Mała parafia (tłum. anonimowy)/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Niemożebność pojednania.

Niewymownie słodkim był dla Lidii pierwszy wieczór spędzony w Uzelles, w towarzystwie męża i matki, którą teraz serdecznie kochała. Gdy roztworzywszy fortepian, zaczęła grać ulubione utwory mistrzów, wszyscy troje doznali głębokiego i jednakowego wzruszenia. Ileż razy Ryszard, słysząc grywane przez nią melodye, słysząc pomimo jej nieobecności, akompaniował im swoim basowym głosem, rozdzierając sobie serce stęsknione za ukochaną! W obecnej chwili melodya płynąca z pod palców Lidii, jednoczyła ich dusze w uścisk pełen tkliwości i wzajemnego przebaczenia.
Na dworze dął wicher a suchy śnieg grzechotał po szybach. Nigdy jeszcze Lidia nie doznała tak żywo jak dzisiaj, powabu domowego ogniska. Zdawało się jej, iż teraz dopiero zbudziła się ze snu męczącego, by rozpocząć życie proste, szczęśliwe, przy boku kochającego i kochanego przez nią człowieka. Jakże bezpieczną czuje się ona pod strażą tego wiernego i dobrego towarzysza! Nagle śpiewy i śmiechy ozwały się na dole. Ryszard zapytał:
— Co to znaczy?...
— Nic... to maski... zapomniałeś, że dziś tłusty wtorek?... — uspakajała go matka.
Lecz jedna i ta sama myśl pojawiła się w głowach ich trojga, skutkiem czego nie śmieli przez chwilę ani przemówić, ani spojrzeć na siebie. Rok temu, w tłusty wtorek i o tejże co teraz godzinie, zadzwoniono gwałtownie do bramy i zajechało kilka powozów, napełnionych przebranemi strojnie osobami, które, nie pytając się, wpadły do spokojnego salonu pani Fenigan, tańcząc i śpiewając. Nieprędko dowiedziano się, kim byli ci weseli młodzi goście, bo coś dopiero w godzinę po przybyciu Karlexis zdjął maskę i przedstawił resztę zwiezionego przez siebie towarzystwa.
Po cóż doleciało ich teraz karnawałowe echo z gościńca, budząc niepotrzebnie drażliwe wspomnienia. Naraz zrobiło się jakby ciemniej i chłodniej w tym salonie, pełnym przed chwilą ciepła i tkliwości uczuć.
— Chodźmy, Lidio — rzekł Ryszard, wstając z fotelu — trzeba, żeby mama mogła się położyć.
Pani Fenigan chciała zadzwonić, by ktoś ze służby odprowadził ich ze światłem do pawilonu — Po co?... Niech mama będzie o nas spokojna... Wszak Lidia dobrze zna drogę w ogrodzie.
Tak, znała ją dobrze. Ale pocóż on to powiedział? Czyż chciał jej przypomnieć dni, w których szła tamtędy z kochankiem?... Więc od zniewagi rozpoczyna się chwila pójścia razem do siebie?... Zadrżała biedna Lidia; wstała pełna trwogi i pożegnała się z panią Fenigan, życząc jej dobranoc.
„Spróbujmy, jak nam będzie gdy zostaniemy sami“, mówił jej Ryszard, wioząc ją dziś do Uzelles. „Jeżeli nie zdołamy się pojednać, to jutro wyjadę w podróż na kilka miesięcy“.
Całe popołudnie chodzili razem po parku i po sadzie, było im dobrze z sobą, każde z nich strzegło się, by jakiem nieopatrznem słowem nie zbudzić przykrych wspomnień. Lidya czuła się niesłychanie ujętą delikatnością i dobrocią Ryszarda. Zaczynała nabierać wiary, iż wszystko da się naprawić i że wspólne życie szczęśliwie popłynąć może. Wiara ta wzmagała się w niej w miarę jak zbliżała się godzina ich samotności i powrotu do dawnego małżeńskiego ich pokoju.
Lidia czuła się piękną i wiedziała jak szczerze pragnie odzyskać Ryszarda, mówiła więc sama do siebie: „Niechaj zapragnie mojej pieszczoty — a pozyskam go na zawsze“. Lecz teraz, gdy przeklęte odgłosy karnawału zmroziły ich wywołanemi wspomnieniami, Lidia czuła się znów trwożną, zupełnie niepewną, jakieś przeczucie szeptało jej, iż szczęście było tuż blizko, lecz oddaliło się. Byle tylko nie nazawsze!...
Idąc do pawilonu, tuliła się do Ryszarda, lękając się własnych myśli, lecz spędzała swój niepokój na ciemność nocy, ślizgość ulicy, na psy spuszczone z łańcucha a każdy z tych powodów służył jej za przyczynę nowego przytulenia się bliżej, coraz bliżej serca swego męża.
— Dawniej nie byłaś taka lękliwa — rzekł do niej, nie zważając i nie odpowiadając na jej przymilania się do niego.
— Może byłam mniej nerwowa. — A ciszej dodała: — Jestem nerwowa, bo wiele cierpiałam.
Chciała temi słowy wywołać współczucie, litość w sercu Ryszarda. Lecz on pozostał obojętny.
Weszli najpierw do pracowni, gdzie czekał na nich ogień zapalony w kominku, oraz lampa, której żółty płomień wskazywał drogę prowadzącą z pałacu do pawilonu. W pokojach na górze, też palił się ogień. Lidia byłaby wołała iść zaraz do dawnego ich pokoju, lecz Ryszard chciał ją mieć przy sobie, patrzeć na nią i cieszyć się rzeczywistym jej widokiem, właśnie tutaj, w pracowni, gdzie tyle się natęsknił, gdzie tyle przecierpiał w czasie jej nieobecności.
— Tutaj byłem najnieszczęśliwszy... Siadałem w tym fotelu i patrząc na gościniec, na zakręt rzeki, myślałem o tobie... Ach, jakie straszne były to godziny!
Lidia osunęła z siebie futro całe pokryte szronem i stanąwszy przed nim, położyła mu ręce na obu ramionach.
— Dokuczyłam ci... domyślam się a nawet wiem o tem... lecz poczekaj, zobaczysz, że o tem zapomnisz, bo całych sił dołożę, by ci wynagrodzić twoją krzywdę... Patrz, czytaj w moich oczach i zaczerpnij w nich nadzieję. Wiem, że wiele ci jestem winna, lecz postaram się wypłacić ci moje długi.
Zbliżyła się jeszcze ku niemu i nadstawiając czoło, rzekła:
— Chodź, pójdziemy na górę, do naszego pokoju...
Lecz on odsunął ją zlekka i bez gniewu, ale rzekł stanowczo:
— Idź sama. Ja zostanę tutaj.
— Naprawdę?... Chcesz, abym sama tam poszła?...
I mówiąc to pobladła i jakby wpół omdlała. Ryszard zaczął wyrzucać sobie swoje okrucieństwo i rzekł, uniewinniając się:
— Cóż zrobić?... jest to silniejsze nad wszelkie rezonowanie. Nie mogę. Lękałbym się, abym cię ostatecznie nie znękał swojem dziwactwem... czuję, iż byłabyś niezmiernie nieszczęśliwą... Wolę zostać...
Podała mu rękę na dobranoc, poddając się jego woli.
— Zrobię jak zechcesz. Dobranoc, Ryszardzie!
Weszła na schody, zawołała Rózi i przez jakiś czas słychać było kobiece głosy dolatujące do pracowni. Potem Rózia zeszła i za pozwoleniem swojej pani, poszła do ogrodników, by spędzić wraz z resztą służby pałacowej, ostatnią noc karnawału.
Ryszard wiedział, że Lidia pozostała sama. Pragnął biedz ku niej a zarazem jakaś siła nieprzeparta przykuwała go w pracowni. Wreszcie zmęczony wewnętrzną walką, rzucił się na kanapę, zamierzając przeleżeć tutaj aż do rana, jak często czynił w czasie nieobecności ukochanej i upragnionej swej żony. Lecz teraz była ona zbyt blizko. Jakże mógł zasnąć, podniecony jej obecnością, zaniepokojony o przyszłość jej i swojego życia?... Dlaczegóż ich wole nie zgadzały się z sobą?... Zaczął lżyć siebie, nazywając się głupcem, szaleńcem. Brzmiały mu w uszach słowa starego Merivet: „Pamiętaj, że jeden uścisk zatrzeć może wszystkie twoje żale“. Dwukrotnie wstał z kanapy, mówiąc: „idę!“, lecz zatrzymywał się, pozostawał na miejscu, zalewając się łzami rozpaczy.
Wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać, wbiegł do sypialni.
Lidia leżała w ich wielkiem i nizkiem łóżku a lampa przysłonięta w górze, oświetlała tylko jej obnażone ramiona i szyję, wysuwające się zalotnie z wytwornego nocnego ubrania. Ujrzawszy go, oczy Lidii przybrały wyraz tryumfu, lecz przymknęła je natychmiast z niewieścią przebiegłością, niechcąc, by ją zdradzały.
— Jakto, ty jeszcze nie śpisz? — rzekła z przymileniem i jakby na wpół śpiąca.
Zbliżył się ku niej i nie chcąc okazać namiętnej żądzy, która wzmogła się w nim na widok tego pięknego ciała, pragnącego jego uścisku, rzekł powoli:
— Nie boisz się zaziębić?...
Mówił z cicha, w ustach spalonych żądzą czuł jakąś przykrą suchość a po chwili dodał z pogardliwą podejrzliwością:
— Dawniej nosiłaś inne nocne ubranie. Miałaś koszule szczelnie zapięte pod samą szyję... pamiętam, jak się na nie zawsze złościłem...
— Tak, zakonnice zaleciły mi i same uszyły owe nocne koszule, o których mówisz... Ale chciałam ci dziś przypomnieć ową noc spędzoną razem w hotelu, w Paryżu... wówczas nie miałam na sobie koszuli z ochronki...
Zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła do ucha:
— Czyż ty nie widzisz, że czekałam na ciebie?...
Zamknął oczy, by łatwiej oprzeć się pokusie i rzekł jakby przez sen — Ach tak, w hotelu, w Paryżu! Cóż to za rozkoszna była pieszczota!... Ale teraz nie przyjdzie już dla nas taka błogość jak wtedy... Już ty nie możesz dać mi upojenia...
— Dlaczego?...
— Bo to ciało twoje... te ręce... te ramiona... ty cała, wszak należałaś do innego, odebrałaś mi wszystko, co było moje...
Przy tych słowach wstrząsnął się cały i chciał się wyrwać z jej ramion, lecz litość opłynęła mu serce, słysząc boleść jej głosu, gdy rzekła:
— Więc uważasz, iż niedostatecznie zostałam ukarana?... Iż nie spełniłam należnej pokuty?... Patrz...
I odsłoniwszy koszulę, ukazała mu poniżej kształtnej, drobnej swej piersi, dwie czy trzy szramy, które otoczone były rąbkiem drobnych lecz głębokich zmarszczek.
— Czy widzisz, jakie głębokie znaki pozostały mi po kulach?... Zaszły daleko... krajali mi ciało, żeby je wydostać... i pomimo chloroformu, straszliwie wtedy cierpiałam...
— Moja najdroższa! Moje ty biedactwo — zawołał Ryszard, zdjęty litością. Pochylił się nad śladami kul i ustami dotknął pokazane sobie blizny. Lecz raptownie rzucił się w tył na myśl, iż chciała sobie ona zadać śmierć, lecz nie z jego powodu. Cierpiała nie przez niego, ale skutkiem opuszczenia ze strony kochanka!
— Chciałaś się zabić, rozpaczając, iż on przestał cię kochać!
— Mylisz się, Ryszardzie. Gdy postanowiłam zabić się, nienawidziłam go i pogardzałam nim z całej duszy. Zapytaj się swojej matki. Ona była przy mnie w czasie całej mojej choroby. Powie ci ona, że leżąc nieprzytomna i bredząc w malignie, tylko ciebie wspominałam, tylko ciebie wzywałam, przy tobie szukając ratunku! W czasie nieprzytomności nie kłamie się! Wypowiada się obrazy, któremi mózg jest opanowany. Matka ci powie, że jedynie ciebie pragnęłam... chciałam pozyskać twoje przebaczenie... żałowałam życia zmarnowanego, bo przy tobie, z tobą byłam szczęśliwą i rozpaczałam, że to nigdy nie wróci... bo utraciłam prawo do twego serca... do twoich pieszczot...
— Zdaje mi się, że mówisz szczerze, bo masz dobre serce... Chcesz mnie pocieszyć.. dać mi trochę szczęścia, nagrodzić mnie za krzywdy wyrządzone. Może nawet pragniesz mnie pokochać... lecz gdyby tamten zechciał, gdyby chociaż tylko mrugnął na ciebie... rzuciłabyś wszystko, byle rzucić mu się w objęcia... nie mogłabyś się powstrzymać, by nie okazać mu radości z jego powrotu!
— Milcz, Ryszardzie... zlituj się milcz, nie mów takich okropności...
Lecz nie słuchał jej, unosił się coraz gwałtowniej.
— Dlaczego mam milczeć?... rzeczy, które mówię, są przecie tylko prawdą. Ja, cóż jestem?... Człowiek nieśmiały... nie wiedzący... nie umiejący... On posiada całą sztukę kochania a przytem taki jest piękny!... On ciebie nauczył wszystkiego?... Powiedz... no powiedz... może zaprzeczysz?...
— Ryszardzie, błagam cię, przestań...
Chciała zamknąć mu usta pocałunkami, ręce zarzuciła mu na szyję i tuliła się do niego jakby chcąc go przejednać, uspokoić; lecz w tem zabrzmiał odgłos myśliwskiego rogu a Ryszard, posłyszawszy go, pobladł i wyrwał się gwałtownie z objęć swej żony.
Za dawnych czasów, gdy Karlexis bywał częstym gościem w Uzelles, porozumiewał się z Ryszardem za pomocą grania na myśliwskiej trąbce; z tarasu w Grosbourg oznajmiał w ten sposób, że wybiera się do Uzelles a Ryszard odpowiadał mu w tenże sposób na znak, iż go oczekuje. Dźwięki trąbki rozlegały się wtedy wesoło, płynąc po rzece i łącząc dwa domy wówczas życzliwe a dziś tak nieodwołalnie na zawsze sobie wrogie.
— Lidio... czy słyszysz?...
Prawie bezwiednym ruchem chwycił ją za ramiona i miażdżył z nieprzytomnością szaleńca.
— Ryszardzie, uspokój się... to ogrodnicy bawią się... dziś tłusty wtorek...
— Nie, nie, to dolata z Grosbourg... on wie, żeś ty wróciła i przypomina ci się... Czy słyszysz?... On ciebie woła...
Trąbka wciąż grała a donośna jej muzyka, rozlegając się wśród nocnej ciszy, podniecała wzburzenie Ryszarda.
— Czy słyszysz, jak się ciebie domaga?... Jak ciebie pragnie?... On ci zabrania, byś tę noc spędziła przy boku swojego męża... on chce, byś pamiętała o nim... o jego pieszczotach... jego uniesieniach w twoich objęciach... poczekaj... ja mu odpowiem...
Rzucił się ku schodom, zbiegł na dół, lecz po kilku minutach wrócił bolejący i pełen wstydu. Szał minął, zrozumiał swoją niesprawiedliwość i swoje okrucieństwo. Zastał Lidię nawpół ubraną. Klęknął przed nią, pytając:
— Gdzie chcesz iść?... Co chcesz zrobić?...
— Zostaw mnie... Nie chcę tu pozostawać dłużej... Zanadto męczymy się oboje... Pójdę teraz do twojej matki i z nią przepędzę resztę nocy.. a jutro wyjadę ztąd. Po cóż mam być przyczyną twoich uniesień... twojego gniewu i cierpienia?... Widocznie jest to po nad twoje siły i wspólne życie nasze jest niemożebne...
Teraz ona odpychała od siebie klęczącego przy niej Ryszarda i całującego jej stopy, całującego ją całą; z uniesieniem chwycił ją na ręce i zaniósł na łóżko, kołysząc ją i pieszcząc jak dziecko; słowa jego były pełne uczucia, chwilami jednak wybuchały buntem.
— Przebacz mi... przebacz najdroższa... Czuję, iż czasami chwyta mnie szaleństwo... lecz bądź wyrozumiała... nie moja w tem wina, lecz tego nędznika... tego łotra...
— Dlaczego o nim wspominasz... przestań o nim myśleć... przecież wszystko już minęło, on przestał dla mnie istnieć... uważam go za trupa.
— Ach, jakże bylibyśmy szczęśliwi, gdyby on naprawdę był tylko trupem!... Lecz niestety, on żyje... on będzie ciebie śledził... będzie chciał ciebie widzieć... Niechajże się mnie strzeże! Bo jeżeli go napotkam, to zabiję jak wściekłego psa... O, nikt mi go nie wyrwie... zduszę... zabiję nędznika...
— A ja ci dopomogę... bo też pragnę się pomścić za krzywdę doznaną... za krzywdę tak srodze na mnie ciążącą i pozbawiającą mnie twojej miłości...
Szepcząc te słowa, zawisła na szyi Ryszarda a domówiwszy ich, opuściła się w tył na poduszkę. On patrzał na nią, żałując nieledwie, iż nie potrzebuje zdobywać jej uścisku i pieszczoty; to znów mu się zdawało, iż gorętszą namiętnością mogła go zdobyć i na zawsze odzyskać. Mięszanina uczuć, wzburzenie, miłość i nienawiść, miotały Ryszardem. Zaczął mówić. On, zawsze małomówny, rozpoczął monolog zdaniami urywanemi, to okresami niezwykłej długości, potarzał się, gniewał, to znów uspokajał; chodził po pokoju, zatrzymując się chwilami i nadsłuchując, czy trąbka nie odezwie się na nowo po drugiej stronie Sekwany. Lecz słychać było tylko śnieżną zawieję szturmującą do okien, lub trzask ognia palącego się na kominku. Chwilami wiatr cichnął na dworze i właśnie teraz, gdy Ryszard znów zbliżył się do okna, posłyszał jak zegar na wieży małej parafii wybił godzinę trzecią. Zmęczony i uspokojony wszystkiem co wypowiedział, Ryszard podszedł w stronę łóżka i głosem słodkim jak błagalna modlitwa szepnął:
— Lidio, żono moja, ukochana moja, zakończmy naszą męczarnię... Powiedz mi, że go nie kochasz. Przysięgnij, że go nie kochasz i że o nim nie myślisz... Zrób to, błagam cię, zrób... bym mógł przycisnąć cię do siebie jak swoją... Widzisz... nie odpowiadasz mi... milczysz... nie chcesz składać fałszywej przysięgi... Więc myślą żyjesz przy nim... należysz do niego?... Lidio! Lidio! miej litość nademną i odpowiedz mi... więc ty jego tylko kochasz?...
Pochylił się nad nią, chwycił za ręce, lecz pozostały bezwładne.
Przekonał się, że zasnęła. Spała snem spokojnym zmęczonego dziecka. Pierś jej falowała rytmicznie a lekki oddech ulatał przez różowe, nieco rozchylone usta. Dlaczegóż podszedł ku niej z tą pokorą wzbudzoną wyrzutami sumienia... myślał, iż okrucieństwem jest znęcać się nad nią dłużej... żałował brutalności swych wyrażeń... a przecież mógł mówić do samego rana, bo męczył tylko samego siebie. Gorzko się zaśmiał, patrząc na smacznie śpiącą swoją ofiarę. Wszakże po chwili, gorycz ustąpiła miejsca tkliwemu uczuciu; zasnęła ze zmęczenia, zasnęła wyczerpana z sił po tylu wzruszeniach; współczuł teraz jej kobiecej słabości. Jakby dzieckiem jego była, otulił ją kołdrą, zakrywając obnażone jej ramiona i wziąwszy lampę, wysunął się cicho z sypialni.
Resztę nocy Ryszard spędził w pracowni. Chodził bezustannie i liczył godziny, bijące na wieży małej parafii. Gdy świtać zaczął zimowy poranek, wyszedł z pawilonu i, stanąwszy w mieszkaniu starego swojego przyjaciela, oświadczył mu, że pragnie z nim jechać do Algieryi, chociażby natychmiast.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.