtórzył skargę na ból głowy i ani razu nie rzucił jednem z tych rubasznych słów, które dziwnie brzmiały w jego ustach pieszczonych.
Naówczas już fantazja ta Ludwika, ciskanie słowami brudnemi, nieprzystojnemi, dziwacznemi, przezywanie swoich przyjaciół w sposób czasem do połajania podobny stanowiły zabawkę wieczorną, ale gdy tego dnia Trémouille coś podobnego przypomniał, został wzrokiem skarcony surowo. Młode duki poczuły zmianę humoru i nieco się nią strwożyły.
Gdy o północy wszyscy się porozchodzili po małych apartamentach, faworyt króla spostrzegł, iż król miał gorączkę, i natychmiast posłał po doktora. Nim lekarz znalazł się u łóżka, przy którem czuwał jeden z faworytów — gorączka wzmogła się z nadzwyczajną szybkością. Potrzeba było użyć środków gwałtownych, aby ją uśmierzyć.
Symptomata jednak choroby tak dwuznaczne były i wątpliwe, że nadedniem wszyscy lekarze dworu i króla, zebrani już na konsyljum, byli w powątpiewaniu, azali początek ten nie zwiastował straszliwej naówczas ospy? Znaczniejsza nawet część lekarzy widzieć ją chciała we wzmagającej się gorączce... Ludwik XV, nawpół jeszcze przytomny, widocznie był strwożony.
Zawiadomiony kardynał znalazł się w progu, ale małego serca, trwożny, zobaczywszy, jakie wrażenie zjawienie się jego wywarło na królu, grzecznie proszony, aby się nie pokazywał więcej nie wzywany, cofnął się pełen pomieszania.
Pomiędzy dworem króla a królowej nie było prawie związku, lecz Marja, przywiązana do ukochanego małżonka, starała się drogami potajemnemi mieć codzień wiadomości o jego zatrudnieniach i zabawach.
Dano jej natychmiast znać, że król jest chory. Lekarze, przybywający jeden po drugim, kazali się domyślać, że choroba była nie mało znaczącą niedyspozycją, ale czemś może nawet życiu zagrażającem... Ktoś przed królową wymówił to straszliwe słowo: — ospa!
Naówczas żadna już siła nie mogła powstrzymać Marji.
W przedpokojach chcieli ją doktorowie nakłonić, aby siebie szanowała.
— Moje miejsce jest przy królu, — rzekła z powagą — obowiązek mnie tam powołuje i żadna moc powstrzymać nie może.
Nikt też w tej chwili nie śmiał się jej przeciwić. Weszła do sypialni, przystąpiła do łóżka i zabrała przy chorym miejsce.
Od tego momentu już się stąd nie dała odprowadzić; ona podawała mu lekarstwa, napoje, poprawiała posłanie, układała poduszki, spełniała wszystkie posługi około chorego.
Król, który spostrzegłszy ją, poznał, okazał w początkach pewne wzruszenie, ale w istocie tak był strwożony o siebie, że go niewiele co więcej obchodzić mogło.
W mieście niewypowiedziana zapanowała trwoga... Szeptano o ospie; obawa o króla była niezmierną.
Tymczasem już nad wieczorem stary uczony lekarz, słynący z nauki i dziwactw, oświadczył chłodno przybywającemu księciu Orleanu, iż król ma wprawdzie silną gorączkę, ale ona ospy zapowiadać nie może.
— Jestem tego pewien, — rzekł — gorączka natury złośliwej i niebezpieczna, ale siły młodości wielkie, nie obawiajmy się o króla!
Stało się, jak uczony przepowiedział, i gdy tylko uzyskano pewność, że królowi nie zagraża ospa, postarano się o przerwanie gorączki. Trzeciego dnia niebezpieczeństwo przeminęło zupełnie.
Królowa dotąd nieodstępnie czuwała przy łożu jego, nie narzucając mu się, milcząca, — istna siostra miłosierdzia.
Ludwik XV nie wywdzięczył się jej za to najmniejszą czułości oznaką... Równie żywo, jak zaskoczyła go ta choroba, skutek walk wewnętrznych i walki z ludźmi, którą król przebył dla Fleury’ego, rozpoczęła się rekonwalescencja.
Ale w chwili, gdy Ludwik XV już tylko nakazami doktora wstrzymywany był w łóżku, a królowa, osłabiona czuwaniem, cofnęła się do swoich apartamentów, musiano do niej wezwać lekarzy.
Byłali to taż sama gorączka złośliwa, którą królowa zaraziła się, czuwając nad mężem, czy też choroba ze znużenia i boleści ducha zrodzona, to pewna, że już wstający Ludwik XV dowiedział się razem o swojem wyzdrowieniu i o niebezpiecznej słabości żony.
Rozumie się, iż nikt ze zręcznych dworzan nie śmiał najmniejszem przypuszczeniem dać do myślenia, iż choroba była czuwania, troski lub zarazy skutkiem.
Ludwik XV, któremu jeszcze wyjeżdżać nie dozwolono, zażądał, choć nierychło, widzieć chorą.
Stary doktór prawdomówca był przytomny.
— Najjaśniejszy pan raczysz się z tem wstrzymać, — rzekł — obawiamy się teraz, aby królowa nie zapadła na ospę, a dopóki pewności nie mamy, nie dopuścimy narażać się w. król. mości.
Ludwik też nie dopominał się już o widzenie żony; zapytał tylko, kiedy ma się niepewność rozstrzygnąć?
Kazano czekać dni cztery.
Tymczasem król się bawił z młodzieżą i odbierał odwiedziny biskupa de Frejus. Dwór smutny zdawał się oczekiwać smutnych wypadków.
Czwartego dnia ospa się ukazała... Król mimo to, chcąc dowieść męstwa, zażądał odwiedzić żonę. Miano go bohaterem uczynić za to.
Wprowadzony ze wszelkiemi środkami ostrożności do sypialni, zastał Marję znużoną, smutną, mizerną, ale spokojną z uśmiechem i różańcem w ręku. Pokornie podziękowała mu za troskliwość.
Odwiedziny etykietalne, obowiązkowe raczej, niż serdeczne, powtarzane potem codzień, trwały zaledwie minut kilka.
Król wchodził zwykle i zbliżał się do łóżka, witał milczący, potem rzucał zapytanie, odbierał odpowiedź, kłaniał się i odchodził.
Nie można mu więc było zarzucić uchybienia względem żony, ale księżna de Luynes mówiła pocichu, że król się na... strict nécessaire ograniczał.
Nakoniec, dzięki staraniom starego doktora, podniosła się wybladła i wycieńczona królowa i wzięła krzyż swój, aby go nieść dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.