Marya (Orzeszkowa)/List XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  XXIV.[1]
Adam do Jerzego.

Ongród, 5 Maja.

Nie, Jerzy, ja ztąd nie odjadę. Podziękuj czcigodnemu Nestorowi nauki naszéj za dobre jego dla mnie intencye, nazwij mię przed nim dziwakiem i mizantropem, a przed sobą szaleńcem, ale ja nie odjadę ztąd wprzódy, aż rozwiązaną będzie paląca zagadka, w którą wplątało się moje życie.
Piszesz mi, Jerzy, o obowiązku i o namiętności. A więc tak. Trzeba raz nazwać rzecz po imieniu. Ja kocham tę kobietę, którą tak niespodziewanie spotkałem na drodze mojéj, w chwili może, gdy najwięcéj potrzebowałem pierwiastku rozgrzewającego i odmładzającego życie, twardo i surowo pojęte; kocham ją z wezbraniem sił takiém, jakiego możliwości w sobie nie podejrzewałem przedtém.
Czém jest miłość ta? Marzeniem senném! z którego lada chwila obudzi mię rzeczywistość? Płomieniem, który przesunie się szybko po tle chłodnych dni moich i zgaśnie, zostawiając po sobie ognisty szlak we wspomnieniach i niezgojoną ranę w sercu? Zboczeniem nagłém z prostéj i prawéj drogi, albo zapomnieniem o wielu rzeczach, o których niegdyś myślałem, że są podstawowemi zasadami moralnéj istoty mojéj? Czémkolwiek-by była i cokolwiek-by mi niosła, rozstać się z nią nie mogę, nawet przez pamięć, iż złamie ona może niejedno z tego, com zawsze uznawał za święte i nienaruszalne, nawet za cenę téj bogatéj w zasługę, sławę i wdzięczną pracę perspektywy, którą postawiłeś mi przed oczyma. Trudno jest bardzo zmierzyć siły własne. Człowiek słabszym jest albo silniejszym niekiedy, niżli sam mniema.
Rozstając się z Maryą parę tygodni temu, mówiłem sobie: pójdę tam codzień, zawsze, gdy będę mógł! Nie poszedłem jednak długo. Nawyknienie panowania nad sobą wyćwiczyło moję wolę. Raz tylko widziałem ją przez chwilę. Dzień był słoneczny a ogród jéj, przez otwartą fórtkę wyglądał, jak zielony raj wiosny. Długo poranka tego siedziałem z czołem ściśniętém obu dłońmi. Długo potém wzywałem sobie na pomoc surową strażniczkę przeszłości mojéj: pracę. Na piersi mojéj leżał wciąż ciężar gniotący i nieznośny, czoło miałem opasane bolącą obręczą. Poszedłem.
Spotkałem w ogrodzie Maryą z jéj mężem. Miała na twarzy żywe rumieńce i oczy w ogniu. Ręka jéj, którą wspierała na ramieniu dozgonnego towarzysza, drżała trochę. Zkąd jéj przyszło wzruszenie to w chwili spokojnéj i wzorowéj przechadzki po ogrodzie z małżonkiem? A! któż odgadnąć może tajemnice chwil które małżonkowie spędzają sam-na-sam, w cienistych ulicach rozkwitłego ogrodu? Wszak oni należą do siebie! A czemuż-by ona nie miała pokochać z czasem człowieka tego, którego koniec końców szanować można i który pada przed nią czołem, jak uwielbiający Fakir przed swém bóztwem?
Co wtedy działo się we mnie, odgadniesz. Odszedłem z odnowioném postanowieniem wrócenia nieprędko. Pocóż mam dobrowolnie iść naprzeciw widoków, które jadem nieznanéj przedtém goryczy gryzą mi serce?
Dziś zrana otrzymałem od niéj bilecik, krótkie kilka słów, któremi prosiła mię, abym dom jéj odwiedził. Pomyślałem sobie, iż ktoś tam zapewne, w domu tym ludnym i troskliwie strzeżonym, potrzebuje lekarza. Myślałem także, iż dziwna to trochę rzecz, że kobieta z tak rozważnym i bystrym rozumem, nie spostrzegła dotąd, iż lepiéj było-by dla mnie, abym jéj był nigdy w życiu mojém nie spotkał. Jestże to ślepota chłodnéj wyobraźni i kryształowo spokojnych zmysłów? Być może zresztą, iż żałuje przyjaźni, która przez czas jakiś łączyła nas z sobą i chciała-by stosunek ten odnowić. Jest to zupełnie niepodobném z méj strony. Umysł mój czerpał ze stosunku z jéj umysłem wiele ciepła i światła, ależ ludzie nie są czystemi duchami... Powinna-by być doprawdy dodoświadczeńszą i wszechstronniejszą w swéj znajomości ludzi, którą przecież zkądinąd posiada w stopniu niepospolitym.
Gdy wchodziłem do jéj mieszkania, uderzyła mię panująca w domu cisza niezwykła. W piérwszym zaraz pokoju zobaczyłem Franusia, samotnie siedzącego nad książką. Piérwszy raz widziałem dziecię to w takiém od matki jego oddaleniu. Nigdzie nie słychać było tych śmiechów i rozmów, które dawniéj dom napełniały. Rośliny, zdobiące salon bawialny, miały pozór przywiędły. Wśród nich z książką w ręku siedziała Natalka. Wstała na powitanie moje i oznajmiła, że matka jéj znajduje się w swojej pracowni. Zamieniając z nią słów kilka, spostrzegłem, że, wesoła dawniéj, dziewczynka smutne miała oczy. Zapytałem ją, czy matka jéj nie jest słabą.
— Nie, — odpowiedziała i nagle dodała. — Nie wiem, mateczka bardzo jest w tych dniach zmienioną... Tak mało rozmawia z nami i taka blada...
Łzy zakręciły się w jéj oczach. Pojąłem, że coś niezwykłego działo się w tym domu, panowała nieokreślona jakaś atmosfera, jakby przedchwili nieszczęścia. Przez nawpółotwarte drzwi zobaczyłem Maryą w głębi wykwintnéj jéj pracowni. We wpółleżącéj postawie wpatrywała się w wiszący naprzeciw portret, o którym wiedziałem, że jest portretem jéj matki. We wzroku jéj nie było przecież tęsknoty, z jaką ludzie dojrzali nawet wpatrują się niekiedy w malowane oblicza rodziców ukochanych a zmarłych. Głęboko zapadłe jéj oczy miały wyraz bezdennéj zadumy, pełnéj zapytań albo wyrzutów. Świecił w nich blask przenikliwy i bolesny. Blade usta jéj, wpółotwarte, zdawały się z trudnością wciągać powietrze do uciśniętéj piersi. Ręce jéj, ściśnięte z kurczową siłą, leżały bezwładnie pośród fałd sukni. Jerzy! kobieta ta w chwili owéj cierpiała strasznie! Miałem przed sobą obraz jakiéjś rozdzierającéj walki, która toczyła się w jéj piersi... Coś jakby objawienie mignęło mi przed oczyma. Przestałem być panem siebie. Zbliżyłem się szybko i — chwila jeszcze, a byłbym porwał w ręce swe te zaciśnięte od bólu dłonie i powiedział jéj wszystko... wszystko... Ale usłyszała moje kroki i porwała się z siedzenia. Z ust jéj wyszedł słaby okrzyk, w szeroko otwartych oczach jéj, które przez mgnienie oka tonęły w méj twarzy, zadrżało morze zmieszanych uczuć, potém zaraz wyprostowała kibić, spuściła powieki i, milcząc, wyciągnęła do mnie rękę... Jerzy, ja rękę tę uścisnąłem silnie, ale milczałem i nie śmiałem nawet zbyt długiém wejrzeniem badać na twarzy jéj tajemnic jéj serca... Kobiéta ta jest dla mnie świętością, któréj ubliżyć lękał-bym się więcéj, niż na wieki z nią się pożegnać. Myślałem zawsze, iż miłosne słowa, szeptane do ucha samotnéj kobiécie w ciszy zaciemnionego pokoju, niosą jéj ubliżenie, ilekroć treści ich powtórzyć i dowieść nie można w obliczu całego świata; że chwila słabości kobiety powinna być dla mężczyzny chwilą siły, ilekroć nie jest on pewny, że szczęście, które jéj przynosi, nie będzie opłakaném przez nią łzami wstydu i żalu. Myślałem tak zawsze i doświadczyłem teraz, że najszaleńsze nawet uniesienie namiętności nie pozwala zapomniéć zupełnie o przekonaniach i instynktach, wyrobionych przez długie lata...
Ona także ma długoletnie przyzwyczajenia myśli i woli. Głos jéj drżał trochę, ale postawa i twarz były spokojne, gdy mówiła o tém, że wezwała mię dla tego, aby oznajmić mi, że wioska jéj rodzinna została całkiem dla niéj odzyskaną i że za dni kilka uda się tam z całą rodziną swoją.
Zapytałem ją, czy na długo odjedzie. Uczyniła takie poruszenie, jakby chciała mi dać prędką jakąś, porywczą odpowiedź; ale potém z zamyśleniem powiedziała, że nie wié, jak długo zabawi na wsi. Chciałaby wrócić jaknajprędzéj, ale dla zdrowia dzieci powinna-by tam czas dłuższy przepędzić; tak dawno zresztą nie widziała miejsca tego, które jest jéj drogiém i tyle tam pewno będzie miała do czynienia. Stopniowo ożywiała się, ale nie było to ożywienie pogodne, pełne harmonii słów i poruszeń, które cechowało ją dawniéj. Na blade policzki jéj wybijały się co chwila rumieńce i wnet znikały, oczy jéj połyskiwały migotliwym ogniem i, gasnąc nagle, powlekały się mgłą wilgotną. Ruchy jéj były chwilami nagłe i ostre, mówiła prędko i trochę bezładnie, jak ktoś, komu uzbierało się w głowie mnóztwo rzeczy do powiedzenia, i kto je wypowiedziéć pragnie szybko, lękając się że mu czasu zabraknie. Pokazywała mi książki jakieś, świéżo jéj przysłane, mówiąc, że chciała-by część ich ze mną przeczytać; zawołała Franusia i powiedziała niezrozumiałym dla niego językiem, że niepokoi ją dziecię to od czasu pewnego zastojem, który nagle objawił się w rozwijaniu się jego władz umysłowych; potém ukazała mi przez okno ogród i opowiadała o prześlicznéj grze światła, którą spostrzegła wczoraj w pewném jego miejscu, gdy słońce spuściło się za dachy, wierzchołki drzew stanęły w różowéj łunie, a niskie krzewy, ze swém bogactwem białych i czerwonych kwiatów, zdawały się usypiać w roju złotych iskier. Chwilami porywało ją poetyczne jakby uniesienie, to znowu wracała myślą do rodzinnych i domowych obowiązków swych i zatrudnień. Spostrzegłem na stole jéj kartkę papieru, zapisaną jéj pismem, i prosiłem o pozwolenie przeczytania; zabrałem ją potém ze sobą. Jest to strofa, przetłómaczona z obcego poety.


„Struny głuche, żałosne, czy w was pozostała
Jeszcze pieśń, która kiedyś pierś mą napełniała
Szaloném wrzeniem,
Pieśń, która u Aniołów niebiańską radością,
U Szatanów się zowie piekielném cierpieniem,
U ludzi miłością!


Mówiła chwilę o poezyach, których urywek, przetłómaczony przez nią, czytałem, potém zaczęła mówić z żalem o trudnościach i przeszkodach, jakie stawią jéj pewne urządzenia miejscowe w przedsięwzięciach, których dokonać pragnęła-by tam na wsi. Chciała-by bliższemi, niż to bywa zwykle, węzłami połączyć dwór z okoliczną ludnością wiejską, założyć szkołę elementarnych nauk i wiejskiego gospodarstwa. Może-by to przyniosło miejscowy tylko użytek, albo téż i posłużyło za przykład innym...
Przez cały czas nieustającej wciąż, choć dziwnie z przedmiotami różnemi igrającéj rozmowy, przypatrywałem się jéj bacznie. Z przyzwyczajenia, z troskliwości téż o nią, spojrzałem na nią okiem lekarza i odkryłem gwałtownie zaszły szwank w tym zdrowym i kwitnącym wprzódy organizmie kobiecym. Stan, w którym znajduje się ona teraz, jest rozstrojem a zarazem nienormalném całkiem wyprężeniem nerwów. U ludzi, podległych stanowi takiemu, zdwaja się wrażliwość wszystkich zmysłów. Wzrok ich bystrzéj spostrzega wszystko i łatwiéj upaja się ulubionemi widokami, słuch zaostrza się w sposób taki, że dźwięk albo szmer, niedosłyszalny innym, sprawia im wzruszenie przykre albo miłe, każde dotknięcie wstrząsnąć może całą ich istotę bólem albo rozkoszą, myśl ich rozpryska się na tysiączne odłamy, które, odpowiednio do natury i bogactwa umysłu, skrzą się blaskiem dyamentów, albo bujają po przestrzeni, szare i nikłe, nakształt atomów pyłu. Jéj myśli, rozproszone i czepiające się wszystkich punktów szerokiego widnokręgu jéj umysłu, ulatywały na zewnątrz słowami wymowy brylantowéj, poetycznéj, rzewnym żalem niekiedy, albo téż mrożącym chłodem szyderstwa przejętéj. Źrenice jéj, których szafirowa barwa pociemniała i mieniła się złotem, miewały chwilami wyraz upojenia, to znowu posępnéj zadumy. Kiedy stała przy oknie, róża, kwitnąca w wazonie, musnęła jéj czoło. Na to miękkie dotknięcie wzdrygnęła się cała i ognisty szkarłat oblał jéj twarz i czoło...
Nie mogłem dłużéj być z nią i patrzéć na nią i milczéć. Czułem, że ogarnia mię całego drżenie nieposkromione, że jeszcze chwila, a zawołam do niéj gwałtowném pytaniem: czy ty przeze mnie tak cierpisz? Czy ty pomiędzy miłością dla mnie a wiernością dla swych ideałów tak strasznie walczysz? Czy chcesz oprzéć się na mojéj piersi i pobladłe usta swe u moich ust uspokoić? Czy zgodzisz się, abym cię porwał ztąd i uniósł ze sobą tam, gdzie zawsze już będziemy razem?
Kiedyś, napisałeś mi, Jerzy, że jedno jéj szczere słowo, wyrzeczone do człowieka, który ją posiada, może zwrócić jéj wolność. Wiadomość ta daje mi jedyną nadzieję. Ani ona, ani ja, nie należymy do rzędu ludzi, którzy szczęścia swego szukać mogą w potajemnéj miłostce. Żadne z nas, umiérając z pragnienia, nie przyjęło-by kropli wody za cenę hańby i kłamstwa. My kochać się możemy tylko w obliczu słońca i świata, otwarcie i śmiało.
Ale — zkąd ma pewność, że domysły moje są prawdziwymi, że ja-to wniosłem w życie jéj tę burzę i to cierpienie?
Nie zdobywałem nigdy serc kobiecych, Jerzy! żyłem zawsze z dala od świata wrażeń i namiętności. Nie mam zuchwałéj pewności siebie, która z najlżejszych poszlak odgaduje zwycięztwo; ani doświadczenia, które kieruje innych wśród labiryntów tajonych uczuć. Gdybym je miał, gdybym z pewnością wiedział! Wtedy rozstrzygnęła-by się w ten lub inny sposób zagadka, która nagle oplątała mi nić życia, wtedy byłbym szczęśliwym albo zrozpaczonym, ale miałbym postanowienie jakieś, stałą świadomość najbliższéj przynajmniéj przyszłości.
Teraz wszystkie myśli moje skupiły się na jednym znaku zapytania, wszystkie pragnienia moje, cała siła méj woli, wszystkie rojenia méj wyobraźni, krążą około téj jednéj postaci kobiecéj, która stała się dla mnie jedynym wydatnym punktem otaczającego widnokręgu. Wszystko, co nie jest nią, jest dla mnie teraz mgłą, próżnią, nudą...
Widzisz więc sam, że na świetne w istocie przedstawienie, któreś mi przesłał w swym liście, nie mogę, odpowiedziéć inaczéj jak: nie! ja ztąd nie odjadę! Kiedyś... może... ale teraz... o! za żadną chwałę, i za żadne dostojeństwo, i za żadną zasługę, i... dla żadnego nawet obowiązku...
Adam.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Niekonsekwentna numeracja: brak Listu XXIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.