Męczennicy w imię nauki/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Błażej Pascal. — Nie litujcie się nade mną...
ROZDZIAŁ VII.
Twórcy zasad.

Z pośród ludzi, którzy przyłożyli się najdzielniej do postępu nauk, pierwsze miejsce należy się niezaprzeczenie Błażejowi Pascal’owi.
Jeżeli Anglia dumna jest z Newtona, Francya może się chlubić Pascal’em, tym geniuszem rozległym, nazwanym przez Bayle’go »jednym z najszczytniejszych umysłów w świecie«. Pascal nie walczył ani z niebezpieczeństwy na drodze badań, ani z prześladowaniem, a jednak przedstawia nam obraz człowieka, będącego męczennikiem własnej myśli. Zbyt rozległa jego inteligencya rozbiła swą powłokę materyalną, podobnie jak zbyt gorący ogień niszczy obejmujące go ognisko.
Błażej Pascal, urodzony w Clermont-Ferrand w Owernii, 19 czerwca 1623 roku, nigdy nie miał innego nauczyciela prócz swego ojca, człowieka wielce uczonego, doskonałego matematyka, prezesa najwyższego trybunału prowincyonalnego. Matka jego była córką szeneszala Owernii[1].
Od dzieciństwa Błażej odznaczał się żywością umysłu i nadzwyczajną inteligencyą; zadziwiał wszystkich bystrością dowcipu w odpowiedziach i pewnością zdania.
W obecności jedenastoletniego chłopca ktoś potrącił półmisek fajansowy, na którym leżał nóż. Dzieciak zaobserwował, że dźwięk milknął natychmiast za przyłożeniem ręki do półmiska. Zaczął zaraz zastanawiać się nad przyczyną; odbył wiele innych prób, które zebrał w traktacie, dowodzącym wielkiej bystrości umysłu.
Sposób, w jaki Pascal nauczył się matematyki, możnaby nazwać cudownym. Ojciec jego, widząc w nim nadzwyczajne uzdolnienie do nauk ścisłych, wymagających rozumowania, lękał się, aby wiadomości matematyczne nie szkodziły nauce języków. W tym celu nie dał mu poznać geometryi, ukrywał książki, o niej traktujące, a nawet w obecności syna nigdy o tej nauce nie wspominał. Nie mógł wszakże, naciskany natarczywemi zapytaniami dziecka, uchylić się od tej ogółowej odpowiedzi: geometrya naucza sposobu kreślenia figur foremnych i znajdywania stosunków, między niemi zachodzących. Po tem określeniu ojciec Pascal zabronił synowi mówić i myśleć o geometryi.
Na podstawie tego ogólnika, dziecko kreśliło węglem figury na posadzce ceglanej w pokoju — usiłowało odnaleźć stosunki wzajemne figur i zdołało wysnuć określenia, dowodzenia i pewniki. Koła nazwał dzieciak okręgami, linie proste laskami. Zaszedł tak daleko w poszukiwaniach, że te doprowadziły go do trzydziestego drugiego założenia pierwszej księgi Euklidesa. Pewnego dnia ojciec zastał go niespodzianie nad figurami i zapytał, o co mu chodzi. Dziecko odpowiedziało, że poszukuje rozwiązania takiej to kwestyi, która właśnie była założeniem Euklidesa.
Pailleur, przyjaciel domu, radził ojcu Pascal’a nie krępować dłużej powołania syna. Chłopiec też wkrótce dostał od ojca elementy Euklidesa i zrozumiał je, nie potrzebując żadnego komentarza. W niedługim czasie młody Pascal był już zdolny brać udział w konferencyach naukowych, odbywających się co tydzień, na które zbierali się uczeni paryscy w celu przedstawiania swych prac. Młodzieniec zajmował tu stanowisko zaszczytne, przedstawiał fakty nowe, częściej niż inni, a niekiedy wykrywał błędy w poglądach, uznanych za doskonałe. Wszelako studyował geometryę tylko w godzinach wolnych, głównie zaś uczył się języków, wykładanych mu przez ojca.
W szesnastym roku życia napisał traktat o przecięciach stożkowych. Dzieło to może uchodzić za jeden z najważniejszych utworów umysłu ludzkiego. Gdy odczytujemy te pracę szesnastoletniego dzieciaka, nasuwa się nam myśl, czy autorem jej nie był ojciec Pascal’a.
W dziewiętnastym roku życia Pascal wynalazł maszynę rachunkową, uznaną za jeden z najgenialniejszych pomysłów.
Układ i urządzenie tej pierwszej maszyny rachunkowej zajęły mu lat dwa pracy, która podkopała jego zdrowie.
Leibnitz, zdziwiony do najwyższego stopnia tym przyrządem, obliczającym mechanicznie wszelkie rachunki z pomocą tylko wzroku i rąk, usiłował go wydoskonalić.
Większa część odkryć Pascal’a, podobnie jak powyższy przyrząd, zmierzała do zadośćuczynienia powszechnym potrzebom. Do takich należą taczki, pociągane jedną ręką ludzką, wózek z długiemi drążkami, będący szczęśliwą kombinacyą drąga z płaszczyzną pochyłą.
W dwudziestym trzecim roku życia Pascal był twórcą teoryi barometru. Toricelli, uzupełniając pierwsze spostrzeżenia Galileusza, dotyczące ciężkości powietrza, wykonał w 1643 roku najważniejsze doświadczenie, dotyczące utrzymywania się kolumny rtęci pod wpływem ciśnienia barometrycznego. Pascal dowiedział się o tem z ust Mersenn’a, któremu to doświadczenie Toricelli opisywał, i zaraz nasunęła mu się myśl, »że próżnia nie była rzeczą niemożebną, że natura nie brzydziła się nią, jak to sobie powszechnie wielu wyobrażało«.
W 1647 roku Pascal powziął pomysł, który nazwał: »wielkiem doświadczeniem równowagi płynów«. Zamierzył odbyć doświadczenie z próżnią kilkakrotnie w ciągu jednego dnia, w jednej rurce, z jednem i temże samem żywem srebrem, to w dolinie, to na szczycie góry — dla sprawdzenia, czy żywe srebro zachowa się w jednakowej, czy też w różnej wysokości w obu stacyach.
Wybrał w tym celu Puy-de-Dôme i prosił swego szwagra Périer’a, aby wykonał doświadczenie.
»Jeżeli zdarzy się — mówił Pascal — że wysokość żywego srebra będzie mniejsza na szczycie, niż u podnóża góry, potrzeba stąd wnosić, że ciężkość czyli ciśnienie powietrza jest tego wyłączną przyczyną, a nie wstręt do próżni — ponieważ rzeczą jest niezaprzeczoną, że więcej jest powietrza u stóp góry, niż na jej szczycie. Nie będzie można wówczas utrzymywać, że natura brzydzi się próżnią więcej u stóp góry, niż na szczycie«.
Rozumowanie to najzupełniej usprawiedliwione zostało doświadczeniem, którego rezultaty podał Périer w pamiętnym liście do Pascal’a, z daty 22 września 1648 roku.
Wkrótce potem Pascal powtórzył doświadczenie z ciężkością powietrza na szczycie i u stóp wieży Notre-Dame, oraz na wieży Saint-Jacques-la-Boucherie. Wszyscy fizycy naśladowali go. Od tej epoki poczyna się fizyka nowożytna.
Nakoniec Pascal, porzucając wiedzę, oddał się z całą namiętnościom praktykom religii egzaltowanej. Sainte-Beuve utrzymuje, że »pierwszy raz zachwiał się« Pascal po przeczytaniu rozmów Jansena: »O reformacyi człowieka jako istoty duchowej«.
W tym czasie życie fizyczne stało się dla niego tylko cierpieniem. Od młodości był wielce wątły. »Słabość jego — powiada siostra Pascal’a, pani Périer — sprawiała mu dolegliwości w tym stopniu, że, jak sam mawiał, od ośmnastego roku życia nie miał ani jednego dnia zdrowia«.
Pascal wkrótce porzucił wszelkie badania, wszelkie prace naukowe. Głoszono, że wielkiemu filozofowi zdawało się, iż widzi ciągle przed sobą rozwartą otchłań: »Pali nas żądza — powiada Pascal — zgłębić wszystko, wznieść wieżę, sięgającą nieskończoności. Cały nasz budynek jednak wali się, i ziemia przed nami przepaść otwiera«.
Dolegliwości Pascal’a, bóle głowy zwłaszcza, powiększały się z wiekiem i doprowadziły go wkrótce do tego, że nie mógł zajmować się pracą. Modlitwa i czytanie Pisma świętego cały mu czas zabierały. Pragnął nawet umartwień i nosił na gołem ciele pas z żelaznymi kolcami, które rozdzierały mu skórę. Uczynki miłosierne, niesienie pomocy ubogim, zajmowały wyłącznie jego myśli.
Ostatnia choroba Pascal’a, na dwa miesiące przed jego śmiercią, rozpoczęła się dziwnym wstrętem do wszystkiego. Cierpiał straszliwie — uspakajał się jedynie, wspierając ubogich.
Z gorącem miłosierdziem łączył on niewyczerpaną cierpliwość, budującą i zadziwiającą tych wszystkich, którzy do niego mieli sposobność się zbliżyć. Gdy litowano się nad nim, widząc, że cierpi, leżąc nieruchomy na łożu, mawiał: »Nie litujcie się nade mną, choroba jest stanem naturalnym chrześcijanina«.
Bóle głowy powiększały się, Pascal znosił je z bohaterstwem, równie jak i inne cierpienia. Przyjmował św. Komunię zawsze z wielką żarliwością i domagał się, aby go przeniesiono do szpitala Nieuleczonych, gdyż chciał umierać w towarzystwie biedaków. Pani Périer, jego siostra, doglądała go z całą troskliwością. Po przyjęciu Ostatniego namaszczenia, Pascal zawołał: »Boże, nie opuszczaj mnie!« Umarł 19 sierpnia 1662 roku, mając trzydzieści dziewięć lat życia.
Po dwudziestu dwóch latach od śmierci Pascal’a, Ludwik XIV spełnił czyn ohydny, będący plamą jego panowania i plamą historyi — odwołał edykt nantejski 17 października 1685 r. Publiczne odprawianie obrządków religijnych wzbronione zostało protestantom; pastorów ich wygnano, pozbawiono praw stanu cywilnego, dzieci odbierano — tych zaś, którzy poszukiwali w ucieczce schronienia, skazywano na galery.
Około 300.000 ludzi opuściło Francyę, unosząc z sobą w obce kraje sztukę i przemysł.
Ofiarami tego srogiego prześladowania byli i wielcy uczeni, z których wymieniamy najsłynniejszych: Dyonizego Papin’a, Huygens’a i Mikołaja Lémery’ego.
Matematyk holenderski Huygens, słynny z wielkich odkryć w astronomii i fizyce, urodził się w Hadze 14 kwietnia 1629 roku. Pierwsze gruntowne nauki zawdzięczał swemu ojcu, poczem przeszedł na prawo do uniwersytetu w Leydzie, poświęcając się jednak więcej studyom matematycznym i naukom fizycznym, które dla jego umysłu miały pociąg nieprzezwyciężony. Wkrótce, będąc jeszcze bardzo młodym, odznaczył się ważnemi pracami, dotyczącemi krzywizn geometrycznych. W dwudziestym czwartym roku życia przybył do Francyi i przyjął obowiązki doktora prawa na fakultecie protestanckim w Angers. Za powrotem do Holandyi wraz z swym bratem Konstantym studyował optykę i astronomię. Sporządził sam wyłącznie piękną lunetę astronomiczną, z pomocą której wykrył pierwszy księżyc Saturna.
»Dwudziestego piątego marca 1655 roku — powiada Huygens w pięknem swem dziele: De Saturni Luna — wpatrując się w Saturna przez moją lunetę dyoptryczną (12 stopową), dostrzegłem poza pierścieniami planety, w zachodniej stronie, w odległości trzech minut, małą gwiazdę, pomieszczoną prawie na płaszczyźnie pierścieni Saturna. Wpadłem wówczas na domysł, że to jest ciało w rodzaju czterech księżyców Jowiszowych i zanotowałem położenie stosunkowe Saturna względem tej gwiazdy. Nie omyliłem się. Nazajutrz gwiazdka ta przejawiała ruch i mogłem wymierzyć w ten sposób, w następnych dniach, jej drogę w danym czasie«.
Wiadomo, że od tej epoki odkryto sześć innych księżyców Saturna[2], niemniej jednak Huygens’owi należy się zasługa utorowania drogi swym następcom; prócz tego Huygens okazał, że cienki, płaski pierścień Saturna, nie dotyka się planety, jak wówczas powszechnie mniemano, lecz oddzielony jest od niej przestrzenią obrączkową.
W oryginalny sposób Huygens obwieścił to spostrzeżenie.
Naśladując tradycyonalnie starożytnych astrologów, którzy przemawiali prawie zawsze językiem zagadkowym, lubiącym ukrywać myśl w znakach pisarskich, stanowiących rebus trudny do odcyfrowania, Huygens postąpił tak samo w badaniu pierścienia Saturna. Przedstawił on współczesnym mu uczonym następny anagram do rozwiązania:

aaaaaaa ccccc d eeeee g h iiiiiii llll mm nnnnnnnnn oooo pp q rr s tttt uuuu

Nikt nie odgadł tego anagramu. Dopiero po upływie trzech lat Huygens podał jego rozwiązanie w dziele: Systema Saturninum; wyraża on zdanie następne:

»Annulo cingitur tenui, plano nusquam cohaerente, ad echpticam inchnato«.

Co znaczy:
»Jest on otoczony lekkim pierścieniem, nie dotykającym gwiazdy w żadnym punkcie i pochylonym ku ekliptyce«.
Jak widzimy, uczeni w owych czasach mieli osobliwszy sposób publikowania swych spostrzeżeń. Wszelako umysł taki, jakim się Huygens odznaczał, otrząsł się wkrótce z powijaków, w jakie zwykle krępowano naukę. Po odkryciu wielkiej mgławicy Oriona, wydał on dzieło przepyszne: Cosmotheoros, w którem rozwinął polot swego geniuszu. W dziele tem opisuje z kolei wszystkie planety i usiłuje okazać, że są zamieszkałe. Pojęcie przyjęte wówczas powszechnie, że dla ziemi cały wszechświat stworzony został, oburzało jego inteligencyę — umiał też gromadzić dowody genialne, popierające jego pogląd.
»Czyż zgadza się to z rozsądkiem — powiada Huygens — mniemać, że ciała niebieskie, wśród których nasza ziemia zajmuje tak podrzędne stanowisko, były stworzone dlatego tylko, abyśmy my, maleńkie istoty, mogli korzystać z ich światła, rozpatrywać się w ich położeniu i w ruchach?«
Wielki fizyk, rozpowszechniający wiedzę astronomiczną, zatopiony w obserwacyach, lubił w wykładach swych posługiwać się porównaniami. Ogłosił on genialne obliczenia czasu, jakiego potrzebowałaby kula armatnia, przebiegająca przestrzeń stu sążni w sekundzie, aby spaść z planet na słońce.
Prace matematyczne i fizyczne uczonego Holendra niemniej są ważne od jego poszukiwań astronomicznych. Zawdzięczamy mu piękne publikacye: o Rachunku prawdopodobieństwa, o Odbijaniu się i załamywaniu światła i o słynnej Teoryi rozwojów linii krzywych.
Huygens wynalazł nadto mikrometr do mierzenia pozornej średnicy planet, udoskonalił maszynę pneumatyczną i barometr, podał prawdziwą teoryę lunet, wreszcie zbudował narzędzie zwane: Planetaryuszem, które mu posłużyło do wynalezienia ważnej własności ułamków ciągłych.
Wynalazek zegarów wahadłowych głównie się przyczynił do spopularyzowania nazwiska Huygens’a. Przed nim klepsydry były jedynemi narzędziami, posługującemi do wymiaru czasu. Przez zastosowanie wahadła Galileusza do kółek, odpowiednio skombinowanych, oddał on astronomii i całej ludzkości usługi, których nieoszacowanej wartości zbyteczne byłoby tu dowodzić.
Od 1655 do 1663 roku Huygens częste odbywał podróże po Francyi i Anglii; wezwany do Paryża przez Colberta, zakładającego Akademię nauk, został jej członkiem, a nadto Ludwik XIV w nagrodę zasług wyznaczył mu pensyę i pomieszkanie przy bibliotece królewskiej.
Na nieszczęście z chwilą odwołania edyktu nantejskiego Huygens, jako protestant, zmuszony był wydalić się z Francyi. Napróżno król, dwór i akademia usiłowały go zatrzymać. Oburzony na prześladowania, jakich nie szczędzono jego współwyznawcom, zerwał wszelkie stosunki z Paryżem. Odtąd prace swe przesyłał Królewskiemu stowarzyszeniu londyńskiemu, a nawet osiadł w Londynie, gdzie zapoznał się z Newtonem, którego kilka poglądów odrzucił.
Huygens umarł, licząc sześćdziesiąt sześć lat wieku. Ostatnie lata życia jego płynęły smutno; od 1695 r. utracił zupełnie władze umysłowe. Przykry też był widok wielkiego fizyka, w ten sposób zniedołężniałego. Na kilka chwil tylko odzyskał jasność myśli przed samą śmiercią.
Huygens rozporządzał zawsze wielkim majątkiem; z tytułu urodzenia powołany do życia na dworze królewskim, jakkolwiek umiał na nim błyszczeć bystrością swego umysłu, przekładał jednak ciszę ustronia, czary wsi, gdzie też spędził największą część życia na rozmyślaniach i pracy.
Mikołaj Lémery[3], skromny uczeń farmacyi, przybył do Paryża dla kształcenia się w chemii. Udał się najpierw do Glazera, nauczyciela w ogrodzie królewskim, gdzie umieścił się; wkrótce jednak opuścił go, i bez żadnej pomocy naukowej doskonalił się sam.
Trzy lata przebył w Montpellier u aptekarza i tu wykładał chemię z ogromnem powodzeniem; wszyscy profesorowie wydziału lekarskiego i ciekawi uczęszczali na jego wykłady.
Lémery powrócił do Paryża w 1672 roku, tu był ozdobą towarzystw uczonych; zwrócił też na siebie uwagę księcia Kondeusza, który go protegował. Młody chemik, chcąc mieć własne laboratoryum, został aptekarzem i zaczął wykładać kurs chemii przy ulicy Galande, gdzie zamieszkał. Nauczał, pozyskując głośną sławę. Na całej ulicy Galande pomieszkania zajęli jego uczniowie. Cały Paryż spieszył do jego pracowni aptekarskiej, a wieczorem Lémery urządzał u siebie rodzaj table d’hôte z uczniami.
Powodzenie Mikołaja Lémery’ego łatwo zrozumieć. Przed nim chemia błąkała się w chaosie języka zagadkowego; największe niedorzeczności przyjmowano z poważaniem ze względu na tajemnicze ciemności, jakiemi wiedzę otaczano. »Lémery — powiada Fontenelle — pierwszy rozproszył ciemności, osłaniające chemię; pierwszy dał o niej pojęcia zdrowe, jasne i proste; usunął nieużyteczny barbaryzm jej języka; wykładał zresztą to tylko, co dobrze znał i rozumiał, i dlatego miał powodzenie«.
W celu rozpowszechnienia wiedzy Lémery w 1675 roku ogłosił dzieło: Cours de chimie, liczące wiele wydań, które pozyskało rozgłos szeroki. Książka ta w ciągu przeszło stu lat stanowiła powagę naukową. Dwadzieścia jej edycyi rozeszło się w samej Francyi, przekładano ją na wszystkie prawie języki nowożytne. Dzieło to było przewodnikiem, kodeksem, podręcznikiem dla chemików z XVIII-go wieku, a nawet już po odrodzeniu się nauk, po wiekopomnej reformie, cechującej schyłek tego stulecia, przez długi czas poszukiwano w pracy Lémery’ego procesów i szczegółów praktycznych, nie znajdujących się gdzieindziej, przedstawionych jasno, dokładnie i opartych na pewnych podstawach.
Lémery dosięgnął zenitu powodzenia — nie miał współzawodnika, farmacya zaś dawała mu dobrobyt i majątek. Powodzenie to, niestety, nie trwało długo.
»W dziesięć lat potem — powiada Dumas — znajdujemy ulicę Galande opustoszałą. Lémery znikł, przyrządy jego zostały sprzedane, rozproszone. Całe to życie zagasło wraz z blaskiem, jaki roztaczało dokoła. W 1681 roku zmuszony, jako protestant, porzucić aptekę i wykłady, schronił się do Anglii. Nie mogąc oprzeć się żądzy ujrzenia ojczyzny, powraca w 1683 roku do Francyi. Tu z powodu jego wyznania wzbroniono mu zajmować się nauczycielstwem i czynnościami aptekarskiemi; został więc lekarzem i w medycynie poszukiwał ostatniego przytułku, z którego jednak korzystał bardzo krótko. W 1685 roku odwołano edykt nantejski; zajmowanie się medycyną zabronione zostało protestantom, i oto Lémery w czterdziestym roku życia, pozbawiony środków utrzymania się, oddany jest na pastwę nędzy, otoczony rodziną tonącą we łzach, której niedawno jeszcze obiecywał los godny zazdrości«.
Lémery, przywiedziony do ostateczności, porzuca protestantyzm wraz z rodziną, i odtąd życie jego upływa spokojnie. Powołany zostaje jako chemik na członka Akademii nauk, ogłasza rozprawę o antymonie i zabiera się do nowych prac, gdy nagle powtarzające się kilkakrotnie ataki apoplektyczne podkopują jego zdrowie; w jednym z nich Lémery kończy życie w 1715 roku.
»Cała prawie Europa — mówi Fontenelle — uczyła się od niego chemii. Był to człowiek pracy niezmordowanej, ciągłej, znał tylko pokoje swych pacyentów, swój gabinet, pracownię i akademię, stwierdzając życiem tę prawdę, że kto nie traci czasu, zyskuje wszystko«.
»Olivier de Serres[4], którego moglibyśmy nazwać twórcą agronomii, był również jedną z ofiar edyktu nantejskiego. W dziele: »Théâtre de l’Agriculture« nieoszacowanej wartości, rzuca on podstawy rzeczywistej nauki, staje się rzecznikiem rolnictwa racyonalnego i metodycznego; w późniejszym czasie wprowadza do Francyi przemysł jedwabniczy, a tym jednym czynem już powinienby zaskarbić sobie wieczystą wdzięczność kraju. Od 1675 roku pisma Oliviera de Serres nagle przestają ukazywać się w druku; kalwinizm stawił zaporę powodzeniom agronoma. Książki Oliviera de Serres zostały potępione. W ciągu lat dwudziestu Théâtre de l’Agriculture był wzbronionym we Francyi.
Założyciele astronomii, jak widzieliśmy z poprzednich rozdziałów, po większej części opłacali drogo nieszczęsny przywilej geniuszu. Twórcy chemii nowożytnej, jak to zobaczymy, doznali w życiu również nieszczęść mniej lub więcej dotkliwych.
»W końcu 1773 roku — powiada J. B. Dumas — na scenie świata wystąpiło trzech ludzi mających zmienić stan nauk. Różni narodowością, wiekiem i stanowiskiem, równie jak umysłem i geniuszem, wszyscy trzej pracowali nad spełnieniem jednego zadania z jednakową odwagą, w jednym czasie, lecz nie z jednakowem szczęściem«.
Nazwiska tych trzech ludzi są: Schéele, Priestley, i Lavoisier.
Schéele urodził się w Stralsundzie, w Pomeranii szwedzkiej, 9 grudnia 1742 roku. W dwunastym czy trzynastym roku życia oddanym był do aptekarza, gdzie jako uczeń pozostawał przez lat dwa.
Życie Schéele’a było tak zapełnione zawodami i przeciwnościami wszelakiego rodzaju, iż zdaje się, że jakiś zły duch go prześladował. Był bojaźliwy, skromny do zbytku; często też przez towarzyszy w początkach swego zawodu używany bywał do posług najniższych. Schéele z takiem zamiłowaniem oddawał się pracy, że po nocach nie sypiał, poświęcając ten czas poszukiwaniom naukowym.
Pewnego dnia jeden z jego kolegów wyrządził mu psotę studencką, dosypawszy proszku piorunującego do jego przetworów. Gdy Schéele o późnej godzinie w nocy zabrał się do odbywania doświadczeń, nastąpił tak gwałtowny wybuch, że wszyscy lokatorowie domu przerażeni, ogłuszeni, poczytali nieszczęśliwego chemika za niezręcznego i niebezpiecznego sąsiada.
Wkrótce potem Schéele opuścił Stockholm i udał się do Upsali, gdzie Bergman wykładał chemię z niepospolitem powodzeniem.
Bergman[5], jeden z tych ludzi uprzywilejowanych, którzy przyczynili się do postępu we wszystkich gałęziach wiedzy ludzkiej, był również ofiarą pracy. Wątłego organizmu, zrujnował zdrowie w trudach. W czterdziestym roku życia, płynąc łódką, wpadł do wody i wskutek zaziębienia się umarł, po przebyciu straszliwych cierpień. Gdy Schéele przybył do Upsali, znalazł w Bergmanie, oceniającym zasługi młodego ucznia farmacyi, protektora, który zapoznał całą Europę z ważnemi pracami, jakiemi Schéele zbogacił wiedzę.
Wszelako znakomity chemik, jakkolwiek szczęśliwy w odkryciach naukowych, doznawał nieszczęść w całem życiu. Słynny we Francyi, Anglii, w Niemczech, pozostał prawie nieznany we własnej ojczyźnie. Król szwedzki, podróżując po obczyźnie, słyszał często o Schéele’u jako o znakomitym chemiku, z tego też względu, wróciwszy do kraju, postanowił uczcić uczonego, który tak uświetnił swój naród, i polecił wpisać go na listę kawalerów orderu zasługi. Minister zdziwił się wielce, znajdując nazwisko Schéele’a na dyplomie, podpisanym przez króla.
— Schéele! Schéele! powtórzył — co to za jeden?
Wszelako Schéele został udekorowany; lecz któżby temu uwierzył, że Schéele, ozdobiony krzyżem, nie był wcale owym słynnym chemikiem, ale całkiem innym Schéele’m, zdumionym wielce, że go spotkała nagroda niezasłużona.
Jeszcze przed tem oryginalnem zdarzeniem Schéele przybywa do Koepsing i żeni się z wdową, nie posiadającą żadnego mienia. Schéele, zajmując się poszukiwaniami naukowemi i apteką, obraca wszystkie dochody z domu na spłatę długów. Z 600 lirów rocznego dochodu zatrzymuje 100 na swe osobiste potrzeby, resztę poświęca chemii, a ta sumka skromna wystarcza mu do zdobycia odkryć, z których zasłynął.
Zdolność Schéele’a zastępuje wszystko; z kilku retortami i fiolkami do zbierania gazu dokonywa mnóstwa odkryć, z których każde mogłoby wsławić życie uczonego. Nie ma jednego ciała, któreby nie posłużyło mu do wynalezienia jakiej cennej prawdy. W badaniach, dotyczących jednego tylko tlenku manganezu, wynajduje trzy ciała nieznane: mangan, chlor, baryt i wskazuje istnienie tlenu. Schéele wykrył wiele kwasów nowych, z których wymieniamy użyteczniejsze: winny, fluokrzemienny, cytrynowy, galasowy i t. d.
»Chcąc śledzić wszystkie jego poszukiwania — powiada Dumas — potrzebaby przechodzić z nim wszystkie działy chemii, a wtedy ocenić możnaby całą giętkość jego geniuszu, płodność jego metody, pewność ręki i osobliwszą przenikliwość umysłu, doprowadzającą go zawsze do prawdy«.
Z jakiemże zamiłowaniem Schéele pracował! Prezydent de Virly i d’Elhuyart odwiedzili go już w końcu krótkiego jego zawodu; tego człowieka, którego sława sprowadziła ich z tak daleka i któremu przyszli złożyć hołdy, znaleźli w sklepie przy fartuchu. Schéele, powiąwszy wiadomość o celu ich odwiedzin, wrócił do swej pracy z przedziwną prostotą.
Gdy Schéele miał już zbierać owoce swych trudów, 22 maja 1786 r. nagle śmierć przecięła pasmo jego życia.
Podczas gdy Schéele dokonywał w Szwecyi zaszczytnych prac, uczony Anglik, obdarzony zdumiewającą bystrością umysłu, przykładał się również swemi odkryciami do rzucenia podstaw chemii nowożytnej. Uczonym tym był Priestley, urodzony w Fieldhead w blizkości Leeds, w hrabstwie Yorkskiem (Yorkschire) 30 marca 1733 roku. Ojciec jego, fabrykant sukna, chciał go mieć swym następcą, lecz młodego człowieka pociągały więcej kwestye teologiczne, gdyż już w dzieciństwie uwydatniała się w nim egzaltacya religijna. Stracił matkę wcześnie, a u jednej z ciotek mógł najswobodniej oddać się swym upodobaniom. Dobra kobieta przekształciła dom w szkołę, w której wszystkie sekty miały swych reprezentantów. Priestley dojrzewał w ten sposób w otoczeniu, sprzyjającem dysputom religijnym. Oddawał się też im namiętnie, zajmował się zgłębianiem Pisma Świętego, a dla przygotowania się do tych studyów poznał języki: chaldejski, syryjski i arabski. Okazywał nadzwyczajne zdolności do lingwistyki, a prócz tego poświęcał się matematyce.
Priestley postanowił wreszcie oddać się całkiem stanowi duchownemu i został kaznodzieją w parafii Suffolk. Lecz bądź to obojętność z jego strony, bądź brak wymowy, sprawiły, że parafianie zaczęli od niego stronić. Nie zniechęcony tem, Priestley upraszał o przeniesienie go do innej parafii, a mianowicie do Nantwich w hrabstwie Chester. Tu zarządzał szkołą, a kosztem oszczędności odmawiania sobie najniezbędniejszych potrzeb nabył kilka narzędzi fizycznych, miedzy innemi maszynę elektryczną i pneumatyczną, i z niemi wobec uczniów odbywał doświadczenia.
Był to pierwszy promień światła, przedzierający się do mózgu znakomitego później chemika.
Zagadnienia teologiczne nie przestawały jednak zaprzątać jego myśli.
Sława Priestley’a zaczyna rozszerzać się w jego otoczeniu. W 1761 roku powołany został do szkoły w Warington, w której wykładał języki starożytne. W tym to czasie pojął za małżonkę córkę kowala, mis Wilkinson i od tej chwili poświęcił się zawodowi naukowemu.
Podróż Priestley’a odbyta do Londynu, zawyrokowała o jego powołaniu. Traf zbliżył go Benjamina Franklina, a rozmowa z tym wielkim filozofem skłoniła go do badania historyi odkryć, dotyczących elektryczności. Franklin ułatwił mu to zadanie. Zanim rok upłynął, Priestley wydał cenne dzieło: Historya elektryczności, w którem pochodzenie i rozwój tej gałęzi fizyki przedstawia z przedziwną metodą i jasnością. Doświadczenia, jakie sam odbywał, przyniosły mu pewną sławę w kółku uczonych; mianowany doktorem, zostaje członkiem Towarzystwa królewskiego w Londynie.
W 1767 roku Priestley porzucił Warington i w Leeds objął kierunek parafii dyssyndenckiej, w której nie przestawał poruszać kwestyi teologicznych i poszukiwać naukowych. Sąsiedztwo browaru skłania go do zabawienia się (własne jego wyrażenie) odbyciem kilku doświadczeń, dotyczących gazu kwasu węglanego, wywiązującego się podczas fermentacyi piwa. Po kilku godnych zaznaczenia doświadczeniach złożył z nich sprawozdanie Towarzystwu królewskiemu w 1772 r. pod tytułem: »Spostrzeżenia nad rozmaitymi gatunkami powietrza«. Dotąd znane były tylko dwa gazy: kwas węglany, zwany powietrzem niezmiennem, i wodór, określany nazwą powietrza palnego. Priestley dał poznać dokładniej oba te ciała i wkrótce wykrył inne gazy, a mianowicie azot, będący jednym z pierwiastków składowych powietrza atmosferycznego, dwutlenek azotu, którego zbadał własności, pokonywające gangrenę, gaz wodochlorny i amoniakalny; a po nich wynalazł nadtlenek azotu, kwas siarczany, wreszcie tlen, który otrzymał z tlenku rtęci, wykazał własności tego gazu, posługującego do oddychania. Jeżeli do tego dodamy jeszcze kwas fluokrzemienny, tlenek węgla, wodór siarkowy, przekonamy się, że genialny ten człowiek wykrył główne gazy chemii, a raczej wszystkie, z których nauka lub przemysł dziś codziennie użytkuje. Dziwią nas te odkrycia tak ważne, dokonane z taką łatwością przez człowieka, który w pamiętnikach swych powtarza, że nie jest bynajmniej chemikiem, że wszystko, czego dokonał, zawdzięcza przypadkowi.
Do czego nie chciał się przyznać, to wyjawiają jego biografowie:
»Priestley — powiada Thomson — posiadał bystrość umysłu, nie zniechęcającą się żadną przeszkodą, i talent obserwacyjny, który dozwalał mu wysnuwać wnioski z każdego zjawiska. Był tak skrupulatny i staranny, że nigdy nie zaniedbał zanotować jak najdokładniej najdrobniejszego szczegółu swych obserwacyi. Równie szczery, jak bezinteresowny, w poszukiwaniu prawdy znajdywał jedyny cel swego powołania«.
Gdy kapitan Cook przedsięwziął drugą podróż, pragnął zabrać z sobą Priestley’a w charakterze kapelana okrętu, lecz na szczęście dla nauki admiralicya uznała kaznodzieję za niedość prawowiernego. Stanowisko słynnego chemika, obarczonego rodziną, było wielce niepewne, ale dzięki lordowi Shelburne, margrabiemu de Lansdown, otrzymał u niego miejsce bibliotekarza z pensyą roczną przeszło 6.000 franków. Priestley znalazł w tym szlachetnym magnacie silnego protektora, który wspierał go w pracach i dał środki ich wykonywania; towarzyszył mu też w podróży do Francyi, Niemiec i Niderlandów. Priestley, przybywszy do Paryża, przyjmowany był przez uczonych i słynnych filozofów; osobliwszy wówczas przedstawiał się widok tego człowieka, obdarzonego wielką inteligencyą, który, pozostając wśród ateuszów, nie zapierał się, że był chrześcijaninem.
Priestley pozostawał u hrabiego Shelburne aż do 1780 roku. W tym upływie czasu wydał pierwszy tom swych Doświadczeń i spostrzeżeń nad rozmaitymi gatunkami powietrza. Miał właśnie oddać do druku piąty i ostatni tom tej pracy, gdy nagle opuścił swego protektora. Co go zniewoliło do porzucenia życia tak spokojnego? o tem nikt nie wie. Bądź co bądź, Priestley chciał być wolnym — osiadł w Birmingham’ie i tu zarządzał głównym kościołem dyssydenckim.
Osobliwszy ten teolog, obdarzony umysłem wielce rozległym i liberalnym, walczył z prawowiernymi, z filozofami i sekciarzami, apostołował żarliwie w sprawie dyssydentów, w którym to przedmiocie napisał przynajmniej dwadzieścia tomów.
Zresztą nie domagał się niczego więcej dla protestantów, czegoby nie pragnął dla katolików. Dopominał się wolności sumienia dla wszelkiej religii. Władza kościelna poczytała za występek tę szlachetną bezstronność, a niektórzy fanatyczni dygnitarze okazywali mu z tego względu nieprzejednaną nienawiść. Miłość wolności skłoniła go do radosnego powitania rewolucyi francuskiej. Usiłowania jego w sprawie postępu tolerancyi, a zwłaszcza jego Odpowiedź na słynne Uwagi Burke’go, dotyczące prawdopodobnych następstw rewolucyi, przyniosły mu kandydaturę na członka Konwencyi Narodowej, przyznano mu tytuł obywatela francuskiego, a departament Orne wybrał go swym deputowanym. Priestley nie przyjął mandatu, lecz lubił zawsze wspominać o tem wzruszającem świadectwie szacunku, złożonem mu przez pierwszą Rzeczpospolitą.
Czternastego lipca 1791 r. kilku przyjaciół politycznych Priestley’a zapragnęło uczcić w Birminghamie rocznicę wzięcia Bastylii. Znakomity chemik mniemał, że należało mu nie brać udziału w tej uroczystości, lecz pomimo jego roztropnej oględności oskarżony został, iż sam tę manifestacyę wywołał. Wskutek podżegania pastorów anglikańskich i stronników rządu podburzono lud przeciw niemu.
Wkrótce też zaszła scena straszliwa. Miejsce, w którem zgromadzili się współbiesiadnicy, zostało otoczone i złupione. Priestley’a między nimi nie było, rzucono się więc na jego dom, ognisko tylu odkryć użytecznych i tylu prawd nowych. Napastnikami byli po większej części robotnicy z Birminghamu, zaślepieni wściekłym szałem politycznym. Rzucili się oni na bibliotekę, podarli książki, połamali narzędzia, rozproszyli rękopismy, zniszczyli wszystko do szczętu, a dom podpalili. Ukryty w sąsiednim domu Priestley z bólem serca patrzał na tę scenę ohydną, patrzał z niewzruszonym spokojem filozofa. Nie wyrzekłszy jednego słowa skargi, zniósł to nieszczęście z niezmąconą pogodą duszy.
Od tej chwili ojczyzna stała się dlań miejscem nieznośnego pobytu. Siódmego kwietnia 1794 roku odpłynął do Ameryki i osiadł w Northumberland, w blizkości źródeł Susqueannah, gdzie zakupił 200.000 akrów ziemi. Nieszczęśliwy Priestley nie znalazł jednak spokoju poszukiwanego za morzami, uprzedzenia Anglików i tu go ścigały, mącąc mu życie najdziwniejszemi podejrzeniami. Nie wahano się rozgłaszać, że był tajemnym płatnym ajentem Rzeczypospolitej francuskiej.
Życie zakończył tragicznie. Po stracie żony i najmłodszego syna, został otruty przy wieczerzy; nikt z biesiadujących z nim nie uległ truciźnie, lecz osłabiony już wiekiem i trudami starzec wkrótce oddał ostatnie tchnienie.
»Ostatnie jego chwile — powiada Cuvier — zapełniły pobożne rozmyślania, ożywiające całe jego życie i będące z powodu złego kierownictwa przyczyną wszystkich jego błędów«.
Priestley słuchał odczytywania Ewangelii i dziękował Bogu, że mu pozwolił żyć użytecznie. »Mam zasnąć, jak i wy — rzekł do swych dziatek, które mu przyprowadzono — lecz zbudzimy się wszyscy, jak się spodziewam, dla szczęścia wiekuistego«. To były ostatnie jego słowa.
Pierwsze prace Priestley’a pochodzą z 1770 roku, z tej samej epoki, w której Schéele ogłosił rezultaty swych pierwszych doświadczeń. Rzecz osobliwsza, że w tymże 1770 roku ukazała się pierwsza praca Lavoisier’a. Z tego też względu rok powyższy może być uważany za datę zrodzenia się chemii nowożytnej, za sprawą tych trzech ludzi, tak różnych charakterem i narodowością. Wiekopomni ci twórcy nowej nauki nie mają z sobą nic wspólnego, prócz węzła wielkich odkryć i wielkich nieszczęść, jakie przebyli.
Lavoisier, główny twórca chemii nowożytnej, urodził się w Paryżu 26 sierpnia 1743 roku. Ojciec jego, bogaty kupiec, nie cofał się przed żadnem poświęceniem, gdy chodziło o danie synowi gruntownej nauki i jaknajstaranniejszego wychowania.
Młody Lavoisier był jednym z najzdolniejszych uczniów w kolegium Mazariniego; po ukończeniu nauk klasycznych uczęszczał na wykłady La Caille’a do obserwatoryum; prócz tego pracował w laboratoryum Rouelle w paryskim ogrodzie botanicznym i zbierał do zielnika rośliny wraz z Bernardem de Jussieu. Największą jego przyjemnością była praca z tymi słynnymi profesorami.
W dwudziestym drugim roku życia Lavoisier współubiegał się o nagrodę, wyznaczoną przez Akademię nauk, za napisanie rozprawy: »Najlepszy sposób oświetlania ulic wielkiego miasta«. Lavoisier zabrał się do tych studyów z nieporównanym zapałem. Kazał wykleić swój pokój czarnem obiciem, aby lepiej ocenić siłę rozmaitych materyi oświetlających; pozostawał przez sześć tygodni w ciemności, odbywając doświadczenia, i złożył pamiętną rozprawę, za którą Akademia nauk obdarzyła go medalem złotym.
Dzieła jego o Pokładach górskich, o Analizie gipsów z okolic Paryża, o Piorunie i Zorzy północnej otwarły mu podwoje do przybytku uczonych. W 1768 r. mianowany został członkiem Akademii nauk, liczył wówczas zaledwie dwadzieścia pięć lat życia.
Od najwcześniejszej młodości Lavoisier zamierzał zreformować naukę, której postanowił się poświęcić. W pierwszej analizie chemicznej, jaką odbył dla rozwiązania kwestyi mniemanego przetwarzania się wody w ziemię, użył szalek i z pomocą ich wykrył błędy swych poprzedników, okazując zarazem, że wszystkie zjawiska chemiczne mają za podstawę przemianę jednych materyi w drugie. Nic się nie stwarza i nic nie ginie. Oto aforyzm, który wypisał niestartemi głoskami na pomniku chemii nowożytnej.
Lavoisier, zaszczycony godnością członka Akademii nauk, podwoił zapał do wiedzy, którą ukochał namiętnie. Cały swój czas i majątek poświęcał na doświadczenia często kosztowne, z tego też względu dla podołania wydatkom, przechodzącym nieraz jego siły, upraszał o posadę dzierżawcy jeneralnego. Posadę tę otrzymał w 1769 roku, w tymże czasie zaślubił pannę Paulze, córkę również dzierżawcy jeneralnego.
Odtąd Lavoisier poświęcał większą część swych dochodów na utrzymanie laboratoryum; pracował nad chemią codziennie przez cały ranek i wieczór, w popołudniowych zaś godzinach zajmował się swymi obowiązkami. Dzięki zaprowadzonemu ściśle porządkowi i doskonałym środkom jego umysłowej metody podołał wszystkiemu: gromadził odkrycia, zadość czynił przedsięwziętym pracom i obowiązkom swego powołania finansowego, przyjmował u siebie z uprzejmością młodych ludzi, poświęcających się chemii, uczonych Francuzów i cudzoziemców oraz artystów, których potrzebował do wyrabiania dokładnych przyrządów. W ten sposób dom jego tworzył jakby akademię; tu urządzał pogadanki naukowe, w których jako mistrz, zabierając głos, łamał spróchniały budynek prastarej chemii i oświecał umysł słuchaczów nowymi poglądami.
Za rządów ministra Turgot’a słynny chemik powołany został do dyrekcyi jeneralnej, zajmującej się zbadaniem prochu i saletry. W Essonne odbył pamiętne doświadczenia, które go wkrótce doprowadziły do możności znacznego powiększenia straszliwej siły materyi wybuchowych.
Za jego sprawą zniesiony został zwyczaj konfiskowania saletry z piwnic, co zawsze wielce niepokoiło publiczność. Lavoisier okazał, że tego rodzaju rewizye są niepotrzebne, gdyż saletra tworzy się w daleko większej ilości w gipsach, na murach starych budynków, we wszelkich ruinach, i podał sposób łatwy jej otrzymywania, pomnażając w czwórnasób produkcyę.
Wybrany na członka Zgromadzenia prowincyonalnego w Orleanie w 1787 roku, a w następnym powołany do Kasy eskontowej, Lavoisier w 1790 roku mianowany został członkiem słynnej komisyi, wprowadzającej system metryczny, w której pracach brał szeroki udział. W 1791 roku wydał Traktat o bogactwie ziemnem Francyi, wydrukowany kosztem rządu. Widzimy stąd, że Lavoisier w charakterze męża publicznego i administratora spełniał zaszczytnie obowiązki swego stanowiska. Jako uczony i nowator, stanął w pierwszym rzędzie geniuszów, jakich wydała Francya.
Zawdzięczamy mu teoryę palenia i oddychania, rozwiniętą szczegółowo w licznych pismach, które stanowczo udowodniły jej rzeczywistość i unieśmiertelniły na zawsze imię uczonego.
W tymże czasie, gdy Lavoisier zajmuje się teoretycznemi pracami, oddaje się z niemniejszą gorliwością poszukiwaniom, którym prawdopodobnie dziś nie każdy chemik chciałby się poświęcić. Przedmiotem tych poszukiwań były badania i analiza gazów, wywiązujących się z miejsc ustępowych, w celu wykrycia środków zaradczych dla nieszczęśliwych robotników, ginących często wskutek oddychania temi zaraźliwymi wyziewami. Lavoisier, dzierżawca jeneralny i milioner, Lavoisier, dla którego każda minuta, wydarta poszukiwaniom, jakich wymagała jego teorya, stawała się uszczerbkiem dla jego sławy, Lavoisier zajmuje się jednak tym przedmiotem ze zwykłym mu spokojem i wytrwałością w ciągu długich obrzydliwych doświadczeń. Trwały one przez kilka miesięcy; Lavoisier poświęca się tej pracy wstrętnej wyłącznie tylko dla dobra ludzkości, gdyż rezultatem jego doświadczeń nie jest żaden inny zysk, jak tylko ocalenie życia nieszczęśliwym pracownikom.
Nic nie mogłoby dorównać energicznej czynności wielkiego chemika; przez czternaście lat wydaje jedno dzieło po drugiem, z niestrudzoną pracą wznosi cegiełkę po cegiełce, gmach chemii nowożytnej. Wykrywa skład powietrza atmosferycznego, które dotąd niedorzecznie poczytywano za pierwiastek; znajduje, że toż powietrze składa się z mieszaniny dwóch gazów: jednego — utrzymującego palenie się ciał i życie zwierząt nim oddychających, którym jest tlen, i drugiego — gazu bezczynnego, biernego, zwanego azotem. Umie on analizie przedstawić syntezę; rozdzieliwszy ciało na pierwiastki, te z sobą kombinuje, łączy i odtwarza to, co zniszczył. Wyjaśnia nam fakt powiększenia się wagi metalów wskutek ich prażenia i rzuca podstawy reakcyi odbywających się we wszelkich zjawiskach palenia się. Lavoisier wynajduje rzeczywisty skład wody, okazuje niedostateczność teoryi flogistonicznej, stworzonej przez Stahl’a i powszechnie wówczas uznawanej, podaje skład kwasu węglanego, wynajduje równania atomowe, reformuje nomenklaturę naukową i wykazuje wszędzie prawdę, opierając się na ścisłości doświadczeń i logice rozumowania.
»Napotykamy Lavoisier’a wszędzie — powiada Laland — podołał wszystkiemu bystrością umysłu i gorliwością, które godne są podziwu«.
Człowiek tak rzadki, tak niepospolity, powinienby, jak się zdaje, zasługiwać na szacunek ludzi najmniej okrzesanych.
Niestety! inaczej się stało. Życie jego tak czyste, piękne, złamali rozwścieczeni ludzie, w których ręku od 1793 roku spoczywała władza.
Lavoisier był dzierżawcą jeneralnym i z tego tytułu wpisany został na fatalną listę, potępiającą wszystkich jego kolegów. Znakomity chemik zajmował się właśnie zbieraniem w jedną całość swych pism, gdy dowiedział się, że Fouquier-Tinville wniósł przeciw niemu akt oskarżenia do trybunału rewolucyjnego.
Lavoisier przewiduje zaraz, że mu śmierć zagraża, porzuca swe pomieszkanie i z pomocą Lucas’a, człowieka zacnego serca, ukrywa się w Luwrze, w najodleglejszym gabinecie Akademii nauk.
W tem schronieniu nieszczęśliwy chemik przez dwa dni pozostaje, lecz tu przynoszą mu wiadomość, że wszyscy jego koledzy są uwięzieni, że teść jego został aresztowany.
Na tę wieść Lavoisier nie waha się dłużej ani chwili. Poczytując za święty obowiązek podzielać los swych przyjaciół, porzuca schronienie i daje się uwięzić.

Szóstego maja 1794 roku słynny Lavoisier skazany zostaje na śmierć, »jako przekonany — orzeka ohydny i śmieszny
LAVOISIER.
Powieziono na rusztowanie...
wyrok — iż był twórcą lub wspólnikiem spisku, uknutego przeciw ludowi francuskiemu, że starał się sprzyjać powodzeniu nieprzyjaciół Francyi, a mianowicie dopuszczał się zdzierstw i przekupstwa ze szkodą ludu francuskiego, że mieszał do tytuniu wodę i ingredyencye szkodliwe zdrowiu obywateli«.

Po upływie dwóch dni Lavoisier’a powieziono wozem, który już przeniósł na rusztowanie tyle najszlachetniejszych ofiar. Głowa tego, który się tak dzielnie przyłożył do dobra społecznego i postępu, spadła pod nożem gilotyny, a krew jego okryła na zawsze wstydem i hańbą bezecnych katów, którzy splamili ohydnie kartę historyi.
W czasie procesu Lavoisier’a chemik Loysel upraszał trybunał rewolucyjny o zwłokę i odebrał odpowiedź, równie szaloną, jak śmieszną: »Rzeczpospolita nie potrzebuje chemików«. A jednak Rzeczpospolita niejednokrotnie potrzebowała chemików i poszukiwała ich światła, gdy chodziło o obronę ojczyzny.
Nazajutrz po straceniu Lavoisier’a matematyk Lagrange, dowiedziawszy się o tej straszliwej nowinie, drżąc z oburzenia i bólu zawołał: »Jedna chwila starczyła do odcięcia tej głowy, a sto lat nie starczą do wydania podobnej!«
Lavoisier zginął, lecz dzieło jego pozostało wiekuistem, »cały wszechświat powtarza jego imię. Z powietrzem, wodą, ziemią, metalami — powiada J. B. Dumas — on nas zapoznał. Zawdzięczamy mu wykrycie praw i tajemnic natury, jako to: palenia się ciał, oddychania zwierząt, fermentacyi materyi organicznych. Ludzie nie wznieśli mu pomnika ani z bronzu, ani z marmuru, lecz on postawił sobie trwalszy, wieczysty, a tym jest cała chemia«.
Niekiedy skromni pracownicy dorównywają największym geniuszom. Z pośród nich wymieniamy: Edwarda Adama, gorącego miłośnika chemii. Wynalazł on sposób dystylowania alkoholu; zrujnował się, chcąc zapoznać świat z tem odkryciem, i zakończył życie wskutek poniesionych trudów, licząc lat trzydzieści dziewięć, w 1807 roku, pozostawiwszy rodzinę bez środków utrzymania.
Bernard Courtois, któremu winni jesteśmy odkrycie jodu, tyle znajdującego dziś zastosowań w sztuce i w terapeutyce, umarł w nędzy 27 września 1838 roku.
Moglibyśmy wyliczyć wiele nazwisk ludzi, którzy, pracując w dziedzinie chemii, zostali męczennikami — wypada nam jednak pożegnać tę gałąź wiedzy dla powitania wynalazców, wznoszących budynek przemysłu nowożytnego.









  1. Szeneszal, naczelny urzędnik sprawiedliwości, a zarazem naczelnik szlachty w pospolitem ruszeniu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Według danych z lipca 2013 roku znane są 62 naturalne satelity Saturna. Siedem największych księżyców posiada ponad 380 km średnicy. Kolejne sześć ma średnicę większą od 50 km.
  3. Urodzony w Rouen, w 1645 roku.
  4. Urodzony w 1539 r. w blizkości Villeneuve de Berg, w Ardèche.
  5. Urodzony w Catherinenbergu, w Szwecyi, 9 marca 1735 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.