Małpie zwierciadło

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Małpie zwierciadło
Pochodzenie Szkice literackie
Wydawca Zakł. Graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



MAŁPIE ZWIERCIADŁO.


1912.

Z prochu powstałeś, w małpę się obrócisz.
A. N. Nowaczyński.

Ktoś złośliwy, ale to bardzo, bardzo złośliwy, mszcząc się snadź na Adolfie Nowaczyńskim za wszystkie jego sowizdrzalskie figle, ongi „ludziom poważnym“ płatane, powiedział niedawno o jego wielkich, że tak powiem historycznych dramatach: Nowaczyński przyszedł na świat, aby na podobnych wypracowaniach jednej suchej nitki nie zostawiał, a nie po to, aby pisał je sam.
Jest niewątpliwie dużo przesady w tem arcyzłośliwem powiedzeniu. Przedewszystkiem nigdy nie wiadomo, po co kto przyszedł na świat: i czy w jakim okresie doczesnej wędrówki nie padnie na korzenie jego życia nieuleczalna „filistera“, a następnie: nie do wszystkich dramatów Nowaczyńskiego ten nielitościwy żart wolno zastosować. Przypominam jego książkę pod tytułem: „Siedm dramatów“. Te jednoaktowe satyry sceniczne, krwią żywą napisane, pełne zacięcia nadzwyczajnego, bystrej obserwacji i umiejętności zatargania właściwemi nerwami u gruboskórnego nawet widza, dowodzą wbrew wszelkim Samozwańcom, Cyganerjom i Fryderykom, że Nowaczyński posiada wybitny talent dramatopisarski i gdyby zechciał, mógłby tworzyć naprawdę rzeczy nieprzemijające.
Faktem jest jednak niewątpliwym, że czasy zmieniają się strasznie i... nos mutamur in illis[1]. Tak niezmiernie trudno poznać dzisiaj w godnym, szanownym i uznanym autorze dramatów historycznych, „obiegających z powodzeniem sceny polskie“, dawnego chochlika o bystrem oku i ciętem piórze, ze złośliwym na ustach uśmiechem, enfant terrible śp. Młodej Polski, tępiciela nieubłaganego wszelkiej filisterskości, bicz boży na wszystkich uznanych, szanownych i godnych... Czasem tam jeszcze w jakiejś scenie dramatu błyśnie stalowe ostrze dawnego dowcipu, zabrzmi śmiech dawny niespodziewanie, czasem jeszcze po kartach obrazkowego pisma śmignie jakaś meandra, spóźnionym swym lotem prawie zdziwiona, ale to już wybryki ostatnie, jakby mimowolne, coraz rzadsze, coraz bardziej nieszkodliwe, coraz lepiej pulchną, miękką, nieskalaną watą owinięte... Nowaczyński jest teraz sam godnym, szanownym, uznanym.
Obiit Adolphus[2]...
A szkoda. Bo tamten sowizdrzał był naprawdę talentem z bożej łaski i większym, prawdziwszym szczerszym, artystą w swych fraszkach, satyrach, aforyzmach a nawet paszkwilach, niż dzisiaj być może ten szanowny, który po nim nastąpił. I kto wie, czy tamten nie był nawet potrzebniejszy u nas w Polsce, gdzie nudnych dramaturgów jest zadość, a brak za to ludzi, którzyby mieli odwagę mówić zawsze i wszędzie to, co właśnie powiedzieć potrzeba — i... chłostać, chłostać, chłostać!
Nie każdy weźmie po Bekwarku lutnię... Dowcip jest darem rzadkim i cennym, zwłaszcza ten, co niema z błaznowaniem ani z błazeństwem nic wspólnego a zwraca swój grot, o myśl krytyczną, jak o djament, wyszlifowany przeciw wszelakiemu głupstwu, wszelkiej mierności i marności, wszemu kłamstwu, wszelkiej obłudzie i snobizmowi. Ten dowcip jedyny i nieoceniony posiadał Kisielewski, pisarz niestety tak przedwcześnie zamilkły; ma go z przymieszką rubasznej brutalności Feliks Jasieński, a w wytwornej, przerafinowanej formie Jan Lemański, — tym dowcipem odznaczał się przedewszystkiem ów chochlik rudogłowy, Adolf Nowaczyński, z tym jeszcze dodatkiem, że był on z nich wszystkich najnielitościwszy, najbardziej bezwzględny i najmniej do kompromisów skłonny (nota bene: illo tempore[3]!).
Stworzył on poprostu szkołę wraz z Kisielewskim, z którym zresztą żarli się wiecznie przy każdej sposobności. Nikt jeszcze na to nie zwrócił dostatecznej uwagi, że różne romantyczne i nieromantyczne historje, różne opowiadania autoironiczne, cięte błyskotliwe artykuły i dowcipnie złośliwe recenzje, któremi rozmaici... lwowscy feljetoniści od wszystkiego dorabiają się rozgłosu, stamtąd mają źródło i początek, z tą tylko różnicą, że co tam było świetnym odruchem duszy, oszalałej widokiem miernoty, tutaj — u ludzi niewielkiego talentu i małej kultury, stało się sztuką, a raczej sztuczką; gorzka i bolesna autoironja wyrodziła się w cynizm, satyra i sarkazm w małpią złośliwość, dowcip prawdziwy w błaznowania à tout prix[4], ku uciesze filistra, — a niezważanie na nie i na nikogo przeszło wszem w najmierniejszą gonitwę za popularnością. Nie każdy weźmie po Bekwarku lutnię!
Przypominam ten — mojem zdaniem — najświetniejszy okres pisarskiej działalności Nowaczyńskiego, o którym on sam już snadź zapomniał, a nawet pono wstydzić się go poczyna. Takie przynajmniej wrażenie odniosłem z przedmowy do ponownego, niestety zmienionego wydania „Małpiego Zwierciadła“. Może się zresztą mylę, może ów zwrot: „rzeczy, które autor sam pisał z obrzydzeniem“ (cytuję z pamięci, więc za ścisłość wyrażenia nie ręczę!), należy tak tylko rozumieć, że zalewało go wówczas obrzydzenie wobec marności, którą smagał, wobec koślawości życia, którą przez własną, na wskroś rozdartą pierś pokazywał...
Bądź co bądź dla mnie jest Małpie Zwierciadło jedną z najciekawszych książek, jakie się ukazały na schyłku owego czasu, kiedy senny, stary Kraków przez krótkich lat parę był ogniskiem nowego życia umysłowego i Piemontem nowej sztuki, gwiazdą rozbłysłą nagle ogniem zwarjowanym, która wkrótce znowu się mroczy nie wiadomo na jak długie wieki... Oto co pisałem o Małpiem Zwierciadle, nazwanem „satyrami“ w roku 1902, zaraz po ukazaniu się pierwszego wydania:


∗             ∗
— Czy naprawdę satyry? Czy twórczość człowieka, dziwnie gorąca, serdeczna, a żółcią przepojona razem i zjadliwa, człowieka, który mówi, bo „sam nie jest bez winy“, i chłoszcze bliźnich tym samym biczem, którym sobie sam poprzedniego dnia barki krwawił, czy taka twórczość jest tylko „satyrą?“ W pojęciu satyry tkwi coś celowego; przypominają się mimowoli szkolne określenia, według których należy ją kłaść do szufladki „poezji dydaktycznej“. Nowaczyński nie pisze wierszem, a przecież wśród jego „satyr“ są rzeczy, które nie zawaham się nazwać poezją — i to poezją, nie dającą się zamknąć wogóle do żadnej szufladki. Zresztą taka tu rozmaitość! Humoreski, fraszki, aforyzmy, — strony pisane żółcią, i strony pisane krwią z pod serca...

A jest coś dziwnego w owem „Małpiem Zwierciadle“... Bezlitosna, okropna otwartość, pokazująca w całej ohydzie i śmieszności człowieka, który „z prochu powstał a w małpę się obróci“, a przytem płacz, taki głęboki, serdeczny, nieukojony, choć śmiechem i złośliwością pokryty płacz, że człowiek naprawdę z prochu powstał i tak nieuchronnie w małpę się obraca.
Czytając satyry — różne, słabe i znakomite, znane i przebrzmiałe, nie mogłem się nigdy oprzeć wrażeniu, że autor chłoszcze wszystkich naokoło, bo się uważa za lepszego od tych chłostanych, że wytyka wady i śmieszności, bo w sobie samym dojrzeć ich nie może... I dlatego satyra jest po większej części smutną parodją siebie samej, dlatego stawiając sobie z góry cel, z konieczności chybia celu: czytelnik myśli mimowoli o autorze...
A Grób Agamemnona? — czy to jest satyra? Czy kto ośmieli się nazwać satyrą ten straszliwy wybuch żalu i bólu, czy kto powie, że Słowacki rzucił ten piorun z siebie, aby poprawiać naród? Nie jestże to raczej krzyk człowieka, który nagle zoczył otchłań naokoło siebie i — w sobie? Czyż niema w tem straszliwem, bezlitosnem uderzeniu bicza i samokrwawienia? czyż niema wielkiej litości nad chłostanymi i nad sobą, chłostającym, a także winnym?
Zdaje mi się, że nie popełnię bluźnierstwa, gdy powiem, że niektóre z „satyr“ Nowaczyńskiego przywodzą mi na myśl Grób Agamemnona i strofy z Beniowskiego. Naturalnie mutatis mutandis[5] — i niektóre, mówię. Bo naprzód Nowaczyński widzi, zna i chłoszcze marność życia, taką błotną, ohydną, śmieszną i najwyższego politowania godną marność, stokroć gorszą od owej próżności życia, na którą się miotał piorun Słowackiego. A powtóre, powiedziałem już, że w „Małpiem Zwierciadle“ rzeczy są bardzo różne...
Przedewszystkiem więc zjadliwe i dowcipne historyjki o zwierzęciu, które wkrótce wyprze i pokona prawdziwych ludzi tak, jak smreki w Tatrach wypierają limbę: o filistrze, przyjmującym snadź przez nieświadomą autoironję, miano: homo sapiens. Te ustępy należy wyłączyć z kategorji, o której powyżej była mowa. Tutaj występuje Nowaczyński jako człowiek, nienawidzący całą duszą owego zwierzęcia, a nadto gardzący niem tak, że nie jest już zdolny oburzać się jego marnością, więc się tylko uśmiecha pobłażliwie, prawie dobrodusznie, a jednak tak jakoś dziwnie, zjadliwie...
Niegdyś, za czasów, gdy Ludwik Szczepański zaczął wydawać w Krakowie Życie, Nowaczyński, który bodaj czy wówczas ukończył lat dwadzieścia, pisywał w niem łobuzowskie a znakomite feljetony o filistrach: Z sali balowej, Państwo Pawłowie proszą, Staropolskie święcone, Festyn dobroczynny, później za redaktorstwa A. Górskiego: Gdyby miał milion, Z miasta, Czarny staw... Te feljetony młodego chłopaka, wprost niezrównane pod względem obserwacji i dowcipu, miały w sobie coś z błyskawicznych zdjęć fotograficznych: takie małe, nie rażące już nikogo i uchodzące uwagi śmieszności i obrzydliwości filisterskiego życia, odbijały się tam w karykaturalnej a przecież nie przesadzonej, niestety! postaci. Z tych rzeczy jedna tylko, większa nieco, pod zmienionym tytułem weszła w skład „Małpiego Zwierciadła“. Innych nie włączył autor, uważając je snadź za rzeczy zbyt drobne i doraźnie pisane. A szkoda, bo obraz zoologicznego okazu filistra, na jaki składają się w „Małpiem Zwierciedle“ przedewszystkiem „Pięć listów“ i „Szambelan Sar“, byłby się uzupełnił owemi drobiazgami.
„Tubalkain“ i „Stylizowany Prometeusz“ są dość niewinnemi, choć dowcipnemi humoreskami, w których zaledwie z trudnością możnaby się dopatrzeć tego, co się nazywa „satyrycznym podkładem“. W obu jest raczej dziwny smutek poza śmiechem: Nowaczyński maluje w nich ludzi małych, śmiesznych, ale opętanych „ideami“, dla których wszystko poświęcają — jeden z nich pragnie wynaleść automil, który już oddawna wynaleziono — drugi, pyrotechnik, walczy bezskutecznie a wytrwale z niesprzyjającą mu pogodą. I to właśnie, ten nieproporcjonalny do bezsensowności lub małości celu a taki szczery wysiłek, jest zabawny i tak bezbrzeżnie smutny zarazem...
Dwie inne satyry: „Samotni ślepcy“ i „Idealne Varieté,“ są znakomitym obrazem pomięszania pojęć, tak częstego dzisiaj, co jest prawdziwą sztuką, a co „geszeftem“ i błazeństwem. Mimochodem muszę zaznaczyć, że w „Idealnem Varieté“ Nowaczyński istotnie z mistrzostwem maluje piórem obrazy i sceny, które błahe i pospolite same w sobie, stają się w jego ręku żywemi i interesującemi. Opisy zgromadzenia „artystów“ i przedstawienia w Varieté, są wprost niezrównane.
Ale jądrem książki, tym szczytem dzieła, dla którego nie zawahałem się wspomnieć na tem miejscu o Słowackim, są: „Historyczny Histryon“, „Bajka o księżniczce i karle“, a nadewszystko: „Gladiolus tavernalis“. To są rzeczy wprost dziwne: krzyk człowieka czystego a tonącego już w błocie, w które wszedł dobrowolnie, czy też przez jakąś fatalność losu (ostatecznie te wyrażenia, na pozór tak różne, znaczą jedno i to samo), płacz nad bezbrzeżną marnością życia bez chęci już i siły oparcia się jej i wstręt do siebie i do innych — i śmiech, taki okropny śmiech, co gorszy jest od łez krwawych i bluźnierstw i klątwy.
„Histeryczny histryon, szkic do aktu dramatycznego“, jest sobie na pozór prostym paszkwilem. Nowaczyński pod przejrzystemi osłonami ledwie zmienionych nazwisk maluje tu garstkę „nadludzi“ z bruku krakowskiego i między nimi „bohatera“, śmiesznego a ohydnego intruza... Ale nie wiem, czy możnaby wogóle w dosadniejszym momencie uchwycić bezbrzeżną nędzę życia, tę parodję istnienia, ten „zmierzch bogów“ straszliwy, gdzie najlepsze siły, najgorętsze serca, najczystsze i najszlachetniejsze dusze marnują się beznadziejnie, spędzając czas na potwornych i wstrętnych orgjach w towarzystwie dziewcząt więcej niż podejrzanego prowadzenia się i „histerycznych histrjonów“ — w zaciekłym uporze rozpaczy, która już nie widzi ratunku, nie wie, czy się jeszcze wogóle ratować warto.
Ten sam nastrój, ten sam ból w „Bajce o księżniczce i karle“. Pod symbolami już to z gruba ociosanemi, już to wyrzeźbionemi z przedziwną miłością — ikarowe skrzydła, ogromne, białe, a obryzgane błotem i w błocie wyszarzane, oplute i okrwawione, zrywające się pod niebo, a już zwichnięte i skazane na zagładę. Ze stanowiska artystycznego, „literackiego“, jak się to mówi, możnaby Bajce wiele zarzucić, choć nie brak w niej miejsc pierwszorzędnej wartości. Jednakże wszystkie usterki giną wobec tego śmiechem pokrytego jęku, z jakim Nowaczyński uderza biczem po plecach „bliźnich“, nie oszczędzając i własnych.
„Gladiolus tavernalis“, rzecz bodaj czy nie największa rozmiarami w książce, jest też jej najlepszą częścią. Nie umiałbym wprost wskazać znakomitszej psychologicznej analizy współczesnego Ikara o łabędzich skrzydłach zmazanych błotem... To przestaje już być satyrą, przestaje być wogóle jakimkolwiek rodzajem „literatury“, bo to jest spowiedź i rozdrapanie własnego serca i płacz nad tem sercem, że jest jak złoty puhar pełny zgnilizny. Nowaczyński nieubłagany jest dla innych i nieubłagany dla siebie... Trudno jest nawet streszczać to opowiadanie; a zresztą fabuła jest w niem taka zwykła i nic nie znacząca... To jest tylko rozpaczliwa psychologja człowieka, który ma płuca stworzone do oddychania czystem powietrzem gór, a przyzwyczaił się już żyć w sztucznej, mętnej i duszącej atmosferze — i wie o tem. Mianowicie: że tak jest i nie może być inaczej. Ta atmosfera ściga go wszędzie...
Może to smutny pogląd na świat...
A teraz, miły czytelniku, gdyby ci dano do wyboru, albo człowieka, który w kaloszach i pięknie podwiniętych spodenkach drepce rad w błotku ulicznem, albo takiego, który chciał uciec ze wstrętem od błota ulicy, ale, że skrzydła miał za słabe, więc upadł w gorszą kałużę i szamoce się w niej teraz i płacze swych białych skrzydeł, zapadając głębiej? Jeśli ci się pierwszy więcej podoba, to może lepiej, abyś nie czytał zgoła Małpiego Zwierciadła... Chyba, że chcesz się ubawić. Bo wszak ze wszystkiego można sobie zrobić tylko zabawę! W takim razie powiem ci, że Małpie Zwierciadło jest cudowne! Nowaczyński bardzo dowcipnie smaga pseudo­‑ludzi i pseudo­‑nadludzi. On płacze przytem, ale ty możesz się śmiać“'. —


∗             ∗

Dziesięć lat upłynęło od czasu, kiedy te słowa pisałem. Nie zmieniło się dotąd zdanie moje o Małpiem Zwierciadle, choć zmienił się tymczasem jego autor i zmieniły się tak bardzo stosunki, zmieniło się środowisko, wśród którego żył wówczas, kiedy to satyry owe stworzył.
A to była dziwna epoka, która dotąd czeka jeszcze na swego historyka, chociaż mimochodem wyzyskiwano już niektóre jej momenty i postacie w różnych powieściach i opowiadaniach. Czas niedawny, zda się, a tak gruntownie przeszły już do historji... Kiedy to po założeniu „Życia“ przez Ludwika Szczepańskiego przybył w roku 1898 do Krakowa Stanisław Przybyszewski i stał się wkrótce osią, około której skupiło się wszystko, co tylko żądne było nowego tętna, nowego ruchu w dusznej dotąd atmosferze. Zakotłowała się jakaś szalona, prawie jeszcze niezróżniczkowana mgławica, z której z czasem miały wybłyskać słońca i gwiazdy, tworzyć się płanety i satelity wieczyste i zaś z meteorów opadać żużle w noc zapomnienia. Bogowie, ludzie i podludki, (tak chętnie nadludkami się mianujący!) — wszystko to zmieszane razem, czasem już wyraźnie zarysowane, czasem formujące się dopiero: wir odrzucający często na niepowrotną drogę kogoś ze swojego łona, częściej jeszcze przyciągający z zewnątrz i porywający w tan oszalały na krótszy lub dłuższy przeciąg czasu, a rozgorzały i rozpłoniony, nieznający ciszy ni spoczynku — dopóki się nie rozsypał kilkoma gwiazdami, tłumem płanet, karnie i przykładnie roczne drogi swe obiegających, deszczem żużli zapomnianych.
Bezładnie cisną mi się na pamięć imiona: Stanisław Przybyszewski, Jan Stanisławski, Stanisław Wyspiański, Stanisław i Wincenty Brzozowscy, Adam Grzymała Siedlecki, Adolf Nowaczyński, Konrad Rakowski, muzyk Krzyształowicz, Witold Noskowski, Edward Leszczyński, Janusz Łuszczewski, Stanisław Sierosławski, Antoni Potocki, Adam Znamirowski, Artur Górski, Tadeusz Miciński, Władysław Emeryk, Oszacki, Procajłowicz, Gabryelski, Jan Skotnicki, Jan Kleczyński, Jan August Kisielewski, Ludwik Solski, Tadeusz Pawlikowski, Jan Lemański, Franciszek Bruzdowicz, Xawery Dunikowski, Józef Jasieński, Stanisław Wyrzykowski, Władysław Jaroszewski, Stanisław Lack — i tylu, tylu innych, rozbiegłych gdzieś po świecie lub nieżyjących, o nazwiskach sławnych, znanych, albo nic już dziś niemówiących! —
Wszyscy ci ludzie, po części około wydawanego przez St. Przybyszewskiego „Życia“ zgrupowani i stali członkowie „nonszalanckiego paona“ u Turlińskiego, po części przygodni tylko goście — w piśmie i w kawiarni — żyli życiem gorączkowem i trawiącem, ale pełnem, ale bujnem naprawdę. To była przedziwna kuźnia djabelska, w której się mocni duchem ludzie urabiali, a słabi i nikli, rozpłonąwszy na chwilę własnym lub cudzym żarem, szli tak doszczętnie na popiół, na zatratę i zagładę. —
No a inni... ci inni naturalnie zostali z czasem „porządnymi ludźmi“.
Było tam zapewne trochę obłędu, dużo snobizmu à rebours[6] u niektórych zwłaszcza, było nieco naśladownictwa i pozy, szczerej lub nieszczerej, może nawet komedjanctwa, — i przeciw temu, zarówno jak przeciw „genus: philister“, szalała krwawa satyra Nowaczyńskiego, — ale ponad tem wszystkiem był ruch, było życie, chęć tworzenia czegoś nowego, ścieranie się pojęć i zapatrywań artystycznych i szlachetna, donkiszocka walka z zalewem pospolitości.
Było — minęło — nie wróci. W zatęchłej dziś znowu atmosferze Krakowa (polskich Aten! panie dobrodzieju), unosi się „Zielony balonik“, bawiąc — bardzo zresztą wytworną i dowcipną — Szopką krakowską tych, których się dawniej biczem z własnych, żywcem z ciała wydartych ścięgien smagało, — a miejsce szaleńców z „Życia“, do którego się wiecznie z chudych literackich kieszeni dopłacało, zajął, jako wyraz „postępowej umysłowości polskiej“, pan Wilhelm Feldman ze Zbaraża — z tak zwaną „Krytyką“, na której dobre robi interesa.

Z prochu powstałeś.... Amen.




Post scriptum.
W czasie między napisaniem powyższych słów a korektą ich w książce, pojawiła się nowa sztuka Nowaczyńskiego, p. t. „Nowe Ateny“, w której ostrze swego niepośledniego dowcipu zwraca przeciw Krakowowi. Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie przedziwne a charakterystyczne wobec tego, co się powyżej rzekło, pomieszanie pojęć: dawny harcownik Młodej Polski i obrońca ideałów à tout prix, kruszy obecnie kopję na rzecz „genus philister“ pod postacią całkiem przeciętnego pana Szeląga z Ameryki.
Snadź praktyczna potęga pięści i złota tak Nowaczyńskiemu z czasem zaimponowała, że przekonawszy się, iż walczyć z nią ciężko, zaczyna ją teraz ubóstwiać.

Niegdyś był w tem piękny giest, gdy rycerz zwycięzkiemu przeciwnikowi miecz swój oddawał; dzisiaj pięknych giestów już nawet niema.







  1. Przypis własny Wikiźródeł my zmieniamy się wraz z nimi (sentencja łacińska).
  2. Przypis własny Wikiźródeł łac. umarł Adolf
  3. Przypis własny Wikiźródeł łac. tych czasów, w tych czasach.
  4. Przypis własny Wikiźródeł franc. za wszelką cenę.
  5. Przypis własny Wikiźródeł łac. dokonawszy niezbędnych zmian, uwzględniając istniejące różnice.
  6. Przypis własny Wikiźródeł franc. na opak, na wspak, na odwrót.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.