Madonna Busowiska/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Madonna Busowiska |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ołtarz Nasty już za kilka dni mógł być prowizorycznie ustawiony, a miał być jednem z ubocznych. Surową stolarską robotę wykonał na poczekaniu stolarz staromiejski Smereka, a przy pomocy służącego p. Zygmunta obraz Najśw. Panny Żniwiarki, ujęty w sute złocone ramy, został zawieszony. Złocenia różnych części ołtarza miał dokonać oczekiwany lada dzień malarz Kurzański, a ostateczną dekoracyę całości pozostawić trzeba było dalszej ofiarności wiernych. Wśród zupełnie nagich jeszcze ścian cerkiewki, Madonna sielska, oświetlona wybornie, sprawiała tem silniejszy efekt, i o ile wnosić można było z pierwszego wrażenia, odniosła stanowczy tryumf wobec wymagań krytyki i pietyzmu gromady busowiskiej.
Zdawało się wszystkim, że z obrazem Matki Boskiej wstąpiło w pustą dotąd świątynię bóstwo i wypełniło cały jej przestwór uroczystą i świętą atmosferą. Cerkiewka była ustawicznie odwiedzana, a pałamarz Makohon, który fundował zamek i klucze, uważał za rzecz stosowną otwierać ją i zamykać z wszelką powagą.
Najpierw zdobył sobie obraz serca kobiet, chociaż nie mogły przebaczyć Naście „najmitce“, że tak wspaniałą fundacyą uzuchwaliła się wywyższyć po nad wszystkie gospodynie. Subtelniejszy zawsze instynkt kobiecy odkrył zaraz w obrazie to, co było całą tajemnicą jego uroku. Miłościwa przystępność Madonny wzruszyła serca kobiet, i jakby odczuwały dobrze, że ta Najśw. Panna Żniwiarka, to niejako boska transfiguracya ciężkiego, pracowitego żywota wieśniaczki, wniebowzięcie biednej, uznojonej robotnicy. Płynęła z niej słodka pociecha do dusz, świadomych aż zanadto całej nędzy ziemskiej, którą ta Matka Boska Robotnica opromieniała poezyą światła i rezygnacyi.
Nieco zimniej, choć zawsze z admiracyą, spoglądali na obraz mężczyźni. To właśnie, co tak odrazu podobało się kobietom, wpływało niepomyślnie na sąd mężczyzn; Matka Boska zanadto im była swojska i nic a nic nie straszna. Przyzwyczajono ich do cerkiewnych obrazów ponurych, wzbudzających lęk w sercach grozą postaci, dziwnie obcych oku. Chłopi busowiscy patrzyli, kiwali głowami i milczeli. Coś w tem było, czego sobie powiedzieć nie umieli, a może czegoś właśnie nie było, co być powinno, tylko że niewiedzieć co.
Tymczasem przybył do Busowisk malarz Kurzański w towarzystwie djaka Soroki. Zgodzony już poprzednio przez gminę do wszystkich robót malarskich i pozłotniczych, twórca „Ziarnka Gorczycznego“ przyjechał z pomocnikiem i z całym technicznym aparatem swojego podwójnego kunsztu, i skoncentrował oczywiście w osobie swojej całą uwagę i ciekawość Busowisk. Ubrany był z pańska i traktował wszystkich z góry, nawet samego wójta Senyszyna, a o sobie mówił zawsze w trzeciej osobie, jakby nie należał do siebie, ale do historyi powszechnej. Kurzański tak a tak zrobi; Kurzańskiemu nie trzeba wiele mówić; Kurzański nie z takimi gadał; Kurzański u samego władyki był na śniadaniu.
Otoczony prawie całą ludnością wioski, Kurzański jak tryumfator udał się do cerkwi, u której szeroko rozwartych drzwi czekał go pałamarz Makohon. Wszedłszy do środka, Kurzański z Soroką zatrzymali się zaraz przed ołtarzem Nasty. Malarz patrzył chwilę i zawołał nagle, jakby mocno oburzony:
— A to co ma być? Co to jest za zgorszenie? i nie zważając na powagę miejsca i obecność komitetu cerkiewnego, splunął z indygnacyą.
Za jego przykładem uczynił to samo djak, tylko z większym jeszcze gniewem i z większą indygnacyą.
— To jest paskudztwo, uważacie ludzie, wielkie paskudztwo; Kurzański wam to mówi! To nie jest żadne święte malowanie; Kurzański każe to wyrzucić z cerkwi!
— To jest herezya! — zawołał djak Soroka.
Gromada stała w osłupieniu.
Ot, co jest; zaraz mówili, że coś jest; i pokazało się teraz, co jest: herezya jest; ten lwowski malarz nie wymalował Matki Boskiej tylko herezyę, a licho ją zna, co to za jedna. Masz tobie Nasto ołtarz! Wszyscy tak myśleli, ale nikt nie zabrał głosu. Kurzański patrzał ciągle na obraz, potrząsając głową i czyniąc giesta szyderstwa i lekceważenia.
Nagle wysunął się ktoś z gromady naprzód. Była to Tekla, kobieta bardzo bywała i mądra, która służyła długie lata po miastach i dworach, aż nagle spadł na nią piękny grunt po bezdzietnej siostrze i teraz osiadła we wsi rodzinnej. Ubierała się jak mieszczka, i teraz miała na sobie niebieską sukienną kapotę i kwiecistą chustkę na głowie. Tekla należała do najwyższej arystokracyi Busowisk, tak z majątku jak z ogłady i rozumu; tylko ona jedna mogła mieć taką śmiałość, aby się teraz, w takiej drażliwej chwili, wysunąć naprzód i odezwać z własnem zdaniem.
— To jest Matka Boska! — rzekła stanowczo i jakby karcącym tonem, śmiało patrząc w oczy Kurzańskiemu, który mierzył ją bardzo lekceważącem spojrzeniem.
— To ma być Matka Boska! Kurzański takiej Matki Boskiej jeszcze nie widział! A co to jest za Matka Boska? Kurzański zna Matkę Boską Pokrowę, zna Uspenije, zna egipską, zna Błahowiszczenie, zna Premudrośt — ale takiej Kurzański nie widział.
— Bo to jest Matka Boska Żniwiarka — odpowiedziała niezmięszana Tekla.
— Hi, hi... — zaśmiał się złośliwie Kurzański — Matka Boska „najmitka“; Matka Boska, uważajcie tylko ludzie, tak ubrana jak chłopka, czysta mołodycia! Ot i malowanka jest i wyszywka jest! Hi, hi...
— A co w tem złego? — zapytała Tekla rezolutnie.
— Co w tem złego? — krzyknął Kurzański, załamując ręce ze zgrozą. — To sobie obstalujcie jeszcze Chrystusa Spasytela w kożuchu chłopskim i z siekierą! Co w tem złego? Kurzański jeszcze takiej głupiej baby nie widział!
— A ja już niejednego głupiego malarza widziała! — zawołała teraz Tekla, nie hamując się w gniewie, a gniew ten dał jej prawdziwy zapał i uczynił nad wszelkie spodziewanie wymowną. Zbliżywszy się jeszcze bardziej do malarza i giestykulując żywo, tak, że Kurzański cofać się musiał, poprostu utopiła go całego w swojej nawalnej swadzie, płynącej jak potok wezbrany. Kurzański niech swoją mądrość schowa dla siebie, a ona co wie, to wie. Niech Kurzański maluje, a nie gada, bo takiego obrazu Matki Boskiej nie przegada, a ona, to jest Tekla, także przegadać się nie da. Alboż to grzech i wstyd jest, że Matka Boska ma koszulę z naszywkami i malowankę? Matka Boska jest królową niebieską i może się tak ubierać, jak się jej podoba, a Kurzańskiemu zasię! Ona widziała w Samborze cesarza, a on miał taki sam biały kabat, jak każdy prosty żołnierz, a przez to każdy wiedział, że to cesarz. Tekla wie o tem, że Matka Boska jest królową niebieską, ale kiedy jeszcze chodziła po świecie, była kobietą jak inne kobiety, i stoi napisano, że była biedna, i pracowała tak, jak inne kobiety, a czasem głowy gdzie skłonić nie miała, jak najbiedniejsza najmitka, i płakała za synem, jak inne matki płaczą. Albo Kurzański nie wie, że Matka Boska przędła, a tak cieniutko, że jej pajączek zazdrościł? Kurzańskiemu obraz się nie podobał, a jej biednej babie i innym babom podobał się bardzo; bo to jest nasza Matka Boska, pracowita, a przez to wszystko zawsze święta, i błogosławi tym złotym kłosom, na których siadła, i pracy ludzkiej około Bożego chleba, i tem daje znak, że ona, choć królowa anielska, trzyma z biednymi; choć koronę zostawiła w niebie, to każdy widzi, że to Najśw. Panna, i niech Kurzański za jej honorem tak nie obstaje! Tak stara Tekla Kurzańskiemu radzi, bo ona, oczywiście Matka Boska, tego nie potrzebuje...
Kurzańskiemu podczas tej całej perory, która bardzo długo trwała, a tak była gęsta i szczelna, że żadnym sposobem drobnego słówka odpowiedzi wtrącić w nią nie mógł, ciepło było jak w gorącej kąpieli. Ochłonąwszy, chciał teraz odpowiedzieć, ale przeszkodził mu krzykliwy chór bab, które uniesione przemową Tekli, wszystkie odrazu poczęły jej przyznawać racyę. Wójt Senyszyn począł się już zastanawiać, czy nie wypada mu z urzędowego stanowiska interweniować przeciw babskiej demonstracyi, tak nieprzyjaznej twórcy „Gorczycznego Ziarnka“, które on sam oglądał i podziwiał, kiedy zaszedł niespodziewany epizod. Oto pojawił się w cerkwi Kłymaszko, który przyjechał właśnie, aby zarządzić jeszcze niektóre końcowe roboty i ostatecznie skontrolować całość, wykonaną według jego planu przez zięcia.
— Ot jest Kłymaszko! Niech sam Kłymaszko rozsądzi! — zawołał uradowany Soroka, pewny, że Kurzańskiemu przybywa sukurs rozstrzygający.
Kłymaszko zoryentowany, o co idzie, przystąpił do ołtarza i począł się przypatrywać uważnie obrazowi. W miarę, jak patrzał, twarz jego, już z natury jakby dobrodusznie i figlarnie uśmiechnięta, poczęła się uśmiechać jeszcze bardziej, coraz dobroduszniej i coraz figlarniej, a powiekami przytem mrugał ciągle. Kurzański wytłómaczył na swoją korzyść ten ciągły uśmiech, i zrzekając się repliki na przemówienie Tekli zagadnął:
— A co, Kłymaszko, czy widzieli wy taką Matkę Boską?
— Nie, takiej to ja nie widział jeszcze! — odpowiedział Kłymaszko, ale oczu nie spuszczał z obrazu, tylko coraz bardziej mrugał, a twarz uśmiechała mu się jeszcze dziwniej.
Gdyby twórca „Gorczycznego Ziarnka“ miał więcej wprawy fizyognomicznej, byłby odgadł, że ten uśmiech na twarzy Kłymaszki nie oznacza szyderstwa ale rozrzewnienie. Kłymaszko jakby walczył ze wzruszeniem; skoncentrował raz jeszcze całą uwagę, potem objął całość obrazu wraz z dalekiem tłem górskiego widoku i z tą cerkiewką widniejącą na wzgórzu, która była jego cerkiewką, najwyraźniej, najniewątpliwiej jego cerkiewką, tą samą, która była „drukowana“ — i nagle puściły się starowinie łzy z pod mrugających powiek, i jak stał, tak padł na kolana przed obrazem i począł bić czołem pokłony, jak przed Płaszczennicą w Wielki Piątek.
Teraz tryumf Madonny zdawał się być stanowczy.
Kobiety wszystkie poszły za przykładem Kłymaszki i poklękały, a Kurzański wraz z Soroką ulotnił się niespostrzeżenie. Śmiałe wystąpienie Tekli i hołd Kłymaszki odwróciły wielkie niebezpieczeństwo, jakiem zagrażały obrazowi zawiść i uprzedzenie.
Nazajutrz dziewczęta busowiskie nie miały nic pilniejszego do roboty, jak zebrać jak najwięcej polnych kwiatów i zasypać niemi cały ołtarz, a Tekla, która dotąd nic nie ofiarowała do cerkwi i nic ofiarować nie myślała, popchnięta teraz całą ambicyą, skoro świt pojechała do Sambora i wróciła z dwiema ogromnemi świecami z białego wosku i z dwoma lichtarzami z cyny, które świeciły się jak szczere srebro. Miejskie panie, bawiące w Spasie, które czasem chodziły na przechadzkę do Busowisk i z ciekawości zaglądały do budującej się cerkiewki, ujrzawszy w niej obraz, przychodziły prawie teraz codziennie, a coraz liczniej, i stały przed Matką Boską całemi godzinami. Jedna z nich przyniosła muślinu i ustroiła ołtarz w draperye; druga pospinała muślin jedwabną błękitną wstążką; inna znowu kazała przybić kwiecisty kobierczyk, aby służył ołtarzowi za antepedyum — zgoła, ołtarz ustroił się w kilka dni jakby cudem, i od biedy mógłby się już był obejść bez złocenia.
Naście skakało w piersi serce, jak ptaszek na rannem słońcu, spędzała cały czas wolny przed swoim obrazem w uniesieniu i niemej adoracyi, trzymając do góry złożone dłonie, nieruchoma jak fakir indyjski.
Pewnego dnia, już pod wieczór, zajechała przed cerkiew żółta najtyczanka p. Krzepeli, a z niej wysiadła hrabina ze Spasa, jak zawsze z trzciną o złotej gałce i w towarzystwie popielatej panny. Hrabina patrzała surowo na obraz, a czarne jej oczy bardzo były gniewne; popielata panna stała obojętnie i ziewała ukradkiem.
Tak jest, niema wątpliwości, to ona, żywcem przeniesiona na płótno przez Zygmunta. To nie Madonna, to portret kuzynki, pani Walentyny. Ten sam owal twarzy, zakreślonej czystą, prawie klasyczną linią, te same oczy, takie ciemno-niebieskie, że wydają się czarne, a w tych oczach ten sam wyraz rozmarzenia, z pod którego, jakby z pod przejrzystej mgły przebłyskiwał żywy ogień, co bardziej palił się sam w sobie niż świecił, że prawie dziwić się trzeba było, dlaczego się z tych oczu nie słyszy prysku? Tak, to te same usta pełne, zanadto pełne, jakby obrzmiały nadmiarem temperamentu i życia, i ten sam nosek dumny, któryby był skończenie piękny, gdyby jakiś nerwowy a rozkoszny rys nie alterował za każdym uśmiechem jego szlachetnej linii; te same włosy o dziwnie miękkim i ciepłym tonie, jakby starego, matowego złota; ta sama zwycięzkość pożądająca zwycięzcy w wyrazie twarzy, ta sama urocza morbidezza, której tak zazdroszczą Walentynie wszystkie elegantki...
— Mademoiselle Pichot!
— Madame?
— C’est précisément elle.
— Oui, Madame la comtesse, c’est précisément elle!
Ale nie... Przecież to nie całkiem ona. Czegoś w tym obrazie jest więcej i czegoś jest mniej niż w oryginale. Walentyna nie jest taka piękna — ten obraz dużo piękniejszy. Tu na obrazie oczy nie pryskają ziemskim żarem; ów wyraz rozmarzenia jest tu błogością, płynie z pod niego światło pełne, czyste i spokojne. Na ustach usiadła słodycz macierzyńskiego uśmiechu, którego ta kobieta przecież nigdy nie znała; czoło tu trochę wyższe i poważniejsze, na twarzy nic niema zwycięzkiej zuchwałości oryginału, niema nawet dumy, tylko pogoda dostojnej duszy... To nie jest kuzynka Walentyna; między nią a tym obrazem leży całe niebo, albo raczej... cała ziemia...
— Mademoiselle Pichot!
— Madame?
— Non, ce n’est pas elle!
— En effet, ce n’est pas elle, Madame la comtesse!
Ale bądź cobądź, przecież to źle jest, że p. Zygmunt myślał o niej, malując oblicze Tej, która jest boskim ideałem czystości i macierzyństwa! Może nie myślał o niej, malując; może tylko pamiętał, może nawet nie pamiętał, może tylko nie mógł zapomnieć. Ale to zawsze było niepoczciwie... nie, to za ostre słowo... to było nierozważnie. Ta Madonna jest przecież Walentyną w ideale; Zygmunt tchnął w obraz to, czego tchnąć nie zdołał w model: natchnienie artysty pracowało w służbie nieszczęśliwego człowieka, który może nareszcie zrozumiał, że łatwo wymarzyć sobie doskonale idealną kobietę, ale nieskończenie trudno poprawić rzeczywistą. Nie powinien był tego robić; to obraża serce i narusza religijne uczucia. Z pod tej boskiej dostojności widać przecież tę kobietę; pod tym purpurowym płaszczem królowej anielskiej rysują się plastycznie jej piękne ramiona...
— Mademoiselle Pichot!
— Madame?
— Jamais de ma vie je ne pourrais prier dovant cette Vierge!
— Moi non plus, madame la comtesse!
Ależ znowu... czy podziwiając piękny kwiat, pełny barwy i woni, myślimy o gruncie, na którym wyrósł? Czy w jego przeczystym kielichu pozostał jakiś ślad ziemi? Mówią, że najwięksi mistrze malowali swoje wzniosłe obrazy religijne według ludzkich, bardzo ludzkich modeli. Hrabina czytała, że Madonny Rafaelowskie chodziły po ulicach Rzymu. Jej to wiedzieć nie było przyjemnie, i wolała zawsze wierzyć, że te boskie postacie powstawały w intuicyi serca, w extazie duszy wierzącej a uniesionej, jak powstawały Madonny Fra Angelica... Ale mimo to wszystko, czyż nie uklękłaby była w Dreźnie przed Madonną Syxtyńską, gdyby nie pamiętała, że jest w galeryi pełnej angielskich turystów? I cóż ztąd, że Walentyna była tu modelem? Ziemska kobieta stopniała i rozwiała się w natchnieniu malarza, jak brylant w potężnym ogniu alchemika. Zygmunt odjął tej kobiecie wszelką ziemskość, a cóż jest Madonna, jeśli nie typ kobiety bez skaz ziemskości? I cóż ztąd, że ten obraz przypomina hrabinie tak natrętnie rysy światowej kobiety, kiedy złożyła się nań czysta, natchniona miłość artysty i najczulszy pietyzm matki? Dlaczegożby nie miała ugiąć kolana przed tą kreacyą duszy szlachetnej a cierpiącej, która wkrótce już może stanie przed tronem Przedwiecznego?...
— Mademoiselle Pichot!
— Madame!
— Prions pour lui... et pour elle!
— Oui Madame!
I hrabina zsunęła się na kolana i długo się modliła wraz popielatą panną.