Martin Eden/II
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Proces przejścia do jadalni był dla Martina
prawdziwą męką. Wśród niezliczonych potknięć,
potrąceń, pchnięć, zatrzymań, posuwanie się naprzód wydało mu się rzeczą niemożliwą. Nareszcie,
po długich wysiłkach, cel został osiągnięty i oto znalazł się przy stole obok Niej. Najeżony rynsztunek
błyszczących noży i widelcy przeraził go. Ostre
i wrogie, zdawały się grozić szeregiem nowych niebezpieczeństw. Martin wpatrywał się w nakrycia
jak zaczarowany, aż po ich lśniącej powierzchni
przesuwać się zaczęły scenki z okrętowego życia...
Siedzi oto na pokładzie, pośród kolegów marynarzy, dzielących solone mięso palcami i składanym
nożem, lub zanurzających pogięte łyżki żelazne
w misę gęstej grochówki. W nozdrzach zaświdrował mu odór nadpsutego jadła, do uszu doszły dźwięki głośnego mlaskania i żucia, przerywane tylko trzaskaniem brusów i jękiem rozbujanych lin.
Przyjrzał się jedzącym kolegom i zdecydował, że
wyglądają jak świnie. — Trzeba uważać, żeby tutaj
nic podobnego — postanowił. — Spokojnie i cicho.
Cały czas mieć się na baczności! — Rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko siedział Artur i brat jego,
Norman. — To jej bracia! — pomyślał przelotnie
i serce wezbrało mu tkliwością. — Jakże się tu
wszyscy kochają! — Przypomniał sobie powitanie
córki z matką, ich pocałunek i wspólne przejście
przez salon. W świecie, który znał dotychczas, nie
istniały takie objawy czułości między rodzicami
i dziećmi. Było to, jakby objawieniem wyżyn istnienia, osiągniętych przez ludzi z lepszego świata, a zarazem najcenniejsza z rzeczy, którą dostrzec zdołał
dotychczas przez wąski, świetlisty wyłom w świecie piękna. Spostrzeżenie to wzruszyło chłopaka
głęboko i serce tajało mu słodko w niezaznany dotychczas sposób. Tęsknił do miłości. Pragnął jej całym sobą. Miłość była organiczną potrzebą jego
istnienia. Dotychczas nie zaznał jej i twardniał
w oschłem życiu. Nie zdawał sobie jednak sprawy,
jak bardzo pragnął kochania. Nie rozumiał tego
i obecnie. Zauważył tylko objawy miłości i drżał
cały na widok niepojętej, cudownej i promiennej
potęgi.
Bogu dzięki, że pana Morse nie było w domu.
Martin dość miał trudności w poznaniu Jej, Jej
matki i młodszego brata. Artura znał już trochę.
Ojciec — to byłoby już doprawdy ponad siły! Zdawało się chłopakowi, że nigdy w życiu nie pracował
tak ciężko. Najtrudniejsza robota na okręcie była
zabawką w porównaniu z tem, co tu przechodził.
Drobne kropelki potu wystąpiły mu na skroniach,
koszula była cała wilgotna. Zbyt trudno doprawdy robić tyle niezwykłych rzeczy naraz! Jeść, jak nigdy nie jadł dotychczas, posługiwać się dziwnemi
narzędziami, przyglądać się nieznacznie, jak robią
to inni, borykać z nieustannym napływem nowych
wrażeń, wreszcie notować je i klasyfikować. Równocześnie zaś czuł, że pochłonięty jest wyłącznie
myślą o Niej, dławiony chmurnym, bolesnym niepokojem, dręczącem pragnieniem wydobycia się
z nizin świata na tę drogę, którą kroczyła Ona.
W mózgu wirował mu kalejdoskop pomysłów i planów, zmierzających ku jedynemu celowi: zdobycia
tej dziewczyny. Zarazem zaś, gdy spojrzenie jego
biegło ku siedzącemu naprzeciw Normanowi, lub
innym współbiesiadnikom, sprawdzając użycie noża
lub widelca, — w każdym poszczególnym wypadku
myśl chwytała, jak klisza, obraz danej osoby, oceniając ją odrazu, i automatycznie porównywając
z obrazem Ruth. Przytem musiał jeszcze rozmawiać, słuchać co do niego mówiono, orjentować się
co mówiono poprzednio, odpowiadać w porę na pytania swoim nieszczęsnym językiem, przyzwyczajonym do iście okrętowych wyrażeń i potrzebującym
cugli nielada. A nadomiar złego — lokaj, zagadkowe
niebezpieczeństwo, pojawiające się bez szelestu za
plecami, tajemniczy sfinks, wymawiający pocichu
niezrozumiałe pytania, na które natychmiast należało znaleźć odpowiedź. Najnieznośniej dręczyła go
myśl o miseczkach do płukania palcy. Uparcie zastanawiał się nad tem, kiedy się ukażą, i jak będą
wyglądały. Słyszał kiedyś o czemś podobnem, a oto teraz, za chwilę, ma zobaczyć te miseczki, siedząc
przy jednym stole z nadludźmi, którzy będą tego
używać i — o zgrozo — on sam ma ich użyć. Na
dnie zaś wszystkich dłuższych i przelotnych rozważań leżał problemat nie do rozwiązania: jak wogóle należy zachować się wobec ludzi tego rodzaju?
Jaki sposób postępowania należy obrać? Borykał się
z owem pytaniem niespokojnie i nieustannie. To
słyszał w sobie samym tchórzliwą namowę, aby
spróbować odegrać jakąś rolę, to znowu inny, bardziej tchórzliwy głos ostrzegał go, że w żadnej roli
utrzymać się nie potrafi, gdyż naturę ma niezdatną
do kłamstwa i ostatecznie tylko wystrychnąłby się
na dudka.
Z początku, zaraz po rozpoczęciu obiadu, Martin był tak zmieszany i pochłonięty walką wewnętrzną, że siedział w milczeniu. Nie wiedział, iż milczenie jego mimowoli zadaje kłam słowom Artura,
który dnia poprzedniego oświadczył rodzinie, że
przyprowadzi na obiad dzikiego człowieka, którego
nie należy się jednak obawiać, ponieważ dość jest
zabawny. Martin Eden nie przypuszczał ani przez
chwilę, aby brat jego bóstwa zdolny był do podobnej dwulicowości, zwłaszcza po tem, jak Martin
ocalił go od bardzo niemiłych konsekwencyj przygody na wybrzeżu. Siedział wciąż w milczeniu,
zmieszany własną niższością, a równocześnie oczarowany wszystkiem, co działo się wokoło. Po raz
pierwszy zrozumiał, że jedzenie może być czemś
więcej ponad zaspakajanie potrzeby fizycznej. Dotychczas nie zwracał uwagi na to, co jadł. Pożywienie — i basta. Tyra razem umiłowanie piękna miało
prawdziwą ucztę przy stole, gdzie jedzenie było
czynnością nieskalanie estetyczną. Było również
czynnością intelektualną. Podniecało to umysł chłopaka. Słyszał słowa, których znaczenia nie pojmował, i inne, które znał tylko z książek, niewymawiane i nie rozumiane przez nikogo z jego świata.
Gdy słyszał, jak podobne wyrazy spływały lekko
z ust osób należących do tej cudownej rodziny —
Jej rodziny — dygotał wewnętrznie z cichej rozkoszy. Piękno, szlachetność i nadprzyrodzony romantyzm książek stały się rzeczywistością. Spotkało go
to najrzadsze i najdziwniejsze z życiowych zdarzeń:
sen opuścił krainę fantazji i ucieleśnił się przed
oczyma. Nigdy jeszcze Martin nie był w tak dziwnem położeniu; trzymał się więc nauboczu, słuchając, obserwując i odpowiadając skromnemi monosylabami: „Tak, pani“, „Nie, pani“ na pytania panienki lub jej matki. Powstrzymywał się z trudnością od zwrotu: „Tak, sir“ w stosunku do Artura,
czuł jednak, że byłoby to jakby okazaniem swej
niższości. Nie, nic podobnego zdarzyć się nie powinno, skoro postanowił Ją zdobyć. I zaraz przemawiała ambicja. „Cóż u Boga Ojca! Jestem taki
sam dobry jak oni! I jeśli nawet umieją wiele rzeczy, których ja nie kapuję, to zato wielu innych
mogliby się ode mnie uczyć“. Ale po chwili, gdy Ona, lub Jej matka zwracały się do niego „panie
Eden“, agresywna duma cichła i znowu zalewała serce ciepła, wdzięczności pełna radość. Był oto cywilizowanym człowiekiem! Siedział przy wspólnym
stole — ramię przy ramieniu — z bohaterami powieści! Sam był bohaterem powieści i zaznawał cudownych przygód, snując się pośród stronic barwnych tomów.
Przecząc określeniu Artura i zachowując się raczej jak potulne jagnię, niż jak dziki człowiek — Martin ani na chwilę nie przestawał zastanawiać się
nad tem, jaki ton wybrać ma wobec tych ludzi.
W gruncie rzeczy nie był wcale potulnem jagnięciem i drugorzędna rola słuchacza nie dogadzała bynajmniej zaborczej naturze młodego marynarza.
Odzywał się wtedy tylko, kiedy niesposób było tego
uniknąć i mowa jego, przypominająca żywo wejście do jadalni, najeżona była wykrzyknikami i pauzami. Niejednokrotnie daremnie przetrząsał swój
skąpy słownik nadbrzeżny, odrzucając zarówno te
wyrazy, które były odpowiednie, ale licho wie, jak
się wymawiały, jak te, które wymówić potrafił, ale
nie ośmielał się zastosować. Równocześnie nie
przestawała dręczyć go pewność, że umyślna staranność i powolność mowy czyni zeń głupca i nie pozwala wyrazić tego, co w rzeczywistości myśli.
Przyzwyczajenie do swobody protestowało przeciwko własnowolnie narzuconym ograniczeniom, zarówno jak szyja buntowała się przeciw więzom sztywnego kołnierzyka. Ostatecznie, zdawał sobie sprawę, że niedługo wytrwa w obranych ramach. Z natury obdarzony był wybitnym umysłem i żywą uczuciowością, to też twórcza praca pulsowała w nim
nieustannie i uporczywie. Z łatwością dawał się opanować każdej napływającej fali wrażeń, wrażenie
zaś, raz już zrodzone, natarczywie domagało się odbicia w słowach. Zapominał wtedy kim jest i gdzie
się znajduje. Stare wyrazy marynarskiego żargonu
same wymykały się z ust.
W pewnej chwili, gdy lokaj przerwał tok jego
myśli, zbliżywszy się z talerzem, Martin rzucił mu
z emfazą krótkie i dźwięczne „Pau“. Dało to powód do wesołości, zarówno lokajowi, jak państwu,
a biednego chłopaka zawstydziło niezmiernie.
Wkrótce jednak wróciła mu pewność siebie.
— Słowo z Kanaka. Znaczy „koniec“ — wyjaśnił. — Było w tym wypadku całkiem naturalne.
Pisze się P — O — W.
Po chwili schwytał ciekawe i badawcze spojrzenie Ruth, posuwające się po jego rękach, a raz już
zacząwszy wyjaśnienia, brnął dalej:
— Właśnie wróciłem z dalekiej wyprawy wzdłuż
brzegów, na jednym z większych ciężarowych statków Pacyfiku. Spóźnił się szelma, i w porcie Puget
Sound musieliśmy my, majtkowie, ładować go sami
i dźwigać ciężary, jak murzyni. — „Mixed freight“ — jeśli państwo wiedzą, co to znaczy. Dlatego właśnie mam poszarpane łapy.
— O, nie o to chodzi — pośpieszyła zkolei wyjaśnić panienka. — Ręce pana wydają mi się dziwnie małe w stosunku do całej postaci. Policzki Martina zapałały. Więc znaleziono w nim
jeszcze jeden, tym razem niespodziany defekt?
— A tak, — odpowiedział skruszony. — Całkiem nie pasują do reszty. Plecy i ramiona mam
silne, jak u byka, i jak przyńdzie co do czego i zajadę kogo w mordę, to tamtemu rozkwaszę szczęki,
ale sobie ręce.
Znów mu się nie udało. Nie miał jakoś szczęścia
do rozmowy. Sam sobie wydał się wstrętny. Puścił
cugle językowi i ten znowu zaprowadził go tam,
dokąd iść nie należało.
— Dzięki tej właśnie sile mógł pan obronić Artura i zrobił to pan rzeczywiście bardzo szlachetnie
i udatnie — rzekła z taktem panienka, zauważywszy konsternację chłopaka, choć nie pojąwszy jej
przyczyn.
On ze swej strony zrozumiał odrazu jej postępek i ciepła fala wdzięczności ogarnęła go natychmiast, powodując zresztą raz jeszcze puszczenie cugli nieznośnemu językowi.
— E, heca nie była wielka — zaprzeczył szybko. — Jeden chłop za drugiego przecie musi. Tamte
wałkonie szukały guza, a Artur przecieć nie mógł
dać sobie siąść na głowę. Więc zgraja — lu na niego! Wtedy i ja wsadziłem swego nosa. Ot, jak mnie
zajechały po ręku te ząbki, com im powyłuskiwał!
Już co zębów, to nie należy nigdy darowywać. Patrzę, aż tu oni...
Martin urwał w połowie zdania, zapomniawszy
nawet zamknąć usta. Zaskoczyła go znowu świadomość własnego prostactwa. Czuł, że nie jest godzien
oddychać tem samem co jasnowłose bóstwo powietrzem. I podczas, gdy Artur, po raz dwudziesty
chyba, począł opowiadać całemu towarzystwu o swojej awanturze z bandą włóczęgów na przeprawie
z Oakland do St. Francisco i o tem, jak Martin
Eden dzielnie pośpieszył mu na pomoc — tenże
Martin Eden, ze zmarszczonemi brwiami medytował w milczeniu nad tem, że znowu zrobił z siebie
durnia i, że wciąż jeszcze nie wie, jaki sposób postępowania należało obrać w stosunku do tych ludzi. Jak dotychczas — przegrywał. Był człowiekiem z innej gliny, mówił innym językiem i na nic
się nie zdało udawanie, że jest inaczej. Maskarada
zawiedzie napewno, bo jest niezgodna z jego naturą. Wrodzona prostota i szczerość nie zostawiały
miejsca na fałsz i udawanie. Niech się dzieje co
chce — Martin będzie sobą. Nadaremno przecież
próbował mówić ich językiem. Uświadamiał sobie
sytuację zupełnie jasno. Więc skoro już koniecznie
należało mówić — będzie mówił po swojemu. Trzeba naturalnie złagodzić nieco wyrażenia, żeby ci
obcy ludzie zrozumieli jako tako i nie gorszyli się
zanadto. Poza tem nie będzie wcale udawał — nawet przez milczenie — że rozumie coś, czego
w gruncie rzeczy nie rozumie zupełnie. W myśl
tego postanowienia, Martin, posłyszawszy, że dwaj
młodzieńcy, rozmawiając o sprawach szkolnych,
użyli kilkakrotnie słowa „tryg“ — zapytał poprostu:
— Co to jest „tryg“?
— Trygonometrja, jedna z wyższych form
„mat“ — odpowiedział Norman.
— A co to jest „mat“? — brzmiało następne
pytanie, które już rozśmieszyło Normana.
— Matematyka, arytmetyka — wyjaśnił.
Martin Eden skinął głową. Błysnęła mu nagle
perspektywa nieskończonej, nieobjętej krainy wiedzy i rozjaśniała się powoli, wskazując kształty dostępne oczom. Jego niezwykła zdolność wizjonerstwa nadawała każdej abstrakcji formy konkretne.
Przedziwna alchemja jego mózgu przetworzyła odrazu trygonometrję, matematykę i całe olbrzymie
pole, rozpościerającej się poza temi słowami wiedzy — w równie wielkie i cudowne krajobrazy. Ujrzał krainę promiennej zieleni, całą prześwietloną
łagodnie blaskiem nieziemskim i przeszytą niekiedy
palącą strzałą ognia. Daleki horyzont gubił się
w mgle purpurowej, a poza tą mgłą purpurową — wiedział — otwierało się wiekuiste Nieznane, nieskończoność możliwości i pragnienia. Rozwarta oddal upajała jak wino. Zdobycze czekały jego rąk
i głowy! Zdobyczą był świat cały. Nagle z głębi
świadomości podniosła się raz jeszcze uparta, potężna, wszechogarniająca myśl: Jej dosięgnąć! Ją
zdobyć! Tę liljowo-białą duszę, kwitnącą tuż przy
nim w dziewiczem ciele.
Płomienną wizję spłoszył Artur, który przez cały
wieczór starał się demonstrować swego dzikusa.
Martin Eden przypomniał sobie powziętą decyzję.
Po raz pierwszy stał się sobą, narazie rozmyślnie i z wysiłkiem, później swobodnie i poprostu. Uniosła go swoista radość tworzenia w słowach, rozpościeranie żywych zdarzeń przed oczyma zaciekawionych słuchaczy. Był w ostatnich czasach jednym
z załogi szkunera „Halcyon“, w czasie, gdy ten zajmował się wyłącznie kontrabandą i został przyłapany przez statek strażniczy. Martin umiał patrzeć
otwartemi oczyma i próbował opowiedzieć, co widział. Roztoczył przed nimi pełne morze, jego
tętniące życie, jego ludzi, okręty, przygody. Udało
mu się przelać w słuchaczy potęgę własnych wizyj
i kazać im patrzeć jego oczyma. Skłębioną masę
szczegółów przebierał dotknięciem artysty, tworząc
obrazy żywe w barwie i aż ciepłe od tętna prawdy.
Narzucał się słuchaczom do tego stopnia, że unieść
się pozwolili zachłannym falom prostackiej wymowy, entuzjazmu i siły. Niekiedy raził realizm obrazów lub nieokrzesanie wyrażeń, lecz piękno szło
w ślad za brutalnością, tragizm złagodzony był humorem i tak plotły się ciekawie proste a dziwaczne
opowieści, wykołysane przez morze w chwytnym
umyśle młodego żeglarza.
Ruth patrzała uporczywie zdumionemi oczyma.
Ogień wewnętrzny mówiącego niespodzianie rozgrzał dziewczynę. Czyżby dotychczas zawsze była
zimna? Coś niepojętego pchało ją ku pełnemu waru
i tętna mężczyźnie, co jak wulkan zdawał się dyszeć młodością, zdrowiem i siłą. Chciało się panience zbliżyć ku niemu i przytulić miękko. Powstrzymała się całym wysiłkiem woli. Równocześnie jednak przemówił impuls przeciwny, odpychający.
Trwogą przejmowały ją prostackie ręce, tak w pracy zużyte, że aż brud życia wgryzł się w ich skórę;
odstręczały napięte muskuły i nawet czerwona pręga od kołnierzyka. Martin przerażał poprostu pannę Morse. Każde nieokrzesane słowo obrażało jej
uszy, każdy brutalny epizod życia obrażał jej uczucia. Lecz ciągle i uparcie powracało przyciąganie tajemne, aż pomyślała nareszcie, że ten dziki człowiek musi być chyba szatanem, jeśli tak nią potrafił owładnąć. Wszystkie niewzruszone pojęcia o świecie poczęły nagle drżeć w posadach. Czar młodości, romantyzm życia wypowiedział walkę światowi konwenansów. Wobec porywających przygód,
niebezpieczeństw, spotykanych z chciwą radością,
z niemilknącym śmiechem zdobywcy — życie przestawało być wysiłkiem i obowiązkiem, zmieniało się
w cudowną grę, którą bawić się należało z odwagą i humorem, a nasyciwszy — odrzucić bez żalu.
„Więc baw się!“ — przeszył ją niespodziewany
okrzyk serca. Pochyl się ku niemu, jeśli pragniesz,
zarzuć mu obie ręce na szyję!“ O mało nie krzyknęła, pojąwszy zuchwałość tej myśli, lecz napróżno
przyzywała na pomoc swoją nieskalaność i kulturę,
napróżno zestawiała wszystko co posiadała, ze
wszystkiem czego on nie posiadał. Spojrzała na
obecnych i skonstatowała ze zdumieniem, że pochłaniają oczyma tego prostaka. I byłaby w rozpaczy,
gdyby nie to, że w oczach matki dostrzegła przerażenie — pełne podziwu coprawda — niemniej jednak przerażenie. Jak, ten mężczyzna, co przyszedł z głębi obcych ciemności, był istotnie szatanem. Matka to pojęła, matka miała rację. Uwierzy
więc sądowi matki, jak wierzyła zawsze i we wszystkiem. Ogień zgasł natychmiast, a razem zgasło
przerażenie.
Później, przy fortepianie, grała dla Martina
i przeciwko niemu, jeśli tak rzec można, wyzywająco, z półświadomym zamiarem podkreślenia
dzielącej ich nieprzebytej otchłani. Jej muzyka była brutalnym ciosem, wymierzonym ku niemu, i chociaż w istocie gniotła go i przytłaczała — wywołała
jednocześnie tem większe sprężenie sił żywotnych.
Patrzał na Ruth z uwielbieniem. W jego umyśle
również rozszerzyła się dzieląca ich przepaść, lecz
szybciej jeszcze wzrosła dumna wola jej przebycia.
Posiadał zresztą zbyt potężną zdolność odczuwania,
żeby móc wpatrywać się bezradnie przez cały wieczór w otchłań. Zwłaszcza wobec muzyki. Na muzykę wrażliwy był niezwykle. Jak mocne wino,
pchała go ku zuchwałości odczuwania, jak czarowna trucizna, przesycała wyobraźnię, zaścielającą się
natychmiast słodkim oparem marzenia. Muzyka odsuwała rzeczywistość w niebyt, ucieleśniała majaki, uskrzydlała zmęczone ziemią kroki. To, co grała
Ruth, było jednak zupełnie niezrozumiałe. Nie przypominało w niczem rytmicznego tłuczenia fortepianu w publicznych salach tańca, ani hałaśliwych orkiestr, które spotykał po miasteczkach. Mgliste wieści o prawdziwej muzyce schwytał był, coprawda, w przeczytanych książkach, ale teraz, gdy zetknął
się z nią w rzeczywistości, piękno jej brał raczej
„na wiarę“, cierpliwie czekając, czy uda mu się
schwytać jakiś prostszy rytm. Za każdym razem,
kiedy wybrany motyw urywał się niespodzianie,
Martin gubił trop. Ilekroć dorwał się do czegoś
zrozumiałego i zaspokojona wyobraźnia poczynała
go unosić — nurt melodji tonął w chaotycznej powodzi dźwięków, zupełnie obcych, a rozkołysane
marzenie ciężko opadało na ziemię.
Przez chwilę zdawało się Martinowi, że dziewczyna gra w ten sposób wyłącznie dlatego, żeby
szydzić. Zauważył ukryty antagonizm i starał
się odgadnąć wymowę smukłych rąk, błyskających
po klawiaturze. Odrzucił jednak tę myśl, jako niegodną Ruth i nieprawdopodobną, poczem znowu zagłębiać się począł w muzyce. Zwolna urok napływał.
Stopy nie ciążyły już ku ziemi, duch pozbywał się
ciała. Przed oczyma i poza oczyma rozbłysła świetlista zorza, poczem rzeczywistość zasnuwać się poczęła mgłą oddalenia, i powędrował bez przeszkód
w świat szeroki — w świat tak bardzo kochany.
Znane i nieznane zmieszało się w czarze marzenia
i rozwinęło przepysznym pochodem obrazów. Lądował w obcych portach słońcem zalanych krajów i deptał gwarne rynki miast barbarzyńskich, wśród kolorowych ludów, nieznanych oczom niczyim. Smolisty aromat wysp zielonych drżał żywy w jego nozdrzach, jak nieraz w duszną noc podzwrotnikową.
Płynął wśród bogatych, południowo-wschodnich brzegów oceanu, w długie dni złociste pod tropikalnem słońcem, patrząc, jak w dali poza nim koralowe atolle, puszyste od palm, wsiąkają w toń
turkusową, i jak daleko przed nim wyłaniają się
znowu z wód turkusowych koralowe atolle, w koronie palm wysmukłych. Jak myśl szybkie wstawały
i przemijały obrazy. Z wiatrem świszczącym w uszach gnał na dzikim koniu przez jasno-barwną,
plamistą połać pustyni. To znów z wierzchołka nieznanej góry zachwyconemi oczyma wpatrywał się
poprzez drgającą od upału szybę powietrza w białe pomniki „Alei Śmierci“, aby w następnym momencie znaleźć się samemu w małej łódce na oceanie Północnym i przemykać cicho wśród gór lodowych, zastygłych i oślepiająco-srebrnych pod migotliwemi iskrami słońca. Po chwili, jak niegdyś,
leżał na brzegu laguny, gdzie nisko, u samych fal
pluszczącego cicho przypływu, wytryskał rząd strzelisty palm kokosowych. Podpalone szczątki rozbitego okrętu płonęły fantastycznem światłem błękitnem, w którego blasku pląsali nadzy tancerze i tancerki przy dźwięku dzikich, miłosnych okrzyków
śpiewaków, pobrzękiwaniu „ukuleles“ i biciu w tam-tam. Trwała noc podzwrotnikowa, pełna czadu zmysłów. W oddali, na tle gwiazd, odcinała się ostro
czarna sylweta wulkanu. Lśnił blady nów wschodzącego księżyca i wielki Krzyż Południowy pałał
w głębi niebios.
Dusza chłopaka dźwięczała jak harfa. Całe życie, które znał, i które tylko przeczuwał, tworzyło struny harfy. A nurt melodji był wichrem bijącym
w nie pieśnią marzenia i wspomnień. Wrażenia
wcielały, się w kształty i barwy, i czego tylko zdołała dosięgnąć wyobraźnia — przetwarzała natychmiast w ten rzadki a przedziwny sposób. Przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość zlały się w jedno. Chłopak płynął w uniesieniu przez świat cudowny i spieniony życiem, poprzez szał przygód i romantyzm
czynów — ku Niej, a potem z Nią razem, z Nią
osiągniętą, zdobytą, zamkniętą w ramionach, niesioną
nabożnie poprzez krainy jego królewskich władań.
Dziewczyna, spojrzawszy kilkakrotnie przez ramię na siedzącego w zamyśleniu Martina, dojrzała
na jego twarzy ślady tego, co działo się w duszy.
Była to twarz zmieniona, o wielkich świetlistych
oczach, patrzących ponad fale dźwięków w dal nieznaną nikomu, gdzie dla nich wyłącznie tętniło bogate życie i objawiały się potężne widziadła. Ruth
była zdumiona. Nieokrzesany prostak zniknął nagle. Pozostały coprawda poszarpane ręce, wytarte
ubranie, opalona skóra, ale to wszystko wydało jej
się teraz raczej narzuconą skorupą, więżącą wspaniałą duszę, duszę której inaczej objawić się nie
było wolno, jak tylko zająkliwemi słowami warg
niedołężnych. Przez krótką zaledwie chwilę mignęło jej to w myśli. Potem przed oczy powrócił znowu
okrętowy chłopak i panienka roześmiała się z własnego przywidzenia. A jednak przelotne wrażenie
utrwaliło się w pamięci i kiedy, wkrótce potem,
Martin począł się żegnać i zabierać do odejścia równie niezdarnie, jak był przyszedł — Ruth pożyczyła mu tomik Swinburna i tomik Browninga.
(Studjowała właśnie Browninga), Martin wyglądał
tak dziecinnie, gdy stał zarumieniony i bąkający
nieśmiałe podziękowania, że fala macierzyńskiej
tkliwości ogarnęła nagle dziewczynę. Nie pamiętała
już nieokrzesanego majtka, ani zdumiewającego ducha, ani nawet mężczyzny, co ośmielił się patrzeć
na nią całą siłą swojej namiętności, upajał ją i przerażał. Widziała tylko chłopca, trzymającego jej rękę
w dłoni tak szorstkiej jak tarka, i bąkającego z zachwytem:
— Najpiękniejszy dzień w mojem życiu... Widzi
pani, nie przywykłem do tych rzeczy — rozejrzał
się bezradnie dokoła — to jest właściwie do takich
ludzi i domów. Wszystko to jest dla mnie nowe...
i wszystko... bardzo mi się podoba...
— Mam nadzieję, że pan nas jeszcze odwiedzi —
powiedziała panienka, kiedy Martin żegnał się z jej
braćmi.
Nacisnął czapkę, rzucił się rozpaczliwie ku wyjściu i zniknął za drzwiami.
— Cóż? jakże ci się podoba? — zagadnął Artur.
— Bardzo interesujący. Działa, jak powiew ozonu — odpowiedziała panna. — Ile ma lat?
— Dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia jeden.
Pytałem go dzisiaj. Nie przypuszczałem nawet, że
jest tak młody.
— A ja jestem o całe trzy lata starsza — pomyślała Ruth, całując braci na dobranoc.