Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Blada i wklęsła twarz Bambocha, ustrojonego w lichą grecką czapkę, z pod któréj wyglądały długie, czarne i najeżone włosy; poszarpana bluza: silna i nad wiek wybujała postawa, surowa fizjonomia, również nędzne ubranie moje i Bnskinv, musiały zapewne pojawienie się nasze uczynię dosyć przerażającym.
Robert i Regina skoro nas ujrzeli, skupili się obok guwernantki, Scypio zaś, najmniéj przelękły choć najmniejszy, zawołał:
— Patrzcieno... to mali ubodzy... Czegóż oni żądają? Ale jacyż brzydcy i brudni!...
Bamboche zdjął czapkę, przybliżył się do guwernantki, i rzekł tonem łagodnym, wzruszonym, zupełnie przeciwnym jego energicznéj fizjonomii:
— Łaskawa pani, racz spełnić, czyn szlachetny który cię uszczęśliwi... równie jak tych małych paniczów i panienkę.
— Ależ — odpowiedziała coraz mocniej zdziwiona guwernantka; — nie wiém... czego ode mnie żądacie... Dlaczego ukrywaliście się w tym lesie?
— Oto, łaskawa pani — żarliwie mówił Bamboche, wyznam szczerze, że wszystko troje jesteśmy sieroty... bez sposobu do życia... przybywamy z bardzo daleka... należeliśmy do trupy skoczków, ale obaczywszy że to nam na złe wyjdzie, że zostaniemy niepoczciwemi, uciekliśmy. Jesteś pani bogata... dopomóż abyśmy zostali poczciwymi ludźmi... pragniemy pracować... chcemy być dobrymi... Dotychczas tak dalece byliśmy nieszczęśliwi, że wielce nam dopomoże, kto choć cokolwiek zajmie się naszym losem... Racz, łaskawa pani, przeznaczyć nam jaki kącik w twoim domu, zanim umieścisz nas u jakiego rzemieślnika... bo wybierać nic będziemy... wszak tylko pragniemy czegokolwiek nauczyć się, byleby uczciwie na chleb zarabiać... Jesteśmy odważni, a tyle już wycierpieliśmy, iż żadne rzemiosło przykrém dla nas nie będzie... ale przedewszystkiém potrzebujemy żyć z uczciwymi ludźmi... Doprawdy, już czas po temu... a nawet więcéj aniżeli czas...
Guwernantka milczała, nie wiedząc co począć.
Dzieci spojrzały po sobie, ale nie zdawały się rozumiéć słów Bambocha, a jednak wyrażał się z tak chwalebném postanowieniem, z tak szczerém wzruszeniem, że parę razy dostrzegłem łzę w jego oku.
Przychodząc mu w pomoc, rzekłem:
— Tak, łaskawa pani... niech ten mały panicz (i wskazałem na Scypiona) za pozwoleniem swoich rodziców zajmie się mną... ten drugi znowu moim towarzyszem, a ta ładna panienka... naszą towarzyszką; a nie będziecie państwo żałować tego...
— O... nie... niezawodnie nie, moja panno... — rzekła Baskina błagającém spojrzeniem szukając spojrzenia Reginy, któréj ja także nie spuszczałem z oczu; gdyż patrząc na nią zblizka, znalazłem ją jeszcze daleko piękniejszą; jakieś pomieszanie aż do głębi mię przejmowało.
— Ej co tam! — wzruszając ramionami, dumnie i z obrazą rzekła guwernantka, — wasze żądanie nie ma sensu; my was wcale nie znamy... nie wiemy czém jesteście. Chcecie żeby ci panowie i panienka prosili rodziców aby się wami zajęli; czy to być może?
— A jednak jesteśmy bardzo nieszczęśliwi... — dźwięcznym głosem powiedział Bamboche... — jesteśmy godne politowania sieroty... doprawdy łaskawa pani... Marcin dobrze powiedział: niech każde z tych dziatek zajmie się jedném z nas; one tak bogate... tak szczęśliwe!... To ich nic kosztować nie będzie, a prawdziwe szczęście przyniesie; bo kiedyś znajdą w nas przyjaciół... braci... którzy się za nich zabić damy.
— Słyszycie... te żebraki mówią, — pogardliwie rzekł Scypio, — że będą naszymi przyjaciółmi... braćmi! Albo ja chcę przestawać z żebrakami?...
— Mój dobry paniczu, — bliżej przystępując przenikliwym głosem rzekł Bamboche, — zawsze byłeś szczęśliwy... wszak prawda?... nigdy nie znałeś głodu, ani zimna, ni nędzy... nigdy cię nic bito.. Chciéj się tylko postawić na naszém miejscu,.. na miejscu biedaków, którzy wiele ucierpieli... a pewno dobrym dla nas będziesz...
— Jaki to głupiec! — rzekł Scypio, — pyta mię czy ja znam głód i zimno.
Widziałem że dolna warga Bambocha zadrgała, jak to zwykle miało miejsce gdy powściągał wrodzoną porywczość; jednak spokojnie się jeszcze zachował.
Sama tylko Regina zdawała się być wzruszoną, dwakroćb iała jéj twarz zarumieniła się. Ostrożnie, z zajęciem i prawie z trwogą przystąpiła do Baskiny...
Ta, zachęcona, również zbliżyła się do Reginy, wyciągając ku niéj ręce; ale Regina, czyto z przestrachu, czy też dla braku namysłu, żywo się cofnęła....
Drugi raz, zdawała się znowu przezwyciężać to wahanie się, lecz srogie spojrzenie guwernantki poparte wyrazem:
— Regina!...
sparaliżowało tkliwe chęci dziecięcia.
Niebo coraz bardziéj się chmurzyło.
Kilka błyskawic mignęło się pomiędzy drzewami lasu; guwernantka zaczynała mocno się niepokoić, i gorzko rzekła Scypionowi:
— Wszystkiemu winny twoje głupie kaprysy, zepsuty chłopcze, odesłałeś powóz, a oto burza wisi nad nami...
— Co to szkodzi?... Chcę śmietany i mieć ją będę, — powiedział Scypio.
Guwernantka wzruszyła ramionami i obróciwszy się do Bambocha, który pokornie, spuściwszy oczy, w pocie czoła i z uszanowaniem oczekiwał odpowiedzi na prośbę naszę, rzekła:
— Jestem guwernantką pana Scypiona, syna pana hrabiego Duriveau; pana Roberta i pannę Reginę powierzyli mi ich rodzice, zezwalając aby tu zjedli podwieczorek z panem Scypionem; nie mogę więc samowolnie zobowiązywać się do zajęcia się tobą i twojemi towarzyszami, bo to, czego żądacie jest szaloném... i niedorzeczném. W istocie gdyby się zajmowano wszystkiemi żebrakami, których napotykamy... słowem to śmiechu godne.
— Moja łaskawa pani, — mówił dalej Bamboche błagalnym głosem, ostatnich sił dobywając, aby rozczulić tę kobietę, — gdybyś pani znała nasze położenie... lada chwila mogą nas aresztować jako włóczęgów... mogą nas wtrącić do więzienia aż do lat ośmnastu... a jednak, o cóż prosimy?-o wsparcie, o robotę, o chléb, wodę, słomę i miejsce u jakiego rzemieślnika... nic więcéj... Gdzież jest bogacz, któryby nie mógł udzielić takiéj jałmużny ubogiemu, zwłaszcza kiedy ten błaga o nią z głębi serca.. i ze łzami w oczach?...
W rzeczy saméj, dwie łzy spłynęły po wklęsłych jagodach Bambocha.
Regina piérwsza je postrzegła, i drżącym głosem po cichu rzekła do guwernantki:
— Patrz panna, on płacze!
Guwernantka sama zdawała się być wzruszoną, a Robert zwracając się do niéj, powtórzył także:
— Prawda, on płacze.
— Ah! tak... szyderczo wtrącił Scypio, — ojciec powiada że żebracy zawsze udają płaczących... żeby nam łatwiéj pieniądze wykradać mogli.
— Jakże ja nie cierpię tego malca! — rzekła mi po cichu Baskina, — Bamboche pewno się rzuci na niego... i dobrze mu tak.
Ale prośba Bombocha tak była stanowcza, tak serdeczna i szczéra, iż go impertynencye wicehrabiego wcale nie zrażały; to też postrzegając wzruszenie guwernantki, rzekł jéj znowu:
— Łaskawa pani, usłuchaj dobrego natchnienia, ulituj się nad nami, przedstaw nas panu hrabiemu o którym wspomniałaś; pewny jestem że go to nie rozgniewa; wreszcie bądź pani spokojna, już my go ubłagamy, tylko weź nas pani z sobą... pozwól nam wsiąść za pojazd.
— W moim pojeździe... te żebraki!... zawołał zdumiały wicehrabia, — no proszę! to mi się podoba!
— Gdybyś znał pana hrabiego Duriveau, mój mały przyjacielu, z westchnieniem rzekła guwernantka do Bambocha, przekonałbyś się że on mniéj niż kto inny przystałby na twoje szalone żądanie... Ja, to tylko dla was uczynić mogę...
Ty przerywając sobie, prawdziwie wzruszona guwernantka, uznała za rzecz stosowną dać swym wychowańcom lekcyę praktycznego miłosierdzia.
Wydobyta woreczek z kieszeni, odliczyła trzy sztuki po dziesięć su,i dając je każdemu z trojga bogatych dzieci, rzekła dobitnie:
— Widzicie kochane dziatki, jak wielka jest różnica między wami a tymi biédakami; należy miéć dobre serce i litość, nad nimi: dajcież każdemu z nich po dziesięć su i pozwólcie, niech zabiorą resztę naszego podwieczorku.
— Ale, — bojaźliwie odezwała się Regina, — kiedy Scypio narzucał we wszystko piasku i ziemi...
— Bądź spokojna, Regino, — odparła guwernantka, — troszkę piasku bynajmniéj ich nie zrazi; oni nigdy w życiu nie jedli podobnych potraw.
Potém obracając się do nas, dodała:
— Dostaniecie po kilka su; rozpostrzyjcie wasze bluzy, a wsypiemy wam resztę podwieczorku.
— Pani... smutnie powiedział Bamboche, — kilka su i reszty tego podwieczorku w niczém nie zmienią naszego położenia. Nie takiéj to żądamy jałmużny — dodał błagalnym głosem silnie załamując ręce; — my prosimy o jaki rodzaj pracy... o wyprowadzenie nas ze złego życia... taka jałmużna nie pochodzi z worka... ale z serca...
Według swojego sposobu widzenia rzeczy, guwernantka sądziła zapewne że czyni dla nas wszystko co może i co się godzi; bo téż, zniecierpliwiona natręctwem Bambocha, rzekła mu gorzko:
— Kiedyście tacy wybredni, tacy trudni, to idźcie sobie precz... dajcie nam pokój. Dawaliśmy wam co było można... odejdźcie: bo zresztą, tego już za nadto.
— Gdyby tu byli moi lokaje, toby was pięknie nogami ztąd odpędzili, — rezolutnie rzekł Scypio.
— Prawda, bo téż okropnie nudni ci ubodzy! — dodał Robert rzucając nam pod nogi swoje dziesięć su: — Idźcie sobie precz... dodał.
Scypio zamiast rzucić nam pod nogi swój pieniądz, chciał go cisnąć w oczy Bambocha, ale trafił w piersi.
Widziałem ze Regina z całéj duszy pragnęła złożyć swoje ofiarę w rękę Baskiny, ale nie śmiała...
— Czy wy pójdziecie, — rozkazująco zawołała guwernantka zwracając mowę do nas; — co za niepojęty upór! No... weźcie wasze piéniądze, bierzcie albo nie bierzcie resztę podwieczorku... ale dajcie nam pokój, bo inaczéj uprzedzam, że jeżeli nadejdzie jaki leśnik, każę was aresztować...
W téj chwili piorun gwałtownie uderzył.
Prawie jednocześnie Bamboche pobladły od wściekłości, z okropnym wzrokiem przystępując do guwernantki, zawołał:
— Ah! to ak... otóż! gardzimy waszą jałmużną... czy słyszycie? nie chcemy waszych resztek, które te gapie pośliniły, czy słyszycie!...
Bamboche okropnie wyglądał, i wyznaję, żem podzielał jego oburzenie; tyle pogardy, tyle opryskliwości w jałmużnie, obu nas zarówno dotknęło; a potém, mamże wyznać? uczuwałem już jakąś niepewną nienawiść i zazdrość przeciw Robertowi, który skoro tylko usłyszał groźnie powstającego Bambocha, zbliżył się do Reginy jakby jéj chciał bronić.
Boleśnie upokorzona Baskina, rzekła mi po cichu, tonem nienawiści, i ze łzami w oczach;
— O!... ci mali bogacze!
Guwernantka na chwilę przerażona, bo las był samotny a fizyonomie nasze niebardzo zapewniające, uspokoiła się sądząc że ma tylko do czynienia z dziećmi, i znowu rzekła z pogardą i gniewem:
— Ah! to rzecz niesłychana, żeby to żebractwo tak hardo przyjmowało ofiarowaną sobie jałmużnę!...
Bamboche po piérwszym wybuchu gniewu, przez chwilę milczał i rzucał wkoło siebie ponure spojrzenia, jakby przemyślał nad jakim złowrogim zamiarem.
Nagle, zwinny jak dziki kot, niespodzianie rzucił się na guwernantkę, schwycił ją za gardło i zawołał na mnie:
— Marcinie... pilnuj obu smarkaczów... a ty Baskino nie puszczaj małéj!
Poskoczyłem ku Robertowi, który odważnie porwał karafkę i rzucił nią o moję głowę; uniknąłem tego ciosu i silnie chwyciwszy go wpół, łatwo o ziemię obaliłem; tymczasem, z przyrodzenia nieustraszony Scypio uczepił się nóg moich i chciał mię ukąsić, ale ja przygniotłem kolanem pierś Roberta i jedną ręką dostatecznie go powstrzymując; drugą uchwyciłem Scypiona za jego długie włosy, i również zdołałem nakazać mu pełną uszanowania postawę. Przez ten czas Baskina, posłuszna głosowi Bambocha, poskoczyła ku Reginie, i silnie trzymając jéj obie ręce, rzekła:
— Nie ruszaj się... ja ci nic złego nic zrobię.
Wszystko to odbyło się nadzwyczaj szybko; kiedyśmy machinalnie wykonali rozkazy Bambocha, spojrzeliśmy w celu przekonania się jak daleko zaszedł z guwernantką.
Biédna kobiéta, blada z przerażenia i łatwo pokonana przez Bambocha zbyt silnego i nad swój wiek słusznego, pozwoliła mu przywiązać się do drzewa swą własną, długą, jedwabną szarfą.
Potém Bamboche wyjął z pod bluzy parę pistoletów, któreśmy już u niego widzieli, i pokazując je guwernantce, rzekł:
— Jeżeli krzykniesz... to ci w łeb wypalę.
Widok broni do reszty przeraził guwernantkę; zamknęła oczy i jak nieczule ciało ugięła się pod własnym ciężarem, kiedy niekiedy tylko poruszało nią konwulsyjne drżenie.
Wtedy Bamboche zbliżył się do stołu, położył na nim pistolety, wziął karafkę z winem Madera, jak mi się zdaje, i aż po brzegi napełnił trzy szklanki, a potém obracając się do mnie i Baskiny, rzekł:
— Puśćcie... tych małych gałganów... oni się nie ruszą... bo inaczéj to...
I pokazał im pistolety.
Na tak straszną groźbę, Robert i sam nawet Scypio mimo zuchwałości swojéj, stanęli jak wryci, tymczasem Regina powodowana instynktowném uczuciem wstydu i odważnéj litości, pobiegła do guwernantki i usiłowała orzeźwić ją.
Bamboche spojrzeniem wskazawszy nam dopiero co napełnione szklanki, wziął swoję, wzniósł ją w górę i z dzikim zapałem, którego nigdy nie zapomnę, zawołał:
— Wychylmy to wino za nienawiść złym bogaczom!.... pomnijmy zawsze, żeśmy z całéj duszy pragnęli zostać uczciwymi, lecz że nam zagrożono więzieniem, że nas okrutnie z pogardą odepchnięto. Widzicie... kaleka bez nóg miał słuszność... Nienawiść złym bogaczom!
I za jednym pociągiem całą szklankę wychylił.
— Nienawiść złym bogaczom! — powtórzyła Baskina, czyniąc to samo.
I po raz piérwszy dostrzegłem na jéj dziecinnéj twarzy wyraz szyderczéj złośliwości, który mię uderzył...
— Nienawiść złym bogaczom! — rzekłem z kolei, pijąc równie jak moi towarzysze.
Jakkolwiek dziecinną zdawała się być ta scena, zawsze jednak pozostawiła we mnie złowieszcze wspomnienie.
Pioruny biły z łoskotem, wiatr dął okropnie, ulewny deszcz spadał wielkiemi kroplami, pod tém zieloném sklepieniem panowała już prawie zupełna noc, gdyż dzień miał się ku schyłkowi, a chmury zasłaniały niebo.
Mocne wino, za jednym pociągiem i na czczo wychylone, nie upoiło nas wprawdzie, lecz wzbudziło gwałtowną drażliwość.
— Teraz, — rzekł Bamboche obracając się do Roberta i Scypiona, którzy nie śmiejąc uciekać, skryli się pod kamienny stół, i łzy gorące wylewali, — teraz... kiedy te bogate malce... naśmiewają się z naszéj nędzy... pokażemy im co to jest...nędza.
Schylił się, i mimo oporu Roberta wyciągnął go z pod stołu za kołnierz, mówiąc:
— Daléj w drogę!... pójdziesz żebrać razem z nami... będziesz żył jak my!... Marcinie, weź pana wicehrabiego, — dodał szyderczo.
Ale zastanowiwszy się, puścił Roberta, odepchnął go i rzekł:
— Bah!... tobie dam pokój... boś raczéj głupi niż złośliwy... ale pan wicehrabia, pan Scypio, prawdziwe nasienie niegodziwego bogacza, pójdzie z nami... Ty Marcinie... weź małą... nie masz żony... a ona dosyć milutka... widziałem że ci wpadła w oko... weź, ja pozwalam!
— To... to, właśnie, chciałam powiedzieć... — zawołała Baskina równie jak my winem ożywiona, i nieukrywająca bynajmniéj pewnego rodzaju dzikiéj radości.
— Bierz... Marcinie, tę małą bogaczkę...wszak i mnie wydarto mojemu ojcu... tém gorzej!
— Daléj!... żywo!... rzekł Bamboche jedną ręką biorąc pistolety, a drugą wlokąc za sobą Scypiona, który wyrywał się i wrzeszczał przeraźliwie.
— Żywo, w drogę przez las... powóz może nadjechać, Marcinie, bierz twą żonę i umykajmy... a ty, jeżeli będziesz wrzeszczał, jeżeli się ruszysz, to cię zastrzelę! — dodał przykładając pistolet do czoła Scypiona.
Zagrzany winem, oczarowany pięknością Reginy, poskoczyłem ku niéj, i mimo że się uczepiła sukni guwernantki wołając o pomoc, mimo że rozpaczliwy opór stawiała, grubiańsko porwałem ją na ręce, i z największą łatwością uniosłem.
— Idź naprzód, Baskino, — rzekł Bamboche — i toruj nam drogę przez gęstwinę... Za kilka minut ściemni się zupełnie... znikną nasze ślady.
Po konwulsyjném szamotaniu się Reginy nastąpiła jakaś ociężałość i wyczerpanie, zdawało się że to nieszczęśliwe dziécię zupełnie postradało siły, czułem że omdlała, jéj głowa opadła na moje ramię, a zimny policzek dotknął mojego.
Już czas jakiś brnęliśmy przez gęstwinę, wtém przestraszony, mimo woli zawołałem:
— Bambothe... mała zasłabła.
— No, no, — dzikim wybuchając śmiechem i ciągnąc za sobą Scypiona, zawołał: zaraz ty ją ocucisz.
A że noc zupełnie już zapadła, weszliśmy zatem w największą głębię lasu.