<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Gdyby kto przed tygodniem przepowiedział był hrabiemu, że on, co nigdy nie raczył przemówić łaskawie do żadnej istoty ludzkiej, zapomni o podagrze i o zgryźliwości, grając w pionki czarne i białe z dziewięcioletnim chłopaczkiem, byłby tego proroka uważał za szaleńca. A jednak grał w najlepsze i z zajęciem prawdziwem, gdy Tomasz oznajmił gościa.
Tym gościem był poważny, średnich lat mężczyzna, czarno ubrany, nie kto inny, tylko rektor miejscowej parafii (toż samo, co u nas proboszcz). Widok, który się oczom jego przedstawił, gdy wszedł w ślad za Tomaszem do biblioteki, w takie zdumienie go wprawił, że jak wryty stanął przy progu i po chwili dopiero postąpił dalej.
Ze wszystkich obowiązków, jakie rektor Mordaunt spełniał w swojej parafii, najcięższym i najprzykrzejszym dla niego był obowiązek przemawiania do hrabiego w imieniu biedaków, potrzebujących łaski dumnego i samolubnego magnata. W rozległych dobrach angielskich panów gospodarstwo rolne prowadzone jest w sposób odrębny. Ziemia wydzierżawia się wieśniakom niezamożnym, ci ją uprawiają, opłacając według umowy pewną sumę pieniężną właścicielowi, ten zaś, oprócz ziemi, wydzierżawia im także mieszkania. Pan niepotrzebuje myśleć o niczem, zazwyczaj też prowadzi życie bezczynne w pałacu wspaniałym, poluje w pięknym parku, albo wyjeżdża do stolicy, podróżuje zagranicą, pozostawiając w dobrach zarządców, którzy zbierają od dzierżawców opłatę. Pomiędzy tymi dzierżawcami bywają często ludzie bardzo ubodzy, pracujący na małym kawałku ziemi i mieszkający w nędznych chatach, a zależność ich od właściciela jest tak wielką, że przypomina poddaństwo.
Hrabia Dorincourt był niezmiernie bogaty, lecz niemniej chciwy i skąpy, nie miał litości nad biedniejszymi swoimi dzierżawcami, nie zważał na żadne klęski, nieurodzaje, rządca z rozkazu pana nie pozwalał nawet na najmniejszą zwłokę w wypłacie należności. Kto jej nie złożył w porę, tego wyrzucano z mieszkania, a sprzęty sprzedawano z publicznego targu. Wówczas rektor probował zwykle wstawiać się za tymi biedakami, wyprosić jakąś ulgę, starał się wytłómaczyć powody, które ich do tej nieakuratności doprowadziły.
Hrabiego to gniewało i niecierpliwiło do najwyższego stopnia, zwłaszcza, jeżeli był cierpiący i noga mu więcej dokuczała. Zwykle w takim razie bez ogródki odpowiadał rektorowi, że ma aż nadto własnych cierpień i słyszeć nie chce o cudzych. Jeżeli był zdrowszy i w lepszem trochę usposobieniu, przyjmował rektora grzeczniej nieco, czasem i spełnił jego prośbę, ale zawsze dał mu poznać dotkliwie, że czyni to jedynie dla pozbycia się natrętnych jego odwiedzin. Musiał gość nieproszony wysłuchać rozmaitych niemiłych przymówek, jak to łatwo robić dobrodziejstwa z cudzej kieszeni i tym podobnych, zawsze też odchodził zmęczony, zgryziony i jedynie w cierpliwości chrześcijańskiej czerpał odwagę do nowych odwiedzin.
Dnia tego rektor Mordaunt ze szczególnym niepokojem wchodził w progi zamku. Najpierw dowiedział się od mieszkańców wioski, że hrabia od dni kilku cierpiał srodze na podagrę i jak zwykle w takim razie w jaknajgorszym był humorze, zrzędził na domowników i wszystkim dokuczał. Wiadomość tę rozniosła Joanna, jedna ze sług zamkowych, której siostra miała we wsi sklepik z drobiazgami. Ta sklepikarka, nazwiskiem miss Diblet, była to osoba wszystkowiedząca, gadatliwa i plotkarka słynna. Co tylko usłyszała od siostry, zaraz z licznemi dodatkami powtarzała rzeźniczce, ta młynarce, a od młynarki wieść przekręcona w najdziwaczniejszy sposób dochodziła do gospodyni rektora.
Dowiedział się rektor także inną już drogą, że pan Hawisam przywiózł z Ameryki małego wnuka hrabiego wraz z matką. Wszyscy pamiętali straszliwy gniew hrabiego, gdy syn jego, kapitan Errol, ożenił się z Amerykanką, wiedzieli, jak nienawidził Ameryki i wszystkiego, co ztamtąd pochodziło. Wnosił ztąd rektor, że przybycie Amerykanki i jej syna, zapewne zaniedbanego, gminnego chłopca, musiało zburzyć okropnie żółć sędziwego pana.
Hrabia ani się spodziewał, że myśli, które on niby to w głębi duszy ukrywał starannie, nie były żadną tajemnicą dla domowników. Oni na twarzy jego czytali uczucia i wzruszenia wewnętrzne, nieraz z kilku słów podsłuchanych wysnuli wątek, który domysłem własnym dopełniali. Dumny pan wynosił się nad nich, uważał za gmin nędzny, za inny gatunek ludzi; jakżeby się oburzył, gdyby wiedział, że oni wglądali we wszystkie jego sprawy i rozprawiali o nich między sobą. Czy to raz naprzykład kamerdyner Tomasz mówił do kredencerza, kuchmistrza, stangreta, albo pokojówki Joanny:
— Stary zrzęda jest teraz w takim humorze, że lepiej do niego nie przystępować. Będzie jeszcze gorzej, jak przyjedzie ten mały z za morza, synek kapitana i tej tam jakiejś Merykanki. Gryzie się stary okropnie, że taki malec bez wychowania, ulicznik miejski, ma być spadkobiercą rodu.
Dla tego to rektor Mordaunt, który słyszał o przybyciu chłopczyka, z bijącem sercem przechodził przez dziedziniec zamkowy, powtarzając sobie w duszy, że sługa Boży przeciwności i upokorzenia znosić powinien cierpliwie. Dziś nie liczył wcale na dobre przyjęcie, a ważna sprawa niecierpiąca zwłoki zmuszała go do tego kroku, szedł jednak z takiem uczuciem, jak gdyby miał się rzucić w paszczę lwa. Wyobraźmyż sobie zdziwienie jego, gdy stanąwszy we drzwiach biblioteki, które Tomasz przed nim otworzył, usłyszał niespodzianie srebrzysty śmiech dziecka i głosik dziecinny, wołający wesoło:
— A co! dwa pionki! dwa pionki zabieram dziaduniowi, a dwa przedtem, to będzie cztery! A co!
Hrabia siedział w fotelu, jak zwykle, z nogą na poduszce spoczywającą, chłopczyk jasnowłosy, zarumieniony, śmiejący się, twarzyczkę przysunął do jego twarzy i wołał raz po raz:
— Dwa pionki! Na drugi raz dziadunio się odegra, a teraz moja wygrana!
Hrabia podniósł oczy na gościa, gdy usłyszał oznajmienie i skrzypnięcie drzwi. Pan Mordaunt spostrzegł z nowem zdziwieniem, że nie był tak srodze namarszczony, jak zwykle, miał nawet w tej chwili wyraz twarzy całkiem odmienny, prawie uprzejmy.
— Aha! to pan, dzieńdobry, rektorze — i wyciągnął rękę do gościa; nawet i głos jego był jakiś miększy, łagodniejszy — cóż ty na to, rektorze? Widzisz, jakie sobie znalazłem zajęcie.
Położył rękę na ramieniu Cedryka, w oczach jego przeleciała błyskawica dumy, znać było, że rad takiego spadkobiercę przedstawić.
— To jest młody lord Fautleroy, rektorze — a zwracając się do Cedryka, dodał — pan Mordaunt, rektor naszej parafii.
Chłopczyk spojrzał na nowo przybyłego, na ubiór jego kapłański, starał się przybrać postawę pełną uszanowania i rzekł, podając mu rączkę:
— Bardzo mi przyjemnie pana poznać, panie rektorze — słyszał kiedyś, jak pan Hobbes witał podobnemi słowami jakiegoś nowego kundmana, któremu chciał wielką uprzejmość okazać.
Rektor zatrzymał przez chwilę w dłoniach tę małą rączkę, z upodobaniem wpatrywał się w twarzyczkę dziecka; i jego zniewolił odrazu ten dziwny urok, którym mały lord wszystkich pociągał ku sobie. A jednak poważny rektor nie zwrócił zapewne uwagi na piękność jego rysów, lecz w oczach wyczytał wyraz dobroci, prostoty, szczerości, te uczucia czyniły chłopczyka tak miłym i serca ludzkie mu jednały.
— Mnie także przyjemnie poznać cię, mylordzie Fautleroy — powiedział pan Mordaunt — przybyłeś tu do nas po długiej i uciążliwej podróży; dzięki Bogu, że się szczęśliwie odbyła.
— O tak, podróż była długa — odpowiedział Cedryk — ale nie wydała mi się uciążliwa. Nie byłem sam, Kochańcia ze mną była, z mateczką jechałbym chętnie i na koniec świata. A potem na takim dużym, pięknym okręcie przyjemnie jest podróżować.
— No, siadajże, panie rektorze — odezwał się hrabia.
Rektor usiadł, spojrzał raz jeszcze na chłopczyka, potem wzrok przeniósł na starca i rzekł.
— Winszuję waszej Dostojności, szczerze winszuję.
Hrabia jednak nie miał zwyczaju wynurzać się przed nikim, więc odrzekł krótko:
— Podobny do ojca, oby mu się lepiej powodziło — a potem śpiesznie dodał: — Cóż to za sprawa przyprowadza pana tak wcześnie, co tam znów słychać, rektorze?
Przyjęcie było nad spodziewanie uprzejme, rektor nabrał odwagi i przystąpił do rzeczy:
— Idzie mi o tego biednego Hugona, dzierżawcę z Zagrody — rzekł — nieborak ciężko i długo chorował, dzieci przebywały szkarlatynę, a teraz żona ze zmęczenia znów zaniemogła i leży. Ja wiem, że on i sam sobie trochę winien, jest niedołęga, mówiłem mu to nieraz. Ale w tym roku tyle nieszczęść i klęsk rozlicznych spadło na niego, że biedak doprawdy zasługuje na litość. Tymczasem rządca Newick zapowiedział, żeby się wynosił od pierwszego, jeżeli nie zapłaci. Czemże on zapłaci, kiedy grosza w domu niema? A jeżeli go z chorą żoną wyrzucą z mieszkania, to cóż oni poczną? Dzieci także jeszcze niezupełnie zdrowe. On prosi tylko o zwłokę, za parę miesięcy zapłaci niezawodnie.
— Ba! wszyscy oni tak mówią — mruknął hrabia — a za parę miesięcy będzie ta sama historya.
Cedryk stał tuż przy krześle swego dziadka i słuchał tej rozmowy z wielką uwagą. Wzmianka o szkarlatynie szczególnie go zajęła, wiedział, że to ciężka i niebezpieczna choroba, ubolewał bardzo nad dziećmi tego Hugona.
— Już jabym zaręczył za niego — mówił dalej rektor — Hugon jest sumienny, byle mu siły starczyły, najmie się gdzieś do roboty i zapracuje te pieniądze; przywiązany jest niezmiernie do rodziny, mówił mi właśnie wczoraj, że chętnie zostanie najemnikiem i wyrobnikiem, byle ich tylko z mieszkania nie wyrzucono. Niech wasza Dostojność raczy wziąć na uwagę, że żona z łóżka podnieść się nie może, dwoje młodszych dzieci po szkarlatynie zmizerniało strasznie, doktór zalecił im dobrą żywność i wino, a tu i chleba w domu niema.
Mały lord postąpił krok naprzód i odezwał się niespodzianie:
— To tak zupełnie, jak ten biedny Michał.
Hrabia poruszył się w fotelu, spojrzał na chłopczyka i rzekł:
— A! zapomniałem, że ty tu jesteś. Bo trzeba ci wiedzieć, rektorze, to wielki filantrop. No i coż ten twój Michał? — i wpatrzył się w Cedryka z tym nieokreślonym uśmiechem, który już kilka razy dnia tego ukazywał się na jego ustach.
— Michał, to mąż Brygidy — mówił Cedryk — on także chorował i nie mógł za mieszkanie zapłacić, i nie miał za co kupić wina i lepszego jedzenia. Ale dziadunio dał mi na to pieniądze, a Michał i Brygida byli tacy szczęśliwi!
— No no, nie wiem, co to z niego będzie kiedyś za właściciel — rzekł hrabia, zwracając się do rektora — ale co teraz... Wystaw pan sobie, powiedziałem Hawisamowi, aby mu dawał pieniądze na wszystko, czego zażąda. A on nic nie żądał dla siebie, tylko pieniądze porozdawał żebrakom.
— O nie, dziaduniu — wtrącił mały lord z żywością — to wcale nie byli żebracy, Michał jest mularzem, doskonałym rzemieślnikiem, a Dik także pracuje, wszyscy pracują.
— No tak, tak, przepraszam, doskonały mularz, porządny chłopiec, czyszczący buty na ulicy, szanowna przekupka, wszyscy porządni i szanowni.
Przez chwilę trwało milczenie, hrabia spoglądał z pod oka na Cedryka, nowe jakieś myśli snuły mu się po głowie, wahał się widocznie, zastanawiał, wreszcie zawołał:
— Chodźno tu, chłopcze.
Cedryk podbiegł i stanął przed dziadkiem.
— Cobyś ty zrobił — zapytał hrabia — gdybyś był na mojem miejscu i rektor przyszedł do ciebie w tej sprawie; wszak słyszałeś o co idzie?
Rektor Mordaunt zatrzymał oddech w piersi i słuchał z natężeniem, co z tego wyniknie. Znał on zanadto dobrze sędziwego pana, aby mógł uwierzyć, że serce jego tak prędko się zmieniło i uległo wzruszeniu. Była to oczywiście tylko fantazya pańska, a taka fantazya mogła z łatwością sprawić wiele złego lub wiele dobrego. W tej chwili podobało mu się złożyć władzę w ręce dziecka, od serca tego dziecka, od roztropności jego zależało wszystko.
— No, mówże — powtórzył hrabia — cobyś zrobił na mojem miejscu?
Cedryk pieszczotliwie położył obie rączki na ramieniu dziadka, pochylił się do niego i mówił:
— Gdybym był duży, dorosły i gdybym był na miejscu dziadunia, pozwoliłbym temu Hugonowi odłożyć zapłatę na kilka miesięcy i... i jeszcze dałbym mu pieniędzy na wino i na to wszystko, czego on potrzebuje dla chorej żony i dzieci. Ale... cóż ja mogę zrobić? ja jestem jeszcze mały... — umilkł na chwilę, potem dokończył ciszej, prawie nieśmiało — dziadunio taki bogaty i w jednej chwili może to wszystko zrobić.
— Ho ho! patrzcie go, tak zaraz, w jednej chwili! — mówił to jednak bez gniewu, nawet z widocznem zadowoleniem.
— Alboż dziadunio nie ma prawa rozkazać temu panu Newickowi? nie wiem, kto to jest taki.
— To mój rządca, on pobiera opłaty od dzierżawców, to jego obowiązek.
— Ale żeby dziadunio napisał do niego, to musiałby dać pokój temu biednemu Hugonowi. Ja zaraz przyniosę papier i atrament, nieprawdaż, że napisze dziadunio?
Hrabia milczał przez chwilę.
— A ty umiesz pisać? — zapytał wreszcie.
— Umiem — odpowiedział chłopczyk, ale jeszcze nie bardzo dobrze.
— To nic; zabierz ztąd to pudełko, przynieś papier, atrament i pióro.
Pan Mordaunt słuchał tej rozmowy ze wzrastającem zajęciem. Nie spuszczał z oczu dziecka, które z pośpiechem i widoczną radością rozkaz dziadka spełniało. W jednej chwili wszystko było gotowe do pisania, ćwiartka papieru listowego leżała na stoliku, obok stał duży kałamarz i pióro.
— Już! — zawołał Cedryk wesoło — niech dziadunio pisze.
— To ty będziesz pisał — rzekł hrabia.
— Ja! — wykrzyknął chłopczyk i nagły rumieniec oblał jego twarzyczkę — ale ten pan Newick mnie nie usłucha. A potem... potem... ja czasem robię myłki, jeżeli mi nikt nie poprawi pisania.
— To nic — odparł hrabia — Hugon z pewnością nie weźmie ci za złe omyłek pisowni. Siadaj i umocz pióro w kałamarzu.
— Cóż ja mam pisać?
— Napisz po prostu: uwolnić Hugona od opłaty na pół roku i podpisz: Fautleroy. To wystarczy.
Chłopczyk usadowił się przy stoliku i zaczął pisać. Nie szło mu to sporo, lecz widać było, że starań dokłada, pisał powoli, z uwagą wielką, nareszcie podał papier hrabiemu, uśmiechał się przytem z pewnem zakłopotaniem. I w kątach ust hrabiego zarysował cię uśmiech.

— Hugon będzie zadowolony z twojej kaligrafii — rzekł, podając list rektorowi. Ten przeczytał:

„Łaskawy panie! Proszę uwolnić Hugona od opłaty na pół roku, będę bardzo wdzienczny.“
„Proszę przyjońć wyrazy uszanowania

Cedryk Fautleroy.“

— Nie wiem, czy dobrze napisałem „przyjąć?“ — spytał chłopczyk.
— Niezupełnie zgodnie z przyjętą pisownią — odrzekł hrabia — no, jest i druga myłka.
— Tak mi się zdawało, trzebaby to poprawić...
Hrabia wziął pióro do ręki, przekreślił wyrazy błędnie napisane i dodał u góry właściwą pisownią, potem rzekł do Cedryka.
— Możesz wziąć inną ćwiartkę papieru i przepisać list, jeżeli masz ochotę.
Chłopczyk zabrał się natychmiast do pracy i po chwili drugi list, już bez żadnej myłki, zaadresowany do pana Newicka, przeszedł ostatecznie do rąk rektora. Ten schował go starannie w pugilaresie i po raz pierwszy wyszedł z zamku z pociechą w sercu i nadzieją, że za sprawą tego dziecka, które tak dobroczynny wpływ wywierało na samolubnego starca, lepsze czasy nastaną dla biednych mieszkańców okolicznych. Młody spadkobierca pierwsze swe kroki na nowem stanowisku zaznaczał miłosiernym uczynkiem.
Cedryk odprowadził grzecznie rektora aż do drzwi, powrócił potem do dziadka, mówiąc:
— Czy nie mógłbym teraz pójść do Kochańci? Ona tam pewnie czeka na mnie.
Hrabia milczał przez chwilę i rzekł zamiast odpowiedzi:
— Zadzwoń na Tomasza, on cię zaprowadzi do stajni, zobaczysz tam coś ciekawego.
— Może już jutro pójdę do stajni — odparł chłopczyk i zarumienił się lekko — wolałbym zaraz pójść do Kochańci, ona czeka od rana.
— No to dobrze — mruknął hrabia, marszcząc brwi — zadzwoń i każ zaprządz do powozu. Chciałem, żebyś wprzód zobaczył swego konika.
— Konika! — zawołał Cedryk — mego konika?
— Tak, kazałem ci przygotować małego kucyka, żebyś się uczył konno jeździć. Czy chcesz, żeby go tu przyprowadzili przed okna?
Chłopczyk poczerwieniał cały ze wzruszenia, przytłumionym głosem wołał:
— Konik! kucyk mój własny, nigdy nie spodziewałem się tego. O, jakże się Kochańcia ucieszy!
— Czy chcesz, żeby go tu przyprowadzili? — powtórzył hrabia.
Chłopczyk odetchnął głęboko i rzekł:
— O, chciałbym tego kucyka zobaczyć, chciałbym bardzo, musi być prześliczny; ale dziś już niema czasu, Kochańcia tam czeka.
— Pocóż koniecznie dziś masz jechać do matki? Jutro pojedziesz.
— O nie! — zawołał Cedryk — ona pewnie przez cały ranek myślała o mnie, i ja tu myślałem o niej, a to już tak późno.
— No dobrze, dobrze — rzekł sucho hrabia — zadzwoń i każ zajeżdżać.
W kwadrans potem sędziwy pan siedział wraz z wnuczkiem w pięknym odkrytym powozie, para dzielnych siwoszów unosiła ich śpiesznie przez cieniste aleje parku. Hrabia był milczący, ale dziecku ani na chwilę usta się nie zamykały. Cedryk mówił nieustannie o swoim koniku, rozpytywał się, jak wygląda, jaką ma maść, czy ma nazwisko, co najlepiej jeść lubi, ile ma lat, wreszcie, o której godzinie nazajutrz można go będzie zobaczyć? Niewyczerpany był w pytaniach.
— Kochańcia tak się ucieszy! — mówił — ona będzie bardzo wdzięczna dziaduniowi za to, że taki jest dla mnie dobry! Ona wie, jak ja zawsze koniki lubiłem, ale nie spodziewała się, że będę miał kiedyś swojego własnego. W Nowym-Yorku był jeden chłopczyk z Piątej Alei, co jeździł codzień na ślicznym kucyku. Chodziliśmy tam nieraz z Kochańcią naumyślnie, żeby na niego popatrzeć.
Chłopczyna oparł się o poduszki powozu i przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w surową twarz hrabiego, potem odezwał się znowu:
— Jaki dziadunio jest dobry, jaki dobry! Myślałem sobie właśnie, że pewno na całym świecie niema lepszego człowieka. Dziadunio tyle dobrego robi i ciągle myśli o tem, żeby komuś przyjemność sprawić. Kochańcia powtarzała mi nieraz: Nie powinniśmy nigdy myśleć o sobie, tylko zawsze najwpierw o innych pamiętać. Otóż dziadunio właśnie postępuje podobnie.
Dostojny hrabia był tak odurzony, słysząc to pochlebne zdanie o swojej osobie, że nie wiedział, co odpowiedzieć i zamyślił się głęboko. Niewinne słowa tego dziecka, które w szlachetnej swej prostocie upatrywało w samolubnych czynnościach jego dobroć samą i wspaniałomyślność, dziwne na nim wywierały wrażenie. A mały lord ciągle patrzał na niego swemi jasnemi, dużemi oczami, w których malowało się uwielbienie.
— Tyle osób dziadunio uszczęśliwił! — mówił dalej — Michał, Brygida, ich dzieci, stara przekupka, Dik, wreszcie i pan Hobbes, bo ten zegarek, który go tak ucieszył, kupiłem przecież za dziaduniowe pieniądze. Teraz ten dzierżawca Hugon, jego żona i dzieci, a i pan rektor był taki uradowany; policzmy, ile to osób! Ze dwadzieścia kilka! To dużo, bardzo dużo! A ja? toż dziadunio nieustannie darami mnie obsypuje; tyle zabawek prześlicznych, książek, obrazków, a teraz jeszcze ten konik! O, jak to pięknie, jak pięknie, myśleć tak jedynie o szczęściu innych!
— Więc to ja tak ciągle myślę o szczęściu innych? — powtórzył hrabia.
— Rozumie się — rzekł chłopczyk, a po chwili milczenia, jakby wahając się nieco, mówił dalej. — Są jednak ludzie, którzy mają dziwne wyobrażenie o hrabiach; i tak między innymi pan Hobbes... ale muszę do niego napisać, że się bardzo myli.
— Jakież to on miał wyobrażenie o hrabiach? — zapytał starzec.
— Pan Hobbes myślał... ale on nie wiedział, sądził z dzienników i myślał... tylko niechże dziadunio nie bierze tego do serca... on myślał, że wszyscy hrabiowie i wielcy panowie są niegodziwi. Ba! pan Hobbes nie mówiłby tego, gdyby był znał dziadunia. Muszę też jaknajprędzej do niego napisać, ażeby się przekonał, w jakim jest błędzie.
— Cóż ty mu napiszesz?
— Napiszę — wołał Cedryk, uniesiony zapałem — że niema na świecie lepszego, szlachetniejszego, wspaniałomyślniejszego człowieka, jak hrabia, mój dziadunio, i że wszelkich sił dokładać będę, abym był podobny do dziadunia, gdy urosnę.
— Podobny do mnie! — powtórzył hrabia dziwnym głosem i wzrok jego z nieokreślonym wyrazem spoczął na pięknej, zarumienionej twarzyczce dziecka, siedzącego przy nim. Lecz wnet odwrócił się w inną stronę, coś, jakby nagłe przerażenie, przemknęło po jego surowem obliczu, oczy w zamyśleniu błądziły po drzewach parku, ozłoconych promieniami słońca.
— O tak — mówił znów mały lord — pragnę być podobnym do dziadunia, a przynajmniej — dodał ze skromną minką — starać się o to będę wszelkiemi siłami.
Tymczasem powóz toczył się szybko po alejach parku, w cieniu wspaniałych, rozłożystych wiązów i klonów. Przed oczami Cedryka przesuwały się znowu ładne polanki, porosłe paprocią i łączki ukwiecone; lekki wietrzyk poruszał trawkami i niebieskiemi dzwoneczkami, szumiał w liściach drzew olbrzymich. I znowu przebywali ciemne gąszcze i miejsca odkryte, oblane wesołem światłem słońca; znowu daniele i sarny podnosiły łebki i spoglądały na jadących, a króliki umykały w krzaki. Kiedy niekiedy odzywały się głosy kuropatw i przepiórek, ptactwo świegotało na gałęziach; cały park wydał się dziś chłopczynie jeszcze piękniejszy niż wczoraj, serduszko jego przepełnione było radością i uczuciem przywiązania do dziadka.
W innem usposobieniu stary hrabia spoglądał na ten uroczy krajobraz, inne myśli snuły się po jego głowie. Pamięć nie ubłagana przedstawiała mu długie życie, spędzone bez celu, życie bezczynne i nieużyteczne. Przypominał sobie swoje młode lata; miał zdrowie, siły, bogactwo, posiadał wszystkie dobra ziemskie, a używał ich tylko dla zadowolenia swych zachcianek, nigdy nie pomyślał o bliźnich i o ich potrzebach, nigdy nie uczynił nic dobrego na świecie. Nadeszła starość, a on pozostał samotny i opuszczony pośród nieobliczonych bogactw swoich; widział przy sobie ludzi, którzy się go obawiali i nienawidzili w duszy; widział niekiedy pochlebców, płaszczących się i kłaniających dla własnej korzyści, lecz nie miał ani jednego prawdziwego przyjaciela. Nikt nie dbał o jego życie, nikt nie zmartwiłby się jego śmiercią. Spoglądał na ten park wspaniały, który był tylko małą cząstką jego dóbr ogromnych, obliczał je w myśli i mimowoli musiał wyznać w duszy, że z pomiędzy mnóstwa ludzi, mieszkających na jego ziemi i zależących od niego, ani jeden z pewnością, nawet najuboższy, najnędzniejszy, nie dawałby za wzór postępowania swoim dzieciom nienawistnego magnata. Wszystkie skarby i bogactwa nie mogły sprawić, aby ktokolwiek nazwał go „dobrym, szlachetnym, wspaniałomyślnym,“ jak to w niewiadomości swej i prostocie dziecięcej uczynił wnuk jego mały.
Gorzkie to były myśli, nawet dla samolubnego starca, który dożył lat siedmdziesięciu, niedbając o to, co świat o nim mówi i sądzi, byle tylko mógł sobie dogodzić we wszystkiem, a życzliwość ludzka niepotrzebna mu była do tego. Pierwszy raz w życiu doznał przykrego uczucia, bo zrozumiał, że nie zasługiwał na uwielbienie wnuka, nie zasługiwał na to, aby ten dziedzic i następca szedł rzeczywiście w jego ślady, i za przykładem jego postępował.
Widząc go milczącym i nachmurzonym, Cedryk sądził, że cierpi więcej na nogę; przestał więc gawędzić, aby dziadka nie znudzić i także w milczeniu przypatrywał się malowniczej okolicy. Powóz przebył bramę parku, potoczył się pośród zielonej łąki i zatrzymał przed sztachetkami, otaczającemi willę. Lokaj zaledwie drzwiczki otworzył, Cedryk jednym susem wyskoczył z powozu. Hrabia ocknął się z głębokiego zamyślenia.
— Co to? — zapytał i zadrżał lekko — czy to już willa?
— Tak — odpowiedział Cedryk i podał mu laskę — drugą ręką niech dziadunio oprze się na mnie.
— Ależ ja nie myślę wysiadać — odburknął hrabia.
— Jakto? nie wejdzie dziadunio do Kochańci — zapytał chłopczyk zdziwiony.
— Kochańcia twoja wybaczy — rzekł starzec sucho — idź jej powiedz, że nawet kucyka własnego widzieć nie chciałeś, tak śpieszyłeś do niej.
— Jaka szkoda! — mówił chłopczyk zasmucony — Kochańcia będzie bardzo żałowała, że nie zobaczy dziś dziadunia...
— Nie sądzę — mruknął kwaśno hrabia i dodał — powóz przyjdzie po ciebie przed nocą.
Na znak pana, Tomasz zamknął drzwiczki powozu i wskoczył na kozioł. Cedryk wyglądał niespokojny i zakłopotany, lecz po chwili puścił się pędem przez dziedziniec, hrabia powiódł za nim oczyma; zwinne nóżki pomknęły z szybkością strzały, tak zupełnie, jak owego dnia, gdy to pan Hawisam był świadkiem wyścigów młodzieży w Nowym-Yorku. Właściciel tych małych nóżek widocznie nie chciał stracić ani jednej chwili, tak mu było pilno.
Nim powóz się oddalił, stary hrabia rzucił ciekawem okiem na drzwi domu, które się odemknęły nagle. W chwili, gdy chłopczyk zbliżał się do ganku, wdzięczna, wysmukła postać kobiety w żałobie wysunęła się z progu i pośpieszyła naprzeciw niemu. Oboje zdawali się lecieć na skrzydłach ku sobie z wyciągniętemi ramionami. Chłopczyna rzucił się na szyję matki, ona go chwyciła w objęcia i tkliwie tuliła do łona, okrywając śliczną twarzyczkę pocałunkami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.