[41]III.
Pomyślność Michała-Anioła nie miała jednak być trwałą. Zaledwie zdążył pozaczynać niektóre roboty rzeźbiarskie, które zachowują dotąd jak kosztowne relikwie; płaskorzeźbę wyobrażającą, podług twierdzenia Vasarego, walkę. Centaurów, Najświętszą Pannę w stylu Donatella, posąg Herkulesa, podług jednych z marmuru, podług innych z bronzu, którego nikt nie widział, oprócz jego biografów, — gdy nagle Wawrzyniec Wspaniały, dotknięty chorobą tajemniczą i nieuleczoną umarł w Karedży, pośród swoich retorów. Skończył, jak żył, bardziéj po poetycku, jak po chrześciańsku. Sztuki i nauki [42]straciły mecenasa. Michał-Anioł, stracił więcéj jak opiekuna, stracił przyjaciela.
Powrócił do swego ojca, udręczony smutkiem głębokim. W ośmnastym roku życia widział już
koniec swojego zawodu, i tyle świetnych nadziei pierzchało w dzień jeden.
Piotr Medyceusz, dziedzic i następca Wawrzyńca, zaczął od wrzucenia do studni lekarza swego ojca. Nic wiele dobrego mogło to rokować dla tych, którzyby pozostali w służbie nowego księcia. —
Jednakże Michał-Anioł pewnego poranku wezwany został do dworu, tego dnia padał śnieg wielki, a brat Leona X. obudził się z wielkiémi zamiarami. Nikt na darmo nie jest Medyceuszem.
„Mistrzu, rzekł do młodego snycerza, chcę, ażebyś zrobił mi figurę kolossalną olbrzyma, który, jakby czarodziejskiém sposobem, wzniósłby się nagle na dworze, i wysokością swojéj głowy przeniósł szczyty mojego pałacu. Ponieważ mój ojciec wybrał ciebie na swego snycerza, geniusz twój podoła zapewne téj robocie. Idź i weź się do pracy.
[43] — Lecz z jakiego materjału życzysz sobie mieć statuę, książę?
— Z materjału? odpowiedział Piotr, śmiejąc się, znajdziesz go na dworzu, ile tylko będziesz chciał. Musiało napadać przynajmniéj ze trzy stopy śniegu.
— Prawda, odparł Michał-Anioł z goryczą, jestem na Waszym żołdzie, równie jak u ojca Waszego, jednakże, kiedy on kazał robić posągi, przekładał marmur nad śnieg. Każdy ma swój gust mości książę!”
Dodał potém po cichu, odchodząc: Jaki książę, taki pomnik. Zaiste, wielkość twoja człeku miałkiego rozumu i nikczemnego serca, nie przetrwa twego posągu.
Niemniéj przeto wypełnił rozkazy księcia z sumienną dokładnością, i po ukończeniu swego kolossu, wprzód nim go stopił promień słońca, udał się do celi Świętego Ducha, gdzie przepędzał dnie i noce, ponuro, smutno i w samotności, opłakując swego dobroczyńcę, i rozmyślając nad losami swojéj biednéj ojczyzny.
W témto ustroniu surowém, otoczony będąc trupami pochodzącemi ze szpitalu klasztornego, [44]Michał-Anioł, przy świetle lampy, oddawał się tej długiéj i wytrwałości wymagającéj nauce anatomii, która się miała stać jego namiętnością panującą. Uzbrojony w skapelskalpel, badał muszkuły, wynajdywał fibry, obnażał aż do zrębu ciało ludzkie. Owocem jego czuwań był krucyfux z drzewa, cokolwiek większy od naturalnego; darował go przeorowi klasztoru, który mu ofiarował schronienie, gdzie mógł przynajmniéj pracować w pokoju i ukryć się przed sromotą owych dni smutnych.
Florencja, nakoniec doprowadzona do ostateczności, wypędziła Piotra Medyceusza. Ubogi minstrel, nazwiskiem Kardjer, którego obowiązkiem było usypiać muzyką Wawrzyńca Wspaniałego, przepowiedział Piotrowi, na kilka dni przed przygodą, co go miało spotkać. Jego pan, powiadał, pokazał się mu, blady, okrwawiony, w sukni rozdartéj i przykazywał po kilka razy oznajmić swemu synowi o grożącém mu nieszczęściu. Lecz Piotr umysłu silnego żartował z muzyka i snu jego; biédny Kardjer nie nalegał; nie zapomniał bowiem o studni w Karedży.
W tym to czasie zaczęły się pielgrzymki [45]Michała-Anioła z Wenecyi do Bolonii i z Bolonii do Rzymu. W Wenecyi ujrzał się wkrótce bez roboty i bez pieniędzy. W Bolonii było prawo, które zmuszało cudzoziemców do noszenia na paznogciu małego palca pieczątki z laku czerwonego; dla braku tego osobliwszego paszportu, Michał-Anioł został aresztowany, i skazany na zapłacenie kary pieniężnej 50 liwrów. Ale Jan Franciszek Aldovrandi, szlachcic dobrego serca i rozumu, przyjmując pod swoją opiekę, młodego cudzoziemca, kazał cofnąć wyrok i przyjął go u siebie z gościnnością szlachetną i wspaniałomyślnością, tam spędzał wieczory na czytaniu Danta i Petrarka, a dnie na pracy nad robotami, jakie dostarczała mu uprzejmość jego gospodarza.
W tym to właśnie czasie zrobił dla ołtarza St. Dominika, w kościele pod témże wezwaniem, dwie małe figurki, od dwóch do trzech stóp, jednę wyobrażającą St. Petronjusza, i drugą Aniołka klęczącego, słodyczy i wdzięku czarującego. Zdaje się, że dwa te posążki, jakkolwiek drobnych wymiarów, miały takie powodzenie, że jeden snycerz miejscowy odgrażał się nie na żarty zabić Michała-Anioła. Talent Artysty wywoływał [46]nienawiść współubiegających się. Uważajmy postęp: we Florencyj raziły uderzenia pięścią, w Bolonii groziły pchnięcia sztyletu.
Spieszył powrócić do ojczyzny, która po udręczeniach nieco oddychała. Do téj epoki odnoszą wykonanie wyobrażenia St. Jana w małej postaci, i Miłości uśpionej, któréj właściciel odbił rękę i wydał następnie za antyk. Żart zwrócił się na korzyść handlarza posągów, równie jak i samego posągu, a oszukanym na ten raz był niejaki kardynał, który zapłacił dwieście czerwonych złotych za kawałek roboty snycerskiej, którejby za nic wziąść nie chciał, gdyby wiedział, że jest tegoczesną. To prawda, że Artysta z téj kwoty dostał tylko 30 talarów, sprzedał bowiem posąg Miłości za rzeczywiście pochodzący od siebie, nie mówiąc już o tém, że żadne złoto świata nie skłoniłoby go do pokaleczenia tak nielitościwie swojego dzieła. Lecz Jego Wysokość był ukarany przez swój grzech własny. Znawcy w takim znaczeniu są opatrznością handlarzy.
Przez jeden z wypadków najszczególniejszych, Michał-Anioł, rysując piórem rękę pozostałą, opowiadał przyjacielowi Kardynała, że on był [47]autorem małego posągu, który Jego Wysokość z drugiéj ręki kupił za antyk. Zdziwiony talentem tego młodzieńca i uderzony odkryciem tak nadzwyczajnym, przyjaciel Kardynała zobowiązał Michała-Anioła do udania się z nim do RzymnRzymu, gdzie nie zabraknie zręczności do pracy i do poznania się. Artysta przyjął zaproszenie, i zaledwie wstąpił do grodu wiecznego, gdy wezwania polały się ze wszystkich stron, i jego imie przestało być nieznaném.
Pierwszém dziełem, jakiego dokonał dla Giacomo Galii, jest Bachus z galeryi florenckiéj. Bożek uwieńczony winnemi latoroślami; jego oblicze się uśmiecha, jego spojrzenie, już przyćmione od pijaństwa, spoczywa z roskoszą na czaszy, którą trzyma w ręku prawym. Zdaje się nic nie spostrzegać, co się koło niego dzieje; czarowny bogiem satyrek, cud złośliwości i filuteryi, zajada bezwstydnie winne jagody, dopiero skradzione od bożka pijaków.
Po Bachusie bezpośrednio prawie nastąpiła piękna grupa la Pietà wykonana na rozkaz kardynała od St. Dyonizego. Jest to Maryja, trzymająca na kolanach ciało swojego syna, zdjęte z krzyża. [48]Powodzenie, jakie miała ta grupa za pierwszém jéj okazaniem było tak wielkie, że Vasari, dla wychwalenia jéj nie znajduje dosyć wyrazów przesadzonych. Idąc za zdaniem współczesnych, nigdy ani starożytni ani nowocześni nie dosięgli takiéj szczytności w ideale sztuki, nigdy marmur nie był obrobiony ze staraniem tak wytwornym, z łatwością tak przywodzącą do rozpaczy. Jednakże, pośród téj zgodności w pochwałach tak sprawiedliwie zasłużonych, krytyka zarzucała artyście, że uczynił matkę tak młodą jak syna.
„Matka Chrystusa była dziewicą, odpowiedział surowo Michał-Anioł, a niepokalanie duszy strzeże świeżości rysów. Słuszną i pozwoloną jest rzeczą wierzyć, że Bóg, dla dania świadectwa o czystości Maryj, przez długi czas pozostawił jéj blask młodości i piękności potęgę.”
Pomimo takiéj nauki, krytyka nie uznała siebie za zwyciężoną, i może to z jéj powodu, liczni wielbiciele otaczali grupę la Pietà. Pewnego dnia, gdy Michał-Anioł znajdował się także w tym tłumie, usłyszał jakiegoś cudzoziemca zadającego pytanie swemu sąsiadowi:
„Czy wiész, kto jest autorem téj grupy?”
[49] Sąsiad, który zapewne należał do wszystkowiedzów, odpowiedział wręcz, bez najmniejszego wahania się.
„Bezwątpienia panie; autorem téj grupy jest Gobbo Medjolańczyk.”
— Prawda, rzekł pocichu Michał-Anioł, o jednéj tylko rzeczy zapomniałem, mianowicie umieścić swoje imie.“
La Pietà była drugiem wielkiém dziełem snycerza florenckiego: pytanie więc cudzoziemca może być usprawiedliwione. Dzisiaj nie masz człowieka, któryby na widok téj grupy, nawet nie zważając na podpis, nie słysząc nawet o niéj wcale, nie zawołał natychmiast: Michał-Anioł!
Po powrocie do Florencyj, z niezmiernéj bryły marmurowéj, porąbanej przez Szymona z Fiezoli, dźwignął statuę kolosalną Dawida. Michał-Anioł miał wówczas 25 lat życia, a jego charakter niezależny i wyniosły niemógł już znosić żadnych przestróg. Biada tym, którzy sobie pozwolili robić uwagi! Przygniatał ich swoim gniewem, albo téi wyszydzał nielitościwie.
Nader sławny Soderini, pomimo że był rządzcą prowincyj, doświadczył tego na sobie. Dzielny [50]ten człowiek, równie doskonały znawca jak i polityk, chciał przypiąć łatkę Dawidowi, nos zdawał się mu być za grubym.
„Niech Jaśnie Wielmożny pan na to niezważa, ” odpowiedział artysta z miną najobłudniejszą. I wziąwszy w dłoń nieco prochu marmurowego, uderzył parę razy młotem, nie dotykając się statui;
„Otóż właśnie! zawołał rządzca uniesiony; otóż to Dawid! Wpan dałeś mu życie.
— Winien je J Wielmożnemu panu.”
Niech więc nie będzie dziwném, że Machiawel, mówiąc o tymże Soderini, tak dobrze go uczęstował w swoich czterech wierszach, gdzie opowiada, że gdy poczciwy rządzca, przez pomyłkę stanął przede drzwiami piekieł, Pluton zamknął mu drzwi przed nosem i rzekł: „Po co tu przychodzisz duszo głupia? pójdź precz do otchłani, razem z dziećmi niechrzczonémi.”
Jednakże, jeżeli biedny rządzca był ograniczony, jak to zdaje się dzieje stwierdzają, nie był przecież skąpy. Dał czterysta talarów florenckich Michałowi-Aniołowi, i zobowiązał go do odmalowania al-fresco jednéj części sali obradowéj. Leonard de Vinci pracował nad drugą połową.
[51] Leonard obrał sobie za przedmiot zwycięztwo odniesione nad Piccinino, generałem księstwa Medjolanu. Widać na pierwszym planie zgiełk kawaleryi i wzięcie sztandaru.
Dla Michała-Anioła wypadł epizod z wojny Pizańskiéj.
Zwykle bitwa, zwłaszcza z epoki, w któréj żołnierze okryci są żelazem, mało przedstawia środków dla artysty, celującego w ciałach obnażonych.
Ale taka fraszka nie wstrzymała geniuszu Michała-Anioła.
Pewne najście, które dla innego malarza przeszłoby niepostrzeżone, rozświetliło nagle myśli wielkiego artysty, i karton był już gotowy.
Żołnierze florenccy, upadając pod duszącym upałem, kąpali się w Arno, kiedy Pizanie zrobili znienacka wycieczkę. Nieprzyjaciel się okazuje, wołają do broni, cisną się, depcą; jedni na pół obnażeni lecą do miecza, inni przez usilność niesłychaną starają się wcisnąć odzież na swe członki zmoczone. Biją w bęben; niecierpliwość i rozpacz malują się w rysach nieszczęśliwych żołnierzy pieszych, którzy nie mogą dopaść do swojéj chorągwi.
[52] Zjawienie się tego arcy-dzieła wprawiło w głębokie zadumienie pierwszych artystów z owej epoki. Ze wszystkich krańców Włoch, jeden przed drugim przybywali je podziwiać, kopjować, zgłębiać. San-Gallo, Ghirlandajo, Granacci, Andrzéj z Sarty, Sansovino, le Rosso, Perin del Vaga, i sam Rafael, wszyscy, jakim kto był wówczas, dzieckiem czy starcem, nauczycielem lub uczniem, schylili w milczeniu czoło przed artystą monarchą, który jednym krokiem olbrzyma przestąpił zawód i sięgał ostatecznych granic szczytności, za któremi Przedwieczny rzekł do sztuki: nie pójdziesz daléj.
Pozwalam mówić Benvenutemu Cellini; z powodu to bowiem tegoż obrazu, skopjowanego przez niego, jak i przez wszystkich innych, brutal Torregiani uważał za stosowne pochełpić się swoją anegdotą odrażającą.
»Dopókąd stał ten karton, mówi dosłownie Cellini w swoich pamiętnikach, był on szkołą świata. Chociaż boski Michał-Anioł wypracoował późniéj wielką kaplicę papieża Juljusza, nie doszedł nigdy do połowy talentu, jaki wykazał [53]w tém arcydziele, nigdy nie dosięgnął blasku tej pierwszej pracy.”
W téj właśnie chwili, albo nigdy, należało przede Michała-Anioła.
Tego by nie wystarczało: nienawiść ma swoję wyrachowania okrutne, i zazdrość ma swoję pomysły szatańskie. Przebaczono artyście, ale dzieło zapłaciło za niego. Wcześniéj lub późniéj oddano słuszność człowiekowi, a dzieło było nieśmiertelne.
Roku 1512, pośród zamieszek, przy skonie rzeczypospolitéj, kiedy Medyceuszowie powracali jako zwycięzcy, Baccio Bandinelli, pamięci podłéj i przeklętéj, wkradł się, krokiem wilczym, zdradziecko, ze sztyletem w ręku, do sali, gdzie było wystawione arcy-dzieło; i podczas gdy się ulicy zarzynano, nędznik, zabójca zarazem i złodziéj, zatopił po kilka kroć nóż w malowidło, porznął je w kawałki, zdeptatzdeptał nogami i uniósł szczątki.
Trzebaż było, ażeby nikczemność tego człowieka obroniła przed ciosami Celliniego.
„Powziąłem zamiar stanowczy, opowiada Benwenuto, obalić go na ziemię i deptać nogami [54]gdziekolwiek bym go spotkał. Będąc na placu Św. Dominika, spostrzegłem Bandinelę, który wchodził na tenże plac ze strony przeciwnéj. Przejęty bardziéj niż kiedy krwawą myślą swoją, rzuciłem się na jego spotkanie, ale zaledwie podniosłem wzrok na tego nędznika, a ujrzałem go bez broni, siedzącego na mulisku, który mniéj na muła, jak na osła wyglądał, i wlokącego się za dziesięcio letnim chłopakiem. Bandinelli, spostrzegłszy mnie, zbladł jak śmierć; trząsł głową u stóp moich. Zrozumiałem, że byłoby zbyt nizko zabijać tego nikczemnika, i powiedziałem mu: Nielękaj się, podły łotrze, nie jesteś godzien moich ciosów.”