Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Fiakr jechał długo. Przez ten czas, bandyta, nie wiem dlaczego, nie rzekł do mnie ani słowa. To milczenie, kołysanie się powozu, znalezione w nim ciepło, zwłaszcza po tak mocném przeziębnięciu, sprawiły, że nietylko ciało, ale i myśl moja ociężała. Nieszczęsny traf, który mię po raz drugi zbliżał do kaleki bez nóg, zdawał mi się być snem złowrogim: powóz zatrzymał się... rzeczywistość wróciła.
Towarzysz mój, wstrząsnąwszy mną kilka razy, pomógł mi wysiąść z powozu; potłuczony, ciągle okropnych boleści doznawałem. Nie wiedziałem w jakim się znajdujemy cyrkule; prowadzony przez bandytę, na którego ramieniu wesprzeć się musiałem, przebyłem naprzód jakiś długi dziedziniec czy téż przejście domami opasane; potem dążąc jakąś krętą uliczką, zaszliśmy przed inny budynek, którego drzwi towarzysz mój otworzył wytrychem; wtedy ogarnęła nas najzupełniejsza ciemność.
— Podaj mi rękę... pozwól się prowadzić i idź za mną... — rzekł kaleka bez nóg.
Nie umiem opisać wrażenia wstrętu i zgrozy jakiego doznałem, kiedym uczuł dłoń moje w dłoni tego nędznika. Dziecinna ogarnęła mię trwoga, skutek zapewne osłabienia mózgu; wmawiałem sobie że to połączenie dłoni naszych, stanowi rękojmię niby umowy między mną a kaleką bez nóg. Zatrzymał się przebywszy ze mną dosyć przykre schody, otworzył drzwi i zamknął je zaraz po naszém wejściu; za pomocą zapałki zapalił świecę, a ta wkrótce rozwidniła dosyć obszerny pokój, do którego weszliśmy przez wązki korytarz. Wspomniony pokój tak dalece zarzucony był wszelkiego rodzaju przedmiotami, że zaledwie szczupłe tylko pozostało miejsce dla łóżka i kilku sprzętów. Większa połowa okna, żóltawemi firankami zupełnie zasłoniętego, zastawiona była mnóstwem rozmaitéj wielkości pak.
— Oto łóżko... śpij... jutro rano rozmówimy się; a jeżeli będzie potrzeba, znajdziemy doktora, — powiedział mi kaleka bez nóg — obaczysz że nie taki wilk straszny jak go malują.
Potém wyciągnął materac z łóżka, rozpostarł go na podłodze, zamiast poduszki użył jednę paczkę z pomiędzy wielu innych znajdujących się w pokoju, zadmuchnął świecę i położył się.
Złamany moralnie i fizycznie, niezdolny prawie do namysłu, kładąc się na łóżko, doznawałem niewypowiedzianéj przyjemności i wkrótce też zasnąłem, bo poprzednią noc przepędziłem w polu i w bolesnéj bezsenności.
Dzień już był kiedym się obudził, ale w pokoju panowała pomroka, bo gęste firanki zapuszczone były. Usłyszałem chrapanie pieca, w którego wnętrzu żarzące się ognisko odbijało się na czerwonawéj posadzce; na stojącém przy mnie krześle, ujrzałem kawałek chleba i filiżankę mleka. Zdziwiony uprzejmością gospodarza mojego, spojrzałem na wszystkie strony: byłem sam...
Bardziéj przerażony tą samotnością aniżeli obecnością kaleki bez nóg, chciałem ubrać się, i szukałem lichéj mojéj odzieży, poszarpanéj z powodu wczorajszéj bitwy; zniknęła, ale na jéj miejscu ujrzałem w nogach mojego łóżka, spodnie, kamizelkę, surdut sukienny, zupełnie nowe, i parę wybornych butów. Ta zamiana, jakkolwiek dla mnie korzystna, zmartwiła mię, bo w kieszeni mojéj bluzy, aż dotąd starannie przechowywałem pulares porwany z grobu matki Reginy... atoli wkrótce, z wielką radością postrzegłem pulares ten, wprawdzie otwarły, leżący na stoliku przy mojém łóżku... niespokojny, czémprędzéj go pochwyciłem... Szczęściem, znalazłem w nim wszystko co w sobie zawierał; pamiętałem liczbę listów; nie brakło żadnego, ani téż krzyżyka i ćwiartki pargaminu, na którym narysowana była książęca korona, otoczona symbolicznemi znakami.
Wkrótce atoli zatrwożyłem się. Pulares ten, który, że tak powiem, wydarłem z rąk kaleki bez nóg, ośm lat temu, kiedym go ugodził w chwili gdy gwałcił grób matki Reginy — pulares ten powtarzam, może też bandyta poznał? Może domyślał się jakim sposobem przedmiot ten dostał się w moje ręce? i w takim razie, może pragnął zemścić się nademną.
Położenie moje stawało się coraz przykrzejsze. Nie śmiałem wołać; niepokonany wstręt wzbraniał mi ubrać się w suknie na mojém łóżku leżące, w suknie zapewne skradzione... A jednak, cóż było czynić? Sama myśl pozostania w tym domu przerażała mię. Usiłowałem znaleźć moje łachmany, alem ich nadaremnie szukał pomiędzy przedmiotami, któremi pokój był zawalony. Widziałem tam nagromadzona najróżnorodniejsze przedmioty: jedwabne firanki, zegary, obuwie, kawałki materyi, zupełnie nową odzież, kobiece szale, starodawną broń, spakowane tuzinami jedwabne pończochy, starannie opieczętowane butelki z winem lub likworem, przepysznéj roboty posążki z kości słoniowéj lub brązu, wszelkiego rodzaju bieliznę, i bez liku małych pudełek z cygarami na których poprzylepiano napisy w języku hiszpańskim — a wszystko razem zmieszane. To nagłe odkrycie powiększyło moję trwogę; przedmioty te musiały być plonem rozlicznych kradzieży, których kaléka bez nóg był wspólnikiem lub przechowywaczem; za wszelką cenę chciałem umknąć z tego domu, choćby nawet okryty pożyczoną odzieżą. Na nieszczęście drzwi były mocne i na dwa spusty zamknięte...
Wkrótce usłyszałem że się otwierają zewnętrzne drzwi na korytarzu, zbliżyły się ciężkie kroki, szczególniejszym sposobem zapukano do drzwi.
Milczałem, nie ruszałem się.
Znowu tym samym sposobem zapukano... następnie, po niejakiéj przerwie, usłyszałem lekki szelest w oprawie drzwi, i za pomocą długiego i ostrego noża wepchnięto z zewnątrz do pokoju małą karteczkę; poczém kroki oddaliły się, a drzwi na korytarzu zamknięto.
Spojrzałem na wepchniętą przeze drzwi karteczkę; była we dwoje złożona, podniosłem ją, rozwinąłem i wyczytałem tylko te słowa ołówkiem, wedle następnéj ortografii skreślone:
— Jutro, — o pirszy rano, — czekają...
Po chwilowym namyśle, kartkę położyłem przy progu drzwi, szło zapewne o jaką naganną schadzkę.
Nowy ten wypadek powiększył we mnie chęć ucieczki. Żeby na wszelki wypadek być gotowym, mimo wstrętu ubrałem się w zostawioną mi nową odzież; potém otworzyłem okno odsunąwszy poprzednio zasłaniające je przedmioty... Wychodziło na podwórze, a wzniesione było nad ziemię najmniéj na dwadzieścia pięć do trzydziestu stóp. Z téj zatém strony, przynajmniej w obecnéj chwili, ucieczki dokonać nie było można.
Znowu się nieco namyśliwszy, gwałtowne przedsięwziąłem postanowienie: skoroby kaléka bez nóg otworzył drzwi, chciałem rzucić się na niego, i mimo dokuczające mi jeszcze bóle, skutki wczorajszéj bitwy, liczyłem dosyć na moję śmiałość i zwinność, że zgodnie lub przemocą wyjdę z tego pokoju.
W téj właśnie chwili dało się słyszeć stąpanie na korytarzu... uzbroiłem się w odwagę... gotów rzucić się na kalekę bez nóg; ale jakże się zdumiałem gdym usłyszał głos, śpiéw, słowa zbyt mi dobrze znajome!
Był to bowiem głos la Levrassa.
Nucił on sobie słowa pięknéj Burbonezki, ulubionej swéj aryi.
Śpiéwając zapukał do drzwi w sposób jak osoba co poprzednio wsunęła kartkę o któréj wspomniałem.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, la Levrasse na chwilę przestał nucić i znowu zapukał... poczém jeszcze raz gwałtownie powtórzył pukanie.. Wtedy przekonany zapewne o nieobecności kaléki bez nóg dawny mój pan oddalił się powtarzając swą ulubioną zwrotkę.
To niespodziane spotkanie mocno mię zdziwiło, ale nie uderzyły mię bynajmniéj stosunki między la Levrassem a kaléką bez nóg zachodzić mogące, bo obaj wzajem dla siebie przystawali. Odraza jaką mię przejmował dawny kat mojego dzieciństwa, który widać ocalał z powozu przez Bnmbocha podpalonego, była dla mnie nowym powodem do bezzwłocznéj ucieczki z tego domu, bom się co chwila lękał zejścia policyi; i wtedy, choćbym miał największe protekcje, nawet w najmniéj uprzedzonych oczach, byłbym uchodził za spólnika kaléki bez nóg a raz wtrącony do więzienia jako złodziéj, jużbym późniéj nie zdołał dowieść mojéj niewinności... Taka przyszłość przerażała mię daleko bardziéj, aniżeli dostanie się do aresztu za włóczęgostwo.
Z coraz silniejszém postanowieniem wydobycia się przemocą z tego domu, wybrałem pomiędzy starożytną bronią jakąś żelazną damaszkowaną maczugę, nie aby ugodzić nią kalekę bez nóg, lecz aby go nią przerazić w razie groźby lub oporu.
Schyliłem się więc nad kupą broni którą hałaśliwie poruszyłem, wydobywając ową żelazną maczugę, w tém silna ręka oparła się na mojém ramieniu; tak mocno zadrżałem... (a stojąc prawie naprzeciw drzwi, byłem aż nadto pewny że ich nikt nie otworzył), iż gdym się odwracał, maczuga mi z rąk wypadła.
Ujrzałem stojącego za mną kalekę bez nóg. Wszedł on, nie drzwiami prowadzącemi na korytarz, lecz przez tajemny otwór w przegrodzeniu, którego istnienia wcale nie przypuszczałem; mieszkanie bandyty miało dwa wchody.
A tak, z łaski tych skrytych drzwi mój zamiar ucieczki spełzł na niczém.
— Ah! teraz przynajmniéj — rzekł kaléka bez nóg spoglądając na moję odzież, — jesteś przecie ubrany jak pan.
Po chwili milczenia odpowiedziałem:
— I nie oddasz mi dawnego odzienia mojego?
— Może ci przykra ta zamiana?
— Tak jest... bo te suknie są zapewne skradzione, jak i wszystko co w tym pokoju znajduje się.
— Czyś już po śniadaniu? — spytał bandyta patrząc na krzesło; — nie? na, zjedz cokolwiek, a pomówimy... Napaliłem ci w piecu, przyrządziłem śniadanie: Bamboche by cię nawet lepiéj nie przyjął.
— Ostatni raz proszę cię oddaj mi moję odzież i wypuść mię ztąd... dobrowolnie...
Zamiast odpowiedzi, kaleka bez nóg schylił się, podniósł kartkę, przeczytał ją, rozdarł i rzekł:
— Wiedziałem o tém. Spotkałem wracającego ztąd kolegę... Czyś czytał tę kartkę?
— Powiadam ci że chcę moich sukni, i że wyjść ztąd pragnę...
— Uspokój się... i posłuchaj mię... Jeżeli będziesz uczciwym chłopakiem, podam ci korzystny projekt... Umieszczę cię w dwóch pięknie umeblowanych pokoikach. Jesteś już nieźle ubrany; sprawię ci kompętną garderoby. Co dzień przyniosą ci jedzenie z traktyerni; nie chce abyś z początku zaraz miał w kieszeni pieniądze... Późniéj, jeżeli się będziesz dobrze sprawował... będziesz je miał... zaręczam...
— I w zamian za te dobrodziejstwa, — z gorzkim uśmiechem spytałem, — czegóż po mnie wymagać będziesz?...
— Trzech lub cztérech godzin dziennie, nie więcéj; przez resztę dnia... możesz przechadzać się... możesz robić co ci się podoba...
— I jakże używać mam tego czasu?
— Wspominałem ci że potrzebuję kommissanta, będziesz więc moim kommissantem.
— Twoim kommissantem?
— Słuchaj: mówmy otwarcie... od tygodnia już chodzę do portu i w inne miejsca... szukam człowieka któryby mi przypadł do gustu, ale mi się to nie wiedzie... napotykam same tylko figury, których już sama mina zwrócić może na siebie uwagę policyi... a przytém wszystkie bez najmniejszego ułożenia!! Ty, przeciwnie, przybywasz z prowincyi, nikt cię tu nie zna, wyglądasz na poczciwego człowieka, w potrzebie umiesz być zuchem... i bijesz tęgo... pasujesz mi więc jak rękawiczka. — Otóż: jak widzisz, jestem zarzucony towarami, dla pewnych powodów... sam ich nie sprzedaję... słowo honoru! że nie przez dumę. Chciałbym zatém jedno sprzedać, drugie zastawić w lombardzie, trzecie zamienić i t. p. i t. p.; ale, aby to mogło nastąpić, bez wzbudzenia podejrzeń, wypada miéć mieszkanie, być dobrze widzianym w swoim cyrkule, żyć z własnego dochodu: otóż dlatego dam ci lokal przyzwoity, wystroję cię i dobrze karmić będę... późniéj ustąpię ci pewien procent... na sprzedaży... To co tutaj widzisz, to bagatela... ja mam inne jeszcze składy... i...
— Ah! chcesz więc użyć mię za pośrednika w sprzedaży owocu twoich kradzieży?
— Moich towarów, młodzieńcze, moich towarów... tém się naprzód zajmiesz.
— A więc inne jeszcze będę miał obowiązki?
— Późniéj, wskażę ci kilka porządnych domów, do których pójdziesz z próbkami przemycanych cygar... i pod tym pozorem...
— Co pod tym pozorem?
— Ah! ha! widzisz żem cię zainteresował; a jednak udawałeś że ci mój projekt nie do smaku... Otóż, pod tym pozorem, będziesz mi czasem wyświadczał małe przysługi; późniéj powiem ci jakie.
— I to wszystko co żądasz odemnie?
— Na teraz wszystko. Rękojmią ofiar i przyrzeczeń jakie ci czynię, jest zaufanie którém cię zaszczycam.
— Teraz ty mię posłuchaj. Znam cię; jesteś nędznik... dawniej zgubiłeś Bambocha, a pomiędzy wielu innemi zbrodniami, które ci zapewne dotąd uchodziły bezkarnie, dopuściłeś się jednéj okrutnéj... boś zgwałcił grób!...
— A więc ten pulares... to znaczy? Coś mi się właśnie przypominało — z dzikim i wymuszonym uśmiechem zawołał bandyta. — Ah! znasz więc tego który mi przeszkodził w tak pięknym połowie?
— Znam, bo sam nim byłem.
— Ty!
— Tak jest, ja. Wówczas byłem dzieckiem. Powiadam ci to abyś wiedział, że bynajmniéj się nie lękam ciebie, bo jeżeli dzieckiem będąc, prawie ci rozpłatałem głowę motyką, to teraz jeżeli potrzeba zajdzie, potłukę ją na miazgę tą żelazną maczugą. Czy rozumiesz?
— Ah! to więc ty byłeś, — mruknął bandyta: — późniéj o tém pomówimy.
— I owszem, kiedy ci się tylko podoba. — Tymczasem, gwałtem mię tutaj nie zatrzymasz. Co do twoich ofiar... umrę raczéj z nędzy, aniżeli je przyjmę.
— Pojmujesz pewno, mój chłopcze, żem cię nie bez pewnych środków ostrożności sprowadził do mojego składu; w téj chwili jesteś już równie jak i ja skompromitowany: suknie które masz na sobie są skradzione, przyszedłeś tu na noc dobrowolnie, śniadałeś wraz ze mną, także dobrowolnie... na to wszystko mam dowody. To też denuncyując mnie, oskarżysz i siebie. Jeżeli zaś pragniesz w porcie zarabiać na życie, nie radzę ci... teraz, kiedym wmówił we wszystkich żeś szpieg... a dla pewnych powodów wierzą mi — skoro się tylko tam pokażesz, niezawodnie cię na śmierć ubiję... Nie rachuj téż na pomoc warty... bo cię pochwycę i zamkną jako włóczęgę, a w parę godzin późniéj... ręczę ci za to, wiedzieć będą, że suknie, które masz na grzbiecie są kradzione...
A po krótkiej przerwie, kaleka bez nóg dodał:
— I cóż ty na to?
— Jesteś podły, — zawołałem.
Bandyta wzruszył ramionami.
— Podły?... powtórzył.
— Podły... zastanówmy się nad tém. Wczoraj rano... marłeś z głodu, dałem ci chleba; wczoraj wieczorem marłeś z zimna, dałem ci przytułek... byłeś okryty łachmanami... dałem ci odzież ciepłą i od stóp do głów nową. — Znajdźże mi choć kilku poczciwych, którzyby zrobili dla ciebie to co ja zrobiłem?
— Ale w jakimże celu niosłeś mi pomoc? aby mię doprowadzić do złego!
— Do licha!... rzekł zbójca, — to przecież dosyć jasno! Radbym jednak wiedział, czy uczciwi ludzie uczyniliby dla ciebie tyle, aby cię doprowadzić do dobrego?
To porównanie, jakkolwiek miało przeciwną stronę, pokonało mię jednak; zrazu nie wiedziałem co odpowiedzieć... bo, ze wstydem i zgryzotą wyznać mi przychodzi, zapomniałem na chwilę iż Klaudyusz Gérard, jakkolwiek sam ubogi, przyjął mię do siebie aby zrobić ze mnie człowieka poczciwego; — powtarzam, porównanie kaleki bez nóg tém bardziéj mię zrazu poraziło, iż wspomnienie, ucieczki mojéj do urzędnika, że tak powiem reprezentanta prawa i społeczności, natychmiast mi na myśl przyszło... Cóż w rzeczy saméj, odpowiedział mi urzędnik gdym prosił o robotę? Jakże zachęcał moje poczciwe zamiary? jakież wrota otworzył mojemu rozpaczliwemu położeniu?
Musiałem więc przyznać, że tylko bandyta przyszedł mi w pomoc! przyjął mię, zapewniał dobry byt i próżniactwo, bylebym podzielił jego bezprawia. — Zaiste, przyjmując jego pomoc, narażałem się na więzienie, ale czyliż nędza przy uczciwości nie prowadziłaby mię również do więzienia, jak mi oświadczył sam urzędnik, utrzymując iż dla braku pracy, zasobów i schronienia, prędzéj lub późniéj jako włóczęga pochwycony i przyaresztowany zostanę.
Jeżeli więc nie ujdę więzienia, czyż nie lepiej oczekiwać téj nieszczęsnéj chwili w dobrym bycie, jak wśród męczarni nędzy? — pomyśliłem z uczuciem rozpaczliwéj goryczy szydząc z losu mojego. — Bamboche miał słuszność kiedy mi wychwalał loikę kaléki bez nóg... doświadczenie przekonywa mię że dobrze widział... byłem mazgajem, a bandyta gruntownie znał naukę życia. Prawda nie obliczył on hańby, skazy; ale skoro się raz dostanę między skażonych i pohańbionych więźni, jakążby zachowano różnicę między nimi a mną?
Kaléka bez nóg przypatrywał mi się w milczeniu: odgadywał zapewne że jego propozycye, jego cyniczna teorya, zaczynały chwiać mojém postanowieniem; w obawie więc aby zbytniém naleganem nie zmniejszył przewagi, którą jak sądził już nademną osiągnął, rzekł mi:
— Słuchaj mój chłopcze... dobrze wszystko zważywszy... źle działa kto działa gwałtem... ja ci nie chcę brzytwy do gardła przykładać... nie chcę nadużywać twojego położenia. Jesteś dobrze ubrany... chleb i mleko posili cię na cały dzień... Idź... szukaj... jak powiadasz... uczciwego zarobku. Tylu jest cnotliwych na świecie — dodał szyderczo, — że nie trudno ci będzioe znaleźć choć jednego, który ci natychmiast chléb do ręki poda, i niedozwoli ci wyjść na złe, że użyję ich wyrażenia... jestem pewny... że dosyć będzie skoro się odezwiesz. Gdyby jednak przez jakiś traf szczególny, wszyscy poczciwi przyjęli cię jak się przyjmuje zgłodniałego psa w dobréj kuchni... spodziewam się... że wtedy już nie pogardzisz niezłą wcale posadą komissanta, którą ci ofiaruję... Czy zgoda?
Stałem ponury... zamyślony; bandyta mówił daléj:
— Wreszcie sam widzisz, że ci ufam; nie przypuszczam wcale abyś był zdolny sprzedać suknie, jakie masz na grzbiecie i kupić gorsze, aby żyć z różnicy... ceny. — Teraz, abym ci dowiódł że mówię co myślę, — dodał, — idź jeśli chcesz... jesteś wolny.
I na rozścież otworzył drwi pokoju.