Diabolo suadente...

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Diabolo suadente...
Pochodzenie Szkice literackie
Wydawca Zakł. Graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



DIABOLO SUADENTE...


1909 — 1912.

PROLOG.

... bo święte
wojny z nimi zacząłem... diabolo suadente...
Słowacki.

Trzeba skończyć każdą wojnę, choćby nawet była rozpoczęta — diabolo suadente. A dwa są powody, dla których nie puszczam w niepamięć sporu, przypadkowo i bez określonych zrazu zamiarów z mej strony wszczętego, lecz nie waham się owszem trwały dać mu wyraz na kartach tej książki.
Pierwszy powód ogólny i że tak powiem zasadniczy. — Wystąpienie moje przeciw panu Wilhelmowi Feldmanowi, mimo osobistego pozornie charakteru, miała w sobie od początku zasadnicze momenty, było reakcją — w feldmanowskim właśnie tonie — przeciw feldmanowskiemu, nad wyraz szkodliwemu bałamuctwu, które się w owym czasie nadto już u nas rozpanoszyło. W swoim przekonaniu spełniłem dobrą służbę publiczną, która — jak to było do przewidzenia — naraziła mnie na niezliczone napaści i obelgi, nie tylko ze strony samego „poszkodowanego“, co najmniej by mnie obchodziło, lecz także od różnych postronnych „osób z literatury“, nie wiadomo co z tą sprawą mających wspólnego. Nawet jakaś pani czy panna M. C. Walewska uważała za stosowne napaść na mnie z tego powodu w długim liście otwartym w Kurjerze Lwowskim z dnia 17 czerwca 1909, w liście zakończonym kapitalnem wskazaniem hygienicznem: „Oby tylko wata była czysta, dezynfekcjonowana (sic!) i... odtłuszczona, panie Żuławski!“ — z czem ja się zresztą najzupełniej zgadzam — pani Walewska!
Otóż — wracając do rzeczy — uważaćbym musiał przypadkowo podjęte zadanie swe za niewypełnione, gdybym temu, com mówił i pisał z wielkim narażeniem swej osoby, trwałego nie dał wyrazu. Sądzićby wówczas można było słusznie, że wystąpienie moje było tylko wynikiem jakiegoś chwilowego podrażnienia, a nie stałego przekonania, lub też żem się w końcu cofnął przed urządzoną na mnie naganką. Oba sądy z gruntu fałszywe. Nie odwołuję nigdy tego, co raz powiedziałem; owszem, chcę aby zostało.
Powtóre powód natury osobistej. Napaści pana Feldmana i obrońców jego na mnie drukowane były lub przedrukowane w „Krytyce“, miesięczniku, którego roczniki przechowują się w prywatnych zbiorach i bibljotekach publicznych, podczas gdy ja pisałem wyłącznie w dziennikach, wyrzucanych zazwyczaj na drugi dzień po przeczytaniu. Zbyt wielka jest tutaj nierówność broni. Chociaż mi o sąd pana Feldmana i najbliższych jego przyjaciół zgoła nie chodzi, nie chcę na to pozwolić, aby kiedyś bezstronny czytelnik mógł sprawę poznać tylko jednostronnie i to właśnie z niekorzystnej dla mnie strony. Winien to jestem samemu sobie, aby dać przeciwwagę i właściwe oświetlenie temu, co o mnie pisano, w przynajmniej tak samo trwałej postaci.
Myślałem o tem od początku, ale postanowiłem zaczekać, aż ostra faza sporu przeminie, aby w ten sposób definitywnemu sformułowaniu swego wystąpienia odebrać wszelkie cechy doraźnej polemiki. Bo — powtarzam — chociaż sprawa rozpoczęła się właściwie przypadkowo, moje w niej stanowisko przypadkowe nie było, lecz owszem wyrażało niezmienne i głębokie przekonanie o tem, czem pan Feldman jest i jak go należy traktować.
Jestem cierpliwy. Czekałem całe trzy lata „aż się uspokoją namiętności.“ To chyba dosyć?

Sprawa trzy miała akty, które tutaj przedrukowuję, koniecznemi je tylko opatrując komentarzami.

AKT PIERWSZY.

PAN FELDMAN JAKO STYLISTA I FILOZOF.

Aby usprawiedliwić styl i ton mojego przeciw Feldmanowi wystąpienia, muszę przytoczyć kilka prób kwiecistości jego wyrażeń, gdyż przyznam otwarcie, że wychodząc z zasady, iż obowiązkiem rycerskości jest podjąć tę broń, którą przeciwnik z predylekcją się posługuje, jego samego właśnie wziąłem sobie za mistrza w swej polemice.
Otóż w roku 1909, w odpowiedzi na kilka mniej lub więcej rzeczowych, mniej lub więcej ostrych ale zawsze przyzwoitych krytyk swej książki o „Współczesnej literaturze polskiej“ wystąpił pan Feldman z broszurą „Pro domo et pro arte“, z której wyjątki dosłownie tutaj powtarzam, opuszczając tylko z łatwo zrozumiałych względów nazwiska napadanych pisarzy.
Pan Feldman pisze:

Str. 6 — 7: „Ale i pogarda ma swoją miarkę. Przebrała się — i dość mi tych ropuch symbolicznych i nie symbolicznych[1]! Ludzie istotnie zaczynają uważać wstręt za słabość, milczenie za brak argumentów. Otóż tak nie jest. Korzystam z prawa, jakie każdy ma wobec napastujących go bandytów. Dosyć tej atmosfery kłamstw i nikczemności. Formalną nagankę przeciw[2] mnie zorganizowano, z kilku punktów równocześnie, obmyśloną, systematyczną. Hola, panowie. Protestuję[3] — i będę się bronić. Tembardziej że chodzi tu o osobę moją, ale także o sztandar. O cześć własną, ale i o sprawę. Jeżeli[4] w literaturze polskiej mają zapanować takie zwyczaje, jak te, które się do mnie stosuje — trzeba maczać pióro w innym płynie, nie w atramencie. Niech potem nie kręcą nosami senatorowie i ludzie „dobrego smaku“. Gdzie była ich rola i „smak“, gdy ciskano moje imię do wszystkich kanałów, rzucano na nie najniemożliwsze plugastwa.“

NB. Ostry przypadek manji prześladowczej, która zazwyczaj obłędowi wielkości towarzyszy. Nikt w bandycki sposób dotąd pana Feldmana nie napastował, nikomu nie śniło się o organizowaniu jakiejkolwiek naganki przeciw niemu ani o poniewieraniu po kanałach jego pięknego imienia. Jedynie — kilku krytyków ośmieliło się napisać w wyraźny choć przyzwoity sposób, co myślą o jego „Współczesnej literaturze polskiej“, w piątem właśnie ukazującej się wydaniu.
Pan Feldman na to, zamaczywszy pióro rzeczywiście... nie w atramencie, rozpoczyna napaścią na jednego z największych naszych pisarzy, który mu zresztą w jakiś czas potem dosadnie w „Liście otwartym“ odpowiedział. Oto co pisze pan Feldman:

Str. 7 — 8: Pan T.[5] ogłosił nową powieść. „Romanse“ jego mają już oddawna sławę ustaloną. Dbają one tak dalece o nieśmiertelność swego autora, że każdy z nich jest tylko zbiorem szczegółów do jego biografji. Szkoda tylko, że ofiarą ich padają najczęściej kobiety. Każda, która kiedykolwiek miała nieszczęście być celem afektów... R..a (bohatera powieści)[6], pokutuje za to potem w romansie p. T. (autora). Wszystkie kosze, jakie kiedy[7] R. podostawał od panien, p. T. wynosi pośpiesznie[8] na targ księgarski i spienięża. Wszystkich domów obywatelskich, w których kiedyś R...owi drzwi pokazano, p. T. staje się Homerem. Znają go już dobrze z tej strony, wystrzegają się — dlatego w ostatnich czasach widocznie i sposobności do koszów już zabrakło; teraz więc przyszła kolej na drugie pole nie odwzajemnionych[9] afektów — na krytykę...[10] Całą tą aferą okazał się p. T.... gentelmanem tak szczególnego gatunku, że jako nad człowiekiem, mogę przejść nad nim do porządku dziennego.“
NB. Cała ta bezprzykładna, ohydna i kłamliwa napaść spotkała sławnego pisarza, który miałby wogóle prawo na ujadania panów Feldmanów zgoła nie odpowiadać — za to jedno, że w powieści swej wplótł w opowiadanie dowcip śp. Sewera­‑Maciejowskiego, który ongi po pierwszej wizycie Feldmana, zwrócił się do swej żony ze słowami: „To bardzo porządny chłopak, ten Feldman, bardzo, bardzo... Otwórz-no prędko okno, pani Maciejowska!“

Ale pójdźmy dalej. Teraz pan Feldman, rozprawia się ze swymi krytykami.

Str. 9. „P. B...[11], czuje, że ma duszę... rozbestwioną i mnie za to czyni odpowiedzialnym. „Dusze nam rozbestwił“ wykrzykuje... „Tak, rozbestwił“! powtarza z uporem. Wprawdzie z przeczytania broszurki odnosi się wrażenie, że p. B... nie jest ani duszą, ani zbyt rozbestwionym, tylko sympatycznym zresztą młodzieńcem, który najadł się mnóstwa górnolotnych słów, jak Dusza, Absolut, Nieskończoność (zawsze wielką literą... wymawianych) etc. i przystroiwszy się nimi, jak indjanin różnokolorowemi piórkami, na gwałt szuka wroga, aby wywijać tomhawkiem, walczyć, skalpować — byle wobec jak największej rzeszy widzów; wprawdzie i to nie przeszkadza, że gdy przysiędzie fałdów do rzetelnej nauki (no, i zechce zachowywać zasady elementarnej uczciwości), może jeszcze zostać człowiekiem — —“
Str. 10 — 11. „P. G...[12]! człowiek, który niegdyś w Warszawie reprezentował poezję! Był to wprawdzie czas dla poezji najsmutniejszy i p. G... mógł jaśnieć jako znakomitość tylko dla tego, że Warszawa w rynsztok rzuciła Sowińskiego, w cień usunęła Faleńskiego... Tylko z krzywd tych prawdziwych poetów mogła uróść sława p. G....“
Str. 12 — 13. „Dzisiaj „Kraj“ jest organem prywatnym hr. Józefa Potockiego, p. K....[13], redaktor, jest tylko jednym z prywatnych oficjalistów aż nazbyt dobrze znanego ze swych tendencji hrabiego, i p. G... może służyć nowym panom i zarazem dać upust najczulszym pragnieniom swej duszy...[14] Wtenczas w Warszawie modny był liberalizm; p. G... jadał chleb „Prawdy“; dzisiaj je chleb hr. Potockiego — więc plunął w twarz wczorajszemu swemu ja, przekreśla całą swą przeszłość...“
Str. 13. Odrzuciwszy frazeologiczne bełkotanie p. B..., znajdujemy pod nim troskę patrjotyczną na widok „zamachu odradzającej się dynastji Popielów na życie drogiego nam rodu Piastów.“ — Dlatego p. B. chce wobec mnie, jako Popiela, być myszą; brak mu jednak zębów...“
Str. 16. P. I. R.[15] to urzędnik do szczególnych poruczeń, bojowiec używany przez „Czas“ do ekspedycji karnych przeciw pisarzom ze stanowiska redakcji niebezpiecznym, szkodliwym. Istotnie, cała robota tego feljetonisty, to nic innego, jak „przetłumaczenie na język literacki“ sposobów, wypróbowanych z ekspedycji karnych“...
Str. 17 „...albo p. I. R. uważa siebie za nadczłowieka, o jedynie c. k. uprzywilejowanej logice, albo... ma arsenał duchowy bardzo szczuplutki i musi się zawsze posługiwać tą samą bronią.“
Str. 19. „Stwierdzam tedy na tem miejscu, że większa część cytatów z Literatury współczesnej, podana przez feljetonistę „Czasu“, jest sfałszowana, z całą świadomością i celowością. Czyni to autor wszelkimi sposobami, przez „konstruktorów“ najniższej kategorji dziennikarzy praktykowanymi. Przekręca zwroty, opuszcza lub dodaje do tekstów moich słowa, eskamotuje początki zdań i dokończenia pewnych okresów logicznych — aż myśl moja zostanie gruntownie wykonana[16]...“

NB. Zarzut niesłuszny, z właściwą perfidją przez p. Feldmana postawiony. Zadałem sobie trud sprawdzenia cytatów w feljetonach, o których tu mowa; w ogromnej większości są dosłowne, żaden zaś myśli pana Feldmana nie przekręca. — W każdym razie, cytując obecnie broszurę pana Feldmana jestem ostrożny i nawet najdrobniejsze znaki pisarskie niezmienione zachowuję, aby mnie już podobny zarzut nie mógł spotkać.

Str. 22. „Piętnuję p. R. (pełne nazwisko)[17], c. k. hofrata ministerjalnego czy coś podobnego we Wiedniu i feljetonistę­‑bojowca „Czasu“, jako pisarza, który systematycznie fałszował i eskamotował własność mą duchową. Nie uznaję w danym wypadku jego prawa do anonimowości, wszelka polemika, szczególnie na tle osobistem, powinna być imienna; jeśli bandyta jest zamaskowany, każdy ma prawo maskę zeń zedrzeć.“

NB. Bandytą owym ma tu być pisarz, „kryjący“ się przeważnie pod przejrzystym i powszechnie znanym „pseudonimem“ inicjałów swego nazwiska, który się ośmielił w sposób rzeczowy, spokojny i przyzwoity poddać krytyce „dzieło“ pana Feldmana. — Szkoda serdeczna, że pan Feldman o owym rycerskim obowiązku podnoszenia swej przyłbicy nie pamiętał wówczas, kiedy pod kryptogramem (X) napadał w „Krytyce“ Jana Kasprowicza za jego „Baśń nocy świętojańskiej“ w osobisty zgoła sposób i w tylu a tylu innych wypadkach!
Cytuję dalej — str. 22.

„Nur der Lump ist bescheiden“[18]; p. I. R. eskamotuje (!) cudzą cześć i własność z taką wprawą, jakby od młodości miał już w tem doświadczenie — ale co uchodzi w „Czasie“, to nie ujdzie na arenie literackiej. Dostateczną chyba przytoczyłem liczbę faktów — mogę służyć dalszymi — od dziś współwinnym fałszerstwa i eskamotażu (!) będzie każdy, kto ośmieli się powoływać na elukubrację pana I. R.“
Groźnie! —
„Taka jest metoda i kwalifikacja moralna mojego recenzenta — na równej wysokości stoi intelektualna. Można było mniemać inaczej, póki się czytywało z pod jego pióra feljetoniki, artykuliki gazeciarskie, drobiazgi przygodne; w innem staje świetle, gdy zaczyna prawić o sprawach zasadniczych. Wspaniałym jest pan I. R. jako teoretyk sztuki, jeszcze wspanialszym — jako filozof, dyskutujący o poglądach na świat. Kilka odnośnych ustępów jego elukubracji świadczy o tak gruntownem nieuctwie, o takim braku elementarnych wiadomości, że doskonałą można stąd wywieść charakterystykę już nie tego pana — figura mało już chyba ciekawa, — lecz „Czasu“ i jego zwolenników, tych sfer konserwatywno­‑salonowych, mających patent na „kulturę“, a ani za grosz krytycyzmu własnego i szacunku dla wiedzy....“
Str. 23. „Jeszcze jeden przytoczę przykład, nie dla charakterystyki tego pana, ale nizkiego poziomu umysłowego, jaki panuje w „Czasie“, skoro wolno w nim wypisywać brednie i posiadać przytem zaufanie redakcji i czytelników. Zachciało się panu I. R. nie tylko fałszować, lecz i filozofować...“
Str. 24. „Po dotychczasowych mądrościach pana I. R., byłem na wszystko z jego strony przygotowany, ale na tem miejscu zdumienie mnie ogarnęło. Więc tak wysokie jest jego wyobrażenie o „Czasie“, że skrajne nieuctwo śmie tu kolportować, jako pewniki filozoficzne? Kto chce zbadać tajniki inteligiencji „Czasu“ i gruntownej ignorancji jego bojowców, niech przejrzy bodaj starą Reichenau’a Historię filozofii monistycznej“...“
Str: 25. „Ale gdy pan ten zanadto się zapomina i zaczyna rozprawiać, czym godzien, czym nie godzien rozwiązywać komuś rzemyki u trzewików, albo czy mi wolno „tykać się“ Wyspiańskiego, muszę znowu przypomnieć: hands off, panie I. R. Był już ktoś, kto[19] miał prawo, bez uciekania się do „cenzury“, mój stosunek do Stan. Wyspiańskiego uregulować i uregulował. A duszom policyjnym, notabene z tych policji, które dla obciążenia niewygodnych ludzi fałszują ich zeznania i eskamotują (!) ich treść istotną (a w rękach krytyka są moje idee wyłuszczone w książce, zeznaniami, dokumentami!), duszom denuncjantów i pogromszczyków z wypraw karnych — od spraw wzniosłych, jak stosunek do Stanisława Wyspiańskiego — wara! — Zrozumiano?[20]
Str. 28 — 29. „W albumie ofiarowanem mi przez „najserdeczniejszych“, także „poetyckie“ znajdują się inwektywy. Któż mógł je popełnić, jeśli nie wielki nasz fujarkiewicz, który nawet, gdy ktoś kichnie, złoży mu zaraz życzenie wierszem, p. L...[21] Znakomity ten autor „365 obiadów wierszowanych“ i „Sennika egipskiego wprost z ekonomskiej piersi wyśpiewanego“, ma jednę brzydką przywarę, lubi zbierać odpadki z pańskich stołów i dodawszy do nich trochę lichego sosu, sprzedawać je jako własny, lepszy od oryginałów
wyrób...[22] I przy tych praktykach najlichszego geszefciarza p. L. śmie przybierać ton idealisty i grać dalej rolę naszego poczciwego, sympatycznego... A niechże sobie gra i niech dalej kręci katarynkę, ale oburzać się, bronić świętości, prawić morały — ejże, panie L., dziękuj pan Bogu, że się pana nie traktuje poważnie.“}}
„...Plącze się w dziennikarstwie polskiem mnóstwo jeszcze stworzeń, na widok których trzeba zawołać z Heinem: „Ach, Gott, wie gross ist dein Thiergarten!“[23] Biega jeszcze po zaułkach dziennikarskich nie jeden twór, wołający znowu jak u Heinego: kopnij nas, kopnij. Czeka jeszcze pan B...[24], pan Ch...[25], pan J...[26], nie obmywszy się jeszcze z dowiedzionego mu zarzutu fałszerstwa, w Warszawie straszny radykał, w Poznaniu sługus najwsteczniejszego pisma polskiego, w Krakowie wybijający pokłony przed reporterami „Czasu“ i hr. Tarnowskim, p. J.... także ma dziką pretensję, by w książce, mówiącej o poezji, pisano o jego humorystycznych elukubracjach, a aż sam p. L. M...[27] wystawia panu J.. patent na powagę... Toż to zacna kompanijka, toż to sobór autorytetów! Mamże wyświadczyć istotnie każdemu B..., dlatego, że ma żółć, zaszczyt, by z nim polemizować?...“

Chyba już dosyć tego będzie na okaz, jak pan Feldman prowadzi polemikę? Wprawdzie na stronie broszury 30-tej woła: „Do stukroć tysięcy! że też w naszych czasach człowiek, mający coś lepszego do czynienia, zmuszony jest prowadzić takie polemiki — podobnego używać tonu!“ — ale mimo to nie waha się tonu tego usprawiedliwiać i za właściwy w polemice przedstawiać. Bo oto na stronie 26. czytamy:

„— Wszak pan R... polemizował w sposób kulturalny... Ta „kulturalność“ panów R... i ich przyjaciół jest jednym z najobrzydliwszych wrzodów na ciele prawdziwej kultury. „Kulturalność“ ta zasadza się na zachowaniu pewnych form, pozorów grzeczności, konwencji towarzyskich. Można wypowiadać najcięższe insynuacje, byle nie użyć przy tem gwałtownego wyrażenia; można szerzyć kłamstwo, zgniliznę i brud, byle okrywkę mieć estetyczną; można być zawodowym bodaj „hochstaplerem“, byle maniery posiadać comme il faut[28]. Pseudo­‑Wersal; próchno wewnątrz, elegancja nazewnątrz — oto ideał wszystkich dobrze wychowanych świętoszków „kulturności“.

I strona 28, gdzie kończy:

„...jeśli stwierdziłem fakta, miałem prawo nazwać je po imieniu. I obowiązek miałem. Dosyć mydłkowania, dosyć perfidji, dosyć tego kabaretowego, ironizująco­‑pięknodusznego tonu w literaturze!...[29] trzeba mieć odwagę wypowiadania swych uczuć z całą siłą męzką. A gdy kogoś ton ów razi, odpowiedzieć tylko mogę z Heinem: Cienko śpiewają jedynie eunuchy!“

Przeczytałem — wzruszyłem ramionami — rzuciłem w kąt. Zdumiony wprawdzie byłem wprowadzeniem tego... wonnego stylu do polemiki literackiej i kruszeniem nadto kopji za jego usprawiedliwieniem; nie mogłem żadną miarą pojąć, dlaczego rzucanie inwektyw najpodlejszych na cześć osobistą wielkiego pisarza, użycie obelg i karczemnych wyrażeń, oraz robienie (bez powodzenia!) ciężkich dowcipów à la martwe cielę ogonem — ma uchodzić za „wypowiadanie swych uczuć z całą siłą męzką“, ale... stojąc zdaleka od tych wszystkich waśni, nie czułem się powołanym do mentorstwa wobec pana Feldmana ani do próżnego i spóźnionego trudu wychowywania go, tem mniej zaś do obrony tych, którzy się sami, gdy zechcą, bronić potrafią. —
Przypuszczałem co najwyżej, że jakaś korporacja literacka, jakaś gremjum ludzi, którym utrzymanie poziomu kulturalnego i zasad najprostszej przyzwoitości leży jeszcze na sercu, zaprotestują w jakiś sposób przeciw niebezpiecznemu precedensowi i pouczą pełnego siły męskiej pana Feldmana, jak pisać można a jak nie można. Nie myślałem wówczas, że na zbiorowy protest w imię „znieważonej moralności publicznej“ przyjdzie pora dopiero wtedy, kiedy ja — nie­‑redaktor literackiego miesięcznika, nie­‑autor Współczesnej literatury polskiej i przypadkowo aryjczyk, chcąc panu Feldmanowi pokazać „jak to boli“, wezmę ten sam bicz w rękę i każę jemu skakać przez kij, a on sam wielkim głosem zawoła: gwałtu! rozbójnik! —
Sposobność ku temu, której zgoła nie szukałem, nadarzyła się wkrótce. Pan Feldman ogłosił w Krakowie odczyt „O gienjalnym człowieku“. Ponieważ od lat kilku pracuję nad obszernem dziełem, mającem właśnie za przedmiot istotę sztuki, twórczości i gienjuszu, zaciekawił mnie temat odczytu i — wychodząc z zasady, że niema człowieka tak... mało mądrego, od którego by się czasem nie można czegoś nauczyć, poszedłem przysłuchać się temu, co pan Feldman powie.
Nie miałem z góry zamiaru pisać sprawozdania z tego odczytu; było ono odruchem oburzonego we mnie sumienia filozoficznego, a co do tonu prawie mimowolną reakcją na czytaną niedawno „polemikę“ pana Feldmana. —
A oto owo sprawozdanie, które ukazało się w „Słowie Polskiem“ pod tytułem: Talent a gienjusz:


∗             ∗

Zdarzyło się, że przechodząc ostatniej niedzieli przez Rynek krakowski, spostrzegłem afisz zapowiadający „wykład“ p. Wilhelma Feldmana „O człowieku gienjalnym“, mający się odbyć w sali Kopernika Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do wysokiej wiedzy i zdolności prelegienta nigdy zbytniego zaufania nie miałem, mimo to, nie chcąc się kierować uprzedzeniem, poszedłem posłuchać, co też powie o tym tak doniosłym temacie. I zostałem rzeczywiście srodze ukarany — takim stekiem chaotycznym pustych frazesów, iż ta kara przeszła poprostu miarę winy mojej dobrodusznej łatwowierności.
Pomijam horrenda historyczno­‑filozoficzne, których zmuszony byłem wysłuchać. Dla przykładu wspomnę tylko o nadzwyczajnym „wykładzie“ zdania Schopenhauera: Genialität ist vollkommenste Objektivität (Die Welt als Wille und Vorstellung, I. 36), które „komentatorowie nader płytko pojmują, ale ja (tj. p. Wilhelm Feldman) tak rozumiem, iż genjusz najbliższy jest istocie świata, to jest woli“, podczas gdy Schopenhauer wyraźnie powiada w innem miejscu (D. W. a. W. u. V. II. 31): Das Genie besteht darin, dass die erkennende Fähigkeit bedeutend stärkere Entwickelung erhalten hat, als der Dienst des Willens erfordert... Mniejsza też o to, że p. Wilhelm Feldman utrzymuje, jakoby Weininger, autor dzieła... „Kobieta i płeć“ (w istocie: Geschlecht und Charakter), „który niestety pewną idée fixe był obłąkany“ (jak wiadomo, twierdził on, że żydzi są powodem obniżenia i płytkości naszej aryjskiej kultury) — widział istotę gienjuszu „w zdolności jasnego pojmowania“, podczas gdy pisarz ten gienjuszem nazywa dopiero — poniekąd na tej zdolności opartą — wszechstronność życia psychicznego: Das Genie ist der universallste Mensch...
Nie będę także wyliczał definicji i określeń tak rozbrajającej i przekonywującej prostoty, jak naprzykład: „talent jestto pewna zdolność“, albo: „genjusz jestto zdolność swobody plus jakieś coś...“ bo za dużo bym na to musiał zużyć cierpliwego papieru.
Postaram się jednakowoż wyłuskać sens z chaotycznego odczytu p. Wilhelma Feldmana i wykazać, jak płytki umysł jego daleki jest od istotnego ujęcia zagadnienia, nie mówiąc już o jego rozwiązaniu. Sądzę, że dokonam dobrego uczynku, przyczyniając się do pokazania nieuctwa i duchowej nicości tego „myśliciela“, cieszącego się zadziwiającym wpływem w pewnych zwłaszcza kołach młodzieży akademickiej, która bałamuci zgoła niesokratycznie, podając jej w swych licznych „odczytach“ i „wykładach“ najgorszą plewę słów pod mianem „filozoficznego światopoglądu“.
Otóż — talent, którym nazywamy „pewne uzdolnienie“ zawisły jest w swojem życiu psychicznem, podobnie jak każdy zwykły człowiek, od przekazanej wiekami treści kulturalnej i pewnych odziedziczonych form myślenia. Gienjusz zaś, pomijając owo „coś“, którego p. Wilhelm Feldman nigdzie najlżejszem słowem nawet nie raczył spróbować określić, jest tylko zdolnością wyswobodzenia się od wszelkich narzuconych norm, od całego brzemienia praw i kultury. I więcej... nic! To była cała „myślowa“ treść odczytu.
Jakim sztucznym i cudownym sposobem od tej rzekomo jedynej cechy uzależniał p. Feldman wszystkie znane i uznane właściwości gienjuszu — tego już żadną miarą zrozumieć nie mogłem! Ale on się nie trudził wykazaniem związku przyczynowego! Któż by zważał na takie drobnostki! Zastosował snadź do swego odczytu zdanie Schopenhauera, że gienjalny sposób rozpatrywania określić możemy jako die Betrachtungsart der Dinge unabbängig vom Satze des Grundes, i nie troszcząc się bodaj o pozory logik, mówił zuchowato: a więc... gienjusz ma ogromny wpływ na ludzkość, którego talent nie wywiera, — gienjusz jest anormalny i chorobliwy, — gienjusz tworzy w odróżnieniu od talentu nierównomierne, — gienjusz tworzy niejako nieświadomie, jakoby wyższemu duchowi podlegając, — gienjusz dopiero przez potomność bywa uznany i oceniony, — i tak dalej, i tak dalej; znamy na pamięć te wszystkie określenia! Ale dlaczego? dlaczego to wszystko właśnie ma być następstwem czy wynikiem „zdolności swobody“...? O, panie Wilhelmie Feldmanie! człowieku zaiste niegienjalny i nieutalentowany, mimo że posiadasz „pewną zdolność“ gadania i pisania.
A przy tem była jeszcze mowa o „gienjuszu dobra, którym może być człowiek w ukryciu na łonie rodziny żyjący“, o gienjuszu czynu, gienjuszu nauki — bez najmniejszego pokuszenia się ze strony dostojnego prelegienta, aby wyjaśnić, od czego to w tym wypadku duch ludzki musi sobie wziąć „swobodę“, aby się stać jednym z tych gienjuszów? i jaka jest właściwie między tymi „rodzajami“ istotna różnica? co je cechuje?
Wysiłki biednego mózgu p. Wilhelma Feldmana, który zamiast rozszerzyć swój — jak słyszę — nieźle prosperujący handel drzewem, bierze się do rzeczy zgoła nie swoich, nawet do filozofji, — nic by mnie w końcu nie obchodziły, gdyby samo zagadnienie przezeń... paluszkiem dotknięte nie było tak poważne i doniosłe, że aż oburzenie zbiera, gdy się widzi takie zawodowo płytkie a pretensjonalne jego traktowanie!
Swoboda, zwłaszcza w tem znaczeniu, w jakiem prelegient tego wyrazu używał, jest pojęciem a zatem i cechą negatywną, swoboda wewnętrzna oznacza li tylko wolność a więc i nieistnienie w danym umyśle pewnych praw, dyrektyw i sądów w formie obowiązującej i na każdorazowe pomyślenie wpływającej. Zdolność swobody, — to jest, wedle własnych słów p. Wilhelma Feldmana, zdolność odrzucenia całości istniejącej kultury, prawideł myślenia i praw etycznych, — nie tylko nie zdołałaby sama przez się wytworzyć żadnego gienjusza nowoczesnego, ale nie wystarczyłaby nawet pierwszemu wynalazcy jakiegoś narzędzia z epoki kamiennej, którego nie wiadomo w jakim związku ze swojem „określeniem“ gienjalności — prelegient również gienjuszem nazywa. Człowiek zdolny jedynie do nieposiadania kultury, niepoddawania się uznanym prawom myślenia i postępowania, mógłby również dobrze być rzezimieszkiem, bandytą, idjotą, jakimś autorem współczesnej literatury polskiej lub — jeśli to możliwa — czemś jeszcze głupszem, gorszem, marniejszem i mniej światu potrzebnem.
Z piasku bicza, z pustych słów sensu, a ze swobody samej gienjusza się nie ukręci, zwłaszcza, że sam p. Wilhelm Feldman przyznaje, że gienjusz i bez talentu obejść się może.
Pan Wilhelm Feldman uważa wprawdzie metafizykę za „tłumaczenie x przez x“ i tylko dla dowiedzenia swej wszechstronności wspominać i o niej raczy, ale mimo to zagadnienie gienjuszu musi być metafizycznie ujętem. Trzeba przedewszystkiem oddzielić ściśle zakresy tych dwóch pojęć: talent a gienjusz. Talent jest zawsze zdolnością formalną i określa sposób działania wedle pewnej powziętej myśli, mniejszą lub większą doskonałość jej uzewnętrznienia, — oznacza poniekąd drogę „najmniejszego oporu“ dla nagromadzonej w człowieku i ujścia szukającej energji psychicznej. Natomiast określenie „gienjalności“ odnosić się może li tylko do stopnia napięcia tejże energji.
Nie zależy mi na utrzymaniu mojego, panteistycznego stanowiska wobec pana Wilhelma Feldmana, — jakiekolwiek byśmy jednak zajęli i któremukolwiek systemowi filozoficznemu słuszność dali, przyznać zawsze musimy, że najwewnętrzniejszą treścią wszelkiego istnienia jest zdolność twórcza. Świat się staje. Przyroda cała wciąż i bez wytchnienia tworzy, to znaczy syntezuje tak dane czynniki, iż powstaje z nich jedność nowa, organiczna a bogatsza od pochłoniętych składników i prostej ich sumy. Każda poszczególna istota, nadewszystko (nie: jedynie, ale: nadewszystko) żyjąca, wyraża w mniejszym lub wyższym stopniu tę zasadniczą właściwość przyrody, jest niejako ośrodkiem, w którym się dalej wiedzie i dokonywa to odwieczne dzieło tworzenia. Psychiczne życie człowieka nie stanowi i stanowić nie może pod tym względem wyjątku, — owszem, ludzi bezwzględnie nietwórczych niema: każdy, kto tylko zdolny jest do pomyślenia czegokolwiek, do urobienia bodaj z luźnych czuć zmysłowych całkowitego wyobrażenia, już tworzy tem samem.
Ta zdolność twórcza jednakowoż, będąca, ściśle biorąc, właściwością nawet nie danego osobnika, lecz raczej siłą kosmiczną przez tego osobnika wyrażoną, różne przybierać może formy i różne stopnie natężenia. W regule w wyższych dziedzinach życia umysłowego samorzutne tworzenie przyrodnicze zastąpione bywa mniej lub więcej mozolną konstrukcją, świadomem działania i celu syntezowaniem danych czynników. Bywają jednak wyjątki. Widzimy czasem, że syntezy najwyższe i ogarniające kręgi najszersze, dokonywane bywają u pewnych ludzi w jednem niejako błyśnięciu, prawie pod progiem ich świadomości, której następczem zadaniem jest tylko na światło wydobyć i względnie uzupełnić to, co się w głębi duszy już stało.
Ten rodzaj tworzenia nazywa się tworzeniem gienjalnem, a ludzie tą zdolnością obdarzeni — gienjuszami.
Jeden z twórców współczesnej filozofji immamentnej powiedział, iż w każdym człowieku jest bodaj iskra gienjuszu — i słuszność ma o tyle, że w najbiedniejszem nawet życiu psychicznem pewne syntezy w ten „gienjalny“ i samorzutny sposób bywają związywane. My jednak miano gieniuszów nadajemy tym ludziom wyłącznie, u których ta zdolność rozwinięta jest daleko ponad zwykłą miarę — a moc genjuszu mierzymy zakresem, jaki ona obejmuje i doskonałością stworzonych syntez, czyli w tym wypadku koncepcji.
Gienjusz jest jednostką przedewszystkiem i par excellence twórczą.
Przy tem pojęciu i określeniu zrozumieć dopiero możemy wszystkie znane cechy człowieka gienjalnego: często spotykaną (nie zawsze!) jednostronność i niezupełność życia umysłowego, gdyż nadmierna wybujałość zdolności twórczej powoduje niejednokrotnie upośledzenie władz innych; nieliczenie się z warunkami świata rzeczywistego wobec ustawicznego tworzenia w sobie nowego świata; nierównomierność i niespodziewane rzuty w koncepcjach i niezdawanie sobie sprawy z tego, skąd one się wzięły i jak do skutku przyszły, a nadewszystko ów kategoryczny imperatyw w pomyślaniach, będący najwięcej rzucają się w oczy cechą ludzi gienjalnych.
Czem zaś dzieła gienjuszu wyższe są od dzieł, z logicznej i świadomej konstrukcji myślowej powstałych, zrozumiemy łatwo, gdy sobie uprzytomnimy, że konstrukcja taka jedynie zupełnie świadomymi czynnikami może operować, które bądź co bądź są tylko częścią naszych zasobów psychicznych, podczas gdy gienjuszowi, wobec sposobu jego tworzenia, stoi otworem całe olbrzymie, nieświadome życie ducha. Następnie gienjusz, zawiązując syntezy w jednym rzucie, dochodzi nieraz w parę chwil do wyników, które konstrukcją osiągnąćby się dały może dopiero przez pracę całych pokoleń.
W nauce, gdzie gienjusz przyszłe prawdy „przeczuwa“, rzucając niejako w ciemność wytyczne promienie, możnaby się jeszcze sprzeczać o wartość gienjusza w stosunku do konstruktora, którego zdobycze, wolniej osiągnięte, pewniejsze są i więcej z natury rzeczy uzasadnione, — ale w dziedzinie sztuki ma gienjusz jeszcze i tę niesłychaną wyższość, że zawiązując swe syntezy samorzutnie, nadaje im przez to moc sugiestywną, stwarza jedności doskonałe, na których nie widać szwów ani zlepień, nie znać zużytej pracy — co było zawsze, jest i będzie ideałem sztuki.
Ta ukochana przez pana Wilhelma Feldmana „zdolność swobody“ (sit licentia verbo)[30], nie jest niczem innem, jak tylko objawem wtórnym, wybujałej zdolności gienjalnego tworzenia towarzyszącym: nierad chodzi cudzemi drogami ten, który ma swoją własną, ani ten się na prawa ogląda, który dla przyszłych wieków tworzy nowe.
W tem bezwzględnem tworzeniu, w tem wybieganiu naprzód ze swego środowiska, choćby po drodze nie wiedzieć co stratować było trzeba, leży też powód, dlaczego gienjusze przez współczesnych nieuznani i często prześladowani, zwykle cześć znajdują dopiero u potomnych, kiedy ciałem się stanie to, o czem oni dopiero pomyśleli.
Gienjusz jest jeden, — jedna siła metafizyczna, u poszczególnych jednostek tylko stopniem natężenia i szerokością zakresu objętej dziedziny się różniąca. Mówienie o gienjuszu sztuki, nauki, czynu, dobra, jako o czemś w zasadzie różnem, jest głupstwem, godnem pana Wilhelma Feldmana. Ale wszakże on wynalazł nawet „gienjusza fizycznego“, dając za przykład — Pytlasińskiego! (nie wiem dlaczego nie — wołu?) — „Principium individuationis“ jest w tym wypadku charakter i talent, w zasadzie swej z gienjuszem nie mający nic wspólnego.
Przedewszystkiem do gienjuszu, który jest, jak powiedziałem, siłą raczej kosmiczną, dołącza się właściwość specyficznie ludzka: inteligiencja. Jej to jest rzeczą wydobyć na światło i uporządkować pomyślenia gienjuszu. Człowiek gienjalny, o ile inteligiencja jego mocy twórczej nie dorasta, gubi się w chaosie swoich koncepcji, stając się częstokroć „gienjuszem bez teki“. Pan Wilhelm Feldman zastosował to powiedzenie Sienkiewicza do gienjalnego człowieka, nie posiadającego talentu. — Wypadek to chyba bardzo rzadki i trudny prawie do przypuszczenia. Pewną formę wyrażenia bowiem pomyślenie gienjuszu musi odrazu przynosić ze sobą, — możnaby więc tylko przyjąć u gienjusza talent niedostateczny, któryby się objawiał niedoskonałem uzewnętrznieniem pomyśleń, ale nigdy brak jego zupełny.
Talent i charakter — to czynniki, które gienjuszowi wytykają niejako drogę działania, rozstrzygają, w jaki sposób i w której ma się objawić dziedzinie. Z tego też stanowiska i tylko „per abbreviationem“[31] możnaby mówić o gienjuszu sztuki, nauki, czynu, ale nigdy absolutnie. Wyrażając się właściwie i ściśle, trzebaby mówić: gienjusz, objawiający się w dziedzinie sztuki, nauki itd.
Jednością zasadniczą gienjuszu tłumaczy się też ten tak często u gienjalnych ludzi spotykany objaw wielostronności. Dość dla przykładu wspomnieć Cezara, Lionarda, Michelangela, Cartesiusa, Rosettiego, Wyspiańskiego... I to jest rzecz naturalna. Gienjusz bowiem, jako siła wyłącznie twórcza, sam w zasadzie swej nie ma określonej drogi wyładowania i nieraz obok przydanego talentu także od zewnętrznych okoliczności zależy, w którą rzuci się stronę. A bujności jego nie wystarcza zawsze jedno pole działania.
Talent natomiast zgoła twórczy nie jest — a za to ściśle jest określony. Talent, jako zdolność uzewnętrznienia w tej lub owej dziedzinie pomyśleń duszy — jest bez iskry gienjuszu, bez drobnej choćby zdolności twórczej, niczem więcej, jako tylko rzemieślniczą niemal sprawnością.
Wielkie talenty u nietwórczych ludzi wydały naprzykład sławne malarstwo holenderskie martwej natury...
Ale dość o tem wszystkiem. Ostatecznie są to rzeczy, o których się snadź nawet nie śniło biednemu mózgowi pana Wilhelma Feldmana, miewającemu „wykłady“ w salach Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

AKT DRUGI

PAN FELDMAN
JAKO HISTORYK LITERATURY POLSKIEJ.

Uderzenie bicza było dotkliwe. Pan Feldman zareagował na nie doraźnie w sposób sobie właściwy, to jest insynuując osobiste pobudki mojemu wystąpieniu. Przedrukował mianowicie w wydawanym przez siebie miesięczniku straszliwe (mnie dotąd w istocie wcale nieznane) anatema, którem przekreślił całą moją działalność literacką w V. wydaniu swej „Współczesnej literatury“ i w dopisku ogłosił światu, że ja potraktowałem go tak srodze w sprawozdaniu z odczytu, ponieważ primo: chciałem się na nim zemścić za nieprzychylne o nim sądy, secundo: byłem „rozwścieczony szeregiem klap teatralnych i przykremi fiaskami odczytowemi“, jakie mnie rzekomo miały spotkać — prawdopodobnie na skutek unicestwienia mnie w piątem wydaniu książki pana Feldmana. —
Kto się na kimś mści, musi mieć za co. Mnie jako pisarzowi pan Feldman mimo najszczerszej chęci nic zaszkodzić nie potrafił; czytelników i wydawców znajduję tak samo, a nawet więcej teraz, niż przed jego wiekopomnem dziełem o „Współczesnej literaturze“, — o fiaskach swoich odczytowych nic nie wiem, a jeśli która ze sztuk moich w teatrze nie dość życzliwego doznała przyjęcia, przez sen mi nawet nie przyszło do głowy winić o to pana Feldmana. Z jego to strony objaw megalomanji oczywisty, gdy sądzi, że nawet za swe „klapy teatralne“ jego autorzy mogą czynić odpowiedzialnym, jako wszechpotężnego w literaturze potentata! Ja, panie Feldman, zarówno niepowodzenia jak i zasługi na własny piszę rachunek!
Przypomina mi to zresztą rozmowę, jaką z nim miał jeden młody uczony, obecnie już docent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Otóż pan Feldman na przechadzce po plantach krakowskich raczył go, świeżo z za granicy przybyłego, pytać, co robić zamierza, a gdy posłyszał, że ubiega się o veniam legendi[32] na uniwersytecie, rzekł: Ostrzegam pana w takim razie, abyś się pan ze mną publicznie nie pokazywał, bo to panu może zaszkodzić! — Na co ów uczony z uśmiechem: Czy pan nie przecenia przypadkiem, panie Feldman, swego wpływu in minus?
Otóż co do mnie, nie przeceniałem nigdy wpływu in minus ani in plus, jaki mógł mieć pan Feldman i przeto nie miałem do niego nigdy jako pisarz o nic pretensji ani za nic wdzięczności. Ponieważ jednak wyzwał mnie teraz osobiście, stanąłem mu na wyznaczonym przezeń placu i nie puszczając z ręki szlachetnej broni, której wybór on mi sam wskazał, ogłosiłem na wiosnę 1909, w Słowie Polskiem, co następuje:


∗             ∗
Pan Wilhelm Feldman jako historyk literatury polskiej.

Daruj, czcigodny Redaktorze i ty, przezacny czytelniku, tytuł i związaną z nim treść tego artykułu! Niewątpliwie, ja sam również jestem zdania, że temat to błahy i za mało znaczący, aby się o nim po gazetach rozpisywać, ale zrobiłem naprawdę tak nadzwyczajne, niesłychane, nad wyraz zdumiewające odkrycie, że muszę się niem z „szerszą publicznością“ podzielić. A mianowicie: pan Wilhelm Feldman umie po łacinie!!
Risum teneatis![33] (teraz my sobie obaj będziemy po łacinie mówili) — to nie są kpiny, to fakt! Nie tylko bowiem cytatów łacińskich używa — to każdyby potrafił — ale nadto rozumie ich znaczenie i umie je na właściwem miejscu stosować, gdyż pogniewawszy się na mnie w kwietniowym zeszycie „Krytyki“, zakończył swą filipikę zdaniem: Vana sine viribus ira![34] — próżny gniew bez sił!
I w tem jest jeszcze drugi rys nader pocieszający: pewien objaw zdrowej autokrytyki, pozwalający stawiać różowe horoskopy co do przyszłości pana Feldmana. Gotów z czasem naprawdę dać pokój piśmiennictwu polskiemu, przekonawszy się, że wszelki gniew jego jest próżny i że w istocie nie ma sił, aby zrobić cośkolwiek ludziom, którzy idą swoją drogą i tworzą. Sąd jego, dodatni czy ujemny, choćby z największym hukiem dzisiaj wypowiedziany, przejdzie jak wiatr, a to, co my zrobimy, zostanie.
I dlatego pan Feldman nie ma racji, posądzając mnie o taką brzydką rzecz, że ja się na niego „rzuciłem z wściekłością“ w rozprawce, spowodowanej jego „wykładem“ w sali Uniwersytetu Jagiellońskiego. I pocóżbym ja się na niego rzucał z wściekłością? „Ktoby się tam i łakomił na waszmości nędzne życie!“ (wiersz Fredry[35], nie Wyspiańskiego!). Ja tylko... kpiłem! wykazując równocześnie, jak pan Feldman wogóle mało na to zasługuje, aby go poważnie traktowano. I to jest największy i zasadniczy błąd całego społeczeństwa polskiego i wszystkich polemizujących z nim krytyków, że usiłują go poważnie traktować. Przez lata całe pan Feldman pisał, wmawiał w ludzi, że jest uczony, mieszał się do wszystkiego, wszystkiem się zajmował, ferował wyroki — ani złe ani dobre — ale puste i płytkie, a ludzie patrzyli na to, wzruszali ramionami z pobłażliwym uśmiechem, mówiąc sobie z tą naszą lekkomyślną polską tolerancją: Niech żyje i on!
Aż pewnego dnia spostrzeżono się i przestraszono. Sprytny frazesowicz o chaotycznym mózgu ale krzykliwym głosie, który mógłby być niezłym dziennikarzem w jakiemś brukowem pisemku, człowiek, który z zadziwiającym iście talentem wszędzie się umiał wcisnąć i wkręcić — zyskał wpływ i znaczenie, zwłaszcza u najmniej z natury rzeczy krytycznej młodzieży.
Wiele okoliczności złożyło się na to. Przedewszystkiem pan Feldman wystąpił z dowcipną zręcznością jako opozycjonista wobec pewnych uznanych, i z powodu swego zbyt konserwatywnego stanowiska nielubianych powag krytyki literackiej, umiejąc sobie zarazem nadać pozory człowieka postępowego, liberalnego i „przyjaciela młodzieży“. To już było rozstrzygające. Gdy nadto z przedziwnym sprytem, którego nigdy nie przestanę podziwiać, on — człowiek drewniany i płytki, nie mający ani krzty odczucia sztuki i poezji, nie umiejący w istocie niczego, począł „płynąć za prądem“ i unosić się, modzie schlebiając, nad dziełami istotnie wielkiemi lub mającemi przynajmniej pozory wielkości i głębi (co było dlań wszystko jedno, gdyż ani jednych ani drugich nie rozumiał); gdy kokietując tanio ze społecznikowstwem i naukowością, i czystą sztuką, i mistycyzmem, i polskością i wszystkiem wogóle, co dzisiaj może popłacać, otworzył „łamy swego pisma“ dla „młodych talentów“, których utwory drukował, nie płacąc honorarjów, wtedy zwycięstwo miał już zapewnione. Każdy z bezkrytycznych jego zwolenników mógł znaleść w jego „działalności“ coś dla swego smaku, a nikt nie zdawał sobie sprawy, że ma do czynienia tylko z frazesem, płytkością i... sprytem. Nie zauważono nawet, że pan Feldman, o ile nie pisze banalnych a pretensjonalnych głupstw, jest tylko wyrazicielem „panujących w pewnej sferze poglądów“ lub też powtarza lekko zmodyfikowane i do umysłowości swojej i bombastycznego stylu przystosowane cudze zdania i sądy.
Kwitnął tedy pan Feldman przez kilka lat między nami, dotykając „duszy narodowej“ brudnemi łapkami swemi, wchodząc w zabłoconych kaloszach i z czapką na głowie do świątyni sztuki, trącając się poufale łokciem z wszystkiemi zdobyczami myśli naszej i... głosząc nieustannie swą własną chwałę. Kwitnął i krzywdził społeczeństwo polskie najciężej, nie przez to nawet, że podawał mu sądy fałszywe, ale, że wogóle sądy podawał, na miarę własną przykrojone, płytkie, chaotyczne i ciasne, obniżając brzęczącym frazesem u młodzieży to, co w każdym człowieku jest najcenniejsze: zdolność poważnego, krytycznego i ścisłego myślenia.
Spostrzeżono się dopiero niedawno, gdy niebezpieczeństwo zaszło już tak daleko i wpływ pana Feldmana tak urósł, że z tym człowiekiem, którego ongi można było z łatwością na... grzędy ogrodu nie dopuścić, walkę już toczyć wypadło.
I wytoczono przeciw niemu ze wszech stron działa różnego kalibru, od lekkich do najcięższych, dając mu przez to pochop do mniemania o sobie i wmawiania w innych, że jest istotnie... grubą zwierzyną. I tu właśnie błąd leży. Trop d'honneur![36] Niedawno jeden z byłych przyjaciół p. Feldmana, sam krytyk wytworny i bystry, mówiąc o nim, rzekł do mnie: „Feldmanowi nikt nic nie zrobi. To jest człowiek gutaperkowy. Gdy się go przyklepie, to się spłaszczy, ale jak tylko puścić rękę, to nadmie się znowu“.
Ja też myślę, że nie trzeba go... klepać. Trzeba tylko wykazać, że jest... z gutaperki. Z wierzchu elastyczny a próżny wewnątrz. Trzeba zwrócić na to uwagę, że jestto w gruncie rzeczy figura komiczna, nadająca się żywcem do operetki, a tylko przez smutną pomyłkę w dramat naszego życia narodowego wpleciona. Przecież ten człowiek powinien robić konkurencję nie Tarnowskim, Chmielowskim, Kallenbachom, Brücknerom, Chrzanowskim i Potockim, ale chyba nieboszczykowi Kaftalowi z Warszawy!
Że pan Feldman w tej roli bujne mógłby zbierać laury, świadczy cały szereg... dowcipów przezeń popełnionych. Znany jest powszechnie ów przysłowiowy już zwrot, którego użył w najlepszej wierze i z całą powagą, charakteryzując ruch przedrewolucyjny w Warszawie: „Mojsie, skocz pod bombę!“ Wołano za nim tak przez długi czas po ulicach Krakowa — i dzisiaj jeszcze, gdy się pan Feldman na kogo bardzo pogniewa („vana sine viribus ira!“), rozbawiony czytelnik cytuje te jego wiekopomne słowa: „Mojsie, skocz po bombę!“ Znana jest także sławna „afera pojedynkowa“, gdzie pan Feldman przeciwnikowi swemu, znanej i zasłużonej osobistości ze świata artystycznego, odpowiedział na wyzwanie (rzecz odgrywała się w czasie rewolucyjnego napięcia w Warszawie): „Idź pan na barykady, jeśli pan chcesz krew rozlewać! Gdzieś pan był wtedy, gdy ja byłem w Moskwie?“ I istotnie pan Feldman był w Moskwie... kilka miesięcy wcześniej, podczas najzupełniejszego spokoju i z dobrze płatnymi odczytami!
Nie chcę mnożyć tych wdzięcznych przykładów samorodnego dowcipu pana Feldmana; możnaby nimi napełnić pokaźny zeszyt pisma humorystycznego! Zwłaszcza, że niemniej i również mimowolnie dowcipny bywa i na niwie krytyki literackiej. Sam pamiętam, jak w owych czasach, kiedy to jeszcze byliśmy „w dobrych stosunkach“ i on radził się mnie, jaką sceną ma zakończyć dramat swój „Życie“, — zwierzał się przede mną, idąc przez ulicę Wielopole w Krakowie, że „odkrył absolut u Wyspiańskiego“ i że „ojczyzna jest tym absolutem“!
Niedawno zdarzył mu się fatalny „casus“, że w „Krytyce“ wydrukował znany i w zbiorkach do deklamacji dla grzecznych dzieci nawet umieszczany wiersz Al. Fredry, jako „młodzieńczy utwór Wyspiańskiego“. Gdy na tę rzecz zwróciłem uwagę w pismach, pan Feldman pomieścił w następnym zeszycie „Krytyki“ sprostowanie, w którem tłumaczy się, że taka „pomyłka może się zdarzyć największym erudytom“. Zapewne, a cóż dopiero komuś, co erudytą zgoła nie jest i z trudnością rozróżnia rzepę od pomarańczy!
Zresztą wypadek byłby może bez znaczenia, gdyby nie pewne towarzyszące mu okoliczności, które go stawiają w nader komicznem świetle. Naprzód — ażeby odróżnić wiersz Wyspiańskiego, choćby z niewiedzieć jak wczesnej epoki, od wiersza Fredry, pod którego wpływem autor „Wesela“ nigdy chyba nie był, nie trzeba być wcale „erudytem“, ale wystarczy bodaj ślad tego, co się odczuciem poezji i stylu nazywa. Przypuśćmy, że „historyk literatury polskiej“ mógł wiersza Fredry nie znać, ale nie wolno mu było „bona fide“[37] (Pan rozumie po łacinie, nieprawdaż?) brać za utwór Wyspiańskiego rzeczy, zgoła żadnych cech jego pióra nie posiadającej, li tylko dlatego, że była w jego notatniku przepisana! Znam pewną panienkę, która z namiętnością przepisuje w różowych kajetach wiersze różnych poetów, zazwyczaj bez podania autora. Mam nadzieję, że jeśli pan Feldman tę zacną duszę przeżyje i różowe kajety w rękę przypadkiem dostanie, ogłosi ją za jedną z najwybitniejszych poetek stulecia.
A przytem, że się to właśnie panu Feldmanowi zdarzył ten przypadek, jemu, który chce uchodzić za „protektora“ i patentowanego znawcę Wyspiańskiego, jemu, co książki o Wyspiańskim pisał i miewał o nim „ateńskie“ wykłady w Zakopanem na zielonej łące, nad brzegiem strumienia, w obliczu gór! Co prawda, z tych wykładów sam Wyspiański za życia srodze pokpiwał!
Zresztą nie jest to „fakt odosobniony“ — owszem ma pewne precedensy, dowodzące u pana Feldmana iście głębokiej znajomości poezji polskiej. W roku pańskim tysiącznym dziewięćsetnym pierwszym był pan Feldman członkiem redakcji „Illustracji Polskiej“, wydawanej przez Ludwika Szczepańskiego i prowadził w niej zupełnie samoistnie dział „Odpowiedzi od Redakcji“. Otóż w tym czasie ktoś złośliwy, ukrywający się pod literami W. St. (czy nie Stanisław Wyspiański?), nadesłał mu, jakoby swój, do oceny znany wiersz Juljusza Słowackiego „Ostatnie wspomnienie, do Laury“. Wiersz ten, zaczynający się od słów „Dawniej bez serca, dziś bez rozumu...“, który nawet studenci deklamują, znajduje się już w wydaniu Małeckiego Pism pośmiertnych poety z przed lat czterdziestu. Mimo to dowcipniś doczekał się w „Ilustracji Polskiej“ z dnia 29. listopada 1901. r., nr. 11, str. 251. odpowiedzi od pana Wilhelma Feldmana, którą tutaj ku wiecznej rzeczy pamięci a czytelników uciesze dosłownie powtarzam:

Panu W. St. — Lubo pan „z pewną niecierpliwością a zarazem z błogą nadzieją“ oczekuje sądu na pytanie, „jak wielki jest mój talent“, musimy odpowiedzieć, że dotąd łokcia odpowiedniego nie sprawiliśmy sobie. Natomiast posiadamy — kosz. A w nim spoczywa także utwór pański, mimo tak obiecującego początku:
PRZEKLEŃSTWO (do Laury).

Ciemność twej duszy, jak dżumy plama,
Od ciała przeszła do ciała,
Widzisz jad w sercu? — to łza ta sama,
Którąś ty w serce nalała!
Widzisz jak zagasł dziecka rumieniec,
Gdzieś ty ustami przebiegła?
A ten na głowie płonący wieniec
Tyś skrami oczu zażegła...

Dziękować należy przypadkowi, że pan Feldman nie ograniczył się do samej odpowiedzi, lecz przytoczył w niej dla „wykpienia autora“ i tę strofę, w wierszu Słowackiego piątą i jedną z najcharakterystyczniejszych, bez tego bowiem trudno by dzisiaj było nawet uwierzyć w tak potworną „omyłkę“ historyka literatury polskiej! Przecież uczeń gimnazjalny, który czytał Słowackiego, nie miałby wątpliwości, czyj to wiersz! „W noc nawet i ślepy poznałby te stepy po kwiatów rodzinnych zapachu“ (wiersz Słowackiego[38], nie księdza Baki!) Ale prawda! tym ślepym musiałby być ktoś z tych stepów wyrosły, i zdolny zapach kwiatów odczuwać!
A teraz ironja wypadków i komizm sytuacji! Tenże sam pan Wilhelm Feldman jest obecnie (1909.) członkiem krakowskiego Komitetu sprowadzenia na Wawel zwłok Słowackiego, którego wiersze rzucał niedawno do kosza „mimo obiecujących początków“, nie sprawiwszy sobie jeszcze łokcia na zmierzenie jego talentu!
I powiedzcie mi teraz, czytelnicy mili, jakim cudem można brać poważnie sądy, które pan Feldman wygłasza o poezji polskiej? Przytoczyłem przecież tylko dwa przykłady, najcharakterystyczniejsze, a mógłbym ich podać cały dziesiątek!
A teraz jeszcze nieco „pro domo mea“[39]. Pierwszy to i niewątpliwie ostatni raz zabieram głos w osobistej sprawie wobec pana Feldmana i dalibóg, że czynię to niechętnie, ale winienem dać pewne wyjaśnienia. Pan Wilhelm Feldman przedrukował w kwietniowym zeszycie „Krytyki“ wszystko, co pisał o mnie w ostatniem (piątem) wydaniu swojej Historji Piśmiennictwa polskiego, suggierując czytelnikom w dopisku, że ja przez zemstę za niekorzystny jego sąd skrytykowałem tak ostro w „Słowie Polskiem“ „wykład“ „O gienialnym człowieku“. Bardzo sprytna riposta, tylko że mnie dopiero w jakiś tydzień po owym moim artykule pokazał Alfred Altenberg we Lwowie, co pan Feldman pisze o mnie w ostatniem wydaniu!
A zresztą, dlaczegożbym ja się miał mścić na panu Feldmanie? Wszakże każdy, kto sobie kupi moje książki, ma prawo pisać o nich głupstwa, jakie mu się żywnie spodoba, a ja z pewnością nie będę miał ochoty ani zamiaru na to reagować! Jeśli przeciw panu Feldmanowi występuję, to tylko dlatego, że uważam go za chwast szkodliwy a zbyt wybujały, który już co prędzej wyplewić należy. I przeto, pomijając w zupełności sprawy osobiste, o ile mi tylko czas na to pozwoli (mam bowiem coś lepszego do roboty, niż zajmowanie się osobą pana Feldmana), nie omieszkam wykazać dowodnie między innemi, jak w „dziełach“ jego z przedziwną chronologiczną zgodnością pojawiają się poglądy ludzi, których czytał, lub z którymi się spotykał: Jana Stena, Stanisława Brzozowskiego, Cezarego Jellenty, Berenta, Stanisława Lacka, Artura Górskiego itd. usque ad infinitum![40]
Zarzucam panu Feldmanowi płytkość bezgraniczną, wojowanie frazesem, brak jakiegokolwiek zrozumienia sztuki i poezji, nieuctwo filozoficzne, chaotyczność myślenia i — gorzej niż plagjatorstwo, bo, obawiam się, ze nieświadome nawet korzystanie z cudzych myśli i pojęć. Zarzutów tych w razie potrzeby nie zostawię bez dowodów.
Powszechność sądu sama przez się nie jest jeszcze miarą jego prawdziwości, nie można jednak pominąć nader charakterystycznego objawu, że pan Feldman jako historyk i krytyk literacki osiągnął chyba europejski rekord ogólnego lekceważenia i nieufności. — Wśród pisarzy polskich zarówno ci, których chwali, jak ci, których napada, zarówno twórcy najwięksi, jak pracownicy skromni czują, że krzywdę im robi już przez to samo, że o nich pisze wogóle, nie mając w tym względzie nic do powiedzenia i nie rozumiejąc się zgoła na tem, o czem pisze.
Niegdyś działalność pana Feldmana miała może pewną wartość, choćby tylko zewnętrzną i pozorną. — Pierwsze wydanie jego literatury, rozszedłszy się w znacznej ilości egzemplarzy, zapoznało bądź co bądź społeczeństwo polskie z pewną ilością nazwisk dotąd nie znanych i zachęciło może do poznania pracy u źródła... My jednak wszyscy z wrodzoną nam polską łaskawością przeceniamy zazwyczaj tę zasługę nad miarę. Przedewszystkiem bowiem, choćby tak było, to nie jest to zasługa pana Feldmana, jako pisarza, lecz raczej wydawcy, zasługa, która „per accidens“ przypadła pierwszej książce na tem polu. Następnie jestto jeszcze wielkie pytanie, czy dać komu coś poznać w sądach płytkich, nadętych a fałszywych jest lepiej, niż pozostawić go i nadal w nieświadomości?
Chyba, że ktoś będzie oceniał znaczenie literatury pana Feldmana, jak jeden z księgarzy lwowskich, który na mój zarzut bezwartościowości książki odrzekł: „O, panie! ta książka jest dobra! Jeśli pan będzie chciał się dowiedzieć naprzykład, kiedy się który pisarz urodził, to gdzie pan tego poszuka, jak nie u Feldmana?“ A! wobec tego — ustępuję. Przypuszczam bowiem, że przynajmniej daty w dziele pana Feldmana są prawdziwe, chociaż i w tym względzie mam pewne wątpliwości.
W końcu — cokolwiekby się dało powiedzieć dobrego o literaturze pana Feldmana, trzebaby to odnieść wyłącznie do pierwszego wydania, które (pan Feldman jest sprytny i wie, co pokupne) miało jeszcze charakter opozycji przeciw zastarzałym poglądom i nieuznawaniu pewnych kierunków. Odtąd każde następne wydanie stawało się coraz więcej książką na handel, chaotyczną, fałszywą, napuszoną i złą. Dzisiaj działalność pana Feldmana jest tylko szkodliwa i skończyć z nią należy.
A ponieważ nie można jej oddzielić od osoby — więc i z „poważnem“ stanowiskiem pana Feldmana trzeba skończyć, wyznaczając mu miejsce właściwe: niech wstąpi do redakcji jakiego pisma humorystycznego, gdzie — jeśli go przyjmą — może jeszcze zbierać słodkie tryumfy. „Jedliśmy cię zbyt długo, teraz cię poczynamy wypluwać“.
Nie mój to wyłącznie sąd osobisty. Kiedy w fejletonie „Słowa Polskiego“ wyśmiałem „wykład“ pana Feldmana „O gienjalnym człowieku“, jak na to zasłużył, i następnie, gdym zwrócił uwagę na drukowanie przezeń wierszy Fredry pod nazwiskiem Wyspiańskiego, słowem, odkąd „diabolo suadente z... Feldmanem wojny rozpocząłem święte“ (Słowacki, panie Feldman, Słowacki!) otrzymałem cały szereg listów od różnych pisarzy polskich, zachęcających mnie do wytrwania w tem niewdzięcznem i niemiłem zaiste dziele. Jeden z nich, poeta pierwszorzędny i doskonały, szeroko znany u nas i zagranicą, pisał: „Ja się z tem babrać nie chcę, ale gdy Pan już zaczął, niech Pan czyści polską stajnię Augjasza z tego... (wyraz trudny do powtórzenia). To zasługa będzie wobec nas wszystkich i społeczeństwa całego“.
Otóż to! ludzie nie chcą się „babrać“, zwłaszcza że wiedzą dobrze, jakiej broni używa pan Feldman w walce z przeciwnikami i na co, występując przeciw niemu, trzeba się narazić. Ale ja już rozpocząłem, niestety, i potrafię, lubo z żywą niechęcią, wziąć w rękę broń, na jaką pan Feldman jedynie zasługuje. Gdym pisał o „wykładzie“ pana Feldmana, ktoś ze znajomych, solidaryzując się zresztą zupełnie z treścią, zarzucał mi zbytnią ostrość wyrażeń, mnie samemu ubliżającą. Zapewne, to nie jest przyjemne, ale trudno! Nie będę przecież bił się na florety z łobuzem, którego trzeba z domu usunąć.
Kiedy przed paru tygodniami zebrało się nas w Zakopanem dwudziestu kilku pisarzy (a byli wśród nich w Polsce najwięksi) celem omówienia sprawy zawiązania Towarzystwa — i odczytano długą, wszystkie działy piśmiennictwa i wszystkie kierunki obejmującą listę tych, których by wypadło do związku zaprosić, zauważył ktoś nieśmiało, że jednak... dla zupełności... przez ustępstwo, gdy się tylu krytyków wzywa, możnaby dopisać jeszcze nazwisko Feldmana. Zrobiła się wtedy przykra cisza, aż naraz jeden z obecnych, pisarz wybitny, odezwał się, parodjując co dopiero odbyty wybór przewodniczącego: „Przez aklamację — nie!“ Przyjęto te słowa śmiechem i oklaskami. I proszę mi pokazać drugiego historyka, drugiego krytyka w Europie, któryby się tak powszechną i zasłużoną „cieszył“ sympatją?
Pan Feldman powołuje się chętnie i często na Wyspiańskiego. W krzykliwej odpowiedzi na miażdżącą krytykę pana Rosnera nazwał nawet swoją „przyjaźń“ z Wyspiańskim rzeczą świętą, do której profanom mieszać się — wara!
A przecież o stosunku Wyspiańskiego do „historyka literatury polskiej“ mógłby coś nie coś powiedzieć wiersz, znajdujący się w autografie w ręku p. Adama Chmiela, w którym Wyspiański wyśmiewa nielitościwie Feldmana i jego „ateńskie“ o sobie wykłady! Nieupoważniony niestety ogłaszać tego wiersza nie mogę, ale niech to będzie wskazówką, że gdy w parę tygodni po śmierci Wyspiańskiego zebrał się komitet, mający ułożyć zbiorowe pośmiertne wydanie i wiersz ów w obecności pana Feldmana przeczytano, zaprotestował on tak żywo przeciw jego ogłoszeniu, że posunął się do groźb wobec posiadacza autografu.
Zbierając razem to wszystko, co dotąd napisałem, powtarzam: Nie znam ani jednego pisarza polskiego, któryby w zasadzie miał o Feldmanie sąd inny, niż ja. Ze znanych mi ten i ów może w szczegółach pobłażliwiej się nań zapatruje, może nie idzie tak daleko w sądach o jego osobie i działalności, ale wszyscy godzą się na to, że dzisiaj ta działalność jest płytka i szkodliwa, i że pan Feldman powinien się był raczej wziąć do wszystkiego innego, tylko nie do historji literatury i poezji polskiej. Jeśli mówię nieprawdę — proszę o zaprzeczenie. Rad będę policzyć obrońców pana Feldmana.
Powracam jeszcze do podsuniętego przez pana Feldmana chytrze podejrzenia, jakoby moje sądy o nim były tylko wynikiem nieprzychylnej jego oceny mej pisarskiej działalności. Wystarczy mi przytoczyć kilka dat i faktów. Pierwsze moje „zetknięcie się“ z panem Feldmanem przypadło w roku 1900, kiedy wyśmiałem go w prywatnym liście za zabawne stosowanie do mojej osoby słów bohatera mego poematu „Lotos“: „Oto ja pieśniarz nieśmiertelnej sławy“! Następnie w tymże roku w jesieni, kiedy na spółkę z Janem Stenem redagowałem objętą później przez pana Feldmana „Krytykę“, starłem się z nieznanym mi jeszcze osobiście późniejszym „historykiem literatury polskiej“ z powodu nadesłanego przezeń bezimiennego a nader obelżywego artykułu o Kasprowiczu i jego „Prologu“ na otwarcie teatru lwowskiego. Zagroziłem wówczas ustąpieniem z redakcji i artykuł powędrował z powrotem do pana Feldmana, skąd wrócił w złagodzonej znacznie formie i był w październikowym zeszycie z sygnaturą (X) drukowany.
Wtedy już i później, kiedy miałem tę wątpliwą przyjemność poznania pana Feldmana osobiście, wygłaszałem bez ogródki sąd swój o nim, chociaż byłem z nim wówczas naprawdę jeszcze odosobniony. Mimo to pan Feldman (w 1901. roku, jeśli się nie mylę) ogłosił w „Słowie Polskiem“ nader pochlebny artykuł o mnie, w którym to „męska moja postać o wybitnem czole myśliciela odbijała od tła rozestetyzowanych dekadentów krakowskich“ i t. d.[41] Temi płytkiemi i śmiesznemi pochwałami nie dałem się jakoś ująć i zdania swego o panu Feldmanie nie zmieniłem. Za to artykuł ów wszedł do pierwszego wydania „Literatury“ w znacznie zmienionej i nieprzychylniejszej dla mnie formie. Przyznawał mi tam pan Feldman jednak jeszcze „pewne zasługi“, które w następnych wydaniach odwołał po kolei, zastępując je „zabójczemi krytykami“ w miarę, jak ja coraz głośniej mówiłem, co on jest wart.
Spędzając czas przeważnie za granicą, byłem zdaleka od tego ruchu całego i nie miałem zgoła ochoty ani zamiaru pisać o panu Feldmanie; sądziłem, że ludzie i beze mnie potrafią go właściwie ocenić. Dlatego też nie zabierałem głosu publicznie, ale to, co mówiłem przy każdej sposobności prywatnie, dochodziło snadź do uszu pana Feldmana, wprawiając go w istny szał wściekłości. Dobiła mnie zaś w jego szlachetnem sercu ukuta przeze mnie nazwa: Pachciarz literatury polskiej.
Nie chełpiłbym się tym żartem, nie lepszym i nie gorszym od setki innych, a wspominam o nim tylko dlatego, że rozgłosił go w bieżącym roku Cezary Jelenta w „Dzienniku Poznańskim“, psując mi mimowoli cały dowcip przemianą na łagodniejsze jego zdaniem wyrażenie: „arendarz literatury polskiej“. Wobec tego muszę dać pewne wyjaśnienia.
Przedewszystkiem nie miałem na myśli zgoła rasowej przynależności pana Feldmana, lecz wyłącznie stosunek jego do literatów polskich. „Arendarz“ sprzedaje bądź co bądź spirytus, a „spiritus“, jak sam pan Feldman poświadczy, znaczy po łacinie: duch. Możnaby tedy mylnie przypuszczać, że pan Feldman ma cośkolwiek z duchem do czynienia. Natomiast „pachciarzem“ (od niemieckiego: Pächter), nazywają po wiejskich dworach zwyczajnie hurtownego odbiorcę mleka od krów, którego charakteryzuje to, że — w odróżnieniu od hodowcy, nie dba zgoła o krowy lecz tylko o dochód, jaki z ich mleka ciągnie. Otóż to jest właśnie stosunek pana Feldmana, kupującego sobie w Krakowie kamienice za swoją „Literaturę“, do tych chudych, choć mlecznych krów, jakiemi są polscy pisarze.
Myślał to zapewne niejeden, ale ja pierwszy ośmieliłem się głośno powiedzieć i... spotkało mnie za to „ostateczne pognębienie“ w piątem (oby ostatniem!) wydaniu „Piśmiennictwa polskiego“.
Aby mnie dobić i sąd mój o nim, jako osobistą rzekomo spowodowany niechęcią, podać w wątpliwość, przedrukował to wszystko pan Feldman w kwietniowym zeszycie „Krytyki“. Nie wiem czy przedruk jest wierny, bom tego nie sprawdzał, ale dopiski, którymi go opatrzył pan Feldman, są naprawdę ucieszne. Chcąc naprzykład dowieść marności moich sztuk teatralnych, dopisuje gdzie może: „sromotnie padła“, a gdy nie mógł tego powiedzieć o „Ijoli“, która miała powodzenie zarówno we Lwowie i Krakowie, jak w przekładzie na scenach rosyjskich, przemilczał zupełnie te przedstawienia, a wyszukawszy, że była grana również w Wilnie (nie wiem z jakim skutkiem), o tym jednym teatrze wspomniał z sakramentalnym dopiskiem: „sromotnie padła“. Pomijam zupełnie sprawę, że w istocie „sromotnie padł“ tylko jeden mój dramat „La Bestia“, zarówno we Lwowie jak w Warszawie, bo to niczego nie dowodzi ani za ani przeciw, ale zwracam uwagę na „głębię“ krytyka, który powodzeniem sztuki chce wartość jej mierzyć!
I jeszcze jedno na zakończenie. Ja w artykule o „wykładzie“ pana Feldmana postawiłem cały szereg zarzutów do umysłowości jego się odnoszących. O żadnym z nich pan Feldman w „odpowiedzi“ swojej nawet nie wspomniał, ale za to pogniewał się strasznie, że ja gdzieś mimochodem powiedziałem, iż on ma... skład drzewa! i zarzucił mi kłamstwo. Przypomina mi to żywo znane skargi o obrazę honoru, gdzie ktoś, komu zarzucono naprzykład, że jest szulerem, defraudantem i... lisem, pomija dwa pierwsze zarzuty, a skarży o nazwę lisa, żądając dowodu prawdy na tę jego zoologiczną przynależność. Ale wchodząc w „meritum sprawy“, sprostować muszę, że ja nie powiedziałem, jakoby pan Feldman miał „skład drzewa“, gdyż nie mówiłem symbolicznie i nie miałem na myśli jego głowy, lecz powiedziałem tylko, że drzewem handluje. Zaś tej pogłosce, przypadkiem mnie doszłej i samej w sobie nie obelżywej, zawierzyłem tem łacniej, żem nie mógł mimo wszystko przypuścić, aby te... chude krowy były tak dojne, iżby wyłącznie za dochody z ich mleka można było kamienice kupować. Ale jeśli to fałsz, cofam go chętnie i zamieniam w zdaniu „indicativus“[42] na „optativus“[43] i zamiast: Ma handel drzewem, mówię: Oby miał handel drzewem i oby mu Pan Bóg w tem błogosławił, a dałby może pokój nareszcie piśmiennictwu polskiemu, na co czas już ostateczny.

AKT TRZECI — KULMINACYJNY.


PAN FELDMAN JAKO UCIŚNIONA NIEWINNOŚĆ.

Teraz burza rozpętała się nad moją głową. Pan Feldman widząc, że sam sobie nieda rady, bo znalazł się ktoś, co lepiej potrafi władać biczem, którym on dotąd ludzi zacinał, choć z humorem to robi i bez wściekłej piany na ustach — zwrócił się o pomoc do wszystkich świętych i nie świętych. Udał się tedy naprzód do świeżo powstałego Towarzystwa Pisarzy polskich z prośbą „o rozpatrzenie sprawy“, co — jak się później okazało — miało znaczyć: o jednostronny sąd nade mną, sam zaś ogłosił jeno w „Krytyce“ urbi et orbi, że „zemsta zwalczanych przez niego polityków i zemsta dyskredytowanych przez niego grafomanów podały sobie ręce, aby go zepchnąć z drogi dotychczasowej pracy“ i że „dyskusji z p. Żuławskim nie podejmie, gdyż z takim panem się nie dyskutuje“, a to dlatego, ponieważ: „gdzie pan ten (to niby ja — ) próbuje rozumować, czyni to w ten sposób, jak w swem sprawozdaniu z mego (to jest pana Feldmana) odczytu „O gienjalnym człowieku“, w którym ciągle mi zarzucał pomijanie w zagadnieniu gienjalności czynnika metafizycznego, a sam na początku stwierdził, że mówiłem, iż gienjusz najbliższy jest istocie świata, t. j. woli. Taka jest jego siła umysłowa; kwalifikacje tego pana są bowiem zupełnie innej natury“. Przytaczam ten ustęp dla humorystyki. Jakiej to natury mają być moje kwalifikacje wedle pana Feldmana — niestety — nie dowiedziałem się dotąd.
Towarzystwo Pisarzy polskich zaproponowało panu Feldmanowi złożenie sądu polubownego. Tutaj jednak okazało się, że tego pan Feldman nie chce. To mogłoby być dlań niebezpieczne, gdyż przed takim sądem i ja miałbym głos. Pan Feldman żądał tylko — w liście z dnia 13. VI. 1909. — aby Towarzystwo „zbadało zarzuty p. Żuławskiego... przez swoich delegatów“, a chodzi mu nie o sąd polubowny, lecz o „komisję, delegowaną przez Towarzystwo... nie tyle ze względu na zarzuty p. Żuławskiego,... ile ze względu na pytanie, czy jako „wydawca“ może być (on, pan Feldman) członkiem organizacji pracowników“.
Perfidja tego stanowiska dość jest jasna, aby ją jeszcze potrzeba komentować. Najkapitalniejszy jest jednak końcowy ustęp owego listu:
„Nadmieniam jeszcze, że postanowiwszy nie polemizować z p. Żuł., jestem zupełnie bezbronny wobec gróźb (?!!), jakiemi przedstawiciele jego zakończyli list do mnie z d. 11. b. m. Jestem jednakowoż przeświadczony, że w razie potrzeby Szan. Tow. nie omieszka prawdziwego stanu rzeczy wyjaśnić publicznie; wszak nie dopuszczą Szan. Panowie, aby np. p. Żuł. kolportował dalej broszurę[44], zawierającą kłamstwa odnośnie do faktów, zaszłych w łonie Szan. Towarzystwa.“
Stanowisko arcywygodne: „ja się bronić nie chcę, a więc jestem bezbronny, ale brońcie wy mnie za to! A jeśli nie chcecie się ująć za mną, to skręćcie łeb tej strasznej broszurze przynajmniej pod tym pozorem, że zawiera rzekomo nieścisłe przedstawienie przebiegu waszego zebrania!. — Dodam jeszcze, że ową „groźbą“, przed którą zadrżało rycerskie serce pana Feldmana, miał być ustęp listu, na innem miejscu tu przytoczonego, który brzmiał dosłownie: „Brak odpowiedzi do tej pory będzie oznaczał, że Pan na sąd polubowny się nie zgadza i pozostawia p. Żuławskiemu zupełną swobodę dalszego postępowania wedle jego uznania“. Strach ma zaiste wielkie oczy!
Towarzystwo Pisarzy polskich odpowiedziało, że ma ważniejsze sprawy na głowie, ale za to znaleźli się inni — chcę wierzyć, że nieproszeni — obrońcy prześladowanego niewinnie pana Feldmana.
Rozpoczął obronę poeta Tadeusz Miciński w „Nowej Gazecie“ z 27. maja, wyrażając pogląd, że „wściekła zażartość“ przeciw Feldmanowi w tem ma swe źródło, że on „jest żydem, który stoi sam, bez oparcia się na (sic!) kahał: na jakąkolwiek partię. Więc niebronny, więc — okna łatwe do wybicia!“
Mimo cały swój duch proroczy nie przypuszczał snadź czcigodny poeta, że rozpoczyna się już akcja, która kłam zada owej rzekomej „samoistności“ i „niebronności“ jego pupila. Oto pan A. Chołoniewski, redaktor „Świata“ na Galicję i Bukowinę, podpisany z poważaniem „za komitet,“ rozsyłał już w setkach egzemplarzy odbity na maszynie list, wzywający do podpisywania „Oświadczenia“ w obronie pana Feldmana przeciwko mnie, napastnikowi. Mowa tam o „zorganizowanej z różnych stron, systematycznie prowadzonej brutalnej nagance publicystycznej, jaką z pobudek, których nie chcemy dociekać, zainscenizowano przeciw Wilhelmowi Feldmanowi“, „o moralnem zabiciu człowieka, o które zdaje się chodzić w tej niesłychanej w swej dzikiej zaciętości walce“, o „wydobytym z głębin obskurantyzmu argumencie, iż o literaturze polskiej nie może pisać — żyd“, o „wyuzdanej orgji pastwienia się gromady nad jednostką, która myląc się zapewne często, jak mylić się mogą wszyscy, pracuje przecież uczciwie, w najlepszej wierze i wedle sił swych dla dobra ojczyzny“ i o tym podobnych wstrząsających rzeczach.
Wreszcie ustęp, odnoszący się bezpośrednio do mnie: „Jeden z harcowników rycerskich tych zapasów, ośmielony milczeniem, które w mniemaniu jego oznaczało zgodę, posunął się do twierdzenia, że przemawia imieniem ogółu pisarzy polskich. Że tak nie jest, że ogromny zastęp ich nie tylko nie potwierdza tego samozwańczego mandatu, ale potępia istotę i metodę całej tej walki, ma zaświadczyć załączone oświadczenie, które...“ i t. d.
Co prawda, ja nie utrzymywałem nigdzie i nigdy, że przemawiam imieniem ogółu pisarzy polskich, (przemawiać mam zwyczaj zawsze we własnem imieniu i to mi wystarcza), lecz tylko, że „nie znam ani jednego pisarza polskiego, któryby w zasadzie miał o Feldmanie sąd inny, niż ja“, a nawet dodałem: „ze znanych mi ten i ów może w szczegółach pobłażliwiej się nań zapatruje, może nie idzie tak daleko w sądach o jego osobie i działalności...“, — a także żadnego „samozwańczego mandatu“ nie brałem, — ale ostatecznie chodziło tylko o to, aby zebrać podpisy na Oświadczeniu, że „nie podzielając bynajmniej wszystkich zapatrywań i sądów p. Feldmana, cenimy go, jako pracownika dobrej woli, który wiedzą swą i talentem zajął w gronie pisarzy polskich godne szacunku miejsce...“
Oświadczenie to pojawiło się w dziennikach w czerwcu 1909. i wywołało następującą moją „Konkluzję w sprawie p. Wilhelma Feldmana,“ również w Słowie Polskiem wydrukowaną:


∗             ∗
Szanowny Redaktorze, piszę z wielką niechęcią, ponieważ jest stanowczo zbyt gorąco i miałbym już ochotę wyjechać z Krakowa... Pocieszam się jednak myślą, że jest to mój bezwarunkowo ostatni głos w tej nudnej sprawie. Chcę w konkluzji zebrać fakty w chronologicznym porządku; rzucą one same dostatecznie jasne światło na pana Feldmana, abym potrzebował jeszcze dodawać do nich komentarz.

Wyśmiałem płytki i bezczelny wprost swoją nicością „wykład“ p. Feldmana „O gienjalnym człowieku“. Pan Feldman napadł mnie za to w kwietniowym zeszycie „Krytyki“ w sposób osobisty, zmuszając mnie tem do odpowiedzi, jaką mu dałem w artykułach moich, zatytułowanych „Pan Wilhelm Feldman, historyk literatury polskiej“. Starałem się tam wykazać, że człowiek, który chwilowo „trzęsie opinją literacką“ w Polsce, feruje wyroki, a specjalnie mnie od lat sześciu poniewiera jako pisarza (co zresztą znoszę spokojnie), nie zasługuje pod żadnym względem na to stanowisko i nie wart wprost, aby go poważnie traktowano. Pan Feldman naturalnie obraził się, ale nie byłby sobą, gdyby był postąpił tak, jak każdy inny — pewny swojej sprawy — postąpiłby w tym wypadku...
Pan Wilhelm Feldman ogłosił w „Krytyce“ z czerwca szumne a kłamliwe „Oświadczenie“, którego ostatni ustęp jednakowoż ucieszył mnie niezmiernie, gdyż mieścił w sobie zapowiedź oddania sprawy pod sąd Tow. Pisarzy polskich. Pragnąłem sądu, aby zakończyć jałową polemikę dziennikarską i udowodnić wszystkie podniesione przeciw p. Feldmanowi zarzuty, oraz usprawiedliwić — skądinąd niewłaściwy — ton swego wystąpienia, wykazując, że jest on wprost wzorowany na stylu napaści p. Feldmana przeciw innym ludziom i przeto w odniesieniu do niego jedynie odpowiedni. Miałem jednak — jak się dzisiaj okazało — słuszne powody powątpiewać o szczerości zamiaru p. Feldmana, wiedząc, że przed każdym sądem, gdzieby chodziło nie o gołosłowne twierdzenia i frazesy, ale o dowody, sprawę przegraćby musiał — i przeto zapowiedziałem w oświadczeniu mojem, w pismach drukowanem, że jeżeli nie zostanę przezeń przed sąd do dnia 10-go czerwca zawezwany, zażądam sądu ja z powodu, że nazwał twierdzenia moje fałszem. Pan Feldman przecież umiał się sianem wykręcić, zwłaszcza, że u nas w Polsce siano da się nawet z bardzo przednich i wonnych ziół robić.
Na posiedzeniu Wydziału Tow. Pis. Pol., odbytem w Zakopanem d. 7. b. m., na którem i ja, jako członek wydziału byłem obecny, odczytano długie pismo p. Feldmana, będące arcydziełem w swoim rodzaju. Jak przeczuwałem, nie żądał on bynajmniej formalnego sądu (naturalnie!), lecz tylko wyliczywszy szeroko swoje zasługi wobec literatury, postępu, młodzieży etc., zapytywał, czy to prawda, że „Tow. Pis. Polsk. wyrzuciło go z łona swego dlatego, że ma nieszczęście być zarazem... wydawcą!“ — i czy pisarze polscy solidaryzują się z mojem wystąpieniem. Na mój wniosek zapadła na Wydziale uchwała, proponująca p. Feldmanowi oddanie sprawy w całej rozciągłości sądowi polubownemu i przypominająca stronom obowiązek nie ogłaszania aż do czasu wyroku żadnych oświadczeń ani aktów, z tą sprawą związek mających. Tę odpowiedź p. Feldmanowi uchwalili panowie: Stefan Żeromski, Wacław Sieroszewski, Gustaw Daniłowski i Wład. Orkan (oprócz nich byłem tylko jeszcze ja i Tadeusz Pini), a więc inicjatorowie ogłoszonej przed rozpoczęciem sądu w „Nowej Reformie“ obrony p. Feldmana. Sąd o właściwości tego postępowania pozostawiam ludziom dobrej woli i zdrowego rozsądku. Ja wracam do rzeczy.
Do dnia wyznaczonego czekałem napróżno delegatów p. Feldmana. Przypuszczając, że może... zapomniał adresu mego mieszkania, posłałem doń dnia 10. b. m. swoich delegatów, którzy mu mieli przedłożyć listę moich sędziów do aprobaty i dowiedzieć się, kogo on ze swej strony wyznacza. P. Feldman dał posłom odpowiedź wykrętną, jakoby dotąd uchwały Wydziału Tow. Pis. Pol. jeszcze nie otrzymał (!!!). Wobec tego dnia 11. b. m. posłałem doń dwóch nowych delegatów z poleceniem, aby teraz w mojem imieniu i ode mnie sądu zażądali. Nie zastali go oni w domu, pozostawili mu więc pismo, w którem żądając sądu, przedstawili mu nazwiska dwu sędziów moich do aprobaty z oświadczeniem, że w razie, gdyby się na nich nie zgodził, ja gotów mu jestem zaproponować innych — aż do skutku, zrzekam się zaś ze swej strony podobnego prawa wyboru, aprobując z góry sędziów, których on dla siebie powoła.[45]
Na ten list odpowiedział p. Feldman nazajutrz, uchylając się od sądu zupełnie, rzekomo dlatego, że „sądy polubowne mają u nas tendencję do zatuszowania spraw“, p. Feldman zaś gotów odpowiadać tylko „przy drzwiach otwartych“, „w pełnem świetle“ — a więc ja, jeśli czuję się obrażonym jego zarzutem, jakobym podawał fakty fałszywe, powinienem go zawezwać przed „c. k. trybunał karny“, z czego on będzie niezmiernie rad. Niestety, według zasiągniętej przeze mnie dzisiaj opinji prawników, zarzut jego, tak jak został sformułowany w „Krytyce“ z czerwca („wszystkie pseudo­‑fakty, przytoczone przez p. Żuławskiego, są zwyczajnym fałszem“), nie daje dostatecznej podstawy, aby sprawa mogła się dostać przed sądy przysięgłych. Ponieważ jednak w tem pragnieniu traktowania sprawy „w pełnem świetle“ „przed c. k. trybunałem“ zgadzam się z p. Feldmanem wprost sielankowo (zwłaszcza że w tej chwili uważam go tem mniej godnym dobrodziejstwa sądu polubownego, który załatwia spory między równymi), przeto ułatwiam mu ziszczenie tych marzeń, popełniając oto zupełnie świadomie „obrazę czci drukiem“.
Twierdzę mianowicie odnośnie do jego „Oświadczenia“ w „Krytyce“ z czerwca b. r. co następuje:
I. Pan Wilhelm Feldman kłamie, utrzymując, że ja „mając go charakteryzować jako historyka literatury nie przynoszę ani jednego argumentu z dziedziny historji i literatury“, gdyż ja uczyniłem mu w swych artykułach cały szereg zarzutów z tej właśnie dziedziny i oświadczyłem gotowość udowodnienia ich w razie potrzeby.
II. Pan Wilhelm Feldman kłamie, utrzymując, jakoby narażając się nawet na wnioski fałszywe, nie chciał „zciągać cieniów Wyspiańskiego“ do polemiki ze mną, ponieważ w istocie on zainscenizował oświadczenie p. Stankiewiczowej i czynił usilne zabiegi, aby p. Adam Chmiel zaprzeczył istnieniu wspomnianego przeze mnie wiersza Wyspiańskiego, a dopiero otrzymawszy od tegoż odpowiedź, że nie chce zmarłego wciągać do polemiki dziennikarskiej, użył sam owego zdania za wykręt dla siebie.
III. Pan Wilhelm Feldman kłamie, utrzymując, że „wszystkie pseudo­‑fakty podane przez p. Żuławskiego są zwyczajnym fałszem“, gdyż są one owszem prawdziwe, na co mogę każdej chwili służyć dowodami.
Zdaje mi się, że to już wystarczy? Obraza jest popełniona „lege artis“ i oczekuję teraz wezwania przed „c. k. trybunał karny“, o ile naturalnie owo pragnienie „pełnego światła“ ze strony p. Feldmana nie jest tylko... zwrotem retorycznym ad usum credentium[46].
A teraz druga jeszcze sprawa. W artykułach moich o p. Feldmanie użyłem zwrotu, że „nie znam ani jednego pisarza polskiego, któryby się w zasadzie z sądem moim nie zgadzał, to jest nie uważał dzisiejszej działalności jego za płytką i szkodliwą“. Naturalnie mówiłem o pisarzach mnie osobiście znajomych i nie przypuszczając w naiwności serca, aby niektórzy z nich mogli mieć w tym względzie dwa zdania, jedno dla uszu moich, a drugie... ad usum feldmanianum[47]. Tymczasem w „Nowej Reformie“ z dnia 11. czerwca pojawiło się wspomniane już „Oświadczenie“, biorące p. Feldmana przede mną w obronę a podpisane przez czterdzieści jeden nazwisk! Brak tylko trzech, a p. Feldman mógłby przyjąć kabalistyczny tytuł: 44!
Nie będę porównywał tej liczby z ilością żyjących w Polsce pisarzy (sam p. Feldman pisze o 300 blizko!), ani zwracał uwagi, z jak rożnych stron ich ściągnięto (Wiedeń, Berlin, Kraków, Zakopane, Przemyśl, Monachjum, Warszawa, Lwów, Zurych, Blankensse, Krosno, Poręba, Celimowo p. Bydgoszcz, Sorrento, Paryż! — słowem agitowano silnie!) ani też mówił o tem, że obok kilku naprawdę wybitnych imion, składa się na te podpisy... wata literacko­‑dziennikarska. Mam jednak przypadkowo w rękach list, który „komitet“ rozsyłał do upatrzonych wraz z tekstem owej odezwy. W porównaniu z krótką i bladą odezwą list jest znacznie dłuższy i energiczniejszy.
Mowa tam o świadomej i planowej (?) nagance (!) na p. Feldmana, mającej rzekomo podkład polityczny i rasowy (!), o godności stanu pisarskiego, o zasługach p. Feldmana i jego niewinnem męczeństwie etc. etc.! Dalibóg, po przeczytaniu tego listu byłem sam roztkliwiony i wahałem się przez chwilę, czyby nie podpisać obrony uciśnionego a bezbronnego redaktora „Krytyki“! — zwłaszcza, że obrona ta jest tak delikatnie zredagowana, przeciw nikomu na pozór imiennie nie występuje i zawiera taką wygodną a szeroką furtkę: „nie podzielając bynajmniej wszystkich zapatrywań i sądów p. Feldmana...“ Na szczęście nikt tego ode mnie wprost nie żądał, mogłem więc zachować... stałość przekonań.
Są jednak rzeczy charakterystyczne.
Napadano Sienkiewicza; nikt się za nim nie ujmował, —
napadano Wyspiańskiego; nikt się za nim nie ujmował, —
napadano Przybyszewskiego; nikt się za nim nie ujmował, —
napadano Tetmajera; nikt się za nim nie ujmował —
mimo że wszyscy ci ludzie (innych nie wymieniam) byli swojego czasu naprawdę przedmiotem systematycznych, zorganizowanych i nadzwyczaj zjadliwych a niesłusznych ataków.
Kiedy jednak ośmielono się dotknąć jego, Jego! samego Pana Feldmana! redaktora „Krytyki“, autora „Piśmiennictwa polskiego“, w którem rozdziela łaskawe uśmiechy i gromy, wyznaczając miejsca na polskim Parnasie, wtedy zapomniano, że pisywał on sam (po części bezimiennie) zjadliwe napaści na ludzi pióra a nawet otwarte paszkwile w rodzaju powieści „Trzech muszkieterów“ — wtedy zbudziło się nagle nasze tkliwe polskie sumienie i poczucie godności stanu literackiego!
Messieurs! składam broń przed wami! Nauka poskutkowała; na przyszłość będę mówił wyłącznie we własnem imieniu. Ponieważ jednak należę do tych obłąkańców, którzy w każdej sprawie mają jedno tylko zdanie, to samo na użytek publiczny, co i prywatny, więc darujcie, że sądu swego nie zmienię. Pana Feldmana zaś pozostawiam wam w roli „sternika duchami napełnionej łodzi“, jeśli tak chcecie; płyńcie z nim w nieśmiertelność, — ale ja użyję tu słów Tadeusza Micińskiego, w obronie jego właśnie gdzieś powiedzianych: „Od tego zbiorowego zaszczytu — umywam ręce“[48].
I jeszcze włoskie przysłowie na zakończenie:
Da miei amici mi guarda, Iddio;
da miei inimici mi guardero io[49].

EPILOG.

Dzisiaj — po trzech latach, myślę o tem wszystkiem spokojniej, zwłaszcza że wiem już, co mam sądzić o ściąganych w wielkiej części za włosy podpisach na świadectwie moralności dla pana Feldmana. Jeden z najwybitniejszych pisarzy, którego nazwisko pod owem „Oświadczeniem“ prawdziwą wtedy przykrość mi sprawiło, rzekł w jakiś czas potem do mnie: „Wszakże wszyscy wiedzą, że jestem twoim przyjacielem, a nie znoszę Feldmana; gdybym nie był podpisał, posądzono by mnie o stronniczość“! Inny, jeszcze przed opublikowaniem „Oświadczenia“ mówił do mnie w Zakopanem — przy kieliszku co prawda (in vino veritas[50]!): „Ty może masz nawet rację, ale... brońmy swego żyda!“
Zresztą pisał Władysław Rabski o tej sprawie w „Kurjerze Warszawskim“:
„...oświadcza się nagle 40 literatów z Jakóbem Bojką na czele, że „nie podzielając wszystkich zapatrywań i sądów p. Feldmana, cenią go, jako pracownika dobrej woli, który wiedzą i talentem zajął w gronie pisarzy polskich godne szacunku miejsce“.
„Czytam nazwiska i chwilami oczom swoim nie wierzę. Bo przecież ten i ów z podpisanych rozmawiał ze mną o panu Feldmanie. Ten i ów wyrażał się o nim z wyraźnem lekceważeniem, ten i ów powiedział mi z właściwą w rozmowach poufnych swobodą, że „lubo ceni książkę, jako materjał, kpi sobie jednak z tego, co sam Feldman mówi o ludziach i dziełach“.
„Wobec tego ośmielam się twierdzić, że właśnie to, co historyk literatury „mówi o ludziach i dziełach“ jest najpewniejszym probierzem „talentu“ i „dobrej woli“ autora, oraz wartości literackiej księgi, która ma przetrwać lata i wychowywać całe pokolenia. Gdyby pan Feldman pisał tylko zwykły podręcznik, coś w rodzaju przysłowiowego Nachschlagebuch[51] lub małej encyklopedji literackiej, możnaby za główną podstawę krytyki uważać szerokość i ścisłość materjału zgromadzonego, ale ten przecież „dziejopis literatury“ ma zgoła inne pretensje. On pisze historję analityczną, on chce być nietylko zbieraczem materjałów, lecz sędzią, artystą, prorokiem. A wobec tego nie wolno nikomu przyznawać mu „talentu“, „dobrej woli“ i „godnego szacunku miejsca w gronie pisarzy polskich“, jeżeli się ideową treść książki uważa za „kpiny“.
„A ja to słowo słyszałem! —“
I jeszcze nieco dalej:
„...Daleki jestem od bezwzględnego solidaryzowania się z formą i treścią polemicznej szermierki Żuławskiego, ale śmiem twierdzić, że jego artykuł był tylko pamfletem, to zaś, co napisał p. Feldman było wyraźnym paszkwilem. Więc skoro tak głęboko pogardzacie „napastliwym sposobem polemiki“, dlaczegóż to do paszkwilu Feldmana żaden protest zbiorowy nie ukazał się na łamach czasopiśmiennictwa? Dlaczegóż wtedy dopiero przypomniał wam się honor literatury, gdy Żuławski gwizdnął przeraźliwie nad uchem waszego pupila?...“
Notuję ten głos, bo ze znanych mi był on jedyny[52], który sprawę przedstawił w należytem świetle.
Po za tem, ci wszyscy, którzy spokojnie znosili paszkwile i napaści (na innych!) Feldmana, oraz tak zwany przezeń „pełen męskiej siły ton jego polemiki“, uważali teraz za stosowne przeciw mnie wystąpić. Artur Górski, w liście niezmiernie dyplomatycznie zredagowanym, gdzie mówi o „opiniach — Feldmana — nazbyt pospiesznych często i uległych prądom chwili“, staje jednak w jego obronie wobec usiłowań „przekreślania całej pracy jego życia“. Wdzięczny jestem panu Arturowi Górskiemu, którego zresztą naprawdę wysoko cenię i poważam, że bronił Feldmana, a nie mnie wówczas, kiedy Feldman w szeregu wydań „Współczesnej literatury“ usiłował „przekreślić całą pracę mojego życia“, bo dał tem samem dowód, że ja nie należę do tych, którzyby obrony jakiejkolwiek cudzej potrzebowali... Da miei inimici mi guardero io...!
Poeta Tadeusz Miciński we wspomnianym już liście do „Nowej Gazety“, pisze: „Nie zabieram głosu w obronie W. Feldmana, bo należę do tych, których on „chwali“. Więc łatwy wniosek dla łatwo wnioskujących, że bronię swego mecenata“, zapomniawszy snadź o tem, że dwa wiersze wyżej wyciągnął sam „łatwy wniosek dla łatwo wnioskującego“ co do strony przeciwnej, mówiąc, iż „wściekła zażartość“ przeciw Feldmanowi pochodzi stąd, że on „naraził się tak wielu tym, którzy stanowią irritabile genus vatuum...“[53] Mowa tam o „wulgarnej, mściwej, osobistej, nie wybredzającej w tem, czem i jak uderzy, nagance, niby ideowej, na W. Feldmana“, — ale za to jego paszkwile, z których na wstępie nieco kwiecia przytoczyłem, nazywają się delikatnie „odpowiedziami nie dość taktownemi“. Mniejsza o to.
Ostatni strzał z Okopów św. Trójcy dała pani Marja C. Walewska w cytowanym już także liście otwartym do „Kurjera Lwowskiego“, w którym znajduje się wiekopomny w swej ścisłości do Feldmana odnoszący się „cytat“ niby z mojej Konkluzji: „...człowiek, który feruje wyroki, a specjalnie jego (pana Żuławskiego) od lat 6 poniewiera jako pisarza, nie wart jest wprost, aby go poważnie traktowano“. Poczem pani Marja C. Walewska woła: „Jeśli to nie jest przyznaniem się kategorycznem do wyłącznie prywatnej animozji, do wyłącznie osobistego podłoża tej całej kampanji pana Żuł., to chyba nie rozumiem po polsku!“ Ośmielę się wobec tego twierdzić, że pani Marja C. Walewska istotnie po polsku nie rozumie, albo też rozumieć nie chce, gdyż ustęp odnośny w mojej Konkluzji brzmi naprawdę: „Starałem się tam wykazać (w artykule moim: Pan Wilhelm Feldman, historyk literatury polskiej), że człowiek, który chwilowo trzęsie opinją literacką w Polsce, feruje wyroki, a specjalnie mnie od lat sześciu poniewiera jako pisarza — co zresztą znoszę spokojnie, — nie zasługuje pod żadnym względem na to stanowisko i nie wart jest wprost, aby go poważnie traktowano“. To, zdaje się, ma trochę inne znaczenie. Ale i o to mniejsza także.


∗             ∗

„Oto są grzechy mojego żywota!“ Nie mogę jednak niestety dokończyć z Mickiewiczem: „tyle głów hydry jednym ściąć zamachem, jak Samson jednem wstrząśnieniem kolumny zburzyć gmach cały, i runąć pod gmachem“[54], — gdyż „hydra“ kwitnie dalej w Krakowie i pija codziennie w popołudniowych godzinach kawę ze śmietanką u Sauera, nie zareagowawszy zgoła na popełnioną przeze mnie w Konkluzji „obrazę drukiem“. Gmach fałszu, nieszczerości, obłudy, głupstwa i bałamuctwa stoi także dalej spokojnie, jak stał dotąd... I ja jakoś żyw jeszcze jestem. Ale to już nie wina moich przeciwników, lecz tego jeno zasługa, że na ich zęby... zbyt twarde mam kości.
Panu Feldmanowi wystarczyło świadectwo „z pilności, obyczajów i dobrych postępów“ przez czterdziestu kilku podpisane literatów i nieliteratów, — ja świadectw niczyich nie proszę i nie potrzebuję. Nie Feldman, jak się Micińskiemu zdawało, „stoi sam... bez oparcia się o jakąkolwiek partję“, ale ja, lecz chociaż przeto wydałem się przeciwnikom moim „niebronnym“ — „okna“ moje zbyt są wysoko, aby były... „łatwe do wybicia“.
Słowem jest wszystko — jak dotąd — w najzupełniejszym porządku. Co będzie dalej — i czy wogóle będzie, czas pokaże. Ja notuję tymczasem jeno te „walki homeryckie“, aby przypadkiem kwiat tak wonny kultury naszej literackiej nie przepadł dla potomnych historyków. Wziąłem bicz w rękę, — przyznaję — którym władam niechętnie, nawet nie dlatego, jakoby mnie do do tego zmuszono, ale żem tak chciał, że chciałem pokazać ulicznikowi, który dotąd bezkarnie ludzi napastował, jak uderzenie bicza smakuje.

Zrobiłem dobrze, a co inni o tem myślą, mniejsza na razie.







    Lwów 11. VI. 1901.

    Wielce szanowny Panie.
    Przed kilku dniami oświadczył mi pan B....., że Szan. Pan odnosi się do „Krytyki“ w obecnej jej postaci przychylnie. Szczerze z tego rad, pozwalam sobie zapytać niniejszem, czyby Szan. Pan nie zechciał zasilać pisma swem współpracownictwem. Jest ono w każdej formie pożądane — szczególnie zaś byłbym wdzięczny za udzielanie „Krytyce“ nowszych swych poezji. Staram się ten dział utrzymać na pewnej wyżynie — tem pożądańsze są utwory Pańskie.
    Jeszcze jedno. Warunki w jakich „Krytykę“ wydaję, są Panu prawdopodobnie znane. Z nadejściem pory letniej pogorszyły się one w zatrważający sposób. Mimo to daleki jestem od chęci wyzyskania piszących — i proszę tylko o możność regulowania rachunków w porze i podług skali, podyktowanej przez trudne nasze stosunki...

    Z wyrazami wysokiego poważania
    podpisano: W. Feldman.

    — O jerum, jerum! qualis mutatio rerum!

  1. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale Pro domo et pro arte, Kraków 1909, s. 7, forma: 'niesymbolicznych'.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'przeciwko'.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'Potrafię'.
  4. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'Jeśli'.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Mowa oczywiście o Kazimierzu Przerwie-Tetmajerze.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o Romanie Rdzawiczu, bohaterze powieści Anioł śmierci.
  7. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'biedny'.
  8. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'spiesznie'.
  9. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'nieodwzajemnionych'.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Żuławski pomija tutaj fragment dot. podejrzeń Feldmana co do jednego z bohaterów powieści, w którego rysach odnajduje autor Współczesnej literatury polskiej swoją karykaturę.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o Janu Bełcikowskim (1874-1940), pisarzu, krytyku literackim i publicyście, autorze m.in. pracy Warszawa kobieca (1930). Feldman odnosi się tutaj do jego recenzji Wilhelm Feldman. Współczesna literatura polska 1880-1904, wydanej drukiem w 1908 r.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o Wiktorze Gomulickim. W jednym z numerów peterburskiego „Kraju” (1908) ukazała się jego recenzja pracy Feldmana.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o Bohdanie Kutyłowskim (1863-1922), krytyku literackim, adwokacie, działaczu społecznym.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Żuławski pomija tu kilka zdań, w tym antysemicki zarzut Gomulickiego wobec Feldmana: „Czy o literaturze polskiej może i ma prawo pisać, dla Polaków — żyd?“.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o Ignacym Juliuszu Rosnerze (1865-1926), autorze krytyki Literatura P. Feldmanna publikowanej w Czasie i drukowanej jako samodzielna broszurka.
  16. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'wypaczona'.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Mowa oczywiście o Ignacym Rosnerze.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Cytat z Goethego, z utworu Rechenschaft; w oryg.: Nur die Lumpe sind bescheiden, / Brave freuen sich der Tat.
  19. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: 'co'.
  20. „My z Wyspiańskim to dwa bracie,
    Zrozumiano — ti, hofraczie!“ —
    śmiał się z tego ustępu Boy w „Zielonym Baloniku“.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Mowa tutaj o Kazimierzu Laskowskim (1861-1913), dziennikarzu, pisarzu i poecie.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Pominięto tutaj kilka tytułów recenzji Laskowskiego, dotyczących tekstów uznanych twórców: Pogrzeb jako recenzja Wesela Wyspiańskiego, Dzieje cnoty w odpowiedzi na Dzieje grzechu Żeromskiego czy Pan Dulski w magistracie wobec Moralności pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Cytat niezidentyfikowany.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Brandowski. Prawdopodobnie chodzi o Stanisława (1864-1935), literata i publicystę.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Teodor Jeske-Choiński (1854-1920), znany krytyk literacki.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Cezary Jellenta (1861-1935), pisarz i krytyk literacki, współautor Forpoczt, 1895. Wspomniane później „fałszerstwo“ zarzucił mu Zenon Przesmycki w „Chimerze“ 1902, z. 16, s. 152c-152e. Wówczas to ukazał się jego tekst stanowiący odpowiedź na recenzję Cezarego Jellenty dotyczącą utworów Kasprowicza. W jednym z ustępów Miriam zauważa:
    [...] utworów, nawiedzanych przez swe samozwane widzimisię pseudokrytyczne, wcale snadź nie czyta, a jeśli czyta, to zgoła nie stara się odczuć lub zrozumieć,
    po czym następuje konsekwentne wyliczenie owoców takiej „lektury“.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Ludwik Masłowski (1847-1928), socjolog, tłumacz Darwina, wydawca lwowskiego „Przeglądu politycznego, społecznego i literackiego“.
  28. Przypis własny Wikiźródeł franc. 'jak należy', 'jak trzeba'.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Po tym zdaniu następuje kolejne, które Żuławski skraca; jego pełna treść brzmi: „Jeśli się kocha, jeśli się wierzy, trzeba mieć odwagę wypowiadania swych uczyć z całą siłą męską“.
  30. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'niech będzie wolno użyć tego wyrażenia'.
  31. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'przez skrót', upraszczając
  32. Przypis własny Wikiźródeł z łac.; prawo do prowadzenia wykładów przez niesamodzielnych pracowników naukowych ze stopniem doktora lub ewentualnie z tytułem zawodowym magistra lub równoważnym.
  33. Przypis własny Wikiźródeł łac. sentencja z Horacego: risum teneatis, amici? — czyżbyście się mogli powstrzymać od śmiechu, przyjaciele?
  34. Przypis własny Wikiźródeł Autorstwo tej sentencji przypisuje się Tytusowi Liwiuszowi.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Z Zemsty. Kwestia Dyndalskiego z III sceny IV aktu komedii.
  36. Przypis własny Wikiźródeł franc. 'za dużo honoru'.
  37. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'dobra wiara', 'w dobrej wierze'; 'prawdziwy'.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Konkretnie Duma o Wacławie Rzewuskim.
  39. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'dla własnego domu', 'we własnej sprawie'.
  40. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'w nieskończoność', 'bez końca'.
  41. Z owego też czasu pochodzi list pana Feldmana do mnie, tu in estenso przytaczam:
  42. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'orzekający', tryb orzekający
  43. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'życzący', tryb czasownika oznaczający życzenie wystąpienia danego stanu rzeczy.
  44. Odbitka artykułu ze Słowa Polskiego: Pan Wilhelm Feldman jako historyk literatury polskiej.
  45. List ten brzmiał, jak następuje:
    „Nie zastawszy Sz. Pana w domu, listownie zwracamy się do Niego. Między godz. 12. a 1. dziś w piątek d. 11. czerwca niżej podpisani byli u Sz. Pana w imieniu p. Jerzego Żuławskiego. Mianowicie p. Jerzy Żuławski do dnia wczorajszego oczekiwał, że Sz. Pan zażąda od niego satysfakcji w formie sądu polubownego i ułatwił to Sz. Panu nawet, posyłając do Niego swoich braci, którzy mieli ewentualnie zakomunikować Sz. Panu listę jego sędziów i zapytać o zgodę na proponowane nazwiska. Sz. Pan nie dał stanowczej odpowiedzi i posłowie wobec tego listy przedłożyć mu nie mogli. Ponieważ atoli p. Żuławski w oświadczeniu swojem, w dziennikach zamieszczonem, zapowiedział, że jeśli do dnia 10. b. m. przez Sz. Pana na sąd polubowny wezwany nie będzie, wtedy on zażąda od Sz. Pana satysfakcji w formie sądu polubownego, celem oczyszczenia się z uczynionego mu w „Krytyce“ przez Sz. Pana zarzutu podawania faktów fałszywych, — przeto zapytujemy Sz. Pana dzisiaj, d. 11. czerwca, czy Sz. Pan na sąd taki się zgadza i prosimy o podanie ewentualnie nazwisk dwóch sędziów z Pańskiej strony, co do których zrzeka się p. Żuławski z góry przysługującego stronom zazwyczaj prawa veta. Prawo to jednak przyznaje p. Żuławski Sz. Panu odnośnie do sędziów ze swojej strony — i dlatego zapytujemy, czy Sz. Pan ewentualnie godzi się na nazwiska prof. Uniwer. Jagiell. dra St...., Est... i prof. Uniw. Jagiell. dra St...... W......? W razie jeśli Sz. Pan ma coś któremu z nich jako sędziemu do zarzucenia, p. Żuławski gotów przedstawić inne nazwiska do wyboru.
    Oczekujemy stanowczej odpowiedzi do dnia 12. b. m. o godz. 12. w południe. Brak odpowiedzi do tej pory będzie oznaczał, że Sz. Pan na sąd polubowny się nie zgadza i pozostawia p. Żuławskiemu zupełną swobodę dalszego postępowania wedle jego uznania.
    podpisano: Antoni Lange,
    Mieczysław Białkowski.
  46. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'na użytek wierzących'.
  47. Przypis własny Wikiźródeł łac. 'na użytek „feldmański“'.
  48. Przypis własny Wikiźródeł Por. T. Miciński, W sprawie W. Feldmana, „Krytyka“ 1909, t. 4, s. 59-60.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Przysłowie włoskie. W wolnym tłumaczeniu: 'boże, chroń mnie przed fałszywymi przyjaciółmi — z wrogami sobie poradzę sam'.
  50. Przypis własny Wikiźródeł sentencja łac. 'w winie prawda'.
  51. Przypis własny Wikiźródeł niem. 'mały leksykon', 'podręcznik'.
  52. Już po napisaniu tych słów dostałem w rękę książkę p. K. Irzykowskiego p. t „Czyn i Słowo“, gdzie w artykule „Brońmy swojego żyda!“ rozpatruje bezstronnie i rzeczowo spór mój z p. Feldmanem, a zwłaszcza wartość i pobudki sławetnej obrony jego przez czterdziestu czterech pisarzy (i nie pisarzy) polskich. Ciekawych do książki tej wydanej we Lwowie 1913. odsyłam.
  53. Przypis własny Wikiźródeł Z Horacego: 'drażliwy ród poetów/wieszczów'.
  54. Przypis własny Wikiźródeł Z rozdziału VI Konrada Wallenroda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.