<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
„...Pum... Pum...“

Wróciwszy do Uzelles, pani Fenigan niezmiernie się zadziwiła, że Ryszard nie dopytuje się w dalszym ciągu o Lidię. Najmocniej była przekonana, iż zastanie swego syna pałającego miłością i tęsknotą, tymczasem Ryszard milczał, twarz miał chmurną a jakie dręczyły go myśli łatwo było dociec, co chwila bowiem pomrukiwał, jakby bezwiednie „pum... pum... pum...“ Dla matki był wszakże bardzo serdeczny i cały wieczór grał z nią w szachy. Pochylone ich głowy prawie się stykały, lecz przepaść dzieliła ich myśli. „Co się mu stało — myślała matka — dlaczegóż ta zmarszczka między brwiami taka znów głęboka... i jaki posępny, po cóż to ciągłe żałosne śpiewanie... może są to resztki przeżytego cierpienia... bo wszystko, co mu powiedziałam, uradowało go, lecz musiało zarazem poruszyć jego zgryzoty... czyż tak będzie często?“ Ryszard zaś ze swej strony mówił sam do siebie: „Dobrze mama zrobiła, zostawiając ją tam chociażby na dni kilka... Powrót zbyt niespodziewany byłby może zabójczym dla nas obojga... zanadto jestem zbolały. Tylko wspomiano o Karlexisie a natychmiast wróciła mi dawna rozpacz, wściekłość... myślałem, że wszystko to minęło... po rozmowie z mamą taki byłem szczęśliwy, upojony... W rozdrażnieniu, w jakiem jestem, dokuczałbym mojej biednej Lidii, gdyby tutaj była... tak, byłbym dla niej niesprawiedliwy, niemiłosierny, okrutny“
Minął tydzień. Chwilami Ryszard był swobodny, lecz tylko chwilami. Wrzała w nim gwałtowna walka. Dopytywał się wszakże o Lidię a matka udająca, iż odbiera od niej listy, zdawała mu sprawę, co do stanu jej zdrowia. Wierzcie, po tygodniu, Ryszard rzekł do matki:
— Opanowałem się. Teraz już mama może być o mnie spokojna. Jeżeli zechcesz, mamo, to pojedziemy po nią do Quiberon.
Pani Fenigan uśmiechnęła się:
— Jesteś uspokojony i uzdrowiony, kochany mój synku, bardzo się z tego cieszę, bo i twoja żona znacznie już zdrowsza. Będzie więc można przywieźć ją tutaj, tem łatwiej, że podróż po nią nie będzie daleka.
— Jakto?...
— Pojedziemy powozem i w pół godziny zajedziemy do naszej drogiej Lidii.
— Nie rozumiem... Jakto... powozem do Quiberon zajedziemy w pół godziny?...
— Zaraz ci to wytłómaczę... tylko wysłuchaj mnie spokojnie... Lidia nie jest w Quiberon, Nie chciałam jej tam zostawiać pomiędzy obcymi ludźmi. Przywiozłam ją do Soisy... jest w ochronce pod opieką siostry Marty. Jeżeli zechcesz, to zaraz po śniadaniu pojedziemy tam i zabierzesz swoją żonę do waszego pawilonu. Cóż ty na to?.. Czy rad jesteś, ty stary mój dzieciaku?...
Nie ma słów ani dźwięków w ludzkiej mowie, by oddać siłę radości i niepokoju Ryszarda, gdy siedząc obok matki w powozie, jechał ku ochronce w Soisy. Dzień był zimowy, jasny, wietrzny, słoneczny chociaż śnieżny. Pierś Ryszarda wzdymała się ogromem szczęścia a zarazem wspomnień z przed dziesięciu laty, gdy zimą jeździł tąż samą drogą pomiędzy lasem a Sekwaną do ukochanej swej narzeczonej. Wzruszenie rozsadzało mu serce zarówno wtedy, jak obecnie. Upojony miłością, milczał, prawie, że nie słysząc słów matki, mówiącej w głębi powozu:
— Kazałam uprzątnąć w pawilonie. Wszystko tam gotowe na wasze przyjęcie. Będziecie dziś jeść obiad we dwoje w pracowni. Zdaje mi się, że na pierwszy dzień przybycia Lidii tak będzie najlepiej. Wreszcie, ona sama pragnęła, aby tak było. Skarby uczucia i delikatności odkryłam w twojej Lidii. Wiesz, że gdy poznałam ją bliżej, zaczynam przypuszczać, iż zakonnice miały racyę, opowiadając mi o wielkopańskiem jej pochodzeniu. Zkądżeby inaczej wzięło się w niej tyle podniosłości, dumy i szlachetnych porywów? Tak, niezawodnie, pochodzić ona musi ze znakomitego rodu... nawet jej układ, jej wytworność i uroda potwierdzają domysły siostry Marty... Ale otóż i jesteśmy...
Powóz zatoczył się cicho po śniegu podwórza i stanął przy głównych schodach ochronki. Siostra Marta oczekiwała przybywających.
— Czyż to nas nie odmładza o cały dziesiątek lat? — zawołała wesoła irlandka, witając gości uśmiechem. — Musisz pamiętać, panie Ryszardzie, iż zawsze ja ciebie wprowadzałam do saloniku, w którym widywałeś się z narzeczoną. Dziś zaprowadzę cię do pokoju Lidii a niezadługo przyjdę tam z twoją mamą, lecz pierw pójdziemy obie do matki przełożonej.
Ryszard, zostawszy na korytarzu sam przed drzwiami pokoju Lidii, zatrzymał się i zawahał. Wzruszenie tamowało mu oddech, obezwładniało go zupełnie. Wtem, z pokoju, gdzie oczekiwano nań zapewne z równie gwałtownem wzruszeniem ozwał się głos: „Proszę wejść!“. Ach jakże ten głos kochany i tak dawno nieobijający się o jego uszy, wydał mu się słodki i miły!
Jadąc do Soisy, Ryszard mówił sobie: „Roztworzę jej ramiona i przycisnę ją do piersi pierw nim usta zdołają wyrzec jakiekolwiek słowo!“ Ona również miała postanowienie rzucenia mu się na szyję, by pocałunkiem powstrzymać banalność rozmowy. Lecz układane przez nich plany spełzły na niczem, zapomnieli bowiem o wzruszeniu czysto zmysłowej natury, które górę teraz wzięło nad innemi uczuciami.
Gdy wszedł, Lidia stała w pobliżu okna a wysmukła jej postać, owinięta w blado-różowe flanelowe ubranie, zarysowywała się uroczo na tle białości śniegu pokrywającego sąsiednie dachy i drzewa. Ładna główka Lidii opromienioną być się zdawała rozwianemi pierścieniami złotych włosów, spadających aż na ramiona; szare jej oczy świeciły i pociągały swoją głębokością. Ryszard zatrzymał się, olśniony jej pięknością. Nigdy w swych marzeniach nie widział jej równie młodą, piękną i uroczą. Tego uroczego wdzięku nie miała ona dawniej. A więc nabyła go w objęciach tamtego... podniecona pieszczotami kochanka?... Ryszard poczuł się pociągnięty a zarazem odtrącony od tej pięknej Lidii. Upojony miłosnym szałem, czuł w sobie zarazem wściekłość gniewu, pragnął ją całować, lecz także rozszarpać lub udusić dla wywarcia zemsty, która w nim zawrzała.
Stał więc nieruchomy, lękał zbliżyć się ku niej, by mu ręce nie oplotły bezprzytomnie białej tej szyi i nie uśmierciły, karcąc za pieszczoty tamtego. Szalona zazdrość wpiła mu się w duszę z nową jakąś siłą, drętwiał z bólu, rozpaczając nad niemożliwością rozpoczęcia nowego życia z tą kobietą, tak namiętnie kochaną; lecz sama jej piękność była przeszkodą! Czuł, iż za kaźdem spojrzeniem rzuconem na nią, przypominałby sobie jej kochanka. Nie, wszystko powinno być między nimi zerwane! Nawał tego rodzaju myśli obiegł go natarczywie, rozdzierając mu duszę najsroższem cierpieniem. Miał ochotę płakać, lecz siłą woli opanował się szybko i z spuszczoną głową na piersi wyrzekł głucho, ledwie dosłyszalnie skutkiem nerwowego drżenia:
— Witam cię, Lidio.
Były to jedyne słowa, na które mógł się zdobyć w tej wyczekiwanej minucie pierwszego spotkania.
— Witam cię, Ryszardzie — odpowiedziała mu jakby echo.
Zapadło milczenie i tylko słychać było syczenie węgli rozpalonych na kominku, oraz monotonny głos zakonnicy dyktującej głośno w klasie starszych dziewczątek. Wtem doleciał odgłos skrzypek z gościńca. Piskliwe tony kadryla przeszywały powietrze, zbliżając się co chwila i rażąc swą wesołością smutny, przygnębiający nastrój myśli Ryszarda i Lidii.
— Jakieś wesele idzie gościńcem — szepnęła Lidia machinalnie.
Ryszard zbliżył się do okna, ku któremu i ona obróciła się twarzą i spytał również, niezdając sobie sprawy, że przemówił:
— Więc to dziś sobota?...
Tak więc gościniec dostarczył im tematu do pierwszej rozmowy, tak coś zupełnie, jak przed dziesięciu laty, gdy Ryszard przybył do ochronki w roli starającego się o biedną sierotę.
— Tydzień temu, jak wróciłam z mamą z Bretanii, po drodze czułam się zmęczona i zasnęłam. Wtem zbudziła mnie zupełnie taka sama muzyka... zrozumiałam zaraz, że to sobota, kiedy wesele idzie gościńcem. Byłam niezmiernie rada, posłyszawszy te okrzyki; od tylu lat przywykłam słyszeć je w sobotę...
Gdy Lidia wymówiła z serdecznością słowo „z mamą“. Ryszard poczuł jakby orzeźwiające ciepłe tchnienie. Nie patrząc wszakże na Lidię i stojąc przy oknie, szepnął:
— A więc nie zapomniałaś o naszym gościńcu wiodącym do Corbeil?...
— O nie!
Stojąc w pobliżu siebie, patrzyli przez okno. Lidia zauważyła idącego traktem starego Sautecoeura w towarzystwie syna. Ojciec i syn, równi wzrostem, szli ramię przy ramieniu, jak dwa olbrzymy, szli milcząc a jednakże każde oko z łatwością mogło dostrzedz jak głęboka i tkliwa łączy ich przyjaźń. Ojciec szedł każdej soboty na spotkanie syna, byłby go niezawodnie odprowadzał na stacyę kolei w każdy poniedziałek, lecz tego dnia musiał zdawać raport ze swej służby, więc młoda tylko pani Sautecoeur odwoziła męża po spędzonej z nim niedzieli.
— To młody Sautecoeur wrócił z pułku?...
Zaledwie Ryszard wyrzekł te słowa, natychmiast spostrzegł z rozpaczą całą ich niewłaściwość, wszak w tymże samym pułku dragonów odbywał swą wojskową służbę Karlexis, którego postać wywołana tą uwagą, stanęła teraz w myśli ich obojga. Znów zapanowało głuche i przygnębiające milczenie. Na szczęście nowa osobistość ukazała się na gościńcu. Stary Jerzy z torbą żebraczą przewieszoną przez plecy, z kijem swym nierozłącznym w ręku, usuwał śnieg z przydrożnego kamienia znaczącego kilometry i siadł na nim w słońcu, naprzeciwko okien ochronki. Ryszard zaczął się dziwić, jakim sposobem ten starzec ledwie mogący powłóczyć nogami, znalazł siły, by zajść aż tutaj, pomimo silnego mrozu i wiatru.
— Możnaby przypuszczać, iż odgadł on mój powrót do ochronki, bo codziennie o tej godzinie siada na tym kamieniu a wiem, że tego nie robił przed moim przyjazdem.
A Ryszard, patrząc życzliwie na starego żebraka, dorzucił do słów Lidii:
— Wzrusza mnie to przywiązanie starego Jerzego, wiernie nad tobą czuwa z psią poczciwością. Po twoim wyjeździe upijał się codziennie, jakby z rozpaczy i wiecznie kręcił się tuż koło naszego domu. Przypuszczam, że ciężko był zmartwiony twoją nieobecnością, zacząłem mu współczuć i pozwoliłem zamieszkać w budzie nad rzeką.
— Więc ulitowałeś się nad nim z mojego powodu?... Mój dobry, mój kochany Ryszardzie, doprawdy, nie jestem warta, byś tyle życzliwości zachował dla mnie w swojem sercu!
Wzruszona, chwyciła rękę Ryszarda i niosła ją do ust, lecz on z brutalną szorstkością wyrwał się z jej uścisku a prawie równocześnie, zawstydziwszy się, wybuchnął płaczem, powtarzając:
— Lidio, żono moja ukochana, przebacz mi, przebacz!...
Lidia zalała się gorzkiemi łzami i z jękiem żałosnym szepnęła:
— Wiedziałam, że wszystko już dla nas stracone!...
— Nie... nie... ręczę ci, że nie... Przyrzekam ci... ale, poczekajmy jeszcze... Później, zobaczysz...
Wtem drzwi się uchyliły i weszła pani Fenigan wraz z siostrą Martą. Od pierwszego wejrzania matka zdała sobie sprawę, iż zgoda nie nastąpiła jeszcze między Ryszardem i Lidią, lecz zakonnica, mniej biegła w tych kwestyach, zawołała z wesołym uśmiechem:
— Otóż ten szkaradny człowiek, który powtórnie czyha na zabranie mi mojego dziecka!
Lidia przerwała jej szybko:
— Nie, droga siostro... nie obawiaj się... jeszcze jakiś czas pozostanę pomiędzy wami... Ryszard i ja prosimy cię o tę łaskę... wszak nie będę wam tutaj wielką zawadą?
— Zostań z nami jak długo tylko zechcesz, im dłużej, tem dla nas lepiej — mówiła zwolna siostra Marta, spoglądając na Lidię i na Ryszarda szeroko rozwartemi oczami, myślała bowiem, że zobaczywszy się muszą pojednać a pojednani nie zechcą się rozłączać.
— Czy naprawdę pobyt Lidii nie sprawia ci, siostro Marto, żadnego kłopotu — spytał Ryszard, siląc się na każde słowo.
— Lidia jest tutaj u siebie... tylko nie będę mogła jej trzymać w zupełnem ukryciu... już kilka sióstr wie, że się tutaj znajduje a lękam się, że i przed naszemi dziewczątkami wyda się tajemnica.
— Mnie bynajmniej nie chodzi o tajemnicę... wreszcie za kilka dni przyjedziemy po Lidię, wszak tak... za kilka dni? — spytał, zwracając się ku swej żonie.
— Tak, kiedy zechcesz, kochany Ryszardzie — odrzekła Lidia niepewnym głosem.
Ozwał się dzwonek, oznajmiający ukończenie nauki w klasach. Zawrzały teraz na dole śmiechy, gwar i dziewczątka napełniły niewielki ogródek, tuż pod oknami pokoju Lidii. O szyby zaszeleściały gałęzie modrzewi, rosnących koło domu, widocznie małe zbytnice bawiły się w otrząsanie śniegu.
— Za kwadrans — rzekła siostra Marta, zwracając się do pani Fenigan i jej syna — dziewczątka pójdą pomodlić się w kaplicy. Będzie to więc najlepsza pora, byście państwo mogli ztąd wyjść niepostrzeżeni przez nikogo.
Przy pożegnaniu była chwila, że Ryszard chciał chwycić Lidię w swe objęcia i ucałować ukochaną jej główkę, ona odczuła tę szaloną chęć jego i wysunąwszy ku niemu czoło, zmrużyła oczy, lecz on, opanowawszy się, podał jej obie dłonie i gorączkowo uścisnął drżące jej ręce.
Ciemno już było, gdy matka z synem przybyli z powrotem do Uzelles. W głębi szpaleru łuna biła od okien oświetlonego pawilonu, w którym czekało przygotowane przyjęcie dla pogodzonego małżeństwa. Śnieg i drzewa przed pawilonem lśniły się od światła, płynącego przez szyby.
— Nie idź tam, mój synku, zbyt smutno by ci było — rzekła pani Fenigan, zmuszając Ryszarda, by wszedł do salonu, gdzie czekał na nich stary Merivet. Pani Fenigan zaprosiła notaryusza, nie chcąc być samotną przy dzisiejszym obiedzie.
— Cóż to... a gdzież twoja żona... dlaczego jej nie ma — dopytywał Merivet biednego swego przyjaciela, stanąwszy znów przed kominkiem i susząc buty, z których buchała para.
— Nie mogłem... nie mogłem — powtarzał Ryszard z cicha, lecz gwałtownie a z tyłu za nim matka dawała znaki, prosząc Meriveta, by nie dopytywał się zbytecznie.
Po chwilowem milczeniu, notaryusz począł opowiadać o własnych swoich kłopotach i przez cały czas obiadu rozmowa toczyła się o sprawach dotyczących małej parafii. Merivet oburzał się, iż proboszcz z Draveil, działając wspólnie z radą gminy, przysłał mu rozkaz otworzenia zamkniętych drzwi kościoła, przypominając, iż ofiarowany gminie, przestał być prywatną własnością. Na rozkaz urzędowy Merivet odpowiedział, iż płacąc ze swej kieszeni księdza i zakrystyana, ma prawo wybierania ich wedle własnego upodobania. Dopóki więc ksiądz Cerès będzie wikaryuszem przy kościele w Draveil, on a nie kto inny będzie odprawiał mszę w małej parafii. Stanowcze to oświadczenie wywołało pełne podejścia wystąpienie proboszcza z Draveil. Udał się on do zarządu gminy z ubolewaniem, iż skutkiem rekolekcyj pokutnych, na które został skazany ksiądz Cerès, mieszkańcy Uzelles pozbawieni są mszy niedzielnej, do której przywykłszy od lat kilku, cierpią obecnie nad krzywdą sobie zadaną. Członkowie rady gminy uwierzyli w podstępny manewr proboszcza z Draveil, który pragnął jedynie posiąść tę posadę dla samego siebie, nie gardząc, chociaż był bogaty, pensyą wyznaczoną przez notaryusza, za odprawianie mszy niedzielnej w małej parafii.
— Przysięgam wszakże, jakem Napoleon Merivet — zawołał notaryusz, unosząc w górę deserowy nożyk trzymany w ręku, — iż wyswobodzę parafian z Draveil od chciwego księdza, rządzącego w ich kościele! Zobaczycie, że umiem być energicznym, gdy idzie o dobro całej gminy. Oczyszczę ją i wyzwolę ze szponów złego proboszcza, chociażbym miał się oprzeć aż o Rzym, błagając łaskawego rozporządzenia Ojca Świętego, który zaszczycił mnie orderem Świętego-Grzegorza.
— Wszakże tymczasem będziesz pan musiał roztworzyć drzwi swojego kościółka — rzekła pani Fenigan, zabawiona oburzeniem notaryusza.
— Pani kochana myli się najzupełniej. Zaraz jutro zwołuję paru mularzy i każę im oczyścić dzwonnicę ze śniegu, co zajmie kilka dni z powodu słotnej pory roku a potem zabiorą się oni powoli do małej reparacyi, którą im wynajdę. Roboty i naprawy trwać będą tak długo, jak czas pokuty księdza Cerès.
Zadowolony z pomysłu, staruszek roześmiał się głośno i serdecznie, pewnym będąc, iż ksiądz Cerès, a nie kto inny, odprawiać dalej będzie mszę świętą w małej parafii.
Po skończonym obiedzie, pani Fenigan poszła do swojego pokoju a dwaj przyjaciele, pozostawszy w salonie, rozpoczęli długą i pełną ufności rozmowę. Nawykli do tego rodzaju szczerych pogadanek od dnia, w którym Merivet odkrył Ryszardowi tajemnicę swojego życia. Dziś Ryszard zwierzał się przyjacielowi, odsłaniając przed nim swoją niemoc, wzburzenie i przecierpianą katuszę w czasie pierwszego spotkania się z powracającą Lidią.
— Czułem, iż żyć nam razem jest niepodobna jeszcze... byłoby to męczarnią dla nas obojga... a jednakże przebaczyłem jej, tak przebaczyłem z głębi serca. Dlaczegoż więc powstaje we mnie taki bunt... taka wściekłość, którą ledwo mogę opanować?... Drogi mój panie, dlaczegóż niepowiedziałeś mi, że to wszystko przedstawia tyle trudności!
Mówił, chodząc. Rzucał słowa urywanemi, krótkiemi zdaniami, podkreślając je gwałtownością ruchów. Stary notaryusz czuł się także wzburzony, lecz panował nad sobą; siedział przed płonącym kominkiem i rozgrzebywał ogień haczykiem trzymanym w ręku.
— Znam to uczucie... Pamiętam com przecierpiał... zdarzało się, iż patrząc na uśpioną twarz mojej Ireny, dopatrywałem się zmian, jakie na niej zaszły w czasie, gdy żyła zdala odemnie... a drobne wgłębienia przy oczach i w kącikach ust, brałem za znaki wyżarte miłosnemi pocałunkami jej kochanka... trząsłem się i szalałem z bólu, uprzytomniając sobie ich pieszczoty. Od dokonania zbrodni ratowały mnie słowa tego zacnego księdza, którego powrotu pragnę gorąco zwłaszcza dla ciebie. Mówił on do mnie surowo, jak spowiednik winien mówić do grzesznika: „Tak, żona twoja sprzeniewierzyła ci się, należała do innego mężczyzny, poznała inne pocałunki oprócz twoich. Lecz czyjaż w tem wina?... Dla czego narzekasz? Dla czegóż lepiej nie zapytujesz samego siebie, o ile byłeś jej wierny? Czyż ona jest jedyną niewiastą, którą zaznałeś?“
Do salonu, gdzie toczyła się ta rozmowa, doleciały dźwięki muzyki i głosy ludzi idących gościńcem. Śpiewali, krzyczeli a wiatr i śnieg tłumiły wrzawę ich pochodu.
— Odprowadzają państwa młodych do domu — zawołał Merivet, wspomniawszy o weselu, które widział, gdy dążyło przed kilku godzinami do Draveil. A po chwili dodał:
— Powiedzieć, że od ciebie zależało, byś i ty przywiódł dziś do siebie twoją żonę!... Zawziąłeś się, Ryszardzie! Skrusz swoją duszę i bunty; nic one niewarte, wierzaj mi! Szczęście ci się uśmiecha, nie odtrącaj go od siebie! Daj mu się unieść... pamiętaj że jeden uścisk zatrzeć może wszystkie twoje żale, wszystkie męczarnie, któreś już przeżył. Wróć do żony, przywieź ją i pozyskaj na nowo. Szczęście twoje, szczęście jej samej od ciebie dziś zależy!
Idąc za radą przyjaciela, Ryszard pragnął stłumić swoje bunty, lecz zawsze napróżno. Jeździł codziennie do Soisy, ale wracał ztamtąd zrozpaczony. Piękność Lidii była dla niego nieustającą podnietą do jątrzenia nurtującej go zazdrości. Patrząc na nią, myśląc o niej, wywoływał zarazem pamięć jej kochanka, wciąż przytomnemi mu były pieszczoty ich, pocałunki i miłosne uniesienia.
— Ach, dlaczegóż go nie zabiłem! Dopóki on żyć będzie, zawsze myśl o nim stanowić musi przepaść pomiędzy nami.
Temi słowy kończyła się zwykle każda rozmowa Ryszarda z Lidią. Klęcząc u jej kolan, patrzał na nią z namiętną miłością, to znów żalił się i oburzał, unosił się gniewem, męczył ją i siebie, nie mogąc się opanować pomimo czynionych wysiłków. Chwilami zapadało pomiędzy nimi ciężkie i długie milczenie, przerywane szmerem dziecinnych głosów, wydających lekcye, lub też hałasem ruchu panującego na trakcie wiodącym do Corbeil.
Podobne położenie nie mogło się przedłużać. Lidya nie mogła pozostawać w ochronce, będąc tuż w sąsiedztwie domu swego męża. Merivet zaproponował dnia pewnego:
— Dla ukończenia moich handlowych interesów, potrzebuję pojechać na dwa lub trzy miesiące do Algieryi. Otóż, niechaj Lidia wróci do Uzelles i zamieszka przy pani Fenigan a ciebie, Ryszardzie, wezmę z sobą... podróż wpłynie na ciebie wybornie. Tyś nigdy nie podróżował, więc wszystko będzie dla ciebie nowością i rozrywką. Zgubisz trochę samego siebie, odświeżą ci się myśli, tyś zanadto żył w zamknięciu. Mam przekonanie, iż wrócisz ztamtąd uleczony, wreszcie zastaniemy tu za powrotem naszego kochanego księdza Cerès. Mała parafia już będzie otwarta i jeżeli zechcesz tam wejść kiedy, to cud, któremu tyle zawdzięczają inni, na ciebie też zbawiennie oddziała.
— A kiedy pan ma zamiar wyjechać?
— Chciałbym jak najprędzej.
— A więc zgoda. Zaraz jutro przywiozę moją żonę i spędzę z nią dzień jeden w pawilonie. Jeżeli zauważę, iż nie jestem jeszcze w zgodzie ani z nią, ani z sobą, to nad ranem stawię się u pana, gotów do podróży.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.