Matejko i Słowacki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matejko i Słowacki |
Pochodzenie | Szkice i opowiadania historyczno-literackie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
»Tajemnicza natura przeczuć« zawsze była przedmiotem rozmyślań Słowackiego. Nieraz zastanawiał się nad tem — na co już Hamlet zwrócił uwagę Horacego, mówiąc, iż więcej jest rzeczy na ziemi i niebie, niż się ich śniło filozofom — że niejedno, co się nie dało uchwycić zmysłami, ani rozumem, on odgadywał przeczuciem. Nie umiał sobie tego objaśnić, ale nie wątpił, że są ludzie, którzy, jak on, rodzą się z takim darem chwilowego jasnowidzenia przyszłości. Gdyby żył dziś, w epoce dramatów Maeterlincka, opartych wyłącznie na przeczuciach i nastrojach, nietylkoby się utwierdził w tym przekonaniu, ale nawet, dzięki swemu Horsztyńskiemu, miałby wszelkie prawo uważać się za twórcę tego kierunku w poezyi, za którego założyciela wszyscy dziś poczytują autora Intruza. Każdy bowiem, kto zna Horsztyńskiego i dramaty Maeterlincka, przyznać musi, że w tym naszym »polskim Hamlecie« znajduje się cały szereg scen nastrojowych w rodzaju Maeterlincka, tak potężnych i przejmujących nastrojem, jak żadna ze scen w Ślepcach belgijskiego poety, i że na taką scenę, opartą na przeczuciu, jak ta, gdzie hetman — a raczej jego duch — prosi o szklankę wody, Maeterlinck nie zdobył się i nie zdobędzie się nigdy. Cokolwiekbądź, jedno nie ulega zaprzeczeniu, że Słowacki, w chwilach jakiegoś nerwowego i mózgowego podniecenia, miewał wieszcze widzenia niektórych wypadków, które »chwytał myślą na pól senną«, często na kilkanaście i więcej lat przed ich spełnieniem[1]
Między innemi przeczuł i przepowiedział narodziny wielkiego malarstwa polskiego. Przepowiedział nawet — w liście do Stattlera z r. 1845 — że to malarstwo wyjdzie z Krakowa, który mu stanie się kolebką. »A skrzydłem tej ziemi będzie Kraków, gdzie ty swego ducha i swoje piętno położysz. Lecz wierz silnie, nie w sztukę, ho to wyrażenie jest ohydną arlekinadą Francuzów, ale wierz, że każda sztuka jest narzędziem, otrzymanem z łaski Boga i danem duchowi dla finalnego celu, to jest dla spełnienia misyi swojej na ziemi«. Czytając ostatnie zdanie, tak pełne mistycznego poglądu na kapłaństwo sztuki, mimowoli myśli się o Matejce, który, malując swoje genialne obrazy, święcie wierzył, że spełnia swoją misyę na ziemi, a nigdy, kiedy brał pendzel do ręki, nie zapominał o owym finalnym celu... W tymże liście Juliusza, o kilkanaście wierszy poniżej, znajduje się dokładniejsze określenie, wyjaśniające, jak sobie Słowacki wyobrażał to przyszłe narodowe malarstwo polskie. Będzie to sztuka pełna »wspomnień o dawnej Polsce, tej wschodniobłyszczącej strony charakteru narodowego, która musi kiedyś wytrysnąć na wierzch obrazowością, podobną kolorytem do obrazów Pawła z Werony, z równym zgiełkiem osób, z równą wrzawą kolorów«... Zaliż to nie przeczucie Matejki? Czyż słowa te nie są krótką a dosadną charakterystyką obrazów genialnego twórcy Bitwy pod Grunwaldem, obrazów, na których »zgiełk osób« i »wrzawa kolorów« przedewszystkiem rzucają się w oczy? A owa »obrazowość, podobna kolorytem do obrazów Pawła z Werony«, czyż to nie obrazowość Hołdu pruskiego lub Joanny d’Arc? Gdzie są polskie obrazy, bardziej kolorytem przypominające płótna Weroneza? Czy możemy się pochlubić drugim malarzem, któremuby z równą słusznością, jak Matejce, można przyznać tytuł polskiego Weroneza?
Jeden jest tylko człowiek, którego »obrazowość« była podobna kolorytem do malowideł Pawła z Werony, a tem samem pokrewna matejkowskiej, człowiek, którego słusznie nazwał najoryginalniejszy z naszych krytyków »Weronezem polskiej poezyi«: to Słowacki. Kiedy się np. czyta jego Beatrix Cenci, czyż nie ma się wrażenia, jak gdyby się patrzyło na którykolwiek z obrazów Weroneza? A czytając Króla Ducha czyi nie doznaje się uczucia, jak gdyby się stało przed olbrzymiemi malowidłami Matejki?[2].
Co pewna, to, że Matejko sam poczuwał się do tej artystycznej Wahlvenvandschaft ze Słowackim: czuł, że jak zakonnicy nazywają się braćmi w Chrystusie, tak ich możnaby nazwać braćmi w Weronezie. Stąd poszło, że żadnego z poetów polskich, ani Mickiewicza, ani Krasińskiego, ani Ujejskiego, nie wielbił tak, jak Słowackiego, że w żadnym nie rozczytywał się z takiem upodobaniem, jak w utworach Juliusza. Był to jego ulubiony poeta, podobnie jak Dante był ulubionym poetą Michała Anioła. Bujna i kolorystyczna wyobraźnia Słowackiego, którą Klaczko trafnie przyrównał do weneckiej palety, podbijała pokrewną sobie — choć mniej lotną — malarską wyobraźnię twórcy Batorego pod Pskowem: gdy czytał dzieła autora Balladyny, lubował się w żywym, ba, często jaskrawym kolorycie ich języka, w jego plastyce i poetyczności, a kiedy sobie uprzytomniał sceny z Króla Ducha, sceny, których cala poetyczność często polega na ich malarskiem pojęciu, niejednokrotnie musiał się utwierdzać w przekonaniu, że obaj, i on, i Juliusz, podobne obrazy widzieli »oczyma duszy«. Bo i Matejko mógł, jak Słowacki, powiedzieć o sobie:
Same jakieś światła
Chodzą po mojej głowie...
Zielone, jasne, czerwone, jak na tła
Złote rzucone przez Wenecyanina
Świętych postacie.
Ale istniały jeszcze i inne względy, dla których Matejko czuł większy pociąg do Słowackiego, niż do innych poetów. Jednym z nich, a jednym z najważniejszych, było jego niesłychane zamiłowanie do przeszłości polskiej, zamiłowanie, które Słowackiego z pewnością cechowało w nierównie wyższym stopniu, niż Mickiewicza lub Krasińskiego. Ani autor Grażyny, ani wieszcz Przedświtu, nie widzieli tyle poezyi w dziejach swego narodu, ani widzieli ich w tak poetycznem świetle, jak Słowacki. Najlepszy dowód, że żaden z nich, gdy chodziło o tematy, nie czerpał ich z tego niewyczerpanego źródła, którem jest cała przeszłość Polski. Wprawdzie Mickiewicz napisał swoich Konfederatów barskich, ale dramatu tego w danym razie nie można brać w rachubę, choćby dlatego tylko, że go nie znamy w całości, i że z dwóch aktów, które się dochowały, tylko pierwszy jest dobry... Powtóre, okoliczności, w jakich został napisany po francusku, nie mogły nie wpływać ostudzająco, gdy chodzi o psychiczny wpływ na Matejkę. Oprócz tego dramatu (bo o Jakóbie Jasińskim chyba można przemilczeć), napisał Mickiewicz tylko Wallenroda i Grażynę, ale oba rzeczone poematy, zaczerpnięte z zamierzchłych dziejów Litwy, nie są tego rodzaju, ażeby mogły były zapłodnić wyobraźnię Matejki. Zygmunt Krasiński raz tylko, w Przedświcie, miał widzenie kilkunastu bohaterów polskich, zresztą w Irydyonie temat jest zaczerpnięty z dziejów starożytnego Rzymu, a w przepięknej Glossie św. Teresy występuje święta hiszpańska. Tymczasem Słowacki, z wyjątkiem szkockiej Maryi Stuart i włoskiej Beatrix Cenci, wyłącznie polskie tematy brał za osnowę swoich utworów, przyczem, siegajac w naszą przeszłość narodową, miał szczególny dar wnikania w jej tajniki, tak, iż ta przeszłość »w całej ozdobie«, z całym korowodem swych różnobarwnych postaci, od legendowych Popielów zaczynając, a na Pułaskim i Wernyhorze kończąc, jak żywa staje przed oczyma czytelnika. Żaden z naszych poetów — aż do czasów Kraszewskiego i Sienkiewicza — nie odtworzył, nie wskrzesił tylu postaci historycznych polskich, co Słowacki, ani ich widział i ukazał w poetyczniejszem świetle, z większą plastyką, z równą świetnością kolorytu, z głębszem odgadnięciem ich charakterów. Czytając jego główne dzieła dramatyczne i epickie, jest się przeniesionym w daną epokę historyczną, oddycha się jej atmosferą, widzi jej ludzi. Balladyna, Lilla Weneda i Krakus są poetycznym obrazem czasów legendowych, przedhistorycznych, a to samo da się powiedzieć o pierwszych rapsodach Króla Ducha, tak świetnie odtwarzających legendowe postacie króla Popiela, Wandy, Piasta, Rzepichy, Ziemowita, Mieczysława i Dąbrówki. Gdzie są poematy czy dramaty, w którychby te wielkie postacie nakreślono świetniej, z większą siłą lub wdziękiem, a pojęto poetyczniej? Gdzie jest ten wieszcz polski, któryby piękniej opisał śmierć Wandy? Gdzie jest poemat, w którymby w poetyczniejszem świetle została ukazaną owa pamiętna chwila, »gdy cudowni goście zaszli do świętej chaty kołodzieja«? Kto nakreślił równie wspaniały obraz, jak ów opis uśpionego państwa i dworu Popiela, zawarty w drugim rapsodzie Króla Ducha? Kto piękniej, niż Słowacki, pojął i opisał chrzest Mieczysława i jego zaślubiny z Dąbrówką?... A coż dopiero mówić o rapsodzie, zatytułowanym Bolesław Śmiały, gdzie poeta opisuje królewską miłość z mieszczką Krystyną, potem kreśli szereg bizantyjsko‑rozwiązłych scen nocnych w wonnych świetlicach księżniczek kijowskich, aż w końcu, po przepysznym obrazie gorszących bachanalij na zamku krakowskim, ukazuje gromiącą postać św. Stanisława, jak wskrzesza Piotrowina... Kto widział Bolesława Śmiałego Matejki, temu przy czytaniu rzeczonego rapsodu Króla Ducha ciągle ten purpurowy obraz będzie stal na myśli...
Wogóle ma to Król Duch do siebie, że w nim Juliuszowe pióro, najczęściej maczane w purpurze, prawie ciągle, od początku do końca poematu, robi wrażenie Matejkowskiego pendzla.
Oto kilka przykładów:
Śród czeladzi
W podziemnych kuchniach gadano, żem blady,
Jak miesiąc, gdy się przejrzy w krwawej kadzi,
W której pływają gniazdem wężo‑gady;
Że gwiazda złota jakaś mię prowadzi
(Purpurowe tu tłoczącego ślady)
W ciemny kraj, gdzie się wszelka dusza wściekła
Na króla duchów czerwonych — do piekła.
Oktawa ta, cała ponsowa w kolorze, a wyjęta na chybi trafi, czyź nie odznacza się prawdziwie Matejkowskim kolorytem? Niemniej krwawą jest następna, gdzie król Popiel —
niezmiernie podobny do Iwana Groźnego Matejki — taki kreśli swój wizerunek:
Przed twarzą moją straszliwą klękano,
Widząc dwa skrzydła hełmu, jak latarnie!
I między niemi w środku zawieszoną
Tę twarz, jak lampę trupią i zieloną.
W powiekach rubin i błysk dziwny gore;
Powieki nożem zdają się rozcięte,
A przez czerwoną, rubinową korę,
Patrzy duch, widmo przeszłości przeklęte...
Czyż to nie Matejkowski sposób malowania twarzy ludzkich, pełen tragizmu w wyrazie, a krwi w zaczerwienionych białkach oczu?... Podobną uwagę nasuwa i kolorystyczny portret Mścisławy, przy którego czytaniu myśli się o niejednej Matejkowskiej postaci niewieściej, np. o Kasztelance:
Cicha, złożeniem rąk na złotym pasie,
Świętą się zdaje, jednak myśli pali —
Różami niby je białemi pasie,
I niewinnością ust swoich zuchwali.
Alabastr w jasnym , niebieskim atłasie,
I dziwnie na tej gronostajów fali
Pierś jej świecąca wprawia w obłąkanie...
Niewinność krzyczy od niej: precz, szatanie!
Czyż to nie jeden z owych portretów Matejki, na których nie wiadomo, co podziwiać więcej: czy dosadną, a niespokojną i trochę przedramatyzowaną charakterystykę portretowanej osoby, czy kolorystyczną świetność jej kostyumu, namalowaną wprost z bajeczną plastyką? Czyż ten wizerunek Mścisławy, skreślony na bizantyjskiem tle »cudownego w złotach malowania« świetlicy kijowskiego dworu, nie przypomina jaskrawego tła wielu portretów Matejki?...
W około moja zrycerzona sława
W skrzydłach, gotowa spaść z furyą i błyskiem...
Ja sam, bożego pilnujący prawa
Czułem, że miasto‑duch drży przed uciskiem.
A więc kazałem, by syn Izasława
Szedł, nim ja w bramy uderzę pociskiem
I to cudowne słońce ludzkiej ręki[3]
Krwią zgaszę własną i wydam na męki.
...I otworzyły się bramiska złote
Cicho, nie mówiąc nic zawiasów krzykiem,
Że gdzieś kaciska czerwoną robotę
Czynią po domach, sznurami i szłykiem.
Jam wszedł, na twarzach widziałem prostotę
I łzy... Padali przed mną wojownikiem;
Koń mój szedł zwolna, i nogę ostrożny
Podnosił, by lud nie deptał nabożny.
Jam go po grzywie głaskał, on wesoły
...On pogłaskany między przyjacioły
Czuł się i ciągle ten swój krok bociani
Stawiał, a często przed siwemi czoły
Uginał grzywy... i oczyma łani
Spłakanej (mówią, że łania łzy toczy)
Często ludowi temu patrzał w oczy.
Jest to obraz, który nietylko przypomina Matejkowskiego Bolesława Chrobrego w Złotej Bramie, ale w którym każde słowo robi takie wrażenie, jakby było pociągnięciem pendzla Matejki. A przytem cały obraz jest skomponowany zupełnie po matejkowsku: te grupy klęczącego ludu, skupionego około Złotej Bramy, a zwłaszcza ten koń, który zwolna i ostrożnie przechodzi pomiędzy niemi, to jeden z tych pomysłów, z którymi tak często spotykamy się na obrazach krakowskiego mistrza, czy to będzie Sobieski pod Wiedniem, czy Bolesław Chrobry w Złotej Bramie, czy Joanna d’Arc. Do tejże kategoryi czysto matejkowskich pomysłów należy i kometa, świecąca na ciemnem tle gwiaździstego nieba, a dobrze znana zarówno ze Stańczyka, jak i z Zygmunta i Barbary. Kiedy się czyta pierwszy rapsod Króla Ducha, w którym poeta opisuje ucztę na zamku u okrytego purpurą Popiela, jest się znowu, jakby pod wrażeniem jednego z obrazów Matejki: nietylko cały obraz jest utrzywany[4] w tonie czerwonym (który, jak wiadomo, był ulubionym Matejki), ale się na nim znajduje i złowroga kometa, którą zresztą w Królu Duchu spotyka się często.
Tu zamek cały błysnął nakształt huty
Ognisk czerwienią... A ja tych bladawców,
Zbrodniami bladych, otoczony wieńcem,
Siadłem, trup, jasny pijaka rumieńcem.
I ucztowaliśmy w zamku wygodnie.
Śwityna własne nam służyły misy,
Stągwie, kobierce, czary i pochodnie
I krwią cuchnące wonnych ław cyprysy.
Czary nam do rąk podawały zbrodnie...
Widma... w płaszczach z krwi, z zielonymi rysy,
Stojące z boku upiory czerwone,
Wyraźne... a gdyś spojrzał wprost... zniknione.
A wtem przyleciał giermek zadyszany
I te wyrazy z ust wyrzucił skore:
Panie, ogromny znak jest ukazany!
Na niebie miotła płomienista gore...
Jam zbladł: i kostur wyrwawszy ze ściany,
(Sądząc, że widzę ducha albo zmorę,
Która mi wróżbę nieszczęśliwą szczeka),
Na wskroś przeszyłem pierś tego człowieka.
A sam wybiegłem na ganek odkryty,
Z którego widok szedł po okolicy,
Na drżące wielą gwiazdami błękity,
Poddane jednej, ogromnej gwiaździcy...
Ta, jako wielki miecz z pochew dobyty,
Karbunkuł miała czerwony w głowicy;
A ten się błyskał i mienił na zarzy,
Jak oko w ducha niewidzialnej twarzy.
Podobnych przykładów, jak ten i poprzednie, stwierdzających, w jak wysokim stopniu Król Duch przypomina obrazy genialnego twórcy Stańczyka, ich styl, ich koloryt, ich nastrój dramatyczny, a nawet ich układ, możnaby przytoczyć mnóstwo. Czego dowodzą one? Oto, że wyobraźnia Matejki, gdy odczytywał rapsody Juliuszowego poematu, szczególnie musiała się lubować w kolorystycznym przepychu tych wspaniałych obrazów historycznych, z jakich się składa cały Król Duch, i że wielki malarz musiał sobie zdawać sprawę z pokrewieństwa wyobraźni, które go łączyło ze Słowackim. Nie mogło być inaczej; byłaby to psychologiczna niemożliwość.
Lecz nietylko Król Duch był tym magnesem, który Matejkę pociągał ku zadumanemu Juliuszowi. Nie trzeba zapominać, a przeciwnie, należy podkreślić ten rys twórczości Słowackiego, że jak są malarze historyczni i rodzajowi, tak on jest najbardziej historycznym z naszych poetów, tym, którego tematy historyczne, czerpane prawie wyłącznie z dziejów Polski, nęciły najwięcej. Bo jeśli, jako poeta‑kolorysta, jest on »Weronezem polskiej poezyi«, to jako autor całego szeregu dramatów historycznych polskich, jest on niezaprzeczenie i Matejką naszej poezyi dramatycznej. Jego dramaty, osnute na tle dziejów XVII i XVIII wieku, są najświetniejszymi dramatami historycznymi, jakimi się może poszczycić cała literatura polska. Nikt nie stworzył lepszej postaci Jana Kazimierza, jak to uczynił Słowacki w Mazepie i Janie Kazimierzu, w którym z taką plastyką występują figury Radziejowskiego, Firleja, Koniecpolskiego, Wiśniowieckiego, a nawet i Maryi‑Ludwiki; nikt nie zdobył się na świetniejsze portrety historyczne głównych bohaterów z epoki trzech rozbiorów, jak to uczynił Słowacki, który w Wacławie dał tragiczny wizerunek Szczęsnego Potockiego (tak poetycznego w Rejtanie Matejki!), a w Beniowskim, Księdzu Marku i Śnie srebrnym Salomei stworzył cala galeryę postaci dziejowych z czasów konfederacyi barskiej, począwszy od O. Marka i Sawy, a skończywszy na wspaniałe pojętej postaci Wernyhory, który i Matejkę natchnął do jednego z jego arcydzieł. Horsztyński z świetnie skreśloną postacią hetmana litewskiego Kossakowskiego, godnego figurować obok Ponińskiego z Rejtana Matejki, także nie stanowi wyjątku pod tym względem: jako portret historyczny jest to figura, nieustępująca szekspirowskim.
Ten historyczny kierunek, któremu Słowacki tylokrotnie hołdował w swych utworach, ci
Zebrzydowscy
I Zborowscy
W czerwonych deliach,
pospołu z płochą Maryą Stuart, która jest prawdziwszą u Słowackiego, niż u Schillera, i z uroczą Beatrix Cenci, tak spopularyzowaną przez słynny portret Guido Reniego, wszystko to, razem wzięte, sprawiło, że Matejko najwięcej wczytywał się w poezye Juliusza, że one najsilniej przemawiały do jego artystycznej wyobraźni.
Ale był jeszcze inny wzgląd, który sprawił, że Matejko tak lubił Słowackiego: to mistycyzm autora Króla Ducha, mistycyzm, do którego tak wielka skłonnością odznaczał się i umysł genialnego twórcy Joanny d’Arc. I pod tym względem byli sobie pokrewni duchem. Pociąg do mistycyzmu, który w końcu zwichnął talent Juliusza, a zeszpecił niejeden obraz Matejki, był także jednym z tych czynników psychicznych, motywujących owo szczególne upodobanie, z jakiem wielki malarz rozczytywał się w rapsodach Króla Ducha. Mistyczna doktryna królów‑duchów, która w Juliusza wpoila to dumne przekonanie, że on sam jest ostatniem ogniwem łańcucha, którego pierwszem ogniwem był platoński Her Armeńczyk, doktryna ta, która, jak złota nitka wije się przez wszystkie oktawy Króla Ducha, bardzo trafiała do przekonania Matejce, tak dalece, że podobnie, jak Słowacki, miał chwile pychy, gdzie wierzył, iż i on jest takim królem‑duchem, że jak w pierwszej połowie bieżącego stulecia »król‑duch« wcielił się w Słowackiego, tak obecnie po epoce wielkiej poezyi, gdy przyszła kolej na wielkie malarstwo polskie, tenże król‑duch wstąpił w jego wątłe ciało. Kiedy się czyta różne przemówienia Matejki, zwłaszcza jego przemówienia z lat ostatnich, nie trudno dojść do powyższego wniosku[5]. Rzecz charakterystyczna, ze w przemówieniach tych lubił się powoływać na Słowackiego, cytować ustępy z poezyj »naszego Juliusza«. Zaszczytu tego — o ile wiem — nie dostąpił żaden z poetów: tymczasem autor Króla Ducha dostąpił go niejednokrotnie, a zawsze w okolicznościach, gdy Matejce tylko najszczytniejsze myśli mogły się cisnąć do głowy.
Raz, było to w Krakowie w roku 1878, w owym
pamiętnym dniu 29 października, po uroczystem nabożeństwie w katedrze na Wawelu, w przepełnionej sali Ratusza; po wysłuchaniu pięknej mowy marszałka Zyblikiewicza, który, otoczony najwybitniejszymi reprezentantami społeczeństwa, ofiarował twórcy Grunwaldu berło od narodu, Matejce wypadało odpowiedzieć i podziękować za to »godło królewskości«, które mu wręczono przed chwilą. Jakoż odpowiedział, motyw zaś, około którego osnuł swe przemówienie, wielce był dlań charakterystycznym: była nim idea, poczerpnięta z Króla Ducha Słowackiego. »Dziś interregnum, mówił między innemi. Dlatego to wy, reprezentanci miasta i narodu, w bezkrólewiu obecnem, jakby na elekcyi, ozdabiacie godłem królewskości swego jak go nazywacie mistrza... Jeżeli mamy wierzyć przeczuciom poetów, to chwila ta przypominać musi wizye dziejowe naszego Juliusza. Swego Króla Ducha bodaj czy naród mój nie uznaje w sztuce polskiej! Wręczeniem berła dozwalacie mu przeczuwać dziejową przemianę« i t. d.
Innym razem, było to w Warszawie, w resursie kupieckiej, podczas bankietu, wyprawianego na cześć Matejki. Po długim szeregu mów, w których najwybitniejsi przedstawiciele społeczeństwa warszawskiego, zebrani na tym uroczystym obiedzie, podnosili obywatelskie i artystyczne zasługi twórcy Hołdu pruskiego, powstał w końcu Matejko, a dziękując za tyle dowodów uznania i uwielbienia, wypowiedział krótką mowo, którą zakończył słowami z Testamentu Juliusza:
Może kiedyś, o smętnych losach zadumany,
Mojej biednej ojczyzny, przyzna, kto szlachetny,
Że płaszcz na moim duchu był niewyżebrany,
Lecz świetnościami dawnych moich przodków świetny.
Obie wspomniane mowy mogą służyć za dowód, jak dobrze Matejko znał dzieła Słowackiego, jak się w nie wczytywał pilnie, skoro niektóre ustępy z nich, jak np. ów z Testamentu, umiał na pamięć.
Ale istnieje jeszcze jeden dowód, bodaj czy nie wymowniejszy od dwóch poprzednich, stwierdzający, że Matejko nietylko lubował się w »wizyach dziejowych naszego Juliusza«, ale się głęboko zastanawiał nad ich treścią, starał się odgadnąć alegoryczne znaczenie niektórych z nich, przyczem niejednokrotnie wyrażał poglądy, zadziwiające swą trafnością i przenikliwością. Znany jest np. jego komentarz historyozoficzny do Balladyny, nad którą sobie tylu krytyków łamało głowy — napróżno. Oto, co w tej sprawie pisze zasłużony biograf, a zarazem przyjaciel Matejki[6]: »Malując Zółkiewskiego, wykładał mi raz swój sposób rozumienia Balladyny Słowackiego, a komentarz, choć może niezupełnie przystający do dzieła, był bardzo uderzający i oryginalny. Podług niego, Balladyna była alegoryą historyi polskiej. Dwie siostry, chowane razem w chacie, to początki niewykształconego jeszcze społeczeństwa; dziewczyna, olśniona blaskiem rycerza i pożądająca jego dostatków dla siebie, to wyrabiające się z tego społeczeństwa rycerstwo, szlachta. Zabójstwo Aliny wyobrażałoby ucisk ludu wiejskiego; zmowy Balladyny z Kostrynem — późniejsze konszachty z zagranicznymi panami; korona na głowie Grabca — przypadkowość i zbyt częsta nietrafność elekcyi; Filon, zakochany sentymentalnie w umarłej Alinie — symbol czczych i niedołężnych sympatyj dla ludu, które nieraz odzywały się skargą i narzekaniem, a nic nigdy zrobić i poradzić nie mogły. Sąd, jaki Balladyna wydaje na siebie samą, to ten rachunek sumienia i postanowienie poprawy, jakich wyrazem był Sejm czteroletni z ustawą majową, a piorun, który potem zabija Balladynę, to drugi i trzeci rozbiór«.
- ↑ I tak w wierszu p. t. Uspokojenie, pisanym już w epoce towianizmu, znajduje się ustęp o warszawskiej kolumnie Zygmunta, ustęp, w którym Słowacki, na kilkanaście lat przed lutym 1861 r., daje wyraźny obraz scen, jakie się w tym czasie miał rozegrać na placu Zamkowym.
Jakieś smętne, dalekie muzyki chóralne,
Które ja dziś ju z chwytam myślą na pół senną,
Słysząc ten wiatr i strunę pod wiatrem kamienną...
To samo da się powiedzieć o wierszu Słowackiego p. t. Paryż, napisanym w r. 1832, a zawierającą niby proroczą przepowiednię owej fatalnej zimy z r. 1871, gdy stolica Francyi, oblegana i bombardowana przez Prusaków, zapłonęła ogniem komuny.I kiedyś na cię spadnie deszcz płomieni...
... A na każdym domie
Kula wyryje straszny wyrok Boga;
Kula te mury przepali, przełomie,
I wielka na cię spadnie kiedyś trwoga,
I większa jeszcze rozpacz, bo to kula wroga. - ↑ Sam Słowacki nie taił się z tem, że Weroneza, dla jego kolorytu właśnie, przekładał nad innych malarzy. Ulubiony mój malarz jest Paweł Weronese«, czytamy w jego liście z d. 10 grudnia 1831 r.
- ↑ Przedtem tak Słowacki opisuje Kijów:
Aż na błękitach cudownej pogody
Swymi złotymi błysnął słoneczniki
Kijów, matuszka miast, w złotych obręczach
Na głowie, po pas całwa w sadów tęczach. - ↑ prawdopodobnie utrzymany, ewentualnie utrzymywany
- ↑ Stanisław Tarnowski, który i Słowackiego broni od tego zarzutu, że się identyfikował z Królem Duchem, stara się także Matejkę oczyścić od podobnego posądzenia. Oto co pisze w tej mierze: »...Że piękny rozwój sztuki uważał za symptom czy może środek odrodzenia, jak i to, że malarz widział w sztuce najwyższy w tych latach wyraz narodowego ducha i życia. Ale wrażenie szczęśliwem nie było i musiało wystawić mówiącego na złe zrozumienie i na oskarżenie o dumę bez miary. Nie wchodząc bowiem w pytanie, czy doktryna »naszego Juliusza« o Królu Duchu, czy Królach Duchach, jest prawdziwa lub nie, nie można zaprzeczyć, że ludzie mogli pomyśleć: Matejko ma siebie za Króla Ducha, za wcielenie samego ducha ojczyzny. Jeżeli zaś, co jest widoczne, widział a v sztuce zapowiedź i silę odrodzenia, jeżeli, co już mniej pewne, wierzył w kolejne wcielenia i następstwa Króla Ducha, to właśnie jemu nie przystało takich rzeczy mówić, dlatego, że był w sztuce pierwszym, że jeżeli jest tym Królem Duchem sztuka, to w niej nie może nim być żaden inny, tylko on. Matejko, podług naszego najgłębszego i najszczerszego przekonania, choć się na sobie znał, zarozumiałości i pychy nie miał. Ale wyraził się tak, że ludzie mieli prawo o nią go posądzać, myśleć, iż ma się za dzisiejszą inkarnacyę Króla Ducha, podług teoryi Słowackiego; w każdym razie, że się ma za takiego, jak wszyscy najwięksi z naszych zmarłych. Zabrakło mu jasności w myśli, a precyzyi w słowach; zabrakło uwagi, że słowa jego mogą być zrozumiane inaczej, niż je sam rozumiał«. Szlachetna obrona, ale nieprzekonywająca! Podobna idée fixe była bardzo łatwo zrozumiałą u Matejki, uwzględniwszy jego mistyczny sposób myślenia. Trudno też, czytając dosłowny tekst owej mowy przy odbiorze berła, które sam Matejko uważał za »godło królewskości«, doszukać się owej niejasności myśli, owego braku precyzyi w słowach, któremi prof. St. Tarnowski stara się tłómaczyć Matejkę: myśl, której wyrazem jest cała mowa, została sformułowaną bardzo jasno. A co się tyczy dumy Matejki, jego świadomości siebie, to sam prof. Tarnowski przyznaje, że »opinia« o Matejce była, że miał dumę wielką; przytaczano przykłady i dowody. Raz i drugi, i trzeci, miała ta duma wybuchnąć w słowach gwałtownych, wymownych wyrzutach: »Wy nie wiecie, co to Matejko! Wy kiedyś dopiero poznacie, co we mnie macie...« Słowa Juliuszowego Króla Ducha, że »mój duch — ludu jest duchem i głosem«, bardzo trafiały do przekonania Matejce. Dał tego niejednokrotnie dowody, czy to, kiedy słał swego Sobieskiego papieżowi, czy to, kiedy swoją Joannę d’Arc zamierzał podarować Francyi. Wszystko to były pomysły, świadczące, jaką wagę Matejko przywiązywał do swych wystąpień, gdy występował imieniem całego narodu. Gdy np. powziął pomysł ofiarowania Sobieskiego Leonowi XIII, powiedział wyraźnie, że »obraz swój daje, ale w tej myśli, żeby był od wszystkich, od narodu ofiarowany. Tam, — mówił — dokąd z pod Wiednia bieżał goniec z listem królewskim i chorągwią proroka, tam ślijmy obraz, chwilę tę uprzytomniający! Sobieski posyłał chorągiew proroka, on posyła swoje dzieło«... Jeszcze silniejszym argumentem, obalającym szlachetną apologię prof. Tarnowskiego, jest odezwa Matejki Do narodu, w sprawie ofiarowania Joanny d’Arc Francyi, odezwa, którą Matejko zamierzał nawet plakatami na rogach ulic ogłosić. (Zobacz dzieła St. Tarnowskiego o Matejce, str. 330—332).
- ↑ St. Tarnowski, Matejko, str. 154. Obszerniej o tym Matejkowskim komentarzu do Balladyny pisze St. Tarnowski w swoich Dwóch odczytach, mianych w Poznaniu o Balladynie i Lilli Wenedzie Słowackiego.