Męczennicy w imię nauki/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Mikołaj Leblanc. — Widział, jak sprzęty jego sprzedawano na licytacyi...
ROZDZIAŁ VIII.
Przemysł i maszyny.

Zastąpienie pracą mechaniczną pracy zwierzęcej lub ludzkiej ręcznej wywołało w nowożytnem społeczeństwie przewrót ekonomiczny tak ważny, że działalność przemysłu i maszyn w dziedzinie życia może być uważana jako nowa era w historyi ludzkości.
W końcu zwłaszcza XVIII wieku pojawiła się większa część wynalazków, a wraz z nimi rozwijał się postęp chemii za sprawą ludzi mało znanych. Obowiązkiem naszym wydobyć z niepamięci te poświęcenia, gdy nam przychodzi mówić o zrodzeniu się nowożytnego przemysłu: o wyrobie sztucznej sody, odkryciu gazu oświetlającego, powstaniu przędzarni i wielu innych wynalazkach.
Chaptal, chcąc wyrazić ważność przetworów chemicznych, rzekł o produkcyi kwasu siarczanego: »Jest to rzeczywisty ciepłomierz, na którym można odczytać stopień pomyślności handlowej danego ludu«.
Węglan sody może być pomieszczony w tymże samym rzędzie, co kwas siarczany; im więcej go jaki kraj produkuje i konsumuje, tem przemysł jest więcej rozwinięty. Węglan sody w połączeniu z krzemionką i wapnem przetwarza się w szkło, w związku z kwasami tłuszczowymi zmienia się w mydło, roztworzony w wodzie dostarcza farbiarzom szacownego płynu, posługującego do ługowania nici i tkanin. Fabrykanci szkła i mydła na całym obszarze kuli ziemskiej zużywają ogromną ilość tej soli, przenoszącą bowiem 400, 000.000 kilogramów rocznie[1]. Sama Francya wyrabia około 100, 000.000 kilogramów, Anglia 150, 000.000.
Podczas Rewolucyi francuskiej Mikołaj Leblanc wynalazł sposób wyrabiania sztucznie węglanu sody, otrzymywanego dotąd z popiołów roślin morskich. Odkrycie to poczytywane jest słusznie za jedną z najświetniejszych zdobyczy chemii; zrodzone na ziemi francuskiej, wśród wrzawy wojennej, wybawiło jej handel od nieuniknionej ruiny, wywierając głęboki i zbawczy wpływ na przeróżne gałęzie przemysłu.
Przed Rewolucyą pobrzeża hiszpańskie sąsiednie Alicante i Maladze i brzegi francuskie, położone w blizkości Narbonny, pokryte były roślinami morskiemi, które jaknajstaranniej uprawiano. Gdy morzorosty te dosięgnęły dostatecznego rozwoju, ścinano je, krajano w kawałki i suszono na otwartem powietrzu. Po wysuszeniu wsypywano do dołu kształtu stożkowatego i rozniecano ogień. Obfite popioły osadzające się w tym procesie, pod wpływem ciepła stapiały się i przekształcały w masę szklistą, twardą a zarazem kruchą, czyli w sodę surową. Materya ta, starta na proch i traktowana wodą, dawała ług, który po odparowaniu i oziębieniu dostarczał sody handlowej.
W ostatniem stuleciu Hiszpania była rzeczywistą ojczyzną sody. Sól ta, pochodząca z Alicante i Malagi, zawierała 25 do 30% węglanu sody, współzawodniczyła zatem z sodą Narbonny; Francya zmuszona była dla zasilenia swych fabryk posiłkować się produkcyą obcą. Do samej Rewolucyi trwał taki stan rzeczy, wszelako wojna zerwała stosunki Francyi z zagranicą, potrzeba było poprzestać na własnych źródłach, za jakąbądź cenę dostarczyć fabrykantom szkła i mydlarzom niezbędnej dla ich zakładów sody.
Komitet ocalenia publicznego zwrócił się wówczas do chemików francuskich, wzywając ich, aby wynaleźli kosztem wysiłku ich inteligencyi sposób wyrabiania sody z materyi, jakie kraj posiada. Wtedy bowiem już nie jedno miasto, lecz cały naród francuski obsaczony został przez nieprzyjaciół. Wezwanie nie pozostało bezowocnem; komisya, złożona z Lelièvre’a, Pelletier’a, Giroud’a i Darcet’a, rozpatrywała wkrótce przeszło trzydzieści podanych jej procesów. Przedstawiony przez Mikołaja Leblanc’a, ubogiego, skromnego chirurga, przyjęto jednomyślnie. Godzien jest zaznaczenia ten jednozgodny wyrok uczonych, którzy bez zawahania się, z pośród tylu różnych procesów, wybrali ten, jaki później praktyka ośmdziesięcioletnia uznała za najskuteczniejszy.
Mikołaj Leblanc pojął, że sól morska, ta rzeczywista ruda sodu, jest materyą najodpowiedniejszą do pozyskania sody. Sól ta, traktowana kwasem siarczanym, daje siarczan sody, z którego De la Méthiere, profesor Kolegium francuskiego, proponował wydzielać sodę zapomocą węgla. Leblanc próbował tej reakcyi, lecz przekonał się, że otrzymywał tylko siarek sodu i kwas węglany, nie zaś, jak wypadało się spodziewać, węglan sody i kwas siarczany. Natchnienie jakieś nasunęło mu myśl dorzucenia do mieszaniny kredy, a ten prosty dodatek wystarczył do pozyskania sztucznej sody. Bezwątpienia Leblanc, jak i każdy z współczesnych mu, nie rozumiał dobrze teoryi tej reakcyi, lecz powodowany cudownym instynktem, po licznych próbach, cierpliwych badaniach, doświadczeniach, zręcznie prowadzonych, zdołał oznaczyć dokładne ilości materyi, potrzebnych do pozyskania pomyślnego rezultatu. W ciągu dziewięćdziesięciu lat w wyrobie sztucznej sody nie zmieniono stosunków, wskazanych przez Mikołaja Leblanca.
Z pośród tych, którzy na podstawie jego odkrycia rozwinęli ten przemysł na szeroką skałę, pierwszym był J. B. Payen, który w 1794 roku osiadł na równinie Grenelle, będącej naówczas pustynią. Po nim zakładali fabryki sody sztucznej Alban, Gautier-Berrera i inni. W kilku latach wyrób tej soli rozpowszechnił się w tym stopniu, że nie tylko nie żądano przywozu tego produktu z zagranicy, lecz tenże najsurowiej został wzbroniony.
Dwudziestego lipca 1810 r. Journal des Débats, a w owym czasie Journal de l’Empire, ogłosił dekret tej sentencyi: »Wprowadzanie sody zagranicznej i mydła zagranicznego zakazane jest na wszystkich granicach lądów i mórz państwa francuskiego«.
W 1823 roku dopiero James Muspratt mógł założyć fabrykę sody w Liverpoolu. Przyjął on bez żadnej zmiany system Leblanc’a, i fabryka ta dziś jeszcze jest jedną z najpierwszych tak w Anglii, jak i w całym świecie.
Mikołaj Leblanc w dniu pierwszym swego odkrycia ocenił jego doniosłość: »Z odkrycia wyrobu sody sztucznej — powiada on — wynika, że Francya, zużywająca jej corocznie w kolosalnej ilości i płacąca za nią znaczne sumy, zaoszczędzi swój pieniądz; rękodzieła i sztuki nie będą wystawione na brak tego przedmiotu pierwszej potrzeby wskutek zmienności losów wojny lub niedostatecznego zbioru morzorostów. Skorzystamy w ten sposób z soli morskiej, będącej jednym z naszych skarbów. Można nawet dodać, że wskutek zasobu materyałów i nizkiej ich ceny we Francyi narody sąsiednie w niedługim czasie będą nam składać daninę za rozmaite produkty«.
Przyszłość urzeczywistniła te nadzieje.
Życie Mikołaja Leblanc’a było zawsze nieszczęśliwe. Według tytułów, jakie znachodzimy wymienione na kilku jego dziełach, był on felczerem, chemikiem, administratorem departamentu Sekwany, członkiem wielu towarzystw uczonych i artystycznych. Znany był z prac krystalograficznych, wskazał metodę otrzymywania kryształów odosobnionych i zupełnych, dość wielkiej objętości. Krystalografii poświęcał się prawie przez całe życie i prawdopodobnie wskutek prac, odnoszących się do kryształów, pozyskał sławę uczonego. Nauka zawdzięcza mu jedno z najważniejszych spostrzeżeń, a mianowicie, że wiele siarczanów przyjmuje jedną i tąż samą postać krystaliczną, że wiele ciał posiada własność krystalizowania się w kształty identyczne lub im poblizkie.
Poszukiwania Leblanc’a, przedstawione Akademii nauk od 1786 do 1788 roku, pomieszczone zostały w Recueil des Savants étrangers. W 1792 roku raport, podpisany przez Louvre’a, Daubenton’a, Sage’a, Haüy’a i Berthollet’a, domagał się od rządu, aby Leblanc podał najdokładniejszy zbiór wszelkich soli krystalicznych. Dwudziestego siódmego prairial’a[2], roku II-go Rzeczypospolitej, komitet wychowania publicznego Konwencyi Narodowej poruczył Leblanc’owi napisanie dzieła krystalotechnicznego, które jednak drukowane nie było.
Trzydziestego termidora[3] roku X, Haüy i Vauquelin w nowym raporcie złożonym Akademii Nauk, upraszali ministra spraw wewnętrznych o dostarczenie obywatelowi Leblanc’owi środków potrzebnych do poszukiwań dotyczących krystalizacyi soli, o wydrukowanie jego pracy w celu potwierdzenia i rozpowszechnienia teoryi krystalizacyi, utworzenia dokładnego zbioru kryształów czystych i przyjścia w pomoc ulubionym pracom uczonego, którego klęski rewolucyi postawiły w niemożności utrzymywania rodziny.
Mikołaj Leblanc, jak i tylu innych wynalazców, którzy przyłożyli się do pomnożenia bogactwa ojczystego kraju, żył w nędzy, lecz niepowodzenia nie mogły nigdy złamać jego ducha. Z bystrym jego umysłem łączyła się silna wola, której nie zdołały osłabić doznane zawody.
Leblanc, raczej uczony niż rękodzielnik, całe życie poświęcił poszukiwaniom naukowym, oceniał on doniosłość dokonanego przez się odkrycia, przewidywał zawody z niego wynikające, lecz był na nie przygotowany.
»W 1802 roku — powiada Payen — wsparty protekcyą i zasiłkami obywatela Molard’a, dyrektora Konserwatoryum sztuk i rzemiosł, mógł swobodnie oddawać się cierpliwym studyom, a dwa lata poświęcił na urządzenie fabryki sody«.
Odkryciu jego towarzyszyły warunki sprzyjające. Zaledwie pozyskał patent na wynalazek (27 stycznia 1791 r.), już mógł zawiązać spółkę z Dizé’m, Schée’m i księciem orleańskim. Założono fabrykę w Saint-Denis, względy fortuny zdawały się zapewniać powodzenie stowarzyszonym, gdy skazanie na śmierć księcia orleańskiego zniweczyło wszystkie te piękne i uzasadnione nadzieje.
Nie zniechęcony tem Leblanc zamierzył założyć fabrykę w Marsylii, w blizkości mydlarni, lecz szczęśliwa ta myśl później dopiero przez innych urzeczywistniona została; twórcę zaś nowego przemysłu zmuszono do zapłacenia długów spółki! Nowy ten Palissy nie spalił wprawdzie swych sprzętów, lecz, co na jedno wychodzi, zniewolony był patrzeć, jak je sprzedawano na licytacyi, z przyrządami i wszystkimi produktami zakładu, przezeń założonego.
Upadek fabryki wywołał ruinę właściciela, jako wynalazcy. Ponieważ nie mógł użytkować z patentu, utracił przywileje, do tego przywiązane; wynalazek stał się własnością ogółu.
Leblanc pędził odtąd życie smutne, opłakane, aż do roku VIII-go, w którym postanowieniem ministeryalnem zwrócono mu lokal fabryczny w Saint-Denis.
I to stanowiło całe jego wynagrodzenie.
Pomimo wszelkich wysileń nie mogła się podnieść dawna fabryka, gdyż niepodobna było znaleźć kapitału na odnowienie zniszczonego w części budynku. Twórca jednego z najpiękniejszych odkryć chemii stosowanej umarł w nędzy w 1806 r.[4].
Wszelako fabrykacya sztucznej sody rozwijała się na szeroką skalę, i gdy spadkobiercy Mikołaja Leblanc’a nie zbierali żadnego owocu z tego odkrycia, liczni przemysłowcy zbogacali się ich kosztem.
W późniejszym czasie usiłowano pozbawić Leblanc’a pierwszeństwa jego wynalazku; dopiero w 1856 r. cały wydział chemiczny Akademii nauk, wezwany do wydania opinii, wskutek przedstawionej Napoleonowi III w tym przedmiocie prośby rodziny Leblanc’a, przyznał, że kraj cały winien złożyć uroczysty hołd temu wynalazcy.
W raporcie komisyi, rozpatrującej tę sprawę, złożonym przez Dumasa, napotykamy te słowa:
»Odkrycie ważnego procesu, zapomocą którego wydzielona zostaje soda z soli morskiej, należy się w zupełności Leblanc’owi. Jeżeli, jak żąda jego rodzina, idzie tu o oddanie słusznego hołdu twórcy odkrycia wyrobu sztucznej sody, to ten należy się niezaprzeczenie pamięci Leblanc’a, i takowy złożyćby wypadało jego rodzinie. Leblanc jest twórcą przemysłu, który nadał popęd wielkim zastosowaniom chemii«.
Historya gazu oświetlającego, wykrytego przez Filipa Lebon’a, jest niemniej opłakana.
Gdy zbadamy dokumenty, odnoszące się do istnienia Filipa Lebon’a, gdy śledzić będziemy krok za krokiem błyski geniuszu żarzące się w jego mózgu, gdy rozpatrzymy się w przeszkodach, które musiał zwyciężać, gdy zgłębimy jego charakter i zacne uczucia, jakiemi był przejęty: musimy podziwiać tego cichego robotnika, który obdarzył świat tak wielkiem dobrodziejstwem.
Filip Lebon urodził się w Brachay (Haute-Marne) 29 maja 1767 roku; w dwudziestym roku życia przyjęty został do Szkoły dróg i mostów, gdzie odznaczył się umysłem bystrym i badawczym. Pierwsze jego prace odnosiły się do maszyny parowej, której pomysły zaczęły w nim dopiero kiełkować; 18 kwietnia 1792 roku młody inżynier pozyskał nagrodę narodową 2.000 liwrów »dla odbywania dalej doświadczeń, rozpoczętych w celu ulepszenia maszyn, zasilanych ogniem«.
W tym to prawie czasie Filip Lebon rozmyślał nad wynalezieniem gazu oświetlającego; bawił wówczas w Brachay. Jednego dnia rzucił garść trocin drzewych do fiolki, umieszczonej nad ogniem. Wkrótce wywiązał się z niej dym obfity i ten nagle zapalił się pięknym, jasnym płomieniem. Od tej chwili przemysł objął w posiadanie jedną z najważniejszych i najużyteczniejszzch zdobyczy. Filip Lebon zapalił pierwszą lampę gazową. Niektóre umysły skłonne zawsze do nicowania każdej nowej idei, do rzucania kamieniem na człowieka, w którego mózgu błysła iskra geniuszu, usiłowały pozbawić Lebon’a zaszczytu wynalazku, utrzymując, że dokonał tego odkrycia przypadkiem. Co do nas, mniemamy, że przypadek przychylny jest wyłącznie geniuszowi, obdarzonemu wytrwałością, Czyż nie jest przypadkiem spadnięcie jabłka u stóp Newton’a, które go skłoniło dociekać przyczyn przyciągania ciał? Czyż nie przypadek wykrył temu geniuszowi tajemnicę ciążenia powszechnego? Ileż to razy wiatr północny strącał z jabłoni owoce, a czyż znalazł się jaki Newton! Iluż chemików przed Filipem Lebon’em spalało drzewo lub węgiel! Czy jednak choć jeden z nich pojął znaczenie tego procesu, pozornie tak prostego? Iluż ludzi patrzyło na pokrywę naczyń kuchennych, unoszącą się pod wpływem wrzenia wody! A jednak jeden tylko Watt z tej prostej obserwacyi odgadł maszynę parową.
Wyłącznie tylko geniuszom dano pojmować przyszłość i odróżniać z cudowną intuicyą zjawiska godne uwagi od błahych.
Po kilku dniach Lebon ocenił wartość tego doświadczenia i z bystrością umysłu, właściwą geniuszom, postanowił zabrać się do pracy. Wkrótce sprawdził, że drzewo i wogóle materyały opałowe mogą pod wpływem ciepła wywiązywać gaz zdatny do oświetlania i ogrzewania; zaobserwował niemniej, że gazowi, wydzielającemu się z drzewa spalonego, towarzyszą dymy czarniawe, woni ostrej, przypalonej. Chcąc otrzymać światło, potrzeba było gaz oswobodzić od tych obcych produktów. Lebon przepuszczał przez rurkę wydzielające się z palenia produkta, przechodzące do flaszy, napełnionej wodą, która zgęszczała materye smołowe i kwaśne, i otrzymywał gaz w stanie zupełnej czystości.
Prosty ten przyrząd jest pierwszym wzorem tych, których dziś używają w fabrykach gazu. Przyrząd ten składał się z trzech części głównych, a mianowicie z naczyń, w których się gaz wytwarzał, z systemu, uwalniającego gaz od materyi obcych, i z odbieralnika, do którego przechodził gaz czysty.
Lebon pierwsze swe doświadczenia odbywał na wsi; sam zbudował z cegły przyrząd do dystylacyi drzewa i kadź oczyszczającą, w której zgęszczały się smoła i kwas octowy. Wywiązany z tej kadzi gaz, przeprowadzony przez rurkę, uchodził przez jej koniec i tu zapalał go Lebon, a widzowie podziwiali piękne światło, które w ich oczach wytwarzało się z taką łatwością.
W rok potem wynalazca zapoznał się z Fourcroy, de Prony’m i słynnymi uczonymi ówczesnymi; 28 września 1799 roku otrzymuje patent na wynalazek, podaje dokładny opis swej termolampy, z pomocą której wytwarza gaz oświetlający, a jednocześnie wyrabia smołę z drzewa i kwas octowy. W patencie tym wymienia, że węgiel może zastąpić drzewo, przedstawia z osobliwszym zapałem swój system i przepowiada wymownie rozwój swego wynalazku w przyszłości.
Na nieszczęście Filip Lebon nie mógł wyłącznie poświęcać się temu odkryciu; nie posiadając majątku, jako inżynier dróg i mostów, musiał zajmować się czynnościami swego urzędu. Wysłany do Angoulême, nie zapomina o gazie oświetlającym i żałuje Paryża, który nazywa »nieporównanem ogniskiem wiedzy«. Zajmuje się matematyką i naukami, błądząc myślą zdala od swych codziennych czynności obowiązkowych. Inżynier naczelny skarży się na Lebon’a, zazdrosny przeczuwa w tym młodym człowieku umysł wyższy, a być może zawadzającego mu kolegę: pod pozorami też szacunku ukrywa zdradę i usiłuje pozbawić go urzędu. Lebon, zajęty ciągle projektem oświetlania, opuszcza często Angoulême, udając się do Brachay, gdzie ulepsza swój wynalazek. Inżynier naczelny oskarża go przed władzą, że zaniedbuje obowiązki służbowe, a wskutek tych denuncyacyi naznaczone zostaje śledztwo. Komisya, mianowana do rozpatrzenia tych skarg, orzeka: »że Lebon jest wolny od wszelkiego zarzutu«.
List zresztą następny, pisany do ministra przez Lebon’a, rysuje dokładnie wielkość duszy tego wynalazcy.
»Matka moja — powiada Lebon w tym liście — umarła; wskutek tego wypadku zmuszony byłem pospieszyć do Paryża... To jest całem mojem przewinieniem. Zamiłowanie nauki i pragnienie być użytecznym powiększa to przewinienie. Niepokojony byłem potrzebą udoskonalenia kilku odkryć... i szczęśliwie udało mi się tego dopiąć. Z jednego kilogramu drzewa zdołałem otrzymać, poprostu zapomocą ciepła, najczystszy gaz palny, niezmiernie tani i w takiej obfitości, że w ciągu dwóch godzin daje światło, dorównywające w mocy czterem lub pięciu świecom. Doświadczenia odbywałem w obecności obywatela Prony, dyrektora szkoły dróg i mostów, obywatela Lecamus, dowódcy trzeciej dywizyi, obywatela Besnard’a, jeneralnego inspektora dróg i mostów, obywatela Perard’a, jednego z przełożonych Szkoły politechnicznej. Byłem szczęśliwy, gdyż zamierzałem złożyć ministrowi owoc swej pracy, a niemniej memoryał, dotyczący kierowania balonami, który już uzyskał przychylną opinię obywatela Prony’ego i wielu uczonych, gdy osobiste interesy powołały mię do Paryża. Musiały być wielce naglące, gdy mnie mogły oderwać od ulubionych zajęć; musiały być straszliwe, gdy zniewoliły mnie do porzucenia dzieła, uwieńczonego powodzeniem, i wykładów naukowych w Szkole dróg i mostów. W warunkach, w jakich pozostaję, ożywiony żądzą uprawiania nauk, być użytecznym ojczyźnie i zasługiwać na przychylność ministra, zachęcającego do postępu, nie pojmuję, jak mogłem pozostawać pod zarzutem winy, jak mogłem być z tych względów narażonym na ciężkie przykrości. Udałem się do Paryża, miotany najżywszym niepokojem, lecz towarzyszyła mi nadzieja«.
Lebon’a przywrócono do urzędowania, lecz wojna dziesiątkowała zasoby Francyi, i Rzeczpospolita w czasie pozostawania Bonapartego we Włoszech nie miała czem płacić swym inżynierom.
Lebon pisał do ministra listy, nalegające o wyasygnowanie przypadających mu należności, lecz wszystkie te listy pozostały bez odpowiedzi. Żona jego udała się do Paryża, lecz zabiegi jej również były bezowocne; napisała do ministra list następny, zachowany w archiwum Szkoły dróg i mostów:

»Wolność, Równość. Paryż 22 messidora, roku VII-go Rzeczypospolitej francuskiej, jednej i nierozdzielnej. Żona obywatela Lebona do ministra Spraw Wewnętrznych«.

»Nie proszę pana ani o jałmużnę, ani o łaskę, lecz o sprawiedliwość. Od dwóch miesięcy cierpię niedostatek, oddalona o sto dwadzieścia mil od domu. Przez dłuższą zwłokę nie zmuszaj pan ojca rodziny, aby dla braku środków do życia porzucił zawód, któremu się poświęcił. Uwzględnij, obywatelu, nasze położenie przykre i słuszne moje żądanie. Jestem przekonana, że nie będzie bezowocne moje odwołanie się do ministra, szanującego prawo i obowiązek«.

»Z szacunkiem — szczerze życzliwa współobywatelka Zona Lebon’a z domu Brambille«.

W 1801 roku Filip Lebon wezwany zostaje do Paryża jako pomocnik Blin’a, naczelnego inżyniera bruków. Tu pozyskuje drugi patent wynalazku, w którym napotykamy mnóstwo faktów i poglądów. Lebon podaje w nim liczne zastosowania gazu oświetlającego, sposób jego wyrabiania i podstawy całej fabrykacyi, a mianowicie mówi o piecach dystylacyjnych, o przyrządach zgęszczających i oczyszczających płomiennikach gazowych; o niczem nie zapomina, nawet o maszynie parowej i balonach. Lebon podaje rządowi projekt zbudowania przyrządu do ogrzewania i oświetlania gmachów publicznych, lecz ten odrzucony zostaje.
Wówczas to nieszczęśliwy wynalazca, znużony bezowocnymi wysiłkami, zniechęcony tysiącznymi zawodami, zamierza zwrócić się do ogółu, aby dowieść niepospolitej użyteczności swego wynalazku. Wynajmuje hotel Seignelay, przy ulicy Saint-Dominique-Saint-Germain i tu zwabia publiczność. Ustawia przyrząd gazowy, roznoszący światło i ciepło do wszystkich apartamentów i w podwórzu; oświetla ogrody tysiącem strumieni gazowych w postaci kwiatów — oblewa światłem nowego gazu wodotrysk, którego woda zdaje się płonąć. Tłumy napływają tu ze wszech stron, witają z zapałem nowy wynalazek. Zachęcony tem powodzeniem, Lebon ogłasza prospekt, będący jakby wyznaniem wiary, wzorem wielkości i szczerości, rzeczywistym pomnikiem zdumiewającej przepowiedni. Opisuje on ten gaz, krążący w szerokich rurach, z których rozchodząc się, oświetlać będzie ulice miast w przyszłości.
Wszyscy wreszcie składają hołd znakomitemu wynalazcy, komisya, wyznaczona przez ministra, oznajmia, że »pomyślne rezultaty, pozyskane z doświadczeń obywatela Lebon’a, odpowiedziały oczekiwaniom, a nawet przeszły nadzieje przyjaciół nauk i sztuk«.
Napoleon I udziela wkrótce potem Filipowi Lebon’owi koncesyę na urządzenie w lesie Rouvray zakładu przemysłowego dystylacyi drzewa i wyrabiania gazu oświetlającego. Na nieszczęście Lebon zarzucony był naraz zbyt wielką pracą: musiał wytwarzać gaz, wyrabiać kwas octowy i smołę, którą wysyłał do Hawru na użytek służby marynarskiej. Pomimo wszystkich tych trudów błysnął mu promień nadziei; mniemał, że wreszcie dobije się powodzenia. Zakład jego zwiedzało wielu uczonych, a książęta Golicyn i Dołgoruki zaproponowali wynalazcy w imieniu swego rządu przenieść się z przyrządami do Rosyi, pozostawiając mu swobodę podania warunków układu. Lebon, powodowany najczystszym patryotyzmem, odrzucił te świetne ofiary; odpowiedział, że to odkrycie jest własnością jego ojczyzny i żaden inny kraj nie może mieć pierwszeństwa w korzystaniu z wynalazku.

Nadzieje Lebon’a rozwiały się w niedługim czasie; nieprzyjaciele jego i współzawodnicy wyrządzali mu tysiączne przykrości, żywioły nawet zdawały się zwracać przeciw niemu.
FILIP LEBON.
Znaleziono ciało jego przeszyte sztyletem...
Podczas orkanu cichy domek jego został zburzony, a następnie ogień zniszczył część zakładu. Fatalizm starożytnych prześladował, rzec można, nieszczęśliwego wynalazcę, lecz nieszczęścia i klęski nie mogły złamać niepokonanego pracownika, wspieranego przez dzielną małżonkę.

Filip Lebon zawsze w pracy przezwyciężyłby bezwątpienia wszelkie przeszkody i urzeczywistnił rozwinięcie na szeroką skalę wynalazku, gdyby śmierć, równie tragiczna, jak tajemnicza, nie przerwała jego istnienia.
W sam dzień koronacyi cesarza, 2 grudnia 1804 roku, Lebon został nikczemnie zamordowany; ciało jego znaleziono już martwe na polach Elizejskich. Nieznana, nigdy niewyśledzona ręka zadała mu sztyletem pchnięć trzynaście.
Na kilka miesięcy przed tym wypadkiem nieszczęśliwy Lebon, pełen zapału, mówił do swych współobywateli z Brachay: »Dobrzy moi przyjaciele, w niedługim już czasie dam wam światło i ogrzeję was od Paryża do Brachay«. Było to w rzeczy samej możebne, lecz prostacy wzruszali ramionami, mówiąc: »To waryat!« Jeżeli jest prawdą, że geniusz jest bardzo blizkim kuzynem szaleństwa, to Lebon był wistocie waryatem.
Dziś dzieło jego dojrzało; ziarno, które zasiał na polu odkryć, wydało plon obfity, a szlachetna jego postać jest jedną z tych, jakich się nigdy nie zapomina. Pozostał jego portret z oczyma błyszczącemi, zatopionemi w tajemnicach. Lebon miał twarz bladą, wyrazistą, włosy długie, spadające na czoło; był szczupły i pochylał się nieco wskutek pracy; posiadał duszę gorącą, charakter prawy, serce szlachetne, łatwowierne, gdyż nigdzie nie podejrzywał zawiści. Można o nim powiedzieć: »Podziwiano go, a jednak kochano«.
Niech nam wolno będzie streścić życie Lebon’a w zdaniu jednego z jego wielbicieli: »Umiał jednać sobie więcej szacunku, niż dorabiać się majątku«.
Po jego śmierci wdowa otrzymała pensyę roczną 1.200 franków i zamierzyła prowadzić dalej dzieło męża; pomimo jednak energicznych usiłowań, nie mogła podołać zadaniu, na które spadły nowe przeszkody i nieszczęścia.
Chcecie wiedzieć, jaki jest obecnie rozwój fabrykacyi gazu oświetlającego, wynalezionego przez Lebon’a? Dość powiedzieć, że Towarzystwo francuskie wydaje codzienne na użytek stolicy Francyi milion metrów sześciennych gazu, zatrudnia w swych zakładach 6.000 robotników, nielicząc 2.000 ajentów, zajmujących się dozorem nad przyrządami i oświetlaniem miasta.
Przemysł przynosi ogółowi nie tylko produkty użyteczne, lecz żywi armię poświęcających mu się robotników. Rozwój pracy maszyn i narzędzi przemysłowych u ludów cywilizowanych daje rezultaty imponujące.
Według urzędowych dokumentów statystycznych, siła maszyn parowych, działających obecnie we Francyi dochodzi 1, 500.000 koni parowych, reprezentujących 4, 500.000 koni pociągowych. Siła ta odpowiadać będzie pracy 31, 590.000 ludzi, to jest dziesięćkroć przeniesie ludność fabryczną Francyi, liczącą dziś w tym kraju 8, 400.000 osób, licząc w tem kobiety, dzieci i starców; w tej cyfrze jest pracowników czynnych 3, 200.000.
Gdybyśmy wyrobili ręcznie wszystkie nitki bawełniane, wyprodukowane w ciągu roku w Anglii na warsztatach, zwanych automotorami (self-acting), to potrzebaby zająć tą pracą 91, 000.000 ludzi, to jest ludność kilku wielkich krajów. Robotnica zręczna wyrabia na minutę 80 oczek pończochy, automotor wyrobi ich w tymże czasie 480.000!
Gdy rozpatrujemy się w tych cyfrach kolosalnych, przejmuje nas uczucie uwielbienia i wdzięczności dla tych zasłużonych pracowników, pominiętych w historyi, których geniuszowi i energii zawdzięczamy maszyny. Ludzie ci po większej części byli nieszczęśliwi, mniej lub więcej prześladowani, a co gorsza, nie uznawani.
Potwierdza to historya słynnego golibrody z Prestonu, wynalazcy pierwszych przyrządów przędzalnych.
Ryszard Arkwright, urodzony w hrabstwie Lancaster, w Anglii, 23 grudnia 1732 roku, był tak biedny i nieszczęśliwy w młodości, że zmuszony został przyjąć służbę u cyrulika. Tu z uzbieranych oszczędności założył w Manchester sklepik z napisem: »Do cyrulika w suterenie — tu golą za dwa su«. Wskutek takiej konkurencyi inni cyrulicy zniżyli cenę. Arkwright nie dał za wygrane kolegom i, szydząc sobie z ich współzawodnictwa, zmienił na szyldzie napis w ten sens: »Tu dobrze golą za jeden su«. Rozumie się, że golibroda, pobierając tak małą opłatę, nie dorobił się fortuny, musiał też przebiegać okolice, handlując włosami, kupując je od młodych mieszczek i sprzedając farbę na włosy własnego pomysłu. Arkwright zamiłowany był w mechanice, cały czas wolny poświęcał budowaniu małych modeli maszyn. Spotkanie się jego w drodze z zegarmistrzem Kay’em dało mu sposobność nabycia elementarnych wiadomości, dotyczących mechaniki, które skłoniły go odtąd do poświęcenia się nowemu zawodowi.
Arkwright posiadał energię niezachwianą, niestrudzoną; pracował codziennie przez cztery godziny zrana i dziewięć wieczorem, i pomimo nędzy, z odzieży bowiem jego pozostały tylko łachmany, zdołał przy współudziale Kay’a wyrobić pierwszy model warsztatu do przędzenia bawełny, który wystawił w przedsionku szkoły bezpłatnej w Preston. Szczęście zdawało się wreszcie uśmiechać wytrwałemu pracownikowi. W 1769 r. zamożni przemysłowcy przyszli mu w pomoc, uzyskał patent wynalazku na swą maszynę i założył przędzalnię bawełny w Nottingham, następnie w Cromford, w hrabstwie Derbyshire i wreszcie w sąsiedztwie Chorley. Wkrótce potem rękodzielnicy hrabstwa Lancashire zawiązali przeciw Arkwright’owi istne sprzysiężenie; robotnicy podburzani poczytywali go za wroga, który swemi maszynami usiłuje zabić roboty ręczne, i postanowili go zgubić. Zakład jego zniszczony został przez bandę rozwścieczonych szaleńców; pomimo to Arkwright, nie zniechęcony bynajmniej, prowadzi dalej fabrykę. Produkty jego były nierównie lepsze od wyrobów współzawodników, oczekiwał też cierpliwie dnia wymiaru sprawiedliwości. Kupcy z Lancashire nie chcieli kupować jego towarów, ośmieszali jego warsztaty i połączyli się, aby potępić go przed trybunałami.
Nic jednak nie zdołało zachwiać stałości dzielnego człowieka. Arkwright tryumfował.
U schyłku życia widział swe usiłowania uwieńczone powodzeniem; wiele warsztatów przędzalnianych powstało pod jego kierunkiem w kilku okręgach Szkocyi. Współzawodnicy zniewoleni ustąpić, zaprowadzili u siebie jego system, dziś jeszcze w użyciu będący.
Arkwright posiadał tak silną wolę, że w pięćdziesiątym roku życia nauczył się sam, bez żadnej pomocy, gramatyki i ortografii. Mechanika i zakładanie warsztatów tak wiele zabierały mu czasu, że aż dotąd pozostawał w najzupełniejszem nieuctwie pod względem języka i literatury. Założyciel tylu rękodzielni, prześladowany i nieszczęśliwy, jak widzieliśmy wyżej, umarł otoczony poważaniem i bogactwami, 3-go sierpnia 1792 roku. Pozostawił 12, 000.000 liwrów majątku.
Popęd, nadany przezeń wyrabianiu przędzy bawełnianej był tak szybki, że przywóz bawełny od 1771 do 1780 dosięgający w Anglii cyfry 5, 735.000 funtów, w upływie czasu od 1817 do 1821 roku doszedł 144, 000.000, z których 130, 000.000 przechodziło na użytek Wielkiej Brytanii. Zmniejszenie się ręcznych robót, wynikające z użycia warsztatów mechanicznych, pozwoliło wyrabiać tkaniny bawełniane w ilości kolosalnej, dotąd nieznanej w żadnej fabrykacyi.
Przemysł bawełniany, założony w Anglii przez Arkwright’a, zamierzył wprowadzić do Francyi Richar-Lenoir.
Franciszek Richard, zwany Richard-Lenoir, urodzony 16 kwietnia 1765 roku w Trélet, w gminie Epinay, w departamencie Calvados, był synem ubogiego dzierżawcy. Komisant nowości, potem chłopiec u cukiernika w Rouen, wreszcie kelner w kawiarni paryskiej, Richard potrafił zebrać oszczędnością maleńki fundusz i obrócił go na zakup kilku sztuk tkanin bawełnianych, które sprzedawał cząstkowo. Po sześciu miesiącach takiego handlu, zysk otrzymany przyniósł mu 6.000 franków, lecz wreszcie stał się ofiarą oszustwa jednego komisanta w przemytnictwie towarów, wskutek czego zamknięty został w zamku Force, ówczesnem więzieniu za długi.
W 1790 roku Franciszek Richard, odzyskawszy wolność i kredyt, sprzedał swe towary z pewnym zyskiem i zawiązał spółkę z młodym kupcem Lenoir-Dufresne’m. Jedną z zyskowniejszych gałęzi jego fachu była sprzedaż tkanin bawełnianych, które nabywał w Anglii. Richard powziął wówczas śmiały projekt wyrabiania podobnych tkanin. Przy pomocy kilku robotników angielskich, oddał się z zapałem poszukiwaniom; powodzenie przeszło jego oczekiwania. Wkrótce Richard i Lenoir założyli przędzalnię, która rozwinęła się w tym stopniu, że obaj wspólnicy zyskiwali miesięcznie 40.000 franków, a bogacąc się, wyzwolili Francyę z wielce uciążliwego podatku.
W 1808 roku Lenoir umarł. Richard zachował firmę swego wspólnika i prowadził dalej fabrykę na własną rękę.
Majątek Richard-Lenoira dosięgnął wówczas kulminacyjnego punktu. Zamierzył dołączyć do swego przemysłu uprawę bawełny; kupił nasion amerykańskich, zasiał je we Włoszech, i w 1808 roku zdołał wprowadzić do Francyi przeszło 50.000 pak bawełny. W epoce tej wielki przemysłowiec zatrudniał conajmniej 20.000 robotników.
Wszelako Napoleon dla zachęcenia do uprawy bawełny w departamentach południowych, wzbronił przywozu tego produktu. Odtąd kłopoty zaczęły naciskać Richard-Lenoira; zmuszony on był dla utrzymania w biegu sześciu przędzalni zaciągnąć pożyczkę kilku milionów franków. Klęski 1813 roku przyczyniły się wielce do jego ruiny.
W wypadkach 1814 roku, jako dowódca 8-mej legii, rozwinął niepospolitą energię, którą zjednał sobie wielką popularność. Rozkazem z 23 kwietnia 1814 roku zniesiono całkiem, bez indemnizacyi dla właścicieli towarów, prawa, dotyczące przemysłu bawełnianego. Było to ciosem śmiertelnym dla słynnego rękodzielnika. Dwudziestego drugiego kwietnia posiadał jeszcze 8, 000.000 franków, nazajutrz nie miał jednego centyma.
Pomimo swej filozofii, energii i wytrwałości Richard-Lenoir od tej chwili już nie powstał; żył na ustroniu, biedny, zmuszony przyjąć pensyę od swego zięcia, zrozpaczony, że nie może rozwinąć działalności. Umarł 19-go października 1839 roku; liczny orszak robotników postępował za trumną nieszczęśliwego rękodzielnika, którego pamięć pozostanie niezatartą chwałą dla przemysłu francuskiego.
Jacquard, cichy, zacny Jacquard, urodzony w Lyonie 7 lipca 1752 roku, jest jednym z tych ludzi, których nazwiska wymawiają się z poszanowaniem i wzruszeniem. Młodym będąc jeszcze, stał się już wzorem pracy i wytrwałości. Z kolei uczeń introligatorski, potem giser, odlewający czcionki drukarskie, czyni spostrzeżenia, kombinuje i ulepsza nieustannie narzędzia przedstawiające mu się przed oczy.
Jednego dnia, będąc u nożownika, spostrzega, że nóż przechodzi z rąk do rąk trzech czy czterech robotników. Nazajutrz rysuje już plan zupełny maszyny mogącej w pięciu minutach ukończyć robotę, wymagającą pracy całodziennej czterech robotników. Nożownik był za ubogi, aby mógł ponieść koszta zbudowania tej maszyny, poprzestał więc na zachowaniu jej modelu, który jednak zniszczyli wkrótce robotnicy, w obawie, aby wynalazek, upraszczający pracę, nie pozbawił ich chleba.
Jacquard urodził się na wynalazcę, twórcze pomysły rozwijały się w jego umyśle. Oddawał się z zamiłowaniem sztuce tkackiej i marzył o jej udoskonaleniu. Ojciec jego był robotnikiem materyi przetykanych złotem, srebrem i jedwabiem; syn i ojciec zawarli z sobą spółkę przemysłową i handlową. Ojciec w krótkim czasie pożegnał świat doczesny; młodzieniec objął w posiadanie skromne dziedzictwo i zaślubił córkę puszkarza nazwiskiem Boichon. Skromny rękodzielnik znalazł w żonie towarzyszkę i przyjaciółkę, umiejącą zawsze pokrzepić jego odwagę w chwili niepowodzenia.
Jacquard chciał założyć pracownię materyi przetykanych jedwabiem i złotem, lecz nie posiadając praktycznego zmysłu kupieckiego, zadłużył się, wpadł w nędzę i przyjął służbę w fabryce wapna w Bresse. Potrzeba było żyć; dla pozyskania chleba powszedniego rzucał szczapy drzewa do pieców, wypalających wapno, a żona jego wyrabiała w Lyonie kapelusze słomkowe.
Wynalazca przechodzi koleje życia jeszcze dramatyczniejsze, opłakańsze.
Z rokiem 1793 występuje coraz groźniej wielka rewolucya, a z nią terroryzm. Zyrondyści skazani są na śmierć. Lyon, równie jak Caen i tyle innych miast, szemrze i burzy się. Jacquard naśladuje Lyon. Stronnik rewolucyi, lecz nieprzyjaciel terroryzmu, porzuca Górę, łączy się ze swymi braćmi i bierze udział jako prosty żołnierz, w tej bohaterskiej walce sześćdziesięciodniowej, jaką staczał Lyon z Konwencyą. Lyon zostaje pokonany. Gilotyna zajmuje plac Terreaux, wszyscy ci, którzy walczyli, ścigani są i skazywani na śmierć. Denuncyowany Jacquard zmuszony jest ukrywać się wraz ze swym siedmnastoletnim synem; następnie obaj znajdują ocalenie w ucieczce i wstępują do armii reńskiej. Jacquard bije się mężnie za Francyę i z boleścią serca widzi swego syna, syna jedynego, ranionego śmiertelnie kulą nieprzyjacielską; syn oddaje ducha w objęciach ojca.
Nieszczęśliwy, zrozpaczony ojciec przechodzi ciężką chorobę w szpitalach; wraca do Lyonu, gdzie dowiaduje się, że dom jego, równie jak wiele innych, został spalony.
Po wielu a wielu trudach znajduje żonę i odtąd już z nią się nie rozłącza.
Przywrócony wreszcie zostaje światu pokój, a wraz z nim rozwija się przemysł jedwabny, do którego postępu nie mało przyczynia się Jacquard.
Pomysł, powzięty przez tego wynalazcę, urzeczywistniony dopiero po długich poszukiwaniach, dążył do złagodzenia pracy robotnicy lub dziecka zajętego tkaniem jedwabiu. Posługiwał się organem mechanicznym, przedstawiającym klawiaturę sztyftów, przytwierdzonych do sznurów. Kombinacye, których użył, aby zbudować nowy warsztat, są niezaprzeczenie dowodem wielkich jego zdolności w mechanice. Systemem igiełek i haczyków zastąpił nużącą dawną pracę, zapewniając fabrykantowi oszczędność 50%. Nowa maszyna miała wielkie powodzenie na wystawie produktów przemysłu narodowego w 1801 roku, wystawie godnej zaznaczenia, będącej dla Francyi jakby erą odrodzenia kapitału i pracy. Słynny Anglik Fox zwiedzał ją z wielkiem zajęciem.
Jacquard za swój warsztat otrzymał medal bronzowy, za inną zaś maszynę, przeznaczoną do wyrabiania sieci rybackich, wielki medal złoty.
Jacquard, gdyby chciał, pozyskałby fortunę, lecz należał on do tych ludzi, którzy, pozostawiając innym korzystanie ze swych wynalazków, przekładają pracę w dziedzinie nowych odkryć. Warsztat jego zresztą pozyskał odznaczenie, wysłał też wkrótce model do Lyonu. W 1802 r. Rada Stanu w stołecznem mieście Rodanu zwiedziła ten warsztat, w towarzystwie ministra spraw wewnętrznych, znakomitego Carnot’a. Na kilka dni przed tem, minister ten, nie wierząc w cudowne rezultaty, otrzymane z nowego wynalazku, miał odezwać się do Jacquarta z ironią: »Więc to ty chcesz z nici wyprężonych robić węzły!«
Carnot był zdumiony i najzupełniej przekonany o praktyczności wynalazku Jacquard’a.
Prefekt Rodanu, pojmujący całą doniosłość tego ulepszenia, wysłał Jacquard’a do Paryża, aby tam dalej prowadził swe poszukiwania.
Wynalazca lyoński mieszkał lat dwa przeszło w Konserwatoryum sztuk i rzemiosł, naprawiając maszyny i budując modele. Żadne inne miejsce nie mogło więcej odpowiadać jego umysłowi. Jacquard nie tylko rozbiera i naprawia maszyny, lecz je ulepsza, przerabia, zastępuje niekiedy ich części źle działające, innemi. Tu on urządza warsztaty tkackie, wyrabiające wstążki aksamitne podwójne, i maszyny z potrójnem czółenkiem, posługujące do wyrobu tkanin bawełnianych. Tu pracuje nad polepszeniem słynnego warsztatu Vaucanson’a, znakomitego mechanika, który zadziwił świat genialnymi swymi automatami.
W 1804 roku Jacquard, wróciwszy do Lyonu, znajduje uczciwego kapitalistę, przekonanego o użyteczności jego wynalazków, Kamilla Pernon’a, który dla jego warsztatów otwiera dziedzinę praktyki przemysłowej. Jacquard wchodzi w stosunki z Izbą handlową i Radą municypalną. Komisya, złożona z najbieglejszych fabrykantów, bada nowy mechanizm; jej świadectwo jest mu najzupełniej przychylne. Dekret cesarski upoważnia wkrótce administracyę municypalną Lyonu do kupna od Jacquard’a przywileju na jego wynalazek i nadaje mu dożywotnią rentę 3.000 franków.
Patent jego tem samem przechodzi na użytek ogółu. Nieszczęśliwy wynalazca oddaje więc swe odkrycie, dokonane piętnastoletnią pracą, okupione niedostatkiem i nędzą, za kawałek chleba. Wkrótce potem uprasza rząd o przyznanie mu wynagrodzenia 50 fr. za każdy warsztat swego pomysłu.
»Oto jeden, który poprzestaje na małem« — rzekł Napoleon, podpisując dekret.
Wszelako fatalna godzina cierpień nieszczęśliwego Jacquard’a zbliżała się. Wprowadzenie w bieg jego maszyny przejęło trwogą klasę roboczą. Rozgłaszano wszędzie, że nowy system odbiera zarobek i skazuje na nędzę tych wszystkich, którzy zarabiają na chleb w fabrykach tkanin przerabianych; okrzyki groźby podniosły się przeciw wynalazcy. Według rozdrażnionego tłumu był to zdrajca, który sprzedawał biednego robotnika bogatemu fabrykantowi i sam zaprzedał się cudzoziemcom.
Jacquard zaprzedany cudzoziemcom! on, tak poświęcający się ojczyźnie! Oto zapłata, jakiej doczekał się, zapłata za jego geniusz, noce bezsenne, łzy, bezinteresowność i patryotyzm!
Nienawiść do wynalazcy wzrastała, jak potok gwałtowny, który miał go porwać. Jacquard nie mógł pokazywać się bezkarnie na ulicach Lyonu; wygwizdywano go, znieważano publicznie. Jednego dnia, w blizkości bramy Saint-Clair, banda szaleńców rzuciła się na niego i powlokła nad brzeg Rodanu.
»Do wody go! do wody!« — wrzeszczeli szaleńcy.
Gdyby nie energiczne wystąpienie kilku dzielnych ludzi, Jacquard byłby rzucony do rzeki.
Jacquard mógł porzucić niewdzięczną ojczyznę, opuścić Lyon, w którym doznał tyle obelg, unosząc z sobą wynalazek, jako skarb, który gdzieindziej rozmnoży bogactwa. Jacquard jednak pozostał. Umiał stawiać czoło nienawiści, poskramiać ją spokojem i umiarkowaniem. Nie wątpił, że wybije dlań godzina sprawiedliwości; mawiał sobie, że jego maszyna da towar obfity i tani, pomnoży pracę, zwiększy zapłatę, zmniejszy trudy fizyczne, narzucone robotnikom, i złoży hołd jego zamiarom. Jacquard nie mylił się.
Warsztaty Jacquard’a przekształciły przemysł tkacki, odrodziły wyrabianie jedwabiu w Lyonie, który im zawdzięczał bogactwo, pozyskane na tej drodze. I nie tylko w stolicy Rodanu, lecz w Rouen, w Saint-Quentin, w Elbeuf, w Sedanie, w Manchester, w Berlinie, w Moskwie i Petersburgu, w Ameryce, Indyach, a nawet w Chinach, rozwój przemysłu tego zawdzięczano Jacquard’owi.
Skromny wynalazca, odzyskawszy szacunek wszystkich, przeniósł się w okolice Lyonu, do Oullins, gdzie uprawiał mały ogród. Tu przychodzili odwiedzać go cudzoziemcy, którym okazywał swe trofea: medale i krzyż legii honorowej. Tu żył uwielbiany i poważany aż do chwili, gdy zasnął snem wiekuistym 7 sierpnia 1834 roku, licząc lat siedmdziesiąt dwa.
Miasto Lyon wzniosło pomnik Jacquard’owi, lecz nieco później krewni jego, bez żadnych środków do życia, nie doznali najmniejszej pomocy.
W dwadzieścia lat po śmierci Jacquard’a dwie jego siostrzenice, przywiedzione do nędzy, zmuszone były sprzedać za kilka biletów stufrankowych medal złoty, którym Ludwik XVIII-ty obdarzył ich wuja.
Los wynalazcy przędzalni płótna jest może jeszcze smutniejszy, niż twórcy przemysłu jedwabnego.

Filip de Girard urodzony w Lourmarin (Vaucluse), 1-go lutego 1775 roku, był jednym z tych ludzi wybranych,
JACQUARD.
Do wody go! do wody! — wrzeszczeli szaleńcy...
których rozległa, niewyczerpana inteligencya obejmuje wszelakie przedmioty.

Od dzieciństwa przyszły inżynier, równie jak wielki Newton, budował maszyny, przeważnie małe kółka poruszające się w strumieniu. W czternastym roku życia wymyślił ciekawy przyrząd, przeznaczony do użytkowania z ruchu fal morskich. Girard obdarzony był zadziwiającą zdolnością do wszelkich nauk i sztuk, oddawał się z niemniejszem jak w mechanice powodzeniem botanice, malarstwu, rzeźbiarstwu i poezyi.
Wypadki Rewolucyi wyrwały Filipa Girarda z ciszy domu rodzicielskiego. Chwyciwszy za broń przeciw rewolucyonistom południowym, zmuszony był opuścić rodzinną Francyę. Zniewolony żywić siebie i rodzinę jedynie swym przemysłem, malował obrazy w Mahon, na wyspie Minorce, następnie założył mydlarnię w Liworno. W tymże czasie Filip Girard, mając zaledwie ośmnaście lat, już dokonywa odkryć. Wymyślił on maszynę do rytowania na przedmiotach twardych, przyrząd do redukcyi posągów i kondensator elektryczny.
Wróciwszy do ogniska domowego po 9-tym termidorze, zakłada fabrykę produktów chemicznych w Marsylii, sądząc, że wreszcie znajdzie spoczynek; 13 vendemier zmusza go raz jeszcze kraj opuścić. Młody inżynier uchodzi do Nizzy, tu pozyskuje wskutek dwóch konkursów po sobie następujących katedrę chemii i historyi naturalnej, nowo utworzone, poczem wraca do Marsylii, gdzie wykłada kurs chemii, a następnie udaje się do Paryża.
Wystawa w 1806 roku uwidoczniła pomysły genialnego Filipa Gierarda. Wystawił tu nową lunetę achromatyczną, blachy pokostowane i malowane zapomocą nowej metody, a nie mniej słynne lampy hydrostatyczne ze stałym poziomem, które wówczas wywołały rzeczywisty przewrót w sztuce oświetlania. Zaopatrzone one były pierwszy raz w kulę matową, której użycie odtąd rozpowszechnione zostało.
W niedługim czasie potem, Filip Girard pozyskuje od Towarzystwa zachęty wielki medal złoty za maszynę parową, którą zbudował według oznaczonego programu.
W 1810 roku Napoleon, aby zadać ostatni cios przemysłowi bawełnianemu Anglików, którym zamknął wszystkie porty europejskie przez blokadę kontynentalną, wydał następny dekret, zamieszczony w Monitorze 12 maja:

»Zwracając szczególną uwagę na postęp rękodzieł naszego państwa, w którem płótno jest materyą niezbędną, zważywszy, iż jedyną przeszkodą, nie dozwalającą łączyć ceny umiarkowane z doskonałością wyrobów, stanowi to, że dotąd nie zdołano zastosować do przędzalni lnu maszyn, jakie posiadają już przędzalnie bawełny, postanowiliśmy i stanowimy:
Artykuł 1. Przyznana zostanie nagroda milion franków wynalazcy wszelakiej narodowości za najlepszą maszynę do przędzenia lnu.
Artykuł 2. W tym celu suma milion franków oddana jest do rozporządzenia naszego ministra spraw wewnętrznych.
Artykuł 3. Niniejszy nasz dekret przełożony będzie na wszystkie języki i przesłany naszym ambasadorom, ministrom i konsulom w krajach obcych do ogłoszenia.
Artykuł 4. Nasi ministrowie spraw wewnętrznych, skarbu i spraw zagranicznych mają polecone wykonanie niniejszego dekretu«.

W kilka dni po tem ogłoszeniu Filip Girard, liczący wówczas lat trzydzieści pięć, bawił u swego ojca w Lourmarin. W czasie śniadania rodziny, przyniesiono dziennik obejmujący tę świetną odezwę do wynalazców, nie wyłączającą żadnej narodowości.
Ojciec Girard przeglądając dziennik odezwał się do syna: »Filipie, to do ciebie należy«.
Po śniadaniu Filip przechadzał się zamyślony, postanowiwszy rozwiązać zadanie. Nigdy przedtem nie zajmował się czemkolwiek, mającem związek z przemysłem, o który chodziło. Zastanawiał się, czy nie wypadało mu przestudyować wszystko, co dotąd próbowane było w tym przedmiocie, lecz wkrótce przyszedł do przekonania, że nagroda milionowa dowodziła, iż pomyślny rezultat uważany jest prawie za niepodobny do osiągnięcia. Postanowił więc nie zajmować się próbami, dokonanemi przez innych, by tem dzielniejszą zachować niezależność umysłu.
Filip Girard umieścił w swoim pokoju len, nici, wodę, lupę, i rozpatrując len i nici, rzekł do siebie: »Z tego wszystko muszę zrobić«. Po zbadaniu pod lupą lnu i rozłożeniu go w wodzie, nazajutrz rzekł do ojca: »Mam milion«. Następnie wziął kilka źdźbeł lnu, rozpuścił je w wodzie w ten sposób, aby oddzieliły się od siebie włókna, wśliznął jedne w drugie i wytworzył nić niezmiernie cieniuchną, mówiąc: »Pozostaje mi wykonać to maszyną, co zrobiłem palcami, a wynalazek gotowy«.
Dla niego w rzeczy samej był już gotowy, zarodek odkrycia to własność jego myśli. Po upływie dwóch miesięcy Girard otrzymał pierwszy patent wynalazku.
»Wszelki system przędzenia lnu — powiada w wyczerpującym opisie — zasadza się na dwóch podstawach głównych: pierwsza z nich jest zasadą wszelkich operacyi przygotowawczych, jakim się len poddaje, poczynając od wyczesywania go, aż do właściwego przędzenia; polega on na seryi grzebieni, nadających źdźbłom lnu czesanego jednostajność, bez zmiany zachodzącego między niemi paralelizmu. Drugą podstawą, jedynie możebną w przędzalni mechanicznej lnu, nadającą jego nitkom cienkość nieporównaną, jest rozkład, dokonywany przez rozpuszczenie ich w ługu alkalicznym lub poprostu w wodzie zimnej albo gorącej; to przekształca, można powiedzieć, len w nową materyą, dozwala snuć ją, jak bawełnę między walcami, do siebie zbliżonymi, i wyrabiać w ten sposób nici nierównie cieńsze od dotąd otrzymywanych zapomocą dawnej metody angielskiej. Dwie te podstawy główne, dotąd całkiem nieznane, wyłuszczone są pierwszy raz w moim patencie na wynalazek z daty 10 lipca 1810 roku«.
Maszyny Filipa Girarda wkrótce zostały urządzone w dwóch przędzalniach paryskich. Od tego czasu ubiegło lat siedmdziesiąt — pomimo to pierwotny wynalazek Girarda utrzymał się do dnia dzisiejszego, gdyż przedstawia warunki niezbędne istnienia mechanicznej przędzalni lnianej.
W niedługim potem czasie zaszedł fakt ohydny. Rząd zdumiony, że jeden człowiek zdołał tak szybko rozwiązać zagadnienie, za które tyle obiecywał, wystąpił z programem rozdzielającym milion nagrody cesarskiej i wymagającym obok innych nadzwyczajnych warunków, aby nić miała 400.000 metrów długości w jednym kilogramie wagi, i aby ten cud dawał oszczędność ośmiu dziesiątych w porównaniu z ceną wyrobu ręcznego.
Filip Girard protestował, lecz w tymże czasie cesarstwo upadło, a gdy zbliżała się chwila, w której należało udzielić nagrodę, »wszystko się znalazło prócz miliona«, powiada dowcipnie Thiers, mówiąc o naszym nieszczęśliwym bohaterze.
Pomimo tak oburzającej niesprawiedliwości, Filip Girard nie zaprzestał poświęcać swego geniuszu dla dobra Francyi.
Gdy cudzoziemcy zamierzali w 1813 roku kraj opanować, wynalazł broń parową, z którą odbyte próby w obecności jenerała Gourgaud i wielu oficerów artyleryi powiodły się doskonale. Pomiędzy tymi zabójczymi pociskami a dzisiejszemi kartaczownicami, które nie są nowością, zachodzi uderzające podobieństwo. Maszyna Filipa Girarda dawała 180 strzałów na minutę; z odległości dziesięciu kroków przebijała kirys, a o sto kroków deskę cztery centymetry (1.6 cal. pol.) grubości mającą. Na podstawie przychylnego raportu komisyi, polecono zbudować wiele takich maszyn, na które potrzebny fundusz był niezwłocznie asygnowany. »Lecz jakkolwiek szybki był wynalazek i jego wykonanie — powiada Ampère — wypadki były jeszcze szybsze«.
Dla rozwinięcia wynalazku przędzy mechanicznej lnu i odbycia niezliczonych prób Girard poświęcił cały swój majątek, a nawet naruszył fortunę braci, którzy z dumą połączyli się z nim w tej sprawie.
Czy uwierzycie temu, że człowiek tak użyteczny, ten słynny uczony, będący zaszczytem Francyi, został aresztowany w swych zakładach za długi, które zmuszony był zaciągnąć w interesie swego odkrycia. Uwięziono go w zamku Św. Pelagii. Wynalazca, zniechęcony tylu nieprawościami, przyjął propozycyę Austryi założenia w Wiedniu przędzalni mechanicznych. Wyjechał z rozdartem sercem, zabierając z sobą jedną połowę maszyn, drugą zaś pozostawiając braciom na usługi niewdzięcznej ojczyzny. Rząd odmówił mu udzielenia pożyczki, i zmuszony został patrzeć na ruinę swych zakładów. Nieszczęśliwy Girard nie widział w Austryi przyszłości dla nadziei, jakie mógł powziąć z czynionych mu obietnic. Niemniej z cudowną działalnością pracował nad udoskonaleniem swego wynalazku, który uzupełnił maszyną do czesania lnu, ulepszoną według jego pomysłu.
Żegluga parowa, dziś zaprowadzona na Dunaju, jemu zawdzięcza swe istnienie. Girard zbudował statek parowy, kursujący od Pesztu do Wiednia; w maszynie pierwszy raz zastosował przyrząd, złożony z trzech rur wązkich, aby eksplozyę uczynić nieszkodliwą.
Wkrótce potem Girard powołany został do Warszawy dla założenia w Polsce wielkiej przędzalni. W tymże czasie wynalazca dowiedział się, że wierzyciele sprzedawać mieli we Francyi wszystkie majątki jego rodziny, które obciążył długami hypotecznymi w tej myśli, że pokryje je milion, zapewniony dekretem z 1810 roku. Starał się też ocalić od ruiny dom ojcowski.
Girard stał się wielce popularny w Polsce; przyjął urząd naczelnego inżyniera górnictwa, pozostając obywatelem francuskim. Założył wielką przędzalnię lnu i nadał jej, równie jak osadzie przemysłowej, swe nazwisko (Żyrardów). Obok tego wsławił się tu wielu użytecznymi wynalazkami, jako to: przyrządem do wytłaczania i odparowywania soku burakowego, kołem hydraulicznem do użytkowania z wielkich spadków wody, udoskonaleniem metalurgii cynku, urządzeniem na fasadzie Banku polskiego w Warszawie ciepłomierza i meteorografu w obserwatoryum astronomicznem tegoż miasta, przyrządem do wyrabiania łoża strzelb, maszyną do nadawania ruchu obrotowego ciałom kulistym, funkcyonującą ze ścisłością matematyczną, systemem ogrzewania powietrza w wysokich piecach, wielkiemi maszynami parowemi bez wahadła, wielu przyrządami hydraulicznymi i astronomicznymi, maszynami do rozkręcania i przędzenia pakuł lnianych, dynamometrem kontrolującym, wreszcie maszynami do wyrobu cegły, do młócenia zboża i wyciągania drutu żelaznego.
W 1844 roku Filip Girard, zawsze ubogi, wrócił do Francyi.
Na cztery lata przedtem wydał broszurę, upominając się w niej o swe prawa, pod tytułem: Mémoire au roi, aux ministres et aux Chambres sur la priorité due à la France dans l’invention des machines à filer le lin.
»Upominam się — powiada w niej — dla kraju mego i siebie o prawo przyznania mi wynalazku, który cała Europa, z wyjątkiem Francyi, zawdzięcza mnie i Francyi«.
W 1842 roku Towarzystwo zachęty postanowiło wreszcie złożyć hołd prawdzie; w 1844 roku na wystawie przemysłowej w Paryża podziwiano maszynę do czesania lnu, wynalezioną przez Girarda.
Nieszczęśliwy wynalazca był wówczas już starcem, liczył lat 69 i utrzymywał się z małej pensyi emerytalnej i z jałmużny. W następnym roku umarł, nie otrzymawszy nawet krzyża legii honorowej.
W 1849 roku, to jest w lat cztery po śmierci Girarda, prawa jego były uroczyście uznane. W 1853 roku nagroda narodowa wskutek głosowania przez Ciało prawodawcze udzielona została sukcesorom wielkiego wynalazcy. Gorzkie urągowisko! Józef de Girard, starszy brat Filipa, miał wtedy lat 92 i umarł w roku następnym, poprzedzony do grobu przez brata Fryderyka[5].
Na liście wynalazców, którzy przyłożyli się do udoskonalenia maszyn posługujących do przędzenia, gremplowania i tkania bawełny, winniśmy zamieścić Jozuego Heilmanna, urodzonego w Mulhouse w 1796 roku. Wbrew zwykłym losom wynalazców posiadał on majątek, odziedziczony po rodzicach, zwiększony posagiem żony, wynoszący około 500.000 franków, lecz szatan kusiciel opętał go, wiodąc do wynalazków. Heilmann, żyjący w ognisku fabryk alzackich, dowiedział się, że pierwszorzędni przemysłowcy miejscowi ofiarowali nagrodę 5.000 franków temu, kto wynajdzie nową maszynę do czesania bawełny. Maszyna, dotąd używana do gremplowania bawełny, nie odpowiadała potrzebie, gdyż na materyale ponoszono znaczny ubytek. Heilmann postanowił ubiegać się o konkurs; nie był zresztą już nowicyuszem, zarządzał bowiem pracownią konstrukcyi maszyn, wynalazł maszynę do haftowania, w której jednocześnie funkcyonowało dwadzieścia igieł, maszynę do wymierzania i składania materyi, i wreszcie inną do zwijania pasm przędzy. Warsztat jego do tkania dwóch sztuk aksamitu naraz zajął żywo przemysłowców.
Nowe jednak zagadnienie, jakie Heilmann postanowił rozwiązać, było nierównie trudniejsze; poświęcił lat kilka studyom nad tym przedmiotem, pracował tem pilniej, im cel był odleglejszy. Musiał odbywać doświadczenia kosztowne, budować przyrządy próbne i poprawiać je nieustannie. Heilmann naraził się na tak wielkie wydatki, że cały jego majątek, nie wyłączając posagu żony, pochłonęły koszta, wyłożone przezeń na poszukiwania. Przywiedziony wkrótce do nędzy, naciskany rozpaczliwą potrzebą, musiał pożyczać na życie od przyjaciół.
W tym to czasie straciwszy żonę, postanowił opuścić ojczyznę i poszukiwać w Anglii zajęcia, któreby mu pozwoliło wyżywić dwie córki. Heilmann udał się do Manchester; myśl wynalezienia maszyny do czesania nie opuszczała go na chwilę. Zbudował jej model dla jednego fabrykanta angielskiego, lecz i tym razem doznał zawodu. Powrócił więc do Francyi odwiedzić rodzinę, rozmyślając wszędzie, gdziekolwiek był, nad rozwiązaniem zadania zaprzątającego ciągle jego głowę. Jednego dnia siedząc przy kominku i myśląc o smutnem przeznaczeniu wynalazców, prawie bezwiednie zwrócił oczy na córki, które czesały się; przypatrując się ich czynności coraz baczniej, zdziwił się wielce, jak ich ręka lekka, bez najmniejszej trudności przesuwała grzebień w długich włosach. »Gdybym mógł — rzekł do siebie — rozczesywać w ten sposób maszyną włos długi i oddzielać go od krótkiego, zapomocą grzebienia, działającego w odwrotnym kierunku, mogłoby to wistocie wyprowadzić mnie z kłopotów«.
Jozue Heilmann zabrał się do pracy. Po siedmioletnich przeszło usiłowaniach, wynalazł wreszcie mechanizm, pozornie prosty, lecz w rzeczywistości wielce zawikłany, maszyny do czesania. Poświęcił jednak jeszcze lat kilka pracy nad wydoskonaleniem stanowczem tego wynalazku, który też nic nie pozostawiał do życzenia. Potrzeba widzieć funkcyonującą tę cudowną maszynę, chcąc ocenić jej wartość i dopatrzeć podobieństwa, zachodzącego między jej mechanizmem a działaniem grzebienia. Według wyrażenia jednego znakomitego inżyniera angielskiego, maszyna Heilmanna działa »z taką zręcznością, jak palce ręki ludzkiej«.
Rozczesywa ona z obu końców kosmyki bawełny, układa włókna równolegle od siebie jak najdokładniej, nici długie oddziela od krótkich i łączy jedne i drugie w wiązki odrębne.
Właściciele przędzalni w Manchester ocenili odrazu wartość i korzyści, wynikające z nowej maszyny; jeden z nich wprowadził ją u siebie, sześciu innych fabrykantów złożyli się i kupili przywilej na użytkowanie z niej za 750.000 franków. Właściciele przędzalni wełny ofiarowali wynalazcy podobną sumę, dla zastosowania maszyny w ich warsztatach, a fabrykanci z Leeds zapłacili 500.000 franków za prawo użytkowania z niej w czesaniu lnu. Jozue Heilmann naraz został bogaczem, lecz nie skorzystał z tej fortuny, gdyż umarł w chwili, gdy to świetne powodzenie uwieńczyło jego pracę. Syn, podzielający ojcowską nędzę i przekonania, wkrótce za nim zstąpił do grobu.

Wśród odkryć przemysłowych napotykamy i takie, które,
JOSUE HEILMANN.
Gdybym mógł rozczesywać w ten sposób maszyną włos długi...
pomimo że przedstawiają się skromnie, są niesłychanej doniosłości, ze względu na rezultaty, z nich wynikające.

Do takich należy maszyna do szycia. Historya jej pochodzenia skłania nas opowiedzieć nieszczęścia cichego, lecz odważnego rękodzielnika, który jest rzeczywistym wynalazcą, tego szacownego przyrządu.
Bartłomiej Thimonnier, syn farbiarza z Lyonu, urodził się w Arbresle (Rodan) w 1793 roku. Nauki elementarne pobierał w seminaryum Ś-go Jana; potem został krawcem w Amplepuis (Rodan), gdzie jego rodzina osiedliła się od 1795 roku.
W młodych jego latach, w górach lyońskich fabryki Tarare wykonywały mnóstwo haftów, robotą szydełkową. Rozpatrując się w tych wyrobach, Thimonnier powziął myśl szycia mechanicznego; wymyślił więc maszynę wielce prostą zastępującą rękę hafciarki, i mechanizm ten zastosował do szycia odzieży.
W 1825 r. Thimonnier osiada w Saint-Etienne (Loire).
Jako krawiec, nie posiada najelementarniejszych zasad mechaniki. Przez lat cztery, z trudnością zarabiając na chleb dla rodziny, cały czas spędza w odosobnionem mieszkaniu, zajęty pilnie pracą nie znaną nikomu. Zaniedbuje swój warsztat krawiecki, rujnuje się, traci kredyt, i poczytywany jest za waryata. Wszystko to jednak niewiele go obchodzi.
W 1829 roku wynajduje nowy przyrząd, maszynę do szycia. W 1830 roku pozyskuje patent na ten wynalazek.
W tym czasie Beaunier, inspektor górniczy Loary, będąc w Saint-Etienne, znajduje sposobność widzieć funkcyonujący ów przyrząd. Biegły inżynier ocenia ważność odkrycia i zabiera z sobą do Paryża Thimonniera. W 1831 roku dom Germain Petit et Comp., w którym Thimonnier był dyrektorem, założył przy ulicy Sevres pracownię z 80 maszynami do szycia, dla ubiorów wojskowych.
W owej epoce robotnicy, nie uznając maszyn za użyteczne przyrządy, upatrywali w nich tylko niebezpieczne współzawodnice i często, wzburzeni, je niszczyli. Maszyna Thimonniera uległa temu co i inne losowi. Rozjątrzeni robotnicy wdarli się do jego pracowni, połamali wszystkie przyrządy i zmusili wynalazcę do ratowania się ucieczką. Rozruch ukrócono, winnych ukarano. W kilka miesięcy potem, śmierć Beaunier’a spowodowała rozwiązanie Towarzystwa.
Thimonnier wrócił do Amplepuis w 1832 roku.
Nie zniechęcony niczem, przyjeżdża znowu do Paryża w 1832 roku, pracuje tu jako krawiec, posługując się maszyną do szycia, którą stara się ulepszyć. Po dwóch latach wyczerpane fundusze zniewalają go wracać do kraju.
Tym razem odbywał drogę pieszo z maszyną na plecach, której działanie okazywał w drodze; był zmuszony dla zarobienia kilku groszy na chleb, popisywać się ze swym wynalazkiem, jak sabaudczyk małpą lub świeszczem alpejskim.
Za powrotem do Amplepuis, Thimonnier buduje maszyny i kilka z nich sprzedaje w okolicach. Wszelako sama nazwa przyrządu szwalnia mechaniczna odstręczała od kupna; w końcu nikt nie chciał maszyny nabywać.
W 1845 roku, jako tego dowodzi patent na wynalazek, maszyna wykonywała 200 ściegów w minucie. Wówczas właśnie wynalazca zawiązał spółkę z A. Magnin’em z Villefranche (Rodan). W temże mieście założono fabrykę, wyrabiającą maszyny do szycia, po cenie 50 franków za sztukę.
Piątego sierpnia 1848 roku, Thimonnier wspólnie z Magnin’em otrzymuje nowy patent na ulepszony przyrząd, zatytułowany przezeń haftoszwalnią; wyrabiają się na nim sznury, haftują i szyją wszelkiego rodzaju tkaniny, od muszlinu do sukna i skóry, a to z szybkością 300 ściegów w minucie. Wreszcie zapomocą igiełki obrotowej, wynalazca zdołał wykonywać hafty w przerozmaitych rysunkach i zagięciach, nie zmieniając położenia tkaniny.
Dziewiątego lutego 1848 r. spółka otrzymała już patent angielski za maszyny, wyrabiane odtąd z wielką dokładnością z metalu, lecz rewolucya z 1848 roku raz jeszcze powstrzymała projekt rozwinięcia zakładu na szerszą skalę. Thimonnier musiał udać się do Anglii, gdzie patent jego został odstąpiony towarzystwu spółkowemu w Manchester; wreszcie po kilkomiesięcznym tu jego pobycie wrócił do Francyi.
Maszyna Thimonnier’a, wysłana na wystawę powszechną do Londynu w 1851 roku, wskutek niepojętego fatalizmu, pozostała w rękach korespondenta i przybyła na wystawę dopiero wtedy, gdy już sędziowie ukończyli swoje czynności. Miejsce, jakie jej wyznaczono, zajęły przyrządy amerykańskie, a mianowicie maszyny dwunitkowe z czółenkiem Eliasza How’ego.
Od 1832 do 1856 roku Thimonnier zajmował się ulepszeniami maszyn tego ostatniego rodzaju, lecz nie pozyskał powodzenia, inni skorzystali z jego usiłowań. Trzydziestoletnie walki z pracą i nędzą wyczerpały jego energię.
Umarł ubogi w Amplepuis (Rodan), piątego sierpnia 1857 roku, licząc 64 lat życia.
Przed nim wszelkie próby szycia mechanicznego polegały na układzie wielu igieł, z których każda nawleczona była nitką; system ten, jak niepraktyczny, zarzucony został.
Pierwotna maszyna Thimonnier’a, wyrobiona z drzewa, odbierała ruch zapomocą sznura przenośnego. Za każdą oscylacyą wykonywała jeden ścieg, nie mogła zatem mierzyć się z dzisiejszemi przyrządami, dającemi 800 do 1.000 ściegów na minutę... Nie zmniejsza to jednak jej zasługi, gdyż bądź co bądź była pierwowzorem, cudownych przyrządów tegocześnych, których zastosowania widzimy obecnie w krawiectwie, szewstwie, kapelusznictwie, rymarstwie i t. p.
Liczne rękodzielnie we Francyi i Ameryce wyrabiają dziś tysiące maszyn do szycia i wysyłają je do wszystkich części kuli ziemskiej. Można na pewno wróżyć, że przyjdzie czas, w którym cena tych przyrządów obniży się w tym stopniu, że równie jak zegary, staną się sprzętem domowym, niezbędnym w każdym domu. Można prawie obliczyć czas, w którym powolna, ciężka, denerwująca praca szycia ręcznego będzie jedynie użytkowana w reperacyach odzieży.
Maszyna przyjmie na swe barki te długie godziny pracy, w których robotnik traci wzrok, zdrowie i istnienie, a dobroczynny ten rezultat, nie zapominajmy o tem, zawdzięcza się nieszczęśliwemu Thimonnier’owi.
Jeżeli każdy wynalazek okupiony zostaje ceną nieszczęść i życia, zapełnionego nużącą pracą, to wykonanie wielkich robót publicznych również wymaga ofiar. Dowodem tego dzieje tunelu góry św. Gotarda.
Ludwik Favre, przedsiębiorca tej roboty kolosalnej, umarł nagle wskutek ataku anewryzmu, jaki wywiązał się z warunków życia, zapełnionego trudami i niezliczonymi zawodami. Był to człowiek w swym fachu genialny; sobie samemu zawdzięczał pozyskane stanowisko.
Favre, syn cieśli z Chene, małego miasteczka w kantonie genewskim, w siedmnastym roku życia opuścił kraj i z torbą na plecach, z kilku talarami w kieszeni, jako prosty robotnik, podróżował po Francyi. Przybywszy do Lyonu, rozwiązał w sposób niezmiernie prosty zadanie, które inżynierowie mogli wykonać jedynie zapomocą ogromnych nakładów.
Powodzenie, pozyskane w dokonaniu zamiaru, było dlań początkiem świetnego zawodu. W rzeczy samej od tej chwili powierzano mu najważniejsze roboty, odnoszące się do konstrukcyi dróg żelaznych. Nie posiadając odpowiednich nauk, gdyż zaledwie mógł skończyć szkołę elementarną, uczuwał brak wiadomości naukowych, lecz zastępywał je prawdziwie praktycznym rzutem oka, cudownym talentem organizacyjnym i niezłomną energią, pokonywającą wszystko, gdy chodziło o dopięcie celu.
Favre, po upływie kilku lat zebrawszy wielki majątek, kupił piękną posiadłość w blizkości Genewy, z zamiarem stałego tu osiedlenia się.
Zamiłowany jednak namiętnie w swym fachu, nie mógł żyć bezczynnie, podjął się więc, na nieszczęście dla swego spokoju, przebicia olbrzymiego tunelu w górze św. Gotarda.
Jak tylko Favre zabrał się do tego dzieła, każdą godzinę życia jego zapełniały troski i niepokoje, wynikające nie z wielkości przedsięwzięcia, ani z trudności uorganizowania robót, lecz ze złych chęci i zazdrości administratorów Towarzystwa, których usilnem było pragnieniem, aby Favre zbankrutował, zrujnował się i nie dopiął celu.
Dzięki niezłomnej woli zdołał on wszakże pokonać wszystkie te przeszkody i upewnić się, że tunel będzie skończony w czasie, ściśle określonym, to jest w 1872 roku.
Siedm lat nieustannych walk i obaw wywarło fatalny wpływ na Favre’a organizm; włosy jego zbielały, postać zgarbiła się, chód stał się ciężkim, lecz nic nie mogło go zniechęcić, przełamać.
Wskutek nowego układu z Towarzystwem, Favre miał się zająć przebiciem góry Simplon, niezwłocznie po ukończeniu św. Gotarda. Spodziewał się w tem przedsięwzięciu odzyskać pieniądze, stracone w poprzedniem. Favre wtajemniczał swych przyjaciół we wszystkie swe projekty, pożegnał ich pełen zaufania w swą gwiazdę i powrócił do Goeschenen; lecz wyczerpany pracą, umarł niespodziewanie na polu, będącem areną jego sławy.
Towarzyszył on pewnemu inżynierowi francuskiemu do wnętrza tunelu, nagle padł bez życia, jakby piorunem rażony, w miejscu odległem o 2.800 metrów od wyjścia.
Favre żyć przestał w 1879 roku w miesiącu czerwcu.
Takiemi poświęceniami okupują się dzieła, stanowiące chlubę naszych czasów.









  1. 9, 862.500 centnarów polskich w przybliżeniu.
  2. Dziewiąty miesiąc roku według kalendarza republikańskiego francuskiego.
  3. Jedenasty miesiąc.
  4. Utrzymywano, że Mikołaj Leblanc odebrał sobie życie, nie posiadamy jednak żadnego dokumentu, któryby tę wieść uzasadniał.
  5. Z wyznaczonej mu renty korzystały tylko synowice Filipa Girarda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.