Marya (Orzeszkowa)/List XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  XXII.
Marya do Klementyny.

Ongród, 4 Maja.

Dopomóż mi, Klementyno! radź mi, ratuj mię! Zeszłam na szczebel, na którym zajrzało mi w oczy; kłamstwo!
Po tém widzeniu się w ogrodzie nie widziałam Adama przez cały tydzień. Nie przychodził. Przez dwa ubiegłe wprzódy miesiące nie oczekiwałam i nie wzywałam go. Teraz każda sekunda mego życia, każde uderzenie mego serca było oczekiwaniem.
Nie należę już do ścian tych, śród których żyję, ani do ludzi, którzy mię otaczają. Jestem cała ciągle u ścian domu tego, co stoi za ogrodem.
Parę dni temu, siedziałam przy oknie pracowni mojéj, więc w miejscu, od którego odrywanie się męczy mi wolę wysileniami, o jakich dawniéj pojęcia nie miałam, gdy zobaczyłam otwierającą się furtkę ogrodową. Wszedł do ogrodu naszego.
Zerwałam się z miejsca, a potém nie mogłam już usiąść znowu, albo stać i czekać. Siła niepokonanéj niecierpliwości wiodła mię ku niemu. W domu zresztą było, jak zawsze, pełno ludzi. Z całéj mocy mojéj pragnęłam spotkać go tam, na któréj z zielonych, cichych i już cienistych dróg ogrodowych.
Biegłam przez pokoje na-pół tylko przytomna. Jednę tylko myśl miałam w głowie: uprzedzić go, spotkać przedtém, nim wejdzie na wschody.
U dołu wschodów twarzą w twarz spotkałam się z Michałem. Stanęłam jak wryta, a on, biorąc mię za rękę, zapytał zwykłym zupełnie głosem.
— Dokąd tak śpieszysz, Marciu?
Och! co za męczarnia! Jakże powiedziéć mu mogłam: śpieszę, bo chcę minutą piérwéj powitać człowieka, za którego widzenie przez jednę minutę oddała-bym całe życie?
Skłamać więc? wymyślić na prędce jaką przyczynę wzruszenia i pośpiechu? Nie; do tego stopnia nikczemności nie doszłam jeszcze. Odetchnęłam z głębi piersi i, całą siłą poskramiając drzenie ciała i głosu, rzekłam:
— Zobaczyłam przez okno idącego tu pana Adama i szłam na jego spotkanie.
Nie widziałam, jaką była twarz Michała, gdy to mówiłam, bo zrobiło mi się na moment ciemno w oczach. Usłyszałam tylko głos jego.
— Pójdziemy więc razem — rzekł.
I, położywszy rękę moję na swojém ramieniu, razem ze mną wszedł do ogrodu. Spotkaliśmy tak nadchodzącego we dwoje. Na widok twarzy Adama doznałam okropnego ściśnienia serca. Inaczéj wyglądał on wcale, gdy widziałam go przez okno wchodzącego do ogrodu. Teraz blady był trochę i bardzo zimny. Powieki miał spuszczone i usta silnie zwarte. Powitał nas chłodnym ukłonem i ceremonialném uchyleniem kapelusza i zaraz zapytał, czy nie jest komukolwiek w domu potrzebnym. Michał odpowiedział uprzejmie, że wszyscy w domu są zdrowi, ale mimo to szczerze rad będzie widziéć u siebie dawno niewidzianego gościa. Ja milczałam. Za żadną cenę wyrzec-bym nie mogła ani jednego słowa.
— Dziękuję panu za zaproszenie — odparł Adam — ale pomimo chęci przyjąć go nie mogę. Chorzy i liczne zajęcia czekają na mnie. Przyszedłem na chwilę, ale, widząc się niepotrzebnym, odchodzę.
Oddał mi ponowny ukłon i dotknął ręki, podanéj mu przez Michała.
Milcząc zrazu, potém mówiąc o obojętnych jakichś rzeczach, Michał zwolna oprowadził mię dokoła ogrodu. Raz mimowoli rzuciłam wzrok na otwarte okna domu i spostrzegłam w nich kilka twarzy kobiecych. Były to stare ciotki Michała i jeszcze jakieś przyjaciółki Klotyldy. Teraz dopiéro przypomniałam sobie, że kobiety te były od rana w naszym domu. Czy Michał, wiedząc o obecności ich, wiedział także, iż spoglądać one będą przez okna na spotkanie nasze z Adamem i obecnością swą osłonić chciał dobrą moję sławę?
Uwaga ta przemknęła mi tylko przez głowę. Cała myśl moja krążyła około kilku pytań: dlaczego odszedł on tak nagle? dlaczego był blady taki i zimny? zkąd ten błysk żalu, zmieszanego z gniewem, który spostrzegłam w oku jego, gdy stał przed nami i grzeczne, chłodne słowa zamieniał z Michałem? Zkąd?... pocóż pytać? z pod spuszczonéj powieki patrzał on wtedy na rękę moję złożoną na ramieniu Michała...
Przeznaczoném-że mi więc było poznać wszystkie nędze kobiety, należącéj do człowieka jednego z myślą o innym!
Nie! ja położenia takiego dłużéj znieść nie potrafię.
Wkrótce zapewne przyjdzie chwila, w któréj powiem Michałowi wszystko. A jednak, jak to ciężko, o! jak ciężko!... trzeba mi więc będzie śmiertelnie zranić człowieka, który tyle dobrego dał mi w życiu i poraz ostatni uścisnąć jego dzieci! Chyba serce pęknie mi z żalu, bo ja kocham te dzieci. Klementyno, kocham je jak dobre anioły, które długo oskrzydlały mi życie wesołością bez skazy i rozkoszą niewinnych pieszczot, jak rozpoczęte dzieło, w którego przyszłość wkładałam długo najlepszą część moich nadziei.
Więc wyrzec się tamtego i powiedziéć sobie: nigdy!... O! nie mogę! Gdyby ktokolwiek mógł spojrzéć we mnie, powiedział-by z pewnością: ona nie może!
Czy ty wiész, Klementyno, czém jest śmiertelny smutek? Wiele o tém prawili ludzie, ale posłuchaj jeszcze określenia mego. Człowiek śmiertelnie smutny nie płacze, nie wyrzeka głośno, nie wzdycha nawet, owszem, spełnia codzienne czynności swe z regularnością machiny, słucha rozmów otaczających go ludzi i w sens ich usiłuje wnikać, odpowiada nawet, uśmiecha się nawet, gdy wypada; ale jeżeli-by mu moc jakaś wszechwiedna i niezaprzeczalna oznajmiła, że jutro umrze, wyciągnął-by załamane dłonie i zawołał: tak nieprędko!
Kwadranse całe wpatruje się w portret mojéj matki i zapytuję: czy to po niéj odziedziczona krew zagrała nagle w żyłach moich burzą i buntem? czy tragiczna dola jéj spadnie mi także dziedzictwem po niéj? Biedne, drogie dzieci moje! Biedny domie mój, z którego czynić miałam zawsze pracownią wyrabiającą charaktery i rozumy ludzkie, ognisko, rozsyłające na otaczającą je przestrzeń promieniowanie światła i ciepła... Nie, Klementyno! ja uczynić tego nie mogę! to niepodobna...
...Przed chwilą słyszałam że, ktoś śpiesznie szedł po wschodach. Ręka mi jeszcze drży... myślałam że to... Nie.
To Michał biegł do mnie z wiadomością, która kiedyś uczyniła-by mię bardzo wesołą. Powiedział mi, że sprawa z Porzewinem całkiem już załatwiona i że za parę tygodni będziemy mogli pojechać tam wszyscy. O ile ucieszyła-bym się niegdyś, o tyle przelękłam się teraz. Odjechać ztąd...




2 Maja.

Zobaczę więc stary mój dom rodzinny, Niemen, płynący u stóp ogrodu, moje kochane lasy z zapachem sosen i strumieniami, szemrzącemi w wilgotnych nizinach. Powitam siwe głowy starych sług mojéj rodziny. Zgrzybiała Prakseda wyjdzie o kiju, aby spotkać mię przed progiem swéj chaty. Dzieci napełniają dom wybuchami śmiechu, tak cieszą się z tego, że pojadą na wieś. Ojciec im to powiedział. Ja mało z niemi rozmawiam teraz, to téż Franuś mniéj znowu mówi i trudniéj pojmuje. W oczach tego najbiedniejszego z dzieci moich, kiedy patrzy ono na mnie, tkwi dziwny jakiś smutek. Czyżby upośledzone dziecię rozumiało, lub czuło, że odwróciła się odeń ta, która z upośledzenia wydźwigała go zwolna i wydźwignąć przyrzekła. Natalka zato mówi mi wciąż o Porzewinie. Słyszała kiedyś, że miejsce to dla niéj przeznaczają rodzice. Zapytuje mię ciągle, co trzeba wiedziéć i czynić, aby być rozumną właścicielką i dobrą gospodynią wiejskiéj posiadłości. Przypomina mi, że miałam wziąć ze sobą na wieś różne gospodarskie i ogrodnicze książki, i że miałyśmy z nią razem urządzać tam wiele dobrych i pięknych rzeczy... W istocie, wiele tam zapewne jest do uczynienia.
Dobrze-by téż było zaznajamiać zwolna dzieci z innemi społecznemi sferami, niż te, śród których żyły one dotąd. Może dała-by się założyć i szkółka dla chrześciańskiéj dziatwy. Wiem, że to trudno, ale przy staraniach i stosunkach Michała... Znowu ktoś wstępował na wschody... myślałam... zawiodłam się... O! jak to wszystko targa mi serce!




3 Maja.

Dziedzictwo matki mojéj czuję w mojéj piersi. Boli ono i szaleje we mnie. Ale gdzież jest dziedzictwo ojca mego? Gdzie są wiadomości te i wysokie miłości, które on piérwszy wlał w głowę i piersi moje? Mająż one przepaść, a raczéj mamże ja je zmarnować?




4 Maja.

Nie; ja nie mogę ztąd odjechać! On myślał-by może, iż umyślnie kładnę przestrzeń pomiędzy nim i sobą i że nie chcę go więcéj widziéć. Jednak jechać muszę. Wiem, co uczynię! Pojadę na jeden dzień tylko i zaraz wrócę. Ale i w tym jednym dniu on może przyjść i mnie tu nie znaleźć. Gdybym mogła oznajmić mu o tém, że wyjeżdżam na krótko, na jeden dzień i zaraz wrócę. Od tego dnia, jak go widziałam krótką chwilkę, razem z Michałem, nie przyszedł ani razu. Tak jednak być nie może, abyśmy się już nigdy... Nie, to w żaden sposób być nie może. Napiszę do niego, żeby przyszedł. Muszę widziéć go przed odjazdem. Dziwną radość czuję w téj chwili. Przyjdzie z pewnością, gdy wezwę go, nie prawdaż?

Marya.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.