Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/34

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


34.
Odkrycie.

Noc prawie bezsennie przepędziłem; napróżno siliłem się żeby odgadnąć i odwrócić niebezpieczeństwo, jakie przeczułem że groziło Reginie. Wstałem nic nie wymyśliwszy: udałem się do barona de Noirlieu, gdzie nie byłem od czasu jak posłany z listem Roberta de Mareuil widziałem Melchiora mulata. Wrazić gdyby mię poznał, zawczasu przygotowałem się na stosowną odpowiedź, ale nie było potrzeby.
— Księżna de Montbar, u któréj od wczoraj objąłem służbę, przysyła mię tutaj mój panie, — rzekłem mu, — abym się dowiedział o zdrowiu barona de Noirlieu.
— Zdrowie pana barona zawsze jednakowe, — opryskliwie odrzekł mi mulat, — donieś pan o tém księżnie.
Melchior miał minę tak nadętą, tak opryskliwą, iż poznałem że trudno będzie zawiązać z nim rozmowę; mimo to jednak rzekłem:
— Ta odpowiedź mocno zmartwi księżnę panią.
— Być może, — zawsze cierpko odparł mulat i odwrócił się wskazawszy mi drzwi, rozmawialiśmy bowiem w przysionku.
Już miałem odejść, wtém postrzegłem barona w głębi przedpokoju; miał na sobie szary flanelowy szlafrok i podpierał się laską. Wyglądał daleko więcéj skołatany i osłabiony aniżeli wtenczas gdym go widział u drzwi Muzeum. Rysy tego starca miały jednaki zawsze wyraz dzikiego smutku.
Melchior również zakłopotany no widok wlokącego — się zaledwie pana, nakazujące po cichu powtórzył:
— Odejdź... odejdź!
Czekałem jednak i usłyszałem jak baron postrzegając mię spytał:
— Melchiorze... co to za człowiek?
— Ale odejdźże! — jeszcze ciszéj powtórzył mi mulat.
A potém odwracając się do pana, rzekł mu tonem czułego wyrzutu:
— Wróć się pan, panie baronie... Taki zimny poranek... Chodź pan... chodź pan.
I chciał uprowadzić barona który machinalnie się opierał; wtem zbliżywszy się, rzekłem głośno do puna de Noirlieu:
— Przychodzę od księżny de Montbar, dowiedziéć się o zdrowie pana barona.
Ojciec Reginy zadrżał. Na twarzy jego wyczytałem gwałtownie powstrzymaną wewnętrzną walkę; polem wracając się, podczas gdy mulat ciskał na mnie gniewne spojrzenia, spytał mię widocznie wzruszony:
— Jakże się ma moja córka?
— Księżna pani ciągle cierpiąca, panie baronie.
— Regina cierpiąca? — zawołał starzec.
A patrząc na Melchiora zdziwiony i niedowierzający dodał:
— A mnie tego nie powiedziano!
I znowu do mnie zwracając mowę, spytał z zajęciem: — dawnoż to moja córka chora? Na co cierpi? Czy leży w łóżku? Odpowiadaj... ależ odpowiadaj!
Melchior uprzedził mię, mówiąc panu z szyderczym uśmiéchem:
— Niech pan baron będzie spokojny: księżna pani wczoraj była na balu; szczęściem więc jéj słabość jest zapewne bardzo lekka.
— Pani de Montbar była wczoraj na balu? — spytał mię starzec.
— Tak jest, panie baronie, — odpowiedziałem — ale wróciła bardzo znękana... bardzo strudzona.
— Strudzona?... bo wiele tańczyła... powiedział baron i cierpka ironia zajęła miejsce współczucia jakie się malowało na jego twarzy gdy mówił o swojéj córce. Mulat z tryumfującą miną podał rękę panu i obaj weszli w głąb domu.
Mimo złego skutku mojéj rozmowy z ojcem księżny, winszowałem sobie żem odkrył iż baron, jakkolwiek na nieszczęście przekonany iż Regina nie była jego córką, zawsze żywił dla niéj przywiązanie mimo niechęci jaką jéj okazywać usiłował; co większa dostrzegłem że Melchior nienawidzi Reginę i wpływu swojego na barona używa na drażnienie go przeciw córce.
Wyszedłem z domu pana de Noirlieu uszczęśliwiony myślą że opowiadanie wypadku którego byłem świadkiem sprawi przyjemność Reginie, bo przekona ją że baron zawsze w głębi serca żywi dla n:ej przychylne uczucia.
W téj nadziei, zapomniałem prawie o troskach moich z powodu hrabiego Duriveau, lecz nieprzewidziany, napozór nic nieznaczący wypadek, zmienił podejrzenia moje w przerażającą pewność.
Baron de Noirlieu mieszkał na przedmieściu du Roule, idąc więc przez most Ludwika XVI i wybrzeże d’Orsay przybyłem na przedmieście Saint-Germain; dochodząc połowy ulicy de Beaune postrzegam spiesznie na przeciw mnie dążącą garderobiane hrabiego Duriveau, panią Gabryelę. Hrabia mieszkał przy ulicy Uniwersytetu, a zaś pałac Montbar leżał przy ulicy S. Dominika. — Do spotkania mojego z panią Gabryelą zrazu żadnéj nie przywiązywałem wagi, lecz zszedłszy się z kobiétą którą dopiero wczoraj widziałem, uniknąć jéj nie mogłem; poznając mię rzekła:
— Ah! dzień dobry, panie Marcinie, nie spodziewałam się spotkać pana tak wcześnie, a osobliwie tak rano...
— W istocie moja pani, wcześnie, bo dopiéro dziewiąta godzina.
— To téż właśnie o rozpacz mię przyprawia, bo będę musiała biegać na koniec świata aby znaleźć fiakra; w téj porze roku oni bardzo późno na plac przybywają, a pan czeka niecierpliwie.
— Jakto? on co ma tyle pojazdów, chce jechać fiakrem? i panią posyła szukać go, kiedy ma tylu służących?
— To téż nie sama jedna szukam fiakra; marszałek dworu i pokojowiec szukają w innéj stronie. Bah... bo też fiakr, o téj godzinie w naszym cyrkule, a do tego jeszcze w poniedziałek, to rzadkość gdyby biała sroka.
— Jeżeli panu tak pilno, czemuż nie każe zaprządz do powozu?
— Musi zapewne mieć w tém swoje przyczyny że woli jechać fiakrem... już to w tém coś być musi... Balard mówił mi, że dostał list na grubym papierze, podobny do wczorajszego, o którym wspomniałam...
— Doskonale... rzecz śmieszna... gruby list chichem zapieczętowany, który tak bardzo ucieszył pana hrabiego.
— Otóż! otóż dzisiaj rano o ósméj przyniesiono drugi zupełnie podobny, a kommisant miał zlecenie żeby natychmiast pana obudzono; budzony pan zadzwonił jakby wszystkich djabłów chciał zwołać, rozkazał sprowadzić czémprędzéj fiakra. Balard powiedział iż wczorajsza radość ciągle trwała... a nawet wzmogła się, jeżeli się tak wyrazić wolno.
Nagła myśl przebiegła mi po głowie.
Gospodyni dostrzegając moje wzruszenie spytała:
— Co panu jest panie Marcinie?
Opamiętałem się i odpowiedziałem zacnej téj kobiécie z coraz większém zdziwieniem pytającéj mię:
— Ależ, co panu jest?
— Moja pani Gabryelo, myślę że zamiast pani zabierać czas próżną rozmową, mogę pani oszczędzić trudu. Tylko co przechodziłem wybrzeżem Woltera, i widziałem tam na placu kilka fiakrów... pobiegnę i przyprowadzę pani jednego pod bramę pałacu Duriveau.
— Ah! panie Marcinie, zbyt pan jesteś grzeczny że się chcesz tyle trudzić...
— Cóż w tém wielkiego? — powiedziałem odchodząc, — jesteśmy sąsiedzi... za dziesięć minut sprowadzę pani fiakra.
I pobiegłem w kierunku wybrzeża Woltera, podczas gdy pani Gabryela zdala wołała za mną:
— Dziękuję panie Marcinie.
Myśl która tylko co nie pozbawiła mię przytomności była następna:
— Okropne sidła zastawiono na Reginę przy ulicy Marché-Vieux; odwołano się do dobroczynności księżny aby ją wciągnąć w zasadzkę; w tym domu leżącym w głębi odległego cyrkułu, nie ma ani odźwiernego, ani innych mieszkańców prócz napozór sparaliżowanéj kobiéty. Jeden z listów które odebrał hrabia Duriveaa, doniósł mu zapewne że Regina dzisiaj rano przybędzie do domu w którym hrabia ma nadzieje zastać ją. Cóż wtedy zajdzie miedzy księżną a tym człowiekiem nielitościwym i z żelazną wolą... zdolnym poświecić wszystko swój nienawiści i namiętnościom? Na samą myśl o tém, truchlałem.
Jakim sposobem przechodząc z przypuszczeń do przypuszczeń, opartych na dosyć błałém prawdopodobieństwie, nabyłem wreszcie niezawodnego przekonania? z tego dotąd sprawy sobie zdać nie umiem, lecz wiedziałem, czułem że się nie myliłem.
Ofiarując moje usługi gospodyni hrabiego Duriveau, czyniłem to z podwójnego powodu: chciałem pozbawić hrabiego jednéj sposobności dostania powozu, i sam z niego korzystać, gdyż rzeczywiście za powrotem, dostrzegłem fiakra na wybrzeżu Woltera.
Nie wypadło mi uwiadamiać Reginę o zastawionych sidłach; byłbym się zdradził, gdyż obawy moje tylko przeczuciem poprzéć ale udowodnić ich nie mogłem; wreszcie już zapewne wyjechała na ulicę Marché-vieux. Udać się tam osobiście, było to narażać się na spotkanie z księżną, krok ten zaś, którego musiałbym był tłómaczyć się, mógłby skompromitować na zawsze położenie moje względem Reginy.
Każdy więc pojmie ile cierpiałem rozmyślając nad środkami przyjścia w pomoc księżnie; na nieszczęście księcia nie było w mieście; do kogóż więc udać się miałem?
Mimowolna zazdrość ścisnęła mi serce, bom pomyślał o kapitanie Just.
Podać drugiemu... drugiemu... młodemu, przystojnemu, mężnemu i wspaniałomyślnemu młodzieńcowi, sposobność ocalenia kobiéty którą namiętnie kochamy, na to wielkiéj odwagi potrzeba... Miałem tę odwagę.
Przybyłem na wybrzeże Woltera: nie myliłem się, postrzegłem dwa powozy... woźnicą jednego... o łaskawa Opatrzności!.. był ów poczciwiec który mię niegdyś ocalił od śmierci głodu i który odwoził Reginę do domu, po scenie zmyślonego małżeństwa.
— Będę miał dobry dzień... kiedy cię dzisiaj rano spotykam mój zuchu, — wesoło rzekł Hieronim podając mi rękę, — już cię dawno...
— Idzie tu o życie osoby którą kocham jak matkę — rzekłem przerywając Hieronimowi i wsiadając do jego powozu, — teraz nie mam czasu powiedzieć ci więcéj... Czy masz przy sobie papier i ołówek?
— Oto pulares w którym zapisuję moje kursa, odpowiedział Hieronim podając mi go.
— A teraz, — dodał, — dokąd jedziemy?
— Na ulicę Ś-go Ludwika, staniesz na wyspie... w rogu wybrzeża. Ale galopem.
— Jak żelazną koleją! — rzekł Hieronim wsiadając na kozioł: a jego konie, na szczęście świeże, piorunem pędziły.
Przez drogę, wydarłem ćwiartkę papieru z pularesu Hieronima i napisałem ołówkiem:
Wielkie niebezpieczeństwo grozi księżnie de Montbar; hrabia Duriveau schwytał ją to niegodziwe sidła. Udaj się pan natychmiast, na ulicę Marcheieux No. 11. Wejdź, na trzecie piętro, spytaj o panią Lallemnnd; jeżeli nie odpowiedzą, wyłam drzwi, i na przypadek uzbrój się. Muszą tam być zamaskowane drzwi wiodące do innych pokoi aniżeli te które zajmuje pani Lallemand. Fiakr czeka na pana, woźnica jest człowiek pewny.

Nieznany przyjaciel.

Fiakr zatrzymał się na rogu wybrzeża, wysiadłem 1i oddałem Hieronimowi napisany bilecik, mówiąc:
— Jedź pod numer 17 na tej ulicy.
— Dobrze.
— Spytaj o kapitana Just.
— Dobrze.
— Powiedz aby mu natychmiast ten bilet oddano.
— Dobrze.
— Tu idzie o życie lub śmierć.
— Tam do djabła!
— Jeżeli kapitan spyta kto przysłał ten bilet, powiész... powiész... że jakiś starzec.
— Bardzo dobrze! — Zawieziesz kapitana na ulice Marché-vieux, przy ulicy Piekła pod No. 11.
— Jakbym już tam był.
— Czy będziesz wracał wybrzeżem?
— Tak jest, tą drogą.
— Jeżeli będziesz wiózł kapitana nie zatrzymuj się; a nie dziw się że wsiądę za twój powóz.
— Rozumiem.
— A potém daléj na ulicę Marché-vieux, co tylko konie wyrwą.
— Jakby koléj żelazna... zaprzągłem Lolo i Lolotkę, bądź więc spokojny.
Już chciał zaciąć konie, lecz wstrzymując się spytał:
— A jeżeli kapitana nie ma w domu?
— To zawsze wracaj tędy... wówczas ja wsiądę do powozu.
— No daléj w drogę! — rzekł Hieronim i pędem zawrócił na drugą ulicę.
Z trwogą czekałem na jego powrót. W razie nieobecności kapitana Just, miałem zamiar sam udać się na ulicę Marché-vieux, i działać nie zwalając wcale na zgubne ztąd dla dalszych moich zamiarów skutki.
Ukryty w cieniu otwartéj bramy, z obawy aby mię kapitan nie poznał, słuchałem czy powóz nie wraca...
Dziewiąta godzina zwolna wybiła na wieży kościoła Panny Maryi. Regina zapewne wyjechała z domu o godzinie pół do dziewiątéj, teraz więc musiała znajdować się blizko ulicy Marché-vieux; jeżeli który służący hrabiego Duriveau znalazł fiakra pierwéj niż gospodyni, to i hrabia także mógł już być w pobliżu domu, w którym rozwiązać się miała straszliwa scena.
Nakoniec turkot powozu dał się słyszeć tuż przy mojéj kryjówce, ostrożnie wyjrzałem... O radości! kapitan siedział we fiakrze, blade i piękne jego rysy gwałtowném wzruszeniem zmienione, tém mocniéj odbijały przy żałobnych sukniach.
Skoro kapitan przejechał obok ukrywającej mię bramy, skoczyłem, pragnąc go dopędzić i umieścić się z tyłu powozu...Wtedy zdarzył mi się śmieszny, że nie powiem okropny przypadek... Belka na której stanąć chciałem, jak to często bywa, otoczona była półkolem najeżoném ostremi kolcami... Fiakr dążący po pochyłości, pędził tak prędko, iż niepodobno było abym biegnąc, długo mógł go ścigać, trzymając się tylnych rysorów... Powziąłem więc rozpaczliwy zamiar przeskoczyć żelazne kolce, rachując na dawną sprężystość i przypominając sobie skok po bagnetach, tak często w dzieciństwie wykonywany. Niespodzianym szczęściem dopiąłem mojego zamiaru... lecz powóz o coś trącił, zachwiałem się w chwili gdy stawałem na desce i jedno ostrze mocno mi w nodze utkwiło. Nie znajdując pasa któregobym mógł uchwycić się, jak mogłem uczepiłem się wierzchu powozu przycisnąwszy kolana do pudła, a za najmniejszą utratą równowagi cały paść mogłem na ostre kolce.
Nagle powóz zatrzymał się; Hieronim musiał zapewne przypomniéć sobie że niebezpieczną, nawet niepodobną było rzeczą dostać się za jego powóz, stanął na koźle i niespokojnie odwrócił ku mnie poczciwe swe oblicze.
Dałem mu znak aby ruszał daléj i w téj chwili słyszałem jak kapitan Just wołał:
— A co to?... Ruszaj żywo, do pioruna!... Masz czterdzieści franków za kurs... ale galopem!
— Hej! wio! — zawołał Hieronim.
Ale mimo że konie popędzał, poczciwiec znalazł sposób obrócić się i przywiązać do kozła jeden koniec długiego lejca a drugi rzucić ku mnie mówiąc:
— Trzymaj się tego... a będziesz bezpieczny.
Turkot kół pokrył głos Hieronima, kapitan nie słyszał go zapewne, a ja dzięki dowcipnéj pomocy woźnicy, zdołałem przecież utrzymać się, choć mi noga mocno bolała, osłabła i krew płynęła pod odzieżą.
W pobliżu ulicy Marché-vieux, chciałem zsiąść z obawy aby mię kapitan Just nie postrzegł: wyrachowawszy zatém odległość i zapęd powozu obróciłem się i znowu za jednym poskokiem przesadziłem najeżone kolcami półkole i skoczyłem na ziemię. Powóz ruszył daléj i zawrócił na ulicę Marchć-vieux. Zdjąłem chustkę od szyi i mocno nią nogę ścisnąłem, co mi przynajmniéj na chwilę wielką ulgę sprawiło.
Wchodząc na uliczkę, spostrzegłem stający na rogu fiakr, którego konie potem pokryte były.
— Czyś tu nie przywiózł, mój kochany, spytałem woźnicę, jakiegoś pana, — słusznego bruneta z ulicy Uniwersytetu?
— Tak jest mój chłopcze, przywiozłem, a jechałem że aż konie ustały... Ale dał mi dziesięć franków na piwo... to nie żal trudu. Teraz konie muszą trochę wytchnąć nim daléj ruszę...
— A dawno tu przyjechałeś?
— Najwięcéj kwadrans.
— Nie widziałżeś czy zajeżdżał na tę ulicę drugi fiakr?
— Tak jest... pięć minut temu... Pędził także jak opętany. No widać że to dobry dzień dla nas, i...
— Ale piérwéj? czy nie zajechał na tę ulicę jeszcze inny fiakr?
— Ah! tak; może dziesięć minut temu; przybyła niebieska karyolka z białym koniem... Ale ta jechała sobie powoli... bo wiozła kobiétę.
Niéma wątpliwości, hrabia Duriveau przybył tu przed Reginą...
Szczęściem kapitan Just zdążył prawie natychmiast za nią.
Szybko wbiegłem na ulicę Marché-Vieux. Hieronim stał pod numerem 11.
— Tyś raniony, do pioruna! — rzekł widząc że mam związaną nogę.
— A kapitan gdzie? — spytałem.
— Wyskoczył z powozu nie czekając nawet aż mu stopień spuszczę.
— I nie kazał ci iść za sobą?
— Nie... ale zdaje się za tam gorąco będzie, widziałem pistolet z pod surduta.
— Czekaj tu mój przyjacielu — rzekłem wpadając do sieni, — ale ani słowa o mnie przed kapitanem.
— Bądź spokojny — powiedział Hieronim, głaszcząc konie, — będę niemy jak Lolo i Lololla.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.