Maleńka Dorrit/Część II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V: SZCZĘŚLIWA CHATKA.

W Rozdartem Sercu panowała epidemja. Prawda, że panowała ona stokroć potężniej jeszcze w innych dzielnicach, i w całym Londynie, i w całej Anglji, może nawet dalej, lecz choć podlegał jej może świat cały w taki czy inny sposób, dziwnem się wydać może, iż zagnieździła się tutaj.
Nie była to tym razem zaraza fizyczna, lecz może niebezpieczniejsza i bardziej zabójcza gorączka spekulacji. Imię Merdla powtarzały wszystkie usta, wstrząsało ono nerwy bogaczy i nędzarzy, zapalało niezdrowe namiętności.
Mieszkańcy Rozdartego Serca, którzy z takim trudem wypłacali tygodniowe swe komorne, albo nie byli w stanie go zapłacić — przy każdej sposobności rozmawiali o wielkim bankierze i jego miljonach, o potędze złota, którą umiał zdobyć.
Ciekawe i zajmujące te rozmowy ogniskowały się głównie w sklepiku Plornishowej, który pan Dorrit pomógł jej otworzyć, najwyższą zaś temperaturą gorączki wyróżniały się dni, kiedy Pancks zbierał komorne.
— PłacićI płacić! — wołał ten energiczny człowiek, stając w progu skromnej izdebki. — Powinniście mieć przygotowane pieniądze, nim przyjdę.
— Cóż zrobię, panie, kiedy nie mam ani szylinga.
— To nie racja, moi kochani, wiecie dobrze, że płacić trzeba. No, żywo.
— Czy to ja Merdle, mój panie? Gdybym był takim bogaczem...
Tak odpowiadał każdy, kto nie miał pieniędzy, i Pancks nie znajdował na to argumentu. Wkońcu się zirytował.
— Zwarjowaliście wszyscy z waszym Merdlem! — wołał. — Co wam do niego. Płaćcie. Nic więcej od was nie chcę! Ja też nie jestem Merdlem.
— Wielka szkoda — mówili ubodzy płatnicy — byłoby nam lepiej, gdyby pan był Merdlem. Nie byłby pan taki srogi.
Pancks gryzł paznogcie, groził i odchodził z niczem, na pociechę i odpoczynek wstępując do Plornishów, którzy teraz wypłacali się szczęśliwie. To też stosunki z poborcą były zupełnie przyjazne i Pancks zachodził tu nieraz, aby porozmawiać z nimi o tej maleńkiej kochanej Dorrit.
Mieszkanie Plornishów pięknie teraz wyglądało. Wprost ze sklepu tylnemi drzwiami wchodziło się do izby dość obszernej, gdzie pod okiem samej gosposi i według jej wymagań na tej właśnie ścianie, dzielącej od sklepu, była namalowana chata wiejska z żółtym słomianym dachem i kominem, z którego dym wzbijał się w górę. Drzwi tej chaty były prawdziwemi drzwiami do sklepu, a okno prawdziwem oknem. Przed chatą kwitły wielkie malwy i słoneczniki, a na progu leżał pies, wierny i czujny, gotów rzucić się na przechodnia. Zboku wznosił się okrągły gołębnik, otoczony latającemi gołębiami.
Na drzwiach była namalowana miedziana tabliczka z napisem:

Szczęśliwa chata T. i S. Plornishów.

Ten przepiękny obraz al fresco był dumą i szczęściem rodziny. Oboje małżonkowie patrzyli z zachwytem na dach słomiany i kwitnące malwy, zdawało im się, że z tej strony płynie jakiś świeży powiew wiejskiego powietrza, że słyszą szelest skrzydeł i gruchanie gołębi. O, to był śliczny pomysł i cudne malowidło!
Kiedy wieczorem zamykano sklepik, zbierali się wszyscy w tej „szczęśliwej chatce“, pan Nandy śpiewał cichym, drżącym głosem, dzieci piły mleko, przegryzając chlebem, i wszystkim się zdawało, że los przeniósł ich nagle w dawne czasy, kiedy na całym świecie byli tylko szczęśliwi ludzie.
Pancks prychnął parę razy, usiadł na podanem krześle, słuchał śpiewu pana Nandy i patrzył na szczęśliwe twarze. Potem obejrzał się nagle i spytał, gdzie jest mały, wesoły Altro, który odnajmował od nich małą izdebkę pod strychem.
— Prawdę mówiąc, jeszcze nie wrócił — rzekła Plornishowa — poszedł odnieść robotę i miał być przed wieczorem, ale dotąd go niema.
Pancks wziął w rękę kajet, należący do pierworodnego syna tego domu, który już chodził do szkoły, i dowiedział się, że starsi uczniowie, którzy już doszli do litery M, pisali dzisiaj: Merdle, Miljon.
— Miljon — powtórzył Pancks — mało ludzi rozumie, co to znaczy. A państwa interesy jakże idą?
— Wcale nieźle — odpowiedziała śpiesznie pani Plornish i natychmiast zwróciła się do pana Nandy.
— Możeby ojciec, póki jeszcze widno, uporządkował nam wystawę w oknie — prosiła starca — prawdę mówiąc, nikt tak dobrze tego nie zrobi.
Pan Nandy, zachwycony propozycją, opuścił „szczęśliwą chatkę“ na czas krótki, nie domyślając się wcale podstępu. Ale córka usuwała go za każdym razem, gdy mówiono o interesach, z obawy, aby skutkiem nieostrożnego słówka nie zechciał wrócić do Przytułku.
— Byłoby wszystko dobrze — dodał, zniżając głos Plornish — gdyby ludzie się wypłacali, ale długi!...
W Rozdartem Sercu była to największa plaga, robak, toczący wszystkich. Kiedy Plornishowa otworzyła sklepik dzięki hojności szlachetnego pana Dorrit, wszystkie sąsiadki dały sobie słowo, że tylko u niej będą kupowały wszystko. I dotrzymały słowa. Więc ruch był ogromny. Cóż, kiedy kupowały przeważnie na kredyt. Przytem przez przyjaźń, żeby sprzedawała więcej, a po części dlatego, że było tak łatwo, brały więcej niż zwykle, niż dotychczas, pozwalały sobie na maleńki zbytek, w domu było obficiej, ale w sklepiku Plornishów rosły rachunki, zmniejszał się kapitał, i poczciwi ludzie bali się przyszłości.
Pancks, słuchając tych zwierzeń, burzył włosy i prychał, to też wyglądał niby dziki człowiek, kiedy pan Nandy cicho uchylił drzwi od sklepu i skinął na obecnych, aby przyszli zobaczyć pana Altro.
Babtysta Cavaletto przemknął się ukradkiem przez podwórze, blady, wzburzony, z wyrazem przerażenia w oczach. Wbiegł jak kot na drabinę, stojącą przy murze, i kryjąc się i wyglądając ostrożnie, rzucał wystraszone spojrzenie w ulicę. Potem wybiegł znowu za bramę, podążył w jedną stronę, w drugą, wszedł do innego domu wreszcie, widocznie okrążywszy wielką przestrzeń zaułkami i wewnętrznemi przejściami, dostał się z innej strony na podwórze. Łatwo było domyśleć się, że chciał zmylić komuś ślady. Wrócił tak zadyszany i z twarzą tak zmienioną, że nie można go było poznać.
— Cóż to, stary? — zawołał Pancks, gdy wszedł do sieni. — Cóż ci się przytrafiło?
Altro mówił już teraz bardzo płynnie po angielsku, więc swobodnie mógł powiedzieć, ale pochylił głowę i szepnął tajemniczo:
— Wejdźmy do szczęśliwej chatki, padrona.
Plornishowa niezmiernie dumna była z tego tytułu i nadawała mu inne znaczenie: wyobrażała sobie, że oznacza profesora, bo któż, jeśli nie ona, nauczyła Babtystę po angielsku.
— Co się stało? — powtórzyła, kiedy znaleźli się w izbie.
— Widziałem jednego człowieka — odparł bardzo cicho — ja go rincontrato.
— Kogo?
— Bardzo zły człowiek — straszny człowiek — ja nie chciał jego widzieć nigdy, nigdy...
— A dlaczego on straszny? skąd wiesz? — pytała padrona.
— Wiem... o, wiem... bardzo dobrze!
— I widział was?
— Nie, nie! Zdaje mi się, że nie widział. Nie widział.
— A skąd wiecie, że was nie widział?
— Nie, nie — powtarzał Altro — piękna padrona, nie mówmy już o tem. Ja go się bardzo boję. To zły człowiek. Ja nie chcę go widzieć już nigdy. Nie mówić więcej o tem!
Widoczne było, że pragnie zapomnieć o tem spotkaniu, które go pozbawiło zwykłej wesołości. Więc zacna pani Plornish zajęła się herbatą, choć uprzejme milczenie nie zmniejszyło jej ciekawości. I Pancks widocznie był zaciekawiony, nie spuszczał oka z pana Cavaletto i rozmawiając niby o czem innem, wszyscy myśleli o dziwnem spotkaniu.
Jan Babtysta usiadł przy oknie i, ukryty za ramą, rzucał na podwórze niespokojne spojrzenie. Nie był widocznie pewny, że go nie widziano. A ile razy dzwonek odezwał się przy drzwiach wchodowych, wzdrygał się i mimowolnie starał ukryć głowę.
Nawet Maggi zwróciła uwagę na jego niezwyczajne zachowanie i szerzej niż zwykle otwierała usta.
Wkońcu wypili, zjedli, sprzątnięto ze stołu i pani Plornish zamierzała właśnie prosić ojca, żeby zaśpiewał, kiedy dzwonek zadźwięczał znowu i do izby wszedł Clennam.
W ostatnich czasach Clennam miał dużo zajęcia, gdyż wspólnik jego wyjechał na dłużej, przyjmując korzystne miejsce urządzenia warsztatów mechanicznych, i na barkach Artura pozostawił cały interes. Tym sposobem oprócz książek rachunkowych, korespondencji i dozoru pracy, Artur musiał myśleć o wszystkich szczegółach, gdyż pan Doyce na czas swej nieobecności zostawił mu we wszystkiem pełnomocnictwo nieograniczone.
Niekiedy rad był temu, że nie ma czasu myśleć o sprawach osobistych, ale czasem czuł się ogromnie zmęczony.
Dziś był w usposobieniu dziwnie przygnębionem i może dlatego wstąpił do Plornishów, przynosząc jednocześnie miłą wieść, że Emi pisała po raz drugi.
Radość była powszechna, musiał powtarzać wyrazy, któremi pozdrawiała każdego zosobna. Pancks czuł się bardzo dumny, że wspomniała o nim.
Pani Plornish nakryła znów do stołu, ażeby podać gościowi herbatę, ale Clennam dziękował. Nie jadł jeszcze obiadu, i dlatego musi iść zaraz do domu. Bardzo wdzięczny jest za gościnność i skorzysta z niej innym razem.
Pancks zaczął także sapać, co oznaczało, że motor parowy zabiera się do drogi, wyszli więc razem ze szczęśliwej chatki.
— Może pan wstąpi do mnie — odezwał się Artur, gdy znaleźli się na ulicy. — Spełnisz dobry uczynek, jeśli zjesz ze mną obiad, bo jestem jakoś dziwnie przygnębiony.
— Bardzo chętnie — odparł Pancks szybko — chciałbym oddać panu jakąś większą, niż ta, usługę.
Od owego wieczora, kiedy Pancks przeskoczył na podwórzu Marshalsea przez swego towarzysza Rugga, między nim i Clennameni zawiązała się milcząca przyjaźń. W dniu odjazdu z więzienia zbogaconej rodziny Dorrit, stali tam obok siebie i odeszli razem, pogrążeni w pokrewnych myślach. Pierwszy list Emi żywo obszedł Pancksa, wzruszyła go jej pamięć o nim. I tak chociaż niewiele rozmawiali dotąd o sprawach osobistych, Artur był zupełnie pewny, że energiczny człowieczek ma dla niego szczere uczucie.
— Czy pan dziś zwrócił uwagę na Altro? — zapytał Pancks po chwili.
— Nie. Dlaczego?
— Taki wesoły człowiek, bardzo go za to lubię. Dziś spotkał kogoś na mieście i był niepodobny do siebie.
— Nic nie zauważyłem — rzekł zamyślony Artur.
— Szkoda. Możeby warto rozpytać go bliżej. W każdym razie to cudzoziemiec i nic nie wiemy o jego przeszłości.
— O co mam go rozpytać? O przyczynę trwogi? Przypuszczam, że sam powie, jeśli naprawdę istnieje. A co do jego życia i przeszłości, widzimy przecież wszyscy, jakiego to rodzaju człowiek. Nic mu nie mam do zarzucenia, wierzę zupełnie w jego przywiązanie, i byłoby niesprawiedliwością i krzywdą z mojej strony posądzać go o ukrywanie. Czego? podejrzanych stosunków?
— Może pan ma i słuszność w tym wypadku, biorąc jednak naogół, zdaje mi się, że pan zbyt ufa ludziom, jak na zwyczajnego zwierzchnika.
— Czyż ja jestem zwierzchnikiem Cavaletto? Zarabia na życie wyrzynaniem z drzewa bardzo zręcznych cacek. Powierzam mu tylko klucze i straż nad warsztatem w nocy. Jestem raczej jego doradcą, bankierem... choć mój wpływ bardzo mały, bo w ostatnich czasach zawróciły mu głowę głupie spekulacje.
— Spekulacje? Jakie?
— Naturalnie Merdla. Epidemja.
— Epidemja? hm, nie wiem. Pan tak się zapatruje?
Doszli do mieszkania i rozmowa się przerwała. Obiad był krótki, lecz na kominku płonął jasny ogień. Artur wyjął dwie długie fajki, i obaj otoczyli się kłębami dymu, który łagodzi troski.
— Więc pańskiem zdaniem — zaczął Pancks niespodziewanie — biednemu Cavaletto Merdle zawrócił głowę? Na to odpowiem panu, że na ten zawrót głowy chorują tutaj wszyscy. Gdzie przyjdę po komorne, słyszę: Merdle, Merdla, Merdlowi.
— Gorączka — mruknął Artur. — Chorobliwy obłęd w rzeczach, których nie rozumieją.
— Nie rozumieją — powtórzył Pancks z mocnem przekonaniem — ale instynkt. Ja rozumiem. Ja to zba-da-łem. Ja rozpatrzyłem wszystko, obliczyłem, zważyłem i, mówię panu, to wcale nie obłęd. Ci ludzie mają słuszność.
— Hm! — zauważył Clennam po chwili milczenia — sądzę jednak, że gdyby szło o pański tysiąc funtów, nie oddałbyś go pan Merdlowi?
— Nie oddałbym? Już to zrobiłem — rzekł Pancks z miną człowieka, który składa dowód przekonywający.
Puścił ogromny kłąb dymu i bacznie spojrzał na Clennama.
— Tak, panie Clennam — zaczął — już to zrobiłem. Zbadałem rzecz i przekonałem się na cyfrach, że to człowiek niepospolity. Zresztą, kapitał i poparcie rządu, więc jakież tu ryzyko? Powinieneś pan zrobić to samo.
Artur pochylił głowę. W słowach Pancksa widział zarazę, ale nie usiłował jej zwalczać, zajmowały go i dręczyły inne myśli: pierwsze — odpowiedzialność za interesy wspólnika, druga — nieokreślony niepokój o przeszłość, rozbudzony na nowo ostatniem spotkaniem Blandois w domu matki. Tak dalece był opanowany przez te troski, że musiał o nich mówić. Nie wymieniając więc nazwiska matki, jakby chodziło o daleką krewną, zwierzył się ze swych obaw i przypuszczeń, łącząc to wszystko z chęcią naprawienia złego, o ileby je znalazł i o ileby jego środki mogły wyrównać jakąś przypuszczalną krzywdę.
W ciągu tego opowiadania Pancks burzył gwałtownie włosy i kręcił się na krześle, zapominając o fajce, przejęty zaufaniem przyjaciela i gorliwą chęcią usłużenia mu dobrą radą.
— Ja na to widzę jeden tylko sposób — odezwał się nareszcie — zrobić duży majątek, żeby wystarczyło na wszystko. Chcesz pan ocalić krewnych od jakiegoś wstydu, pańska w tem wola, ale trzeba mieć pieniądze. Chcesz pan dostarczyć swemu wspólnikowi środków do wydoskonalenia wynalazku, znowu trzeba pieniędzy. A tam płyną rzeki złota, tylko czerpać. Dlaczego tylko spekulanci mają korzystać z tego? Nie rozumiem. Na miejscu pana za całą gotówkę kupiłbym akcje Merdla i byłbym spokojny o jutro. Nic więcej w tej sprawie powiedzieć nie mogę.
— A gdybym stracił?
— Niepodobieństwo. Obrachowałem wszystko i wszystko wziąłem pod uwagę. To dziś prawie rządowy pieniądz.
Rozstali się wreszcie około północy. Pancks, prychając, dążył do domu, Artur został z myślami o tem, co mu dziś włożono w głowę, i choć nie miał zamiaru usłuchać tej rady, nie mógł jednak pozbyć się myśli, że Pancks, praktyczny, energiczny człowiek, jedyne tysiąc funtów powierzył Merdlowi i jest o swoją własność zupełnie spokojny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.