Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
Śniadanie.

Ze wstydem i upokorzeniem przyjąłem ofiarę kaleki bez nóg: byłem głodny.
Uszedłszy kilka kroków, bandyta poufale wziął mię pod rękę. Zadrżałem na to dotknięcie i szybko mu się wyrwałem.
— Cóż to u djabła? — zdziwiony mojém poruszeniem, spytał kaleka bez nóg.
— Nie chcę iść z tobą pod rękę.
— Jakto?... z kolegą?
— Nie jestem twoim kolegą.
— Płacę za śniadanie... a nie jesteś moim kolebgą? No, proszę... miałżebyś być dumnym?.. W takim razie bywaj zdrów, ja nie cierpię dumych...
— Nie jestem dumny... — rzekłem wahając się.
— No, to daj mi rękę.
Musiałem więc podać rękę nędznikowi; przytłoczony wstydem, zwiesiłem głowę; chciałem porzucić człowieka który mię zgrozą przejął, lecz doznawałem coraz silniejszego zawrotu głowy, w skutku oddawna niezaspokojonego głodu; siły moje, utrzymywane dotąd gorączkowém wzburzeniem, zaczynały mię opuszczać... kilka razy nagłe osłabienie zachwiało mojemi kroki, a mimo zimna, pot czoło mi oblewał. Machinalnie postępowałem obok bandyty, ogarnęła mię tajemna trwoga... rozmyślałem nad nieszczęsnémi skutkami głodu...
Potém przywołując święte dla mnie wspomnienia Klaudyusza Gérard i Reginy, rzekłem sobie:
— Mieliżby ganić mi, mimo wszelkich wysileń przywiedzionemu do tak rozpaczliwego położenia, mieliżby ganić mi, żem przyjął niecną pomoc przez tego nędznika ofiarowaną? A zresztą, to życie o które walczę z najokropniejszą nędzą, może być użyteczném Reginie, teraz kiedym wpadł na trop tajemnicy, która zbyt zapewne dla niéj jest ważną!
Zajęty temi myślami, milczący, przytłoczony, zwiesiwszy głowę dla pokrycia mojego pomieszania, szedłem za pan brat z nikczemnym towarzyszem moim.
— Jak widzę, niebardzoś rozmowny, — rzekł mi.
— Nie.
— Lepiéj bijesz jak mówisz... jak ci się podoba... zaprosiłem cię jako dzielnego zawadyakę... Ah! ah! otóż i sklepik... no... idź naprzód... oddaję ci wszelkie honory.
I bandyta wepchnął mię przed sobą do szynku, położonego na rogu jednéj z uliczek przytykających do wybrzeża.
— Daj nam osobny pokój — powiedział kaleka bez nóg do posługującéj dziewczyny.
A obróciwszy się do mnie, dodał:
— Tam będziemy swobodniejsi... będziemy mogli o wszystkiém pomówić...
Zaprowadzono nas do ponuréj kryjówki, której okno patrzyło nu mały ciemny dziedziniec.
Siedliśmy za stołem.
— Cóż będziesz jadł?
— Chléb... — To szkodliwe... A potém?
— Nic... Chléb tylko i wodę.
Skutkiem zapewne dziecinnéj obraźliwości, mniemałem że postępek mój nie tyle haniebnym będzie, skoro dla wzmocnienia sił, przyjmę od kaleki bez nóg tylko nieodbicie potrzebny pokarm.
— Jakto! chléb i wodę? — zarzucił mi zdziwiony bandyta. — Sądzisz więc że ja w ten sposób rzeczy biorę, iż zapraszam przyjaciela aby go utraktować więzienném śniadaniem?... Hej! dziewczyno, podaj tu omlet i słoninę, sztuka mięs z korniszonami, kawałek sera i dwie kwarty wina.
I znowu do mnie zwracając mowę, dodał:
— Otóż to tak ja przyjaciół traktuję.
— Wszystko to nadaremnie... każ mi dać chleba natychmiast... nic innego jeść nie będę.
— To dopiéro głód gwałtowny. Hej! dziewczyno, kromkę chleba...
Przyniesiono najmniéj dwufuntowy kawałek chleba... wnet go pożarłem...
— Dziewczyno!... cztéry funty chleba — szyderczo zawołał bandyta.
Przyniesiono żądane cztéry funty chleba... Głód mój chociaż uśmierzony, nie był jednak jeszcze stłumiony; ale lękałem się aby mi taki nadmiar pokarmu nie sprawił boleści, wypiłem parę szklanek wody i przerwałem moję sutą ucztę.
Powoli czułem że wracam do życia. Uspokoiła się dręcząca mię dotąd gorączka, śmieléj i nie z taką już rozpaczą poglądałem na moje położenie.
Podczas gdym chleb pożerał, bandyta przypatrywał mi się w milczeniu; wreszcie rzekł:
— No, jadłeś z głodu... teraz będziesz jadł z łakomstwa.
— Nie...
— Cóż znowu!
Przyniesiono potrawy które zamówił kaleka bez nóg; ale mimo nalegań jego nie przyjąłem ich.
— Dziwny — z ciebie człowiek, — rzekł kaleka oddając uczcie honory, — nie widziałem dotąd podobnego... wypijże przynajmniéj szklankę wina.
Zrazu podałem mu moję szklankę, sądząc że nieco wina zupełnie siły moje ożywi; ale po chwili, z obawy, aby w stanie osłabienia jakie czułem jeszcze, wino zbyt mi na mózg nie działało, odmówiłem.
— Jakto, ani nawet szklanki wina? — zawołał kaléka bez nóg.
— Nie... jeżeli pozwolisz, zjem jeszcze kawałek chleba...
— Niechże ci szatan służy za piekarza, — wrzasnął bandyta, — gdybym to był przewidział...
Potem patrząc na mnie prawie z niedowierzeniem:
— Może ty nie jesteś takim za jakiego cię wziąłem... wyglądasz mi coś na bardzo trzeźwego...
— Cóż przecie o mnie myśliłeś?
— Wziąłem cię za chwata który się niczego nie lęka, nie głodny jest... prawda, żem piękną rzecz znalazł... ale i ty także... lecz pijesz tylko wodę, jesz tylko chléb... a to mię żenuje.
— Kto trzeźwy, — odrzekłem bandycie pilnie nań patrząc, aby zbadać myśl jego, — tego ciało bardziéj giętkie, umysł zdrowszy, słowem taki do wszystkiego zdatniejszy...
— W jednym względzie masz słuszność... opilstwo najpiękniejsze interesa popsuć może... Ale, słuchajno, ponieważ dzisiaj umierasz z głodu... to samo spotkać cię może jutro... lub po jutrze... skoro twoimi bankierami są tylko podróżni, których pakunek przenosić zechcesz; ja znam jeden stan... wierz mi inaczéj postępować trzeba... aby się można było napić wody... No, daléj, szklaneczkę wina?
— Nie.
— Szatan, nie człowiek!...
— O jakimżeto innym stanie chciałeś mówić?...
— Słuchaj...jesteś młody, silny, zwinny i chwat... wszakże to złoto w sztabach, mój chłopcze... jeżeli potrafisz użyć tego na dobre, nie zważając na to że cię nie znają... bo zresztą widać... żeś ty nie z Paryża.
— Dopiéro trzy dni jestem w Paryżu.
— Przewybornie... Ah! gdybym był młody... i na twojém miejscu...
— Cóżbyś uczynił?
Bandyta mrugnął, i rzekł po chwili:
— Hum!... jakiś ty prędki!
I znowu zamilkł z zadowoleniem gładząc podbródek.
Od kilku chwil miałem na ustach imię Bambocha, ale obawiałem się, czy nieufny bandyta odpowiedzieć mi zechce. Nakoniec, nie mogąc dłużéj oprzéć się ciekawości, porywczo zapytałem:
— A Bamboche?
— Zdziwiony kaleka bez nóg aż podskoczył na ławce.
— Ty znasz Bambocha? — zawołał.
— Inaczej kapitana Hektora Bambochio, jeżeli wolisz; widząc jednak że jego zdziwienie przemienia się w nieufność, dodałem:
— Słuchaj... jestem otwarty; ja to, trzy dni temu, byłem na Przesmyku lisa, i pytałem o Bambocha, zdaje mi się żeś to ty mi odpowiadał.
— Ah! to ty... i cóżeś chciał od Bambocha?
— W dziecinnych latach kolegowaliśmy z sobą, w Paryżu ujrzałem się bez sposobu do życia... chciałem prosić Bambocha aby mi dopomógł... teraz powiedz mi gdzie go znajdę...
— Ah! wiedziałeś jakim jest Bamboche... i chciałeś... prosić go o pomoc... no, jestem spokojny... możemy się porozumieć, — powiedział zupełnie bezpieczny bandyta.
— Ale gdzież jest Bamboche?
— Nie troszcz się o niego, mój chłopcze... uczynię dla ciebie to coby on sam uczynił.
— Ale... gdzież on jest teraz?
— On?
— Tak... policya zajęła dom w którym mieszkaliście... na drugi dzień potém, gdym się wywiadywał o Bumbochu, widziałem żołnierzy na Przesmyku.
— Stare ptaki uleciały, schwytano tylko parę piskląt...
— A więc Bamboche umknął podobnie jak ty? Ale jeszcze raz pytam, gdzie on jest teraz?
— O! teraz jest już bardzo daleko, w Ameryce... w Chinach.
— Trzy dni temu Bamboche był w Paryżu, — zawołałem, — i dotąd musi być koniecznie.
— No, to szukaj go i znajdź, jeżeli potrafisz... Ja ci zastąpię miejsce Bambocha.
— Dziękuję.
— Niesprawiedliwy jesteś: Bamboche młody, pełen środków, ja zaś stary... już schodzę z pola... potrzebowałbym kommissanta...
— Do czego?
Po krótkiéj przerwie, bandyta mówił dalej:
— Gdzie mieszkasz?
— Nie mam schronienia...
— No, ja mam stancyę, będziemy razem mieszkali... na niczém ci nie zbraknie... patrz... i pokazał mi kilkanaście sztuk pięciofrankowych, pomiędzy któremi dostrzegłem nawet złoto.
Zdziwienia mojego ukryć nie zdołałem; widząc to bandyta, rzekł:
— Nie prawdaż, dziwi cię że chodzę do portu kiedym tak dobrze obładowany?
— W istocie... to mię zadziwia...
— Chodzę do portu jako amator... od dwóch dni szukam kommissanta, dotąd nie znalazłem nic podług mojéj myśli, aż dzisiaj rano, spotkałem ciebie... jestem pewny że mi się przydasz, ale pijże przecie...
— Nie...
— Ha! żelazna duszo!... Ale mniejsza o to; ułóżmy się... żyjmy razem, a pewno źle na tém nie wyjdziesz...
— Nie powiesz mi więc gdzie jest Bamboche?
— Nie takim głupi... onby cię zatrzymał.
— Dziękuję za udzielony mi kawałek chleba... wstając rzekłem temu człowiekowi, — oddam ci go... jeżeli kiedy będę mógł..
— Odchodzisz?
— Tak jest...
— Czekajże, posłuchaj... cóż u djabła!...
— To się na nic nie zda...
— Gdzież dzisiaj nocujesz?
— Spodziewam się że zarobię kilka soldów wieczorem, jak będą wychodzić z teatru.
— Ah!... ha! — rzekł kaleka bez nóg niby zastanawiając się nad tém co powiedziałem, — jak widzę, znasz już dobre miejsca... Ha... odmawiasz mi... mniejsza z tém... prędzej lub póżniéj wpadniesz mi w ręce... To też, powiadam ci, czekam na ciebie.
Zadrżałem mimo woli słysząc z jak głębokiém przekonaniem ten nędznik wymówił:
Czekam na ciebie...
Gdym go spiesznie opuszczał, zawołał za mną:
— Do widzenia!
Chociaż niezbyt doświadczony, mimo pół słówek kaleki bez nóg, poznałem, że uderzony odwagą, siłą i prawie dziką energią, jakich dowody widział dzisiaj rano na pokonanych przezemnie współzawodnikach w porcie, nikczemnik ten mniemał że korzystając z mojéj nędzy i rozpaczy, użyje mnie za narzędzie do spełnienia jakiego zbrodniczego zamachu, a jak powiadał, sądził się dostatecznie przekonanym o mojéj moralności, już przez sam wzgląd na dawną przyjaźń moję z Bambochem, ku któremu zbliżyć się starałem, jakkolwiek znałem ryzykowne jego życie.
Zrazu oburzyłem się na samą myśl, nie mówię wspólnictwa z kaleką bez nóg, lecz najmniejszego ku niemu zbliżenia się... Wkrótce jednak nastąpiła pełna trwogi rozwaga... skoro wspomniałem na haniebne ustąpienie do którego mię głód zmusił.
— Ah! do jakże okrutnych ostateczności głód i straszna nędza doprowadzić nas mogą, rzekłem sobie rozdzierającym smutkiem przejęty, — skoro ja... napojony najlepszemi, najzdrowszemi zasadami... ja, który w sercu żywię szlachetny zapał, ubóstwienie dla wszystkiego co jest dobrem i szłachetném, do tego punktu zniżyć się mogłem? O mój Boże! cóż się więc dzieje z tymi, którzy zostawieni przygodom życia, bez wykształcenia, podpory, wiary, bez zbawiennego hamulca, znajdują się w podobném mojemu położeniu?
I zawołałem z Klaudyuszem Gérard: — O nędzo! Nędzo! czyli zawsze będziesz przyczyną lub źródłem tylu niegodziwości, poniżeń i zbrodni?.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekając nocy, czyli raczéj chwili wychodzenia z widowisk, wyczerpywałem wszelkie zasoby mojéj wyobraźni na wynalezienie sposobu zarobkowania, byle tylko żyć pewnie i uczciwie; ale umysł mój zagmatwał się w niepodobnych kombinacyach.
Dziwnego, bolesnego doznawałem wrażenia na widok tu i owdzie snujących się, zajętych tłumów, które, niestety! ani się nawet domyślały, że nieszczęśliwy obok którego tak obojętnie przechodzą, nie wie gdzie przepędzi ponurą noc zimową i że może nazajutrz znajdą go na bruku umierającego z zimna i głodu...
Niepewność czy choć cokolwiek zarobię aby opłacić nocleg publiczny, podwójnie mię przerażała: przyaresztowany w nocy, na ulicy, jako włóczęga, dostałbym się do więzienia... a więzienie taką mię przejmowało zgrozą, żem śmierć nad nie przekładał... gdyż byłoby mi odjęło sposobność stania się użytecznym Reginie, a nie wiem jakie szeptało mi przeczucie, że mimo mój nizki, ciemny stan, celu tego dopiąć mogę.
Tego wieczoru zatém, potrzebowałem za jakąbądź cenę zarobić najmniéj sześć soldów; abym sobie na noc zapewnił schronienie. O jutrzejszym chlebie... myśléć nawet nie chciałem.
Trawiony głodem wpadłem w zwierzęcość, w dzikość prawie... czułem że konieczna potrzeba zarobienia kilku soldów, aby nie być aresztowanym jako włóczęga, zdoła mię doprowadzić do ostateczności.
Skoro noc zupełnie zapadła, ruszyłem ku bulwarkom i pamiętam żem się napił wody z dolnych cębrowin źródła Château-d’Eau, poczém szedłem zająć stanowisko w okolicy teatru du Gymnase; nie zbyt zdziwiony, zdawałem się poznawać większą część ludzi których wczoraj i dzisiaj rano widziałem w przystani parostatku. Siedzieli jedni na kamiennych słupkach, drudzy na chodnikach, inni za fiakrami których długi szereg ciągnął się aż do bramy Saint-Denis.
Patrząc na krążące po bulwarkach w rozmaitych kierunkach świetne powozy, których właściciele dążyli zapewne na zabawy, Bóg mi świadkiem iż nie poczułem w sercu ani zazdrości ani nienawiści, rzekłem sobie tylko:
— Szczęśliwi, nie wiedzą że w téj saméj godzinie, tylu ludzi z okropnym niepokojem wygląda lichego zarobku kilku soldów, aby mieć przytułek i chléb, i że jeżeli dzisiaj i jutro... jeszcze... nadzieja zawiedzie... po jutrze... umrą z głodu.
Ta uwaga przypomniała mi że pewnego razu Kaudyusz Gérard powiedział te znaczące słowa:
— „Moralnie i zdrowo sądząc, dawać jałmużnę, jestto podlić tego kto ją dostaje, kiedy przeciwnie nastręczać mu jaką pracę, jestto zarazem dopomagać mu i zaszczycać; atoli zapatrując się na rzeczy z punktu na którym obecnie stoją, poprzestawać należy no jałmużnie mimo jéj niebezpieczeństw, wywiera ona bowiem przynajmniej niezwłoczny skutek. To też istnieje jedna okoliczność, o któréj nie należałoby zapominać wychowując bogate dzieci, a tą jest, obznajomienie ich niejako z punktem wyjścia i porównania, że, naprzykład chlebem są dwadzieścia soldów kupionym, niezawodnie dziesięciu ludzi uchronić można od głodnéj śmierci.......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekałem chwili rozchodzenia się z widowiska siedząc pod drzewem na bulwarku, w ciemnym kącie, naprzeciw placu przyległego teatrowi. Złamany trudem, drzemałem.
Nagle uczułem że mną ktoś gwałtownie wstrząsnął; otworzyłem oczy, otoczyła mię zgraja ludzi złéj miny, pomiędzy którymi poznałem kilku których obecjność już pierwéj dostrzegłem; w tejże saméj chwili, zdało mi się przy blasku latarni, że na przeciwnéj stronie placu przechodzi złowroga i szyderska postać kaleki bez nóg; lecz zjawisko to tak szybko przeminęło, żem zaledwie mógł zawiesić na niem moje spojrzenia, zkąd-inąd coraz bardziéj zatrwożone groźną postawą ludzi, którzy mię nagle otoczyli.
— Co chcecie? — spytałem wstając i przybierając odporną postawę.
— Tyś szpieg! — odpowiedział mi jeden głos, — wiemy o tém.
I natychmiast, nim zamach ten przewidzieć zdołałem, z tyłu mię schwytano, przyłożono chustkę do ust i zawiązano ją wkoło głowy niby knebel; potém, mimo rozpaczliwy opór, uczułem że mię bito potrącano i prawie zaniesiono aż na jednę z małych górzystych uliczek, które w tém miejscu na bulwarek wychodzą; chustka tłumiła moje krzyki; wielka liczba napastników paraliżowała wszelką obronę, a cała scena tak była nagła, że nim przyjść do siebie zdołałem, już byłem rzucony w głąb ciemnego przejścia obok domu na téjże uliczce. Przechodnie zapewne mało co zważyli na ruch z powodu gwałtu tego wynikły, a może téż uważali go za jednę z haniebnych kłótni, jakie pod teatrami dosyć często miewają miejsce.
Rzucony na bruku tego przejścia, zasypany razami które mi twarz pokrywały, mocno głową o kamień ugodziłem; uderzenie tak było silne, żem prawie stracił przytomność. Wśród głębokiego i zarazem niewyraźnego bólu, który mi omal czaszki nie rozsadził, uczułem jakiś głos mówiący:
— Dosyć z niego... odejdźmy... oto już wychodzą...
Przez długi czas czułem dotkliwy ból; potem, powoli, odzyskałem zmysły; byłem zlodowaciały i niby paraliżem tknięty; zaledwiem zdołał podnieść się. Nie wiedząc prawie co czynię, wyszedłem chwiejąc się na uliczkę... była pusta, a noc ciemna i śnieg gęsty padał;... wpływ świeżego powietrza wrócił mi zupełną przytomność. Wtedy dopiéro jasno przypomniałem sobie zamach, którego ofiarą padłem.
Musiało być późno; pokryty śniegiem bulwark, zupełnie byt pusty; jakiś fiakr jednak stał na rogu ulicy Poissonnière.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymać się musiałem, bom się trząsł konwulsyjnie... zęby febrycznie szczękały uderzając jedne o drugie; kolana mi drżały, w głowie i prawéj łopatce mianowicie tak okrutny ból czułem, żem się zaledwie wlec zdołał.
Nagle, struchlałem przerażony, słysząc dalekie i wymierzone kroki nadchodzącego patrolu... Obdarta odzież moja, zakrwawiona twarz, niepodobieństwo wskazania przytułku mojego, to wszystko razem byłoby aż nadto dostateczném do przyaresztowania mię jako włóczęgę, gdyby mię ci żołnierze spotkali...
Chciałem uciekać,... ale pokonany cierpieniem, potykałem się za każdym krokiem...
Odgłos groźnego dla mnie patrolu, coraz bardziéj się zbliżał... już zdaa dostrzegłem w pół cieniu przeciwnéj alei połysk karabinów — dobyłem ostatnich sił... nadaremnie... pośliznąłem się na śniegu i padłem na kolana.
— O Boże mój!... Boże!... — zawołałem.
I łzami się zalałem, bom powstać nie miał siły.
Nagle, jakiś człowiek wyszedł z po za drzew bulwarku, wziął mię pod rękę i podniósł z ziemi mówiąc:
— Oto patrol... przyaresztują cię.
Poznałem kalekę bez nóg; śledził mię zapewne od owéj sceny gwałtu, którą może sam wywołał.
— No cóż... czy pójdziesz ze mną? — powtórzył — czy dasz się ująć? Słyszysz?... patrol nadchodzi...
— Uciekajmy!... wspieraj moje kroki... — zawołałem przelękły.
— A widzisz bałamucie? — szyderczo dorzucił bandyta.
Wsparty na nim, przeszedłem bulwark.
— Żywo... woźnico... otwieraj! — rzekł kaléka bez nóg do powożącego fiakrem, który już pierwéj widziałem.
Wsiadłem z moim towarzyszem; drzwiczki za nami zamknięto, a w téj chwili patrol przybył na miejsce w którém upadłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.