Michał-Anioł i Tycjan Vecelli/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Michał-Anioł i Tycjan Vecelli
Wydawca Drukarni S. Orgelbranda
Data wyd. 1845
Druk Drukarni S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Alojzy Kuczyński
Tytuł orygin. Michel-Ange suivi de Titien Vecelli
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ŻYCIE MALARZY WŁOSKICH.

MICHAŁ - ANIOŁ
i
TYCJAN VECELLI
PRZEZ
ALEKSANDRA DUMAS
przełożył z francuzkiego
Alojzy Ku...

WARSZAWA
W Drukarni S. Orgelbranda
przy ulicy Senatorskiej Nr. 463

1845.


Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie d. (24 Wrześ.) 6 Paździer. 1844 r.

Cenzor starszy, Naczelnik K. C. W.
NIEZABITOWSKI.







MICHAŁ - ANIOŁ.

I.

Roku 1474, 6 Marca, w poniedziałek, o godzinie czwartéj z rana, urodziło się w zamku Kaprez, w obrębie miasta Arezzo, dziecię płci męzkiej, które na chrzcie odebrało imie Michał-Anioł.
Szczególne przeznaczenie, które niepodobieństwem jest prawie przypisać przypadkowi. Sanzio! Buonarroti! dwóch największych malarzy Włoch i świata odebrało przy urodzeniu imie Anioła! i zbliżenie to jeszcze dziwniejsze! Rafael nie jest że istotnie aniołem czułości, litości i miłości; Michał nie jest że aniołem sprawiedliwości, potęgi i zagłady?
Ojcem nowonarodzonego dziecięcia był Ludovico di Leonardo di Buonarroli, podestat[1] miast Kjuzi i Kaprezy, potomek sławnego domu hrabiów Kanossa, należącego do jednéj z najdawniejszych familij Toskańskich.
Przepraszam bardzo uczonych biografów, którzy mnie poprzedzili; ale ja pozwolę sobie, sprostować zaraz błąd, który zresztą nie wiele wpływa na wypadki, jakie nastąpią. Ojciec Michała-Anioła nazywał się Ludovic, albo, jeżeli się podoba, Ludwik Buonarroti. Dziad to jego nosił imie Leonarda. Włosi z piętnastego wieku, idąc za zwyczajem starożytnych, obok swego imienia umieszczali imie ojca, które tym sposobem poprzedzało nazwisko. Gdy powszechnie historycy wielkiego artysty, którego życie z kolei opowiedzieć przedsięwziąłem, poniewierali bardzo podestatem Kaprezy, za sprzeciwianie się powołaniu swojego syna, chciałem imie biédnego Leonarda oczyścić z zarzutu, na jaki wcale nie zasłużył, bo już od dawna nie żył, kiedy wnuk jego na świat przyszedł.
Proszę wierzyć, że mnie nie unosi żadna pedanterja; jest to po prostu dobry uczynek.
Messer Ludovico ostatni już miesiąc piastował swój urząd, gdy podobało się niebu obdarzyć go tém dziecięciem, które miało nań sprowadzić tyle trosk i tyle chwały. Wybierał się w drogę, w celu opuszczenia miejsca swego pobytu i powrócenia do swojéj ziemi w Settignano, zaraz po odbytym chrzcie. Późniéj, nie wahał się on poświęcić innych synów swoich zawodowi handlowemu, uważanemu przez Florencjan za jeden z najszlachetniejszych, i któremu oni winni byli po części swoją potęgę. Jednakże dla swego syna starszego poczciwy podestat marzył o przyszłości świetniejszéj, zawodzie wznioślejszym i bardziéj znakomitym. Przeznaczał go za następcę w swoich urzędach cywilnych. Zczasem jego Michaś miał być podestatem, sekretarzem, posłem a może i naczelnikiem jakiéj rzeczypospolitéj! Tak dalekim godny ten człowiek był od myśli, że w swoim rodzie wychowa mularza!...... jak się późniéj wyrażał w naiwnym gniewie.
W życiu wielkich ludzi wszystkiem Opatrzność rządzi! Settignano jest krainą kopalni, gdzie się spotyka więcej rzemieślników, aniżeli uczonych. Jedyna piastunka, jaką można było dać „dla przyszłego urzędnika, była żoną scarpellino. Dziecię silne i czerstwe wzrastało na otwarłem powietrzu i słońcu; w rączkach swoich zgrubiałych przed czasem obracało dłóto i głaz; jego piérwsze krzyki były przytłumione przez skrzyp piły i stuk młotów.
Można sobie przedstawić, jaką żałośną minkę musiało przybrać biedne dziecię, kiedy mu dano płaszczyk na ramiona, birecik na głowę, grammatykę pod pachę i posłano do Messire Francesco d’Urbino uczyć się przypadkowania i czasowania.
Instynktową jest u ojców owa zapamiętałość w zmuszaniu swoich dzieci do wybrania tego właśnie zawodu, do którego najmniéj mają upodobania i usposobienia. Bądź poetą jak Owidiusz albo Petrarka, będą ci ładować głowę prawem rzymskiém i dekretaliami; bądź artystą jak Michał-Anioł albo Cellini, będą cię zmuszać do uczenia się greczyzny, lub do grania na flecie.

Dante, w napadzie wysokiego gniewu zawołał:

„Ma voi torcete alla religione
„Tal ch’era nato a cingersi la spada,
„E fate re di tal ch’e da sermone:
“Onde la traccia yostra é fuor di strada!”

„Lecz wy zwracacie do nabożeństwa tego, „który się urodził do miecza, lecz chcecie zrobić królem tego, który dobry był tylko na kaznodzieję. Dla tego zbaczacie z drogi prawej!“
Z przestrogi nikt nie korzystał, i wszyscy ojcowie będą tak postępować aż do skończenia świata. Ojciec Bounarroti, jakkolwiek był podestatem, nie opierał się długo. To prawda, że miał do czynienia z bardziéj upartym od siebie. Ale z tém wszystkiém i tego poczciwca można jeszcze usprawiedliwić. Wszystkie dzieci zaczynają od rysowania nosów węglem, a wszystkie dzieci nie stają się Michałem-Aniołem. Skoro się niejako przeświadczył o fatalizmie, i o tém, że nieszczęśliwy syn jego przenosił stanowczo pęzel nad szpargały, i kielnię nad pióro, zmienił swe zdanie, zapewne nie bez trudności, z niesmakiem, z uniesieniem, ale dość że zmienił.
Niezaprzeczenie messir Ludovico ciągłych doświadczał przeciwności. W szkole nawet, gdzie się jego syn uczył, był mały swawolnik nazwiskiem Granacci, który mu potajemnie dostarczał wzorów do przerysowywania. Działo się to jakby umyślnie. Pewnego dnia trzpiot ten zbuntował Michała-Anioła i pociągnął z sobą do warsztatu, czyli, jak się dawniéj z większą szlachetnością wyrażano, do sklepu swego nauczyciela. Granacci przedstawił śmiało swego towarzysza Ghirlandajo’wi, który go jak najmiléj przyjął i zapytał, czyby nie mógł pokazać jakiéj próbki. Młody Michał-Anioł, którego charakter z przyrodzenia był lękliwy i dziki, zarumienił się zlekka i spuścił oczy nic nie odpowiedziawszy; lecz będąc ujęty wyrazami zachęcającemu nauczyciela, wydobył nareście z swojéj kieszeni rycinę, koloryzowaną przez siebie z pracą wielką i cierpliwością niesłychaną. Był to sztych Marcina Schoen z Hollandyj, wyobrażający kuszenie S. Antoniego. Przedmiot mógł unieść wyobraźnią młodą i ognistą. Były to gromady szatanów obrzydliwych albo pociesznych, pobudzające świętego pustelnika rzęsistetmi razami kija. Michał-Anioł nietylko nadał nowe życie rycinie, łącząc cienie z kolorami jasnemi, lecz poprawił rysunek podług swego widzimi-się, obrócił dziwacznie kilka postaci, powytrzeszczał oczy, poroztwierał gęby, najeżył kudły, wydatnił miny potępieńców w postawach najdziwaczniejszych i najrozmaitszych, i potrafił z roboty mechanicznéj utworzyć obraz oryginalny i zajmujący. Nauczyciel zdziwiony i nieco zazdrosny téj wczesności geniuszu, przypatrywał się dziełu w milczeniu, zadając sobie pytanie, czyli przez zimną pogardę nie należy mu przytłumić w zarodku sławy, która zagrażała pochłonięciem wkrótce jego własnéj i wielu innych; lecz gdy uwielbienie wzięło górę nad zazdrością, zawołał, że nic nie widział piękniejszego, i wskazując palcem na młodzieńca, dodał z westchnieniem:
„Jest to gwiazda wschodząca, która zaćmi nie jedną, jaka teraz jaśnieje na niebie, uwieńczona światłem i otoczona sateliitami!”
Nazajutrz, Dominik Ghirlandajo pukał do drzwi ex-podestata Kaprezy.
Messir Ludovico przyjął go z tą pełną serdecznością i tą braterską prawie uprzejmością, jaka panowała wówczas pomiędzy wszystkiemi obywatelami jednéj partyi, i która pozwalała im nazywać się słodkiém imieniem sąsiadów, chociaż fizycznie byli oddaleni jeden od drugiego.
„Przyszedłem prosić pana o jedną łaskę, messer Buonarroti, rzekł malarz po zwykłych grzecznościach, i spodziewam się, że mi jéj pan nie odmówisz.”
— Mów mistrzu Ghirlandajo, odrzekł Ludovico tonem małéj zarozumiałości, jaką pozostawia zawsze po sobie piastowanie wyższych urzędów, u ludzi nawet najlepszych i najłagodniejszych. Czy żądasz rady? rozrządzaj do woli mojém doświadczeniem i światłem. Żądasz pomocy? moja familja i moi przyjaciele są na pańskie usługi. Chcesz pieniędzy? mój worek otwarty dla pana.
— Składam tysiączne dzięki, messir, grzeczność pańska dobrze mi jest znaną, i nie omieszkam udać się do jego dobroci, skoro się tylko okoliczność nadarzy. Ale w chwili obecnéj nie przychodzę prosić ani o radę, ani o pomoc, ani o pieniądze.
— Czegóż więc sobie życzysz mistrzu Ghirlandajo?
Artysta wahał się chwilkę wprzód nim zaczął traktować o przedmiocie, delikatnéj nieco materyi, ze względu na uporczywe usposobienie starego szlachcica. Lecz, ukrywając swoje niepokoje pod postacią najbardziéj naturalną, jaką tylko mógł przybrać, dodał tonem mniej więcej poufałym.
„Przychodzę prosić pana o syna, ażeby z niego zrobić artystę.”
Na propozycją tak niespodziewaną, podestat podskoczył na krześle i zapałał chęcią gwałtowną wyrzucenia swego sąsiada za okno. Lecz tłumiąc w sobie natychmiast gniew przez jedną z tych zmian nagłych, które zupełnie dadzą się usprawiedliwić u ojca Michała-Anioła, kazał zawołać swego syna, rzucił na niego spojrzenie] pełne nieokreślonego wyrazu, i nie przemówiwszy ani słowa do malarza zdziwionego, który nie pojmował zgoła téj pantominy, i poczynał żywo pragnąć znajdować się gdzie indziéj, zbliżył się do stołu, umoczył pióro w kałamarzu i zabrał się do pisania na pergaminie, powtarzając głośno wyrazy, w miarę tego jak je kreślił.
„Roku tysiąc czterysta ośmdziesiąt ósmego, dnia pierwszego kwietnia, ja Ludwik, syn Leonarda Buonarroti, umieszczam swego syna Mi»chała-Anioła u Dominika i Dawida Ghirlandajo’w, na trzy lata, licząc od dnia dzisiejszego, na warunkach następujących: rzeczony Michał-Anioł „zobowiązuje się pozostawać u swoich mistrzów, „podczas tych trzech lat, w stopnia ucznia, dla wyćwiczenia się w malarstwie i wykonywania nadto wszystkiego tego, co mu jego melrowie rozkażą, a w nagrodę za jego usługi, Dominik i Dawid wypłacą mu kwotę dwudziestu czterech florenów, sześć pierwszego roku, ośm drugiego i dziesięć ostatniego; w ogóle dziewięćdziesiąt sześć liwrów.”
„A teraz, mistrzu Ghirlandajo, dodał głosem o ile mógł stałym, racz mi zapłacić dwanaście liwrów, jako pierwszą ratę z żołdu mego syna. Oto mój kwit.”
Przy tych wyrazach, Buonarroti jaśniał istotnie wzniosłem uczuciem godności, zaparcia się, boleści. Brutus, podpisując wyrok śmierci swego dziecięcia, nie mógł mieć innego głosu, innego spojrzenia!
Ghirlandajo pośpieszył wypłacić kwotę umówioną, nie mając zamiaru zbytecznymi słowy bardziéj rozjątrzać drażliwego arystokratę i interes był załatwiony.
Podestat powstał z powagą, odprowadził gościa aż do drzwi, i wskazując na syna gestem godnym i surowym, rzekł:
„Możesz pan wziąść z sobą tego chłopca, i zrobić z nim, co się tylko panu podoba; odtąd do pana należy.”
Co do Michała-Anioła, ten jednym susem zeskoczył ze schodów ojcowskich, i wyszedłszy na ulicę rzucił na wiatr togę, na znak święta i radości.




II.

Tmy sposobem życzenie najgorętsze młodzieńca ziściło się nagle, i on jakby w zachwycenia spalił swoją grammatykę! Już nie ujrzy więcej twarzy żółciowéj i ściągłéj Franciszka Urbino, pedanta nielitosciwego, który go dręczył był w latach dzieoinnych! Był uczniem, prawie sługą u Ghirlandajo’w, lecz czuł się wolniejszym od powietrza.
Mógł podług upodobania bazgrać mury, rysować kortony, rozcierać farby. Jeżeliby przypadkiem dostał trochę gliny garncarskiej, mógł ją obrabiać podług swojej fantazyi, nie bojąc się już co chwila, ażeby go nie wytargano za uszy; a gdyby gdzie idąc znalazł stary nóż zardzewiały, mógł z niego zrobić dłótko. Prawda, że nie raz musiał zamiatać pracownię; lecz, nie zważając na to wszystko, co podobna czynność mogła mieć poniżającego dla potomka Kanossów, podnosił ze śmieci już pióro, już penzelek, i z tego korzystał. Pewnego dnia znalazł kawałek marmuru; dnia tego młody uczeń nie zamieniłby na stan rządcy Florencyi.
Michał-Anioł rozpoczął swoją pracę u Ghirlandajo sobie tylko właściwym sposobem. Zamiast tego, żeby poprawiano jego, jak większą część uczniów, on poprawiał rysunki swego mistrza; jego przerys zawsze był więcéj wart od oryginału. Ghirlandajo, jako człowiek wyższy, będąc dalekim od gniewu za podobną śmiałość, uśmiechał się nad nią łagodnie, i zachęcał swojego ucznia szlachetnemi pochwałami. Lecz jeżeli mistrz mu przebaczał; nie mniejszą przecież mieli doń urazę jego towarzysze, i musiał wkrótce zrozumieć, że nie można bezkarnie zostać artystą w trzynastym roku życia!
Ziomek, uczeń, przyjaciel, jeden z najzapaleńszych wielbicieli boskiego Buonarroti (jest to jedyny przydomek, jaki mu nadaje w swoich Pamiętnikach), słowem Benvenuto Cellini, ten człowiek dziwny i potężny, który tyle miał powinowactwa co do geniuszu i charakteru z wielkim Michałem-Aniołem, wykrywa nam tajemnice téj nienawiści ślepéj i zazdrosnéj, jaką w sekrecie ślubowali przeciwko niemu jego towarzysze nauki.
Oto opowiadanie dosłowne złotnika florenckiego:
„Około tego czasu” (było to 1518 r., we 30 lat po wypadku; Cellini miał tylko 18 lat, a czuł z całą żywością młodzieńczą krzywdę, wyrządzoną Michałowi — Aniołowi), „około togo czasu, pisze Benvenuto, przybył do Florencyi rzeźbiarz, imieniem Piotr Torregiani; powracał z Anglii po kilkuletnim tam pobycie. Człowiek ten, widząc moje rysunki i roboty, rzekł: przybyłem do Florencyi w celu zabrania najwięcej, ile będzie można, młodzieży; mam wykonać wielkie dzieło dla mego króla (króla angielskiego), a że pomocników chcę mieć li tylko ziomków swoich; a gdy twój sposób pracy i rysunku właściwiéj jest snycerski jak złotniczy biorę cię z sobą, i uczynię za jednym razem bogatym i uczonym.
„Torregiani byt to człowiek śmiały i dumny, piękności odznaczającéj się i szlachetnéj podstawy. Jego powierzchowność, jego poruszenia, jego głos dźwięczny cechowały bardziéj żołnierza, niżeli artystę. Zmarszczeniem brwi mógł zastraszyć ludzi najodważniejszych, i codziennie opowiadał u mnie niektóre ze zdarzeń swoich z Anglikami (dosłownie).
„Pewnego dnia rozmawialiśmy o Michale-Aniele Buonarroti; — Torregiani, trzymając w ręku tylko co skopiowany przezemnie rysunek podług boskiego artysty (il divinissimo), rzekł mi:
„Buonarroti i ja, będąc dziećmi, mieliśmy pracować w kościele Karmińskim w kaplicy Masaccio; a ponieważ on miał zwyczaj wyszydzać tych, którzy z nim rysowali, pewnego razu, uniesiony będąc gniewem niezwykłym, ścisnąłem rękę, i tak mocno wyciąłem w twarz pięścią, że czułem, jak pod memi palcami złamała się kość i chrząstka nosowa, od czego będzie nosić znak przez całe życie.”
„Te wyrazy, dodaje młodzieniec oburzony, do tego stopnia mnie poruszyły, — mnie, który ciągle miałem przed oczami dzieła boskiego Michała Anioła, — że powziąłem ku Torregiani nienawiść nieubłaganą, i nie tylko straciłem ochotę jechania z nim do Anglii, ale nie mogłem nawet więcéj znieść jego widoku i obecności.”
Gniew iście szlachetny i wspaniały! godny zarazem tego, który go wywołał, jak i tego, który go uczuł. To pewna, że Michał-Anioł, może bez własnéj wiedzy, dopuszczał się codziennie nowego występku, który musiał ściągać na niego zemstę jego towarzyszów i zawiść jego nauczycieli, i nieszczęśliwe dziecię nie mogło dokazać tego, ażeby być mniéj genjalnym.
Pewnego dnia, dano mu portret do skopiowania; po ukończeniu téj kopii, niesie ją zamiast oryginału temu, który mu pożyczył portret. Był to, sądzę, malarz jeden z jego przyjaciół, Poczciwiec, chociaż był znawcą, nie postrzega się na podstępie; sądźcie o jego pomięszaniu, kiedy wypadek się rozgłosił. Niegodziwy figlarz okurzył nieco malowidło, ażeby mu nadać cechę starożytności, tyle podnoszącéj wartość obrazów dla tych, którzy je oceniają bardziéj podług daty pochodzenia, aniżeli podług zasługi.
Innym razem, wziąwszy się pod ręce z towarzyszem swoim Granacci, chodził po ogrodzie świętego Marka, w którym, z wielkim nakładem, gromadzono odłamki popiersi i szczątki płaskorzeźb, w jedno muzeum staroświeczczyzny, jak później wyraził się Cellini.
W owéj epoce był czas do wskrzeszania starożytności, oraz do zabijania greczyzną i łaciną narodowości włoskiéj, już bliskiéj zupełnego upadku. Miasto Karedżi było przeistoczone w akademją; Anioł Politieu, Pic de la Mirandole, Marsilio, Ficino, umysły wytworne, poeci czarujący, języko-znawcy zadziwiający, otaczali książąt, i odrabiali interessa w zwrotkach pełnych wonności i w wierszykach anakreontycznych, godnych Horacego i Katulla. Zalecano się kobietom w języku Platona; roztrząsano dogmata podług Arystotelesa.
Dante i Michał-Anioł, oto dwóch ludzi, którzy zebrali treść narodowości włoskiéj. Jeden śpiewał nad jéj kolebką, drugi płakał przy jéj skonie. Lecz nie wyprzedzajmy wypadków i starajmy się dobrze poznać dziecię wprzód nim będziemy sądzić męża.
Mówiłem więc, że uczeń Ghirlandaja wszedł do ogrodu Medyceuszów. Znalazł tam kilku swoich przyjaciół kamieniarzy, którzy go piastowali w Settignano. Przyjęto go, częstowano, jak tylko możecie sobie wyobrazić najlepiéj; pokazano mu skarby najpiękniejsze zaimprowizowanego muzeum. Michał-Anioł przypatrywał się z chciwością wszystkiém tym arcy-dziełom, przez czas pokaleczonym i złożonym na ołtarzu przez uczucie szacunku jego współczesnych. Piękność starożytna uderzała go bez upojenia. Z tém uwielbieniem artysty łączyła się pomimowolnie tajemna gorycz, zazdrość instynktowa, żądza gwałtowna nie naśladowania, lecz przewyższenia starożytnych. Czuł, jak z głębi jego duszy wstępowały do głowy wyziewy pychy nieograniczonéj, tajemna rozpacz z wyprzedzenia siebie przez ludzi szczęśliwych, którzy, dla zjednania sobie nieśmiertelności, potrzebowali tylko kopjować przyrodzenie! tym czasem kiedy późniejszy przychodzień, jak sobie poradzi, ażeby stał się lepszym? Te myśli jątrzyły zapewne jego charakter, skłonny z natury do rozmyślania i samotności. W wieku, kiedy inne dzieci oddają się zabawie i szczęściu, był już uszczypliwym i dzikim. Coby on powiedział, wielki Boże! gdyby w chwili, kiedy się przechadzał po ogrodzie świętego Marka mógł wiedziéć, że przed czterema lub pięciu laty, w małém miasteczku Urbinie, urodził się artysta, wcielenie najdoskonalsze i najczystsze tego pięknego ideału, którego zazdrościł starożytnym, i że świat będzie wielbić tego artystę pod imieniem Rafaela?
Robotnicy Wawrzyńca Wspaniałego, nie mogąc odgadnąć myśli, tłoczących ducha młodzieńca, i znając jego upodobanie do kamieni, ofiarowali mu kawałek marmuru. Pozostawiono mu wolność użycia jego podług swego życzenia, i powracania do ogrodu, ilekroć razy by mu się podobało. Michał-Anioł, zamiast odpowiedzi, schwycił dłóto, zrzucił zwierzchnią suknią, i gęstemi ciosami młota, zaczął obrabiać głowę fauna.
Opuścił on wkrótce sklep Ghirlandajo, jak też przedtem uczynił był ze szkołą messer Francescę, z wielkiém na ten raz nieukontentowaniem mistrza, który w swoim uczniu tracił potężnego pomocnika, i z wielkiém zadowoleniem współtowarzyszów, którzy pozbywali się w nim nienawistnego rywala.
Pewnego dnia, kiedy już kończył głowę swego starego fauna, zatrzymał się przed nim jakiś mężczyzna, mający około czterdziestu lat życia, postawy dosyć brzydkiéj, w ubraniu zaniedbanym, i przypatrywał się jego pracy w milczeniu. Michał-Anioł pracował z zapałem, nie zważając nań w cale, i tak mało dbając o niego, jak o pył z marmuru, który upadał pod jego dłótem.
Dziecię, kiedy już ostatecznie wykończyło swoją robotę, cofnęło się nieco w tył, jak robią artyści, ażeby lepiéj ocenić effekt swojéj głowy, i zdawało się być nader z niéj zadowolone. Téj zapewne chwili oczekiwał świadek niemy téj sceny.
Zbliżył się zwolna, i kładąc rękę na ramieniu młodego rzeźbiarza, rzekł doń z lekkim uśmiechem.
„Mój przyjacielu, jeżeli zechcesz pozwolić, zrobię jedną uwagę.”
Michał-Anioł żywo obrócił się ku niemu, z tą miną drwiącą i zuchwałą, jaką przybrałby łupieżca naszych czasów przed mieszczaninem.
„Uwagę! Pan?....” Te dwa wyrazy były wymówione bardzo powolnie.
„Krytykę, jeżeli się podoba.
— Na głowę mego fauna?
— Na głowę twego fauna.
— A kto pan jesteś, że mniemasz miéć prawo do krytykowania mojej roboty?
— Mniejsza z tém, kto jestem, byle moja krytyka była słuszną.
— A kto nas z panem rozsądzi, za kim będzie słuszność?
— Tobie samemu sąd pozostawiam.
— A więc, niech pan mówi, zawołał Michał-Anioł, zakładając ręce na krzyż z miną wyzywającą.
— Czy niechciałeś przedstawić starego fauna, śmiejącego się do rospuku?
— Naturalnie, to łatwo zrozumieć.
— A więc! dodał krytyk śmiejąc się, gdzieś widział starców, którzy mają wszystkie zęby w gębie?
Dziecię zaczerwieniło się po uszy i przykąsiło wargi. Uwaga była słuszną. Czekał odejścia mieszczanina, i za jedném uderzeniem dłóta wybił dwa zęby swojemu faunowi. Dla zupełnego złudzenia zamierzył jeszcze wydrążyć dziąsła, lecz ponieważ nie miał narzędzi potrzebnych do kruszenia marmuru, odłożył resztę roboty do jutra.
Skoro tylko ogród otworzono, Michał-Anioł był na swojém stanowisku; lecz faun zniknął. Na miejscu, gdzie zostawił marmur, znalazł wczorajszego mieszczanina.
„Gdzie moja głowa? zapytał młody rzeźbiarz Z gniewem.
— Zabrano ją z mego rozkazu, odpowiedział nieznajomy ze zwykłą sobie flegmą.
— A kim pan jesteś, że rozkazujesz w ogrodzie Wawrzyńca Wspaniałego?
— Idź za mną, a dowiesz się.
— Pójdę za panem, dla odebrania gwałtem swego fauna.
— Może będziesz chciał zostawić go tam, gdzie się teraz znajduje.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy.”
Nieznajomy skierował swe kroki ku pałacowi, zawsze z jednostajną spokojnością, i miał już wchodzić na schody, kiedy dziecię, zatrzymując go za rękę, powiedziało mu, na pół z bojaźnią, na pół z gniewem:
„Dokąd pan idziesz? Czy sądzisz, że można dójść do pokojów księcia? Do jego ogrodów to jeszcze można, bo na to łaskawie zezwala. Tu nas wypędzą za drzwi.”
Nieznajomy przeszedł przedpokój. Służący powstali przy jego przejściu, straże pozdrawiali z uszanowaniem.”
Michał-Anioł szedł za nim w co-raz większém trapieniu. — Czy by był urzędnikiem dworu? mówił do siebie, nieco zmięszany swoją przygodą; W takim razie źlem postąpił mówiąc do niego tak ostro. Bah! pomimo togo wszystkiego, mój faun do mnie należy, i musi mnie go oddać. Moja robota jest moją własnością. Jeżeli mu koniecznie na tém zależy, to mu zapłacę za marmur.
Nieznajomy przechodził krużganki i salony, a nikt ani pomyślał tamować mu wejścia.
— Do kata! rzekł Michał-Anioł, miałżeby to być sam sekretarz, z którym tak się obszedłem; tom leż dopiéro nie lada głupstwo popełnił.
Nieznajomy, nie odwracając się, popchnął drzwi gabinetu umeblowanego po królewsku i zamożnego w przedmioty sztuki największéj wartości.
Dziecię zatrzymało się na progu, oniemiałe i drżące: jego odwaga opuściła nagle; uważał siebie istotnie za zgubionego; obraził osobę nie mało znaczącą, kiedy ta może wchodzić do Wawrzyńca Medyceusza, bez zameldowania się. Gdy usiłował wyjąkać jakie usprawiedliwienie się, podniósł oczy i spostrzegł swego starego fauna na bogatym stoliku.
„Widzisz więc, przyjacielu, rzekł nieznajomy, zawsze tym samym tonem dobroci i słodyczy, że jeżeli kazałem zabrać twego fauna z ogrodu, to dla umieszczenia go w miejscu bardziéj przyzwoitym.
— Ale, mój Boże! zawołał młody artysta, przejęty nowym niepokojem, co powie książę, widząc tę biédną próbkę pośród tylu robót kosztownych?
— Książę, podaje ci rękę, mój przyjacielu, uściśnij ją.“
Każdy inny upadł by na kolana. Michał-Anioł wzruszony aż do łez, schylił głowę i uścisnął serdecznie rękę, którą mu podał Wawrzyniec Wspaniały.
„Odtąd przyjacielu, należysz do mego domu, będziesz pracować u mnie; stołować się u mnie; nie będę robić żadnéj różnicy między tobą i swojémi dziećmi. Udaj się do mojéj garderoby i każ sobie dać piękny płaszczyk fioletowy, zupełnie taki sam, jaki noszą w dni świąteczne Piotr i Jan Medyceuszowie.
— Mości książę, odpowiedziało dziecię rozczulone, wprzód nim skorzystam z jego daru, pozwól mnie pobiedz do mego ojca; chcę, żeby podzielał moje szczęście. On wypędził mnie z domu, jako dziecko leniwe i niegodne, chcę doń powrócić, jako mężczyzna posłuszny i uległy. Znam swego ojca, on jest nieugięty, ale sprawiedliwy, i zrozumie z tego, co mi się zdarza, że mam prawo, nie tylko wcale nie żałować, ale się pysznić ze swego błędu. Od dnia dzisiejszego mogę się pokazać wszędzie z podniesionym czołem, nawet u siebie, bo Wawrzyniec Medyceusz, pierwszy człowiek swego wieku, poświęcił mnie na artystę.
— No, no, dobrze moje dziecię; możesz powrócić do swego ojca i oświadczyć mu, że moja opieka rozciągnie się zarówno nad całą jego familią. Od dnia dzisiejszego pozwalam mu stawić się w pałacu i prosić o urząd, jaki się mu najlepiéj we Florencyi podoba.”
Stary Buonarroti jadł spokojnie śniadanie W swoim pokoju, z którego niechciał wychodzić, po wypadku z synem, gdy uderzenie gwałtowne, połączone z gradem jeszcze gwałtowniejszych uderzeń, wstrząsło jego drzwiami. Podestat pobiegł sam otworzyć i cofnął się na trzy kroki na widok Michała-Anioła, którego nie poznał zrazu. Blade, zadyszane, z obnażoną głową, w sukni w nieładzie, okryte kurzem i gipsem, dziecię za jednym skokiem było już przy ojcu, gotowe rzucić się w jego objęcia.

“Precz odemnie, nieszczęśliwy! zawołał podestat, który widząc tyle zuchwalstwa trząsł się z gniewu.
— Mój ojcze, mój ojcze, wysłuchaj mnie przez litość wprzód, nim wypędzisz.
— Nie przybliżaj się, synu wyrodny; nie kalaj mnie swém błotem.
— Ale, dla Boga, posłuchaj że mnie przecie jedną chwilkę.
— Chcesz mnie przyprowadzić do tego, żebym ci złorzeczył.
— Przychodzę z pałacu Medyceuszów.
— Nie chcę wiedzieć, skąd przychodzisz i czém się trudnisz. To ciebie się tycze, nie zaś mnie; miałem niegdyś syna, któremu na imie było Michał-Anioł. On miał być, przynajmniéj tak się spodziewałem, chlubą i podporą mojéj rodziny, radością, pociechą moich dni starych; ale tego syna niewdzięcznego, niemam go wcale, dzięki Bogu; przedałem go mistrzowi Ghirlandajo za ośmnaście florenów.
— W imie mojéj matki wysłuchajcie mnie... patrz klęczę przed wami.
— Wracaj do swoich mularzy; tam twoje miejsce.
— Moje miejsce! rzekł Michał-Anioł, powstając z dumą; moje miejsce jest w pokojach księcia, mój ojcze; moje miejsce jest pomiędzy pierwszémi artystami Floreucyi; moje miejsce jest u stołu Wawrzyńca Wspaniałego...
— Mój Boże! mój Boże! on odchodzi od zmysłów nieszczęśliwy! zawołał ojciec przechodząc od gniewu do bojaźni.
— Ale idźcie za mną mój ojcze, zawołał Michał-Anioł tym głosem dobitnym i mocnym, który nie pozwala już powątpiewać; idźcie za mną ojcze, a przekonacie się. Ja Wam powiadam, że sam Wawrzyniec dłoń mi uściskał, zaprowadził mnie do siebie, czeka na was ojcze, ofiaruje wam urząd, jaki sami zechcecie, dla Boga! czyż by miano frymarczyć z Michałem-Aniołem’?”
Stary Buonarroti nie wiedział, co się z nim dzieje; oburącz trzymał swoją głowę jakby dla zebrania myśli i zapytywał siebie, w największéj trwodze, kto z nich dwóch, on czy syn, stracił rozsądek.
Michał-Anioł, nic pozostawiając mu więcéj czasu do namysłu, lub żeby go w coraz większe nie wprowadzać błędy, już dobrowolnie już przemocą, pociągnął do samego pałacu Wawrzyńca. Podestatowi zdawało się, że marzy. Straże nie składały na krzyż swoich halebard, dla bronienia przejścia, i dworzanie za ich nadejściem, stawali do szyku z poszanowaniem.
Gdy przybyli do gabinetu księcia, paź podniósł zasłonę, i stary Buonarroti, towarzyszony przez, syna, znalazł się w obecności księcia.
„Messire Buonarroti, rzekł doń książę, idąc z grzecznością dworską na jego spotkanie, kazałem pana fatygować, chcąc prosić o pozwolenie zatrzymania przy sobie Michała-Anioła, i pozdrowić pana, że masz w niem dziecię, które się stanie pierwszym artystą swojego wieku. Mój dom do niego nalożéć będzie; co do jego płacy, sam ją ustanowisz. Zastrzegam dla siebie jeden tylko warunek, o którym syn musiał panu powiadać, a mianowicie, ażebyś żądał urzędu, Jaki najwięcéj przypadnie do pańskiego gustu i przyzwyczajenia. Zapewniam go dla pana naprzód.”
Ludwik namyślił się nieco wprzód nim odpowiedział. Jedna chwila była dostateczną dla téj duszy energicznéj i dumnéj, ażeby ochłoąć ze wzruszenia i zadziwienia. Przypomniał sobie, ze ten, który do niego mówi, był jak on obywatelem Florencyi, i podając mu rękę, nie sztywnie, ale też bez poniżenia się, mówił do niego tak, jak ma prawo mówić równy do równego.
„Mnie się zdaje, że mój syn będzie zapłacony nad zasługę, jeżeli jego żołd miesięczny wyniesie pięć czerwonych złotych.
— A dla pana, messir Buonorroti?
— Dla mnie Wawrzyńcze!.. jest mała posada na komorze celnéj, którą można tylko obywatelowi udzielić; proszę o ten urząd, bo jestem pewny, że go z honorem piastować będę.
— Będziesz zawsze ubogim, kochany Ludwiku, odrzekł Medyceusz śmiejąc się, ponieważ, mając pozostawiony wybór urzędu, zadowalniasz swoje chęci jakąś posadką na komorze.
— Dosyć i tyle dla ojca.... mularza!”




III.

Pomyślność Michała-Anioła nie miała jednak być trwałą. Zaledwie zdążył pozaczynać niektóre roboty rzeźbiarskie, które zachowują dotąd jak kosztowne relikwie; płaskorzeźbę wyobrażającą, podług twierdzenia Vasarego, walkę. Centaurów, Najświętszą Pannę w stylu Donatella, posąg Herkulesa, podług jednych z marmuru, podług innych z bronzu, którego nikt nie widział, oprócz jego biografów, — gdy nagle Wawrzyniec Wspaniały, dotknięty chorobą tajemniczą i nieuleczoną umarł w Karedży, pośród swoich retorów. Skończył, jak żył, bardziéj po poetycku, jak po chrześciańsku. Sztuki i nauki straciły mecenasa. Michał-Anioł, stracił więcéj jak opiekuna, stracił przyjaciela.
Powrócił do swego ojca, udręczony smutkiem głębokim. W ośmnastym roku życia widział już koniec swojego zawodu, i tyle świetnych nadziei pierzchało w dzień jeden.
Piotr Medyceusz, dziedzic i następca Wawrzyńca, zaczął od wrzucenia do studni lekarza swego ojca. Nic wiele dobrego mogło to rokować dla tych, którzyby pozostali w służbie nowego księcia. —
Jednakże Michał-Anioł pewnego poranku wezwany został do dworu, tego dnia padał śnieg wielki, a brat Leona X. obudził się z wielkiémi zamiarami. Nikt na darmo nie jest Medyceuszem.
„Mistrzu, rzekł do młodego snycerza, chcę, ażebyś zrobił mi figurę kolossalną olbrzyma, który, jakby czarodziejskiém sposobem, wzniósłby się nagle na dworze, i wysokością swojéj głowy przeniósł szczyty mojego pałacu. Ponieważ mój ojciec wybrał ciebie na swego snycerza, geniusz twój podoła zapewne téj robocie. Idź i weź się do pracy.
— Lecz z jakiego materjału życzysz sobie mieć statuę, książę?
— Z materjału? odpowiedział Piotr, śmiejąc się, znajdziesz go na dworzu, ile tylko będziesz chciał. Musiało napadać przynajmniéj ze trzy stopy śniegu.
— Prawda, odparł Michał-Anioł z goryczą, jestem na Waszym żołdzie, równie jak u ojca Waszego, jednakże, kiedy on kazał robić posągi, przekładał marmur nad śnieg. Każdy ma swój gust mości książę!”
Dodał potém po cichu, odchodząc: Jaki książę, taki pomnik. Zaiste, wielkość twoja człeku miałkiego rozumu i nikczemnego serca, nie przetrwa twego posągu.
Niemniéj przeto wypełnił rozkazy księcia z sumienną dokładnością, i po ukończeniu swego kolossu, wprzód nim go stopił promień słońca, udał się do celi Świętego Ducha, gdzie przepędzał dnie i noce, ponuro, smutno i w samotności, opłakując swego dobroczyńcę, i rozmyślając nad losami swojéj biednéj ojczyzny.
W témto ustroniu surowém, otoczony będąc trupami pochodzącemi ze szpitalu klasztornego, Michał-Anioł, przy świetle lampy, oddawał się tej długiéj i wytrwałości wymagającéj nauce anatomii, która się miała stać jego namiętnością panującą. Uzbrojony w skalpel, badał muszkuły, wynajdywał fibry, obnażał aż do zrębu ciało ludzkie. Owocem jego czuwań był krucyfux z drzewa, cokolwiek większy od naturalnego; darował go przeorowi klasztoru, który mu ofiarował schronienie, gdzie mógł przynajmniéj pracować w pokoju i ukryć się przed sromotą owych dni smutnych.
Florencja, nakoniec doprowadzona do ostateczności, wypędziła Piotra Medyceusza. Ubogi minstrel, nazwiskiem Kardjer, którego obowiązkiem było usypiać muzyką Wawrzyńca Wspaniałego, przepowiedział Piotrowi, na kilka dni przed przygodą, co go miało spotkać. Jego pan, powiadał, pokazał się mu, blady, okrwawiony, w sukni rozdartéj i przykazywał po kilka razy oznajmić swemu synowi o grożącém mu nieszczęściu. Lecz Piotr umysłu silnego żartował z muzyka i snu jego; biédny Kardjer nie nalegał; nie zapomniał bowiem o studni w Karedży.
W tym to czasie zaczęły się pielgrzymki Michała-Anioła z Wenecyi do Bolonii i z Bolonii do Rzymu. W Wenecyi ujrzał się wkrótce bez roboty i bez pieniędzy. W Bolonii było prawo, które zmuszało cudzoziemców do noszenia na paznogciu małego palca pieczątki z laku czerwonego; dla braku tego osobliwszego paszportu, Michał-Anioł został aresztowany, i skazany na zapłacenie kary pieniężnej 50 liwrów. Ale Jan Franciszek Aldovrandi, szlachcic dobrego serca i rozumu, przyjmując pod swoją opiekę, młodego cudzoziemca, kazał cofnąć wyrok i przyjął go u siebie z gościnnością szlachetną i wspaniałomyślnością, tam spędzał wieczory na czytaniu Danta i Petrarka, a dnie na pracy nad robotami, jakie dostarczała mu uprzejmość jego gospodarza.
W tym to właśnie czasie zrobił dla ołtarza St. Dominika, w kościele pod témże wezwaniem, dwie małe figurki, od dwóch do trzech stóp, jednę wyobrażającą St. Petronjusza, i drugą Aniołka klęczącego, słodyczy i wdzięku czarującego. Zdaje się, że dwa te posążki, jakkolwiek drobnych wymiarów, miały takie powodzenie, że jeden snycerz miejscowy odgrażał się nie na żarty zabić Michała-Anioła. Talent Artysty wywoływał nienawiść współubiegających się. Uważajmy postęp: we Florencyj raziły uderzenia pięścią, w Bolonii groziły pchnięcia sztyletu.
Spieszył powrócić do ojczyzny, która po udręczeniach nieco oddychała. Do téj epoki odnoszą wykonanie wyobrażenia St. Jana w małej postaci, i Miłości uśpionej, któréj właściciel odbił rękę i wydał następnie za antyk. Żart zwrócił się na korzyść handlarza posągów, równie jak i samego posągu, a oszukanym na ten raz był niejaki kardynał, który zapłacił dwieście czerwonych złotych za kawałek roboty snycerskiej, którejby za nic wziąść nie chciał, gdyby wiedział, że jest tegoczesną. To prawda, że Artysta z téj kwoty dostał tylko 30 talarów, sprzedał bowiem posąg Miłości za rzeczywiście pochodzący od siebie, nie mówiąc już o tém, że żadne złoto świata nie skłoniłoby go do pokaleczenia tak nielitościwie swojego dzieła. Lecz Jego Wysokość był ukarany przez swój grzech własny. Znawcy w takim znaczeniu są opatrznością handlarzy.
Przez jeden z wypadków najszczególniejszych, Michał-Anioł, rysując piórem rękę pozostałą, opowiadał przyjacielowi Kardynała, że on był autorem małego posągu, który Jego Wysokość z drugiéj ręki kupił za antyk. Zdziwiony talentem tego młodzieńca i uderzony odkryciem tak nadzwyczajnym, przyjaciel Kardynała zobowiązał Michała-Anioła do udania się z nim do Rzymu, gdzie nie zabraknie zręczności do pracy i do poznania się. Artysta przyjął zaproszenie, i zaledwie wstąpił do grodu wiecznego, gdy wezwania polały się ze wszystkich stron, i jego imie przestało być nieznaném.
Pierwszém dziełem, jakiego dokonał dla Giacomo Galii, jest Bachus z galeryi florenckiéj. Bożek uwieńczony winnemi latoroślami; jego oblicze się uśmiecha, jego spojrzenie, już przyćmione od pijaństwa, spoczywa z roskoszą na czaszy, którą trzyma w ręku prawym. Zdaje się nic nie spostrzegać, co się koło niego dzieje; czarowny bogiem satyrek, cud złośliwości i filuteryi, zajada bezwstydnie winne jagody, dopiero skradzione od bożka pijaków.
Po Bachusie bezpośrednio prawie nastąpiła piękna grupa la Pietà wykonana na rozkaz kardynała od St. Dyonizego. Jest to Maryja, trzymająca na kolanach ciało swojego syna, zdjęte z krzyża. Powodzenie, jakie miała ta grupa za pierwszém jéj okazaniem było tak wielkie, że Vasari, dla wychwalenia jéj nie znajduje dosyć wyrazów przesadzonych. Idąc za zdaniem współczesnych, nigdy ani starożytni ani nowocześni nie dosięgli takiéj szczytności w ideale sztuki, nigdy marmur nie był obrobiony ze staraniem tak wytwornym, z łatwością tak przywodzącą do rozpaczy. Jednakże, pośród téj zgodności w pochwałach tak sprawiedliwie zasłużonych, krytyka zarzucała artyście, że uczynił matkę tak młodą jak syna.
„Matka Chrystusa była dziewicą, odpowiedział surowo Michał-Anioł, a niepokalanie duszy strzeże świeżości rysów. Słuszną i pozwoloną jest rzeczą wierzyć, że Bóg, dla dania świadectwa o czystości Maryj, przez długi czas pozostawił jéj blask młodości i piękności potęgę.”
Pomimo takiéj nauki, krytyka nie uznała siebie za zwyciężoną, i może to z jéj powodu, liczni wielbiciele otaczali grupę la Pietà. Pewnego dnia, gdy Michał-Anioł znajdował się także w tym tłumie, usłyszał jakiegoś cudzoziemca zadającego pytanie swemu sąsiadowi:
„Czy wiész, kto jest autorem téj grupy?”
Sąsiad, który zapewne należał do wszystkowiedzów, odpowiedział wręcz, bez najmniejszego wahania się.
„Bezwątpienia panie; autorem téj grupy jest Gobbo Medjolańczyk.”
— Prawda, rzekł pocichu Michał-Anioł, o jednéj tylko rzeczy zapomniałem, mianowicie umieścić swoje imie.“
La Pietà była drugiem wielkiém dziełem snycerza florenckiego: pytanie więc cudzoziemca może być usprawiedliwione. Dzisiaj nie masz człowieka, któryby na widok téj grupy, nawet nie zważając na podpis, nie słysząc nawet o niéj wcale, nie zawołał natychmiast: Michał-Anioł!
Po powrocie do Florencyj, z niezmiernéj bryły marmurowéj, porąbanej przez Szymona z Fiezoli, dźwignął statuę kolosalną Dawida. Michał-Anioł miał wówczas 25 lat życia, a jego charakter niezależny i wyniosły niemógł już znosić żadnych przestróg. Biada tym, którzy sobie pozwolili robić uwagi! Przygniatał ich swoim gniewem, albo téi wyszydzał nielitościwie.
Nader sławny Soderini, pomimo że był rządzcą prowincyj, doświadczył tego na sobie. Dzielny ten człowiek, równie doskonały znawca jak i polityk, chciał przypiąć łatkę Dawidowi, nos zdawał się mu być za grubym.
„Niech Jaśnie Wielmożny pan na to niezważa, ” odpowiedział artysta z miną najobłudniejszą. I wziąwszy w dłoń nieco prochu marmurowego, uderzył parę razy młotem, nie dotykając się statui;
„Otóż właśnie! zawołał rządzca uniesiony; otóż to Dawid! Wpan dałeś mu życie.
— Winien je J Wielmożnemu panu.”
Niech więc nie będzie dziwném, że Machiawel, mówiąc o tymże Soderini, tak dobrze go uczęstował w swoich czterech wierszach, gdzie opowiada, że gdy poczciwy rządzca, przez pomyłkę stanął przede drzwiami piekieł, Pluton zamknął mu drzwi przed nosem i rzekł: „Po co tu przychodzisz duszo głupia? pójdź precz do otchłani, razem z dziećmi niechrzczonémi.”
Jednakże, jeżeli biedny rządzca był ograniczony, jak to zdaje się dzieje stwierdzają, nie był przecież skąpy. Dał czterysta talarów florenckich Michałowi-Aniołowi, i zobowiązał go do odmalowania al-fresco jednéj części sali obradowéj. Leonard de Vinci pracował nad drugą połową.
Leonard obrał sobie za przedmiot zwycięztwo odniesione nad Piccinino, generałem księstwa Medjolanu. Widać na pierwszym planie zgiełk kawaleryi i wzięcie sztandaru.
Dla Michała-Anioła wypadł epizod z wojny Pizańskiéj.
Zwykle bitwa, zwłaszcza z epoki, w któréj żołnierze okryci są żelazem, mało przedstawia środków dla artysty, celującego w ciałach obnażonych.
Ale taka fraszka nie wstrzymała geniuszu Michała-Anioła.
Pewne najście, które dla innego malarza przeszłoby niepostrzeżone, rozświetliło nagle myśli wielkiego artysty, i karton był już gotowy.
Żołnierze florenccy, upadając pod duszącym upałem, kąpali się w Arno, kiedy Pizanie zrobili znienacka wycieczkę. Nieprzyjaciel się okazuje, wołają do broni, cisną się, depcą; jedni na pół obnażeni lecą do miecza, inni przez usilność niesłychaną starają się wcisnąć odzież na swe członki zmoczone. Biją w bęben; niecierpliwość i rozpacz malują się w rysach nieszczęśliwych żołnierzy pieszych, którzy nie mogą dopaść do swojéj chorągwi.
Zjawienie się tego arcy-dzieła wprawiło w głębokie zadumienie pierwszych artystów z owej epoki. Ze wszystkich krańców Włoch, jeden przed drugim przybywali je podziwiać, kopjować, zgłębiać. San-Gallo, Ghirlandajo, Granacci, Andrzéj z Sarty, Sansovino, le Rosso, Perin del Vaga, i sam Rafael, wszyscy, jakim kto był wówczas, dzieckiem czy starcem, nauczycielem lub uczniem, schylili w milczeniu czoło przed artystą monarchą, który jednym krokiem olbrzyma przestąpił zawód i sięgał ostatecznych granic szczytności, za któremi Przedwieczny rzekł do sztuki: nie pójdziesz daléj.
Pozwalam mówić Benvenutemu Cellini; z powodu to bowiem tegoż obrazu, skopjowanego przez niego, jak i przez wszystkich innych, brutal Torregiani uważał za stosowne pochełpić się swoją anegdotą odrażającą.
»Dopókąd stał ten karton, mówi dosłownie Cellini w swoich pamiętnikach, był on szkołą świata. Chociaż boski Michał-Anioł wypracoował późniéj wielką kaplicę papieża Juljusza, nie doszedł nigdy do połowy talentu, jaki wykazał w tém arcydziele, nigdy nie dosięgnął blasku tej pierwszej pracy.”
W téj właśnie chwili, albo nigdy, należało przede Michała-Anioła.
Tego by nie wystarczało: nienawiść ma swoję wyrachowania okrutne, i zazdrość ma swoję pomysły szatańskie. Przebaczono artyście, ale dzieło zapłaciło za niego. Wcześniéj lub późniéj oddano słuszność człowiekowi, a dzieło było nieśmiertelne.
Roku 1512, pośród zamieszek, przy skonie rzeczypospolitéj, kiedy Medyceuszowie powracali jako zwycięzcy, Baccio Bandinelli, pamięci podłéj i przeklętéj, wkradł się, krokiem wilczym, zdradziecko, ze sztyletem w ręku, do sali, gdzie było wystawione arcy-dzieło; i podczas gdy się ulicy zarzynano, nędznik, zabójca zarazem i złodziéj, zatopił po kilka kroć nóż w malowidło, porznął je w kawałki, zdeptał nogami i uniósł szczątki.
Trzebaż było, ażeby nikczemność tego człowieka obroniła przed ciosami Celliniego.
„Powziąłem zamiar stanowczy, opowiada Benwenuto, obalić go na ziemię i deptać nogami gdziekolwiek bym go spotkał. Będąc na placu Św. Dominika, spostrzegłem Bandinelę, który wchodził na tenże plac ze strony przeciwnéj. Przejęty bardziéj niż kiedy krwawą myślą swoją, rzuciłem się na jego spotkanie, ale zaledwie podniosłem wzrok na tego nędznika, a ujrzałem go bez broni, siedzącego na mulisku, który mniéj na muła, jak na osła wyglądał, i wlokącego się za dziesięcio letnim chłopakiem. Bandinelli, spostrzegłszy mnie, zbladł jak śmierć; trząsł głową u stóp moich. Zrozumiałem, że byłoby zbyt nizko zabijać tego nikczemnika, i powiedziałem mu: Nielękaj się, podły łotrze, nie jesteś godzien moich ciosów.”




IV.

Aleksander VI, straszny Roderigo Bordżja tylko co umarł, otruty flaszką własnego wina, które przygotował dla drugich. Wiek został pomszczony, sieroty mnóstwa ofiar, które rodzina ta płodna jak owady i zabójcza pogrążyła w żałobę, widząc na barkach służalców niesionego trupa papieża opuchłego, czarnego, ohydnie zeszpeconego, krzyczeli ze drżeniem: przepuszczajcie sprawiedliwość Boską!
Juljusz II zasiadł na stolicy świętego Piotra. Był to człowiek pełen ambicyi, charakteru żelaznego, wyniosły, nieugięty, rozkazujący, chciwy panowania, popędliwy w gniewie, porywczy w rozkazach, nie cierpiący odpowiedzi, i kruszący stopą wszystko, cokolwiek by poważyło się stawiać zapory.
Jeden rys odmaluje tego człowieka.
Kiedy papież wezwał Michała-Anioła do zrobienia swego portretu, w następujących wyrazach zawarł swoje zlecenie.
„Pójdziesz, rzekł do swego snycerza, wznieść z bronzu statuę kolossalną, którą umieścisz na facjacie świętego Petronjusza. Oto zaliczam ci tysiąc czerwonych złotych, kiedy będziesz potrzebował pieniędzy, udawaj się wprost do mnie. Zrób prędko swój model i staraj się, żeby to było godne zarazem Juljusza II i Michała-Anioła.”
— Jużem ułożył plan, odpowiedział Michał-Anioł. Wasza Świątobliwość ręką prawą będzie błogosławić jak przystoi, w rękę lewą dam książkę...
— Książkę! książkę! przerwał Juljusz II ze wściekłością. Miecz! na świętego Pawła! nie znam się wcale na waszych bazgraninach, a z mieczem, to inna sprawa, wyzywam najzręczniejszego.“
Po kilku dniach, kiedy wstąpił do pracowni artysty, żeby się przekonać, czy robota postępuje, rzekł z uśmiechem:
— Wszystko to wyśmienicie. Ale powiedz mi, Czy twój posąg udziela błogosławieństwo, czy przekleństwo?“
— On grozi temu narodowi, jeżeli mądrym nie będzie, odpowiedział Michał-Anioł.
Naród w istocie nie był mądrym, w roku bowiem 1511 skruszył posąg papieża.
Ale powróćmy do pierwszych dni panowania Juljusza II. Zaledwie wstąpił na stolicę, gdy zawołał Michała-Anioła. Taki artysta był godzien zrozumienia takiego Papieża.
Juljusz II kilka miesięcy rozmyślał nad dziełem, do którego miał użyć. największego snycerza swojego wieku. Powiedzieliśmy, ambicja Papieża niemiała granic, pragnienie sławy i wielkości było nienasycone. Zapominając może o słowie Boga: Regum meum non est de mundo, zaczął marzyć o nieśmiertelności na ziemi. Odtąd nie wahał się w wyborze.
Kazał zawołać przed siebie artystę i przemówił doń słowy:
„Gdyby ci polecono zrobić grobowiec dla Juljusza II, jaki byś miał plan dla tego pomnika?
— Chciałbym, odpowiedział Michał-Anioł, po chwili namysłu, ażeby wielkość grobowca odpowiadała wielkości kapłana, który takowy poleca. Kształtem ogólnym pomnika byłby równoległobok trzydziestu stóp długości na piętnaście szerokości; jego wysokość wynosiłaby najmniéj stóp trzydzieści. Czterdzieści posągów, nielicząc płaskorzeźb zbogaciłyby to mauzoleum uwieńczone grupą postaci, wyobrażających apoteozy Waszéj Świątobliwości. Cztery bóstwa zwycięztwa, dwa pod postacią żeńską, dwa pod męzką, stałyby z dwóch boków pomnika gniotąc pod nogami niewolników, albo zbuntowanych. Szesnaście posągów od siedmiu do ośmiu stóp, przedstawiałyby prowincje zwyciężone, albo cnoty zniewolone, przykute łańcuchami do grobowca tego, który za życia pognębił pychę piérwszych i uświetnił się drugiemi. Ośm kolossów od dziesięciu do dwunastu stóp ozdobiłyby część górną szczytu. Nakoniec wchodziłoby się do wnętrza z dwóch małych stron i ujrzano by rotondę, pośrodku któréj byłby umieszczony sarkofag.
Papież słuchał w milczeniu i utkwił wzrok w artystę, natchnionego wysokością przedmiotu i zajmującego się z zimną krwią tym pałacem pośmiertnym, nie domyślając się myśli ponurych, i smutnych, jakie rozniecał w sercu starca, który miał go zamieszkać.
Ci którzy znają charakter włoski i odrazę instynktową, jaką czują w tym kraju od śmierci i od wszystkiego co z nią ma związek, łacno zrozumieją znaczenie uroczyste i dziwne tych dwóch ludzi, z których jeden rozkazuje dźwignąć sobie grobowiec, a drugi z największą troskliwością wyłuszcza najdrobniejsze jego szczegóły.
Gdy snycerz skończył, Juljusz II jeden tylko zrobił mu zarzut.
„Gdzie umieścimy ten pomnik ogromny?
— Myślałem o tém, odpowiedział MichałAnioł. Grobowiec W. Ś. taki, jak ja go wydarzyłem, nie zmieści się w starym kościele świętego Piotra. Ale mamy Trybunę, któréj fundamenta założył Mikołaj V. Ukończę nowy kościół podług rysunku Rosselina i kaplica będzie godna grobowca.
— A ile może kosztować ta nowa budowa?
— Około stu tysięcy talarów.
— Dwakroć sto tysięcy, jeżeli potrzeba, odpowiedział Papież.
— A więc mogę jechać do Karrary.
— Natychmiast nawet, a nie zapominaj udawać się do mnie, bez pośrednika, ile kroć razy znajdziesz potrzebę pomówienia ze mną. Albo raczéj, dodał papież zmieniając zdanie, każe zarzucić most z mego pokoju do twojej pracowni, i będę cię odwiedzać i łajać, jeżeli się opóźni robota. Bądź zdrów, Michale-Aniele, zrozumiałeś mnie.“
Nie będę silił się oddać téj idei szczęścia, jaką musiał być przejęty Michał Anioł, wychodząc z Watykanu. Ci, którzy mają uczucie pięknoty, szczytności w sztukach; ci, którzy jęczeli długo opętani przez ideę stałą, nieubłaganą, któréj urzeczywistnienie nie jest w ich mocy, ci, którzy w gorączce wyobraźni, albo w szale marzenia powzięli zamiar niezmierny, olbrzymi, niepodobny, i którzy widzą, że nagle przeszkody znikają, myśl się ucieleśnia, a niepodobne uchyla swoje granice, — ci tylko mogą pojąć, co się musiało dziać w duszy artysty w téj chwili niespodziewanéj i najwznioślejszéj.
Podczas gdy gmin robotników, oddany pod jego rozkazy, wydobywał najpiękniejsze marmury ze wnętrza Karrary; on milczący, zamyślony, oblężony przez postacie olbrzymie, stał na wielkiej samotnej skale, chylącéj się nad morzem.
— Dla czego nie miałbym wydrążyć téj skały? powtarzał często w uniesieniach swojéj wyobrazi palącéj; dla czego bym nie miał znurtować dłótem boków góry? Pod moją dłonią skała stałaby się kolossem, przed którym by zdała drżeli żeglarze. Moje imie byłoby wyryte na granicie głoskami niestartémi; moje dzieło, moja własność, byłoby wieczne, jak dzieło Boga. — Ale cierpliwości; wkrótce będę miał takie swoje góry marmurowe i swoją dłonią potężną nadam byt istotom nadprzyrodzonym i okazałym. Powiem im tylko, Żyjcie! i żyć będą! —
Ach, biédny wielki człowieku, pieść się swojém marzeniem! wznoś swą Babel pod obłoki! Gdy w swéj pysze szalonéj mniemasz się być równym Bogu; a płaz, a owad i niższy od tego, ostatni z dworzan ugodził twe dzieło w serce, i wszystko pierzchło.
Nie znasz się na intrygach, mój mistrzu. Genjusz jest czemś, ale przebiegłość jest wszystkiém na tym świecie. Duma, prawość, honor, są zaiste przymioty wyborne, ale powodzenie ich mierne u pewnéj klassy ludzi: ten wznosi się wysoko, kto umie zstąpić niżej. Qui se humiliat exaltabitur Azali zapomniałeś słowa Ewangelii?
Odstąp więc od swoich zamiarów i niedorzeczności, od gór rzniętych i zamków fantastycznych. Dosyć patrzałeś na niebo i morze! Żywo! do pracowni, mój mistrzu; zgubiono ciebie przed papiéżem.
Plac Świętego Piotra był zawalony, prawie okryty niezmiernémi bryłami marmuru, przywiezionymi z Karrary. Ostatnie wylądowanie miało miejsce u nadbrzerza Tybru, kiedy Michał-Anioł, który podług zwyczaju żył w zupełném odosobnieniu, nie wiedząc wcale o zajściach na dworze podczas swojéj nieobecności, wstępuje do Watykanu, dla żądania pieniędzy, jakie się majtkom należały.
Odpowiadają mu, że Jego Świątobliwości widzieć nie można.
Po kilku dniach udaje się znowu do Papieża.
Kiedy przechodził przez przedpokój, pokojowe stanął mu na drodze, i powiedział sucho, że wejść nie może.
„Nieszczęśliwy! ty nie wiesz, z kim mówisz, woła pewny prałat, który poznał Michała-Anioła.
— Wiem bardzo dobrze, odpowiada bezwstydnie pokojowiec, i wypełniam dane sobie rozkazy. —
— Dobrze, odpowiada wówczas artysta rozgniewany, kiedy Papież poszle po mnie, powiecie mu także, że mnie nie ma.
Za godzinę potém pojechał do Florencyj.
Lecz Juljusz II nie był takim człowiekiem, ażeby wypuścił z swoich rąk artystę, którego uważał jakby na swoim żołdzie.
Skoro się dowiedział o odpowiedzi i ucieczce Michała-Anioła, jego gniew wybuchł. Siedmiu kurjerów, jeden po drugim, lecą w galop dla przyprowadzenia na powrót zbiega. Widząc, że prośby na nic się nie przydadzą, posłańce Juljusza chcieli użyć przemocy. Lecz Michał-Anioł schwycił za broń i krzyknął głosem strasznym: „Jeżeli się zbliżycie, zabiję was“.
Posłance przelęknieni dali pokój Michałowi-Aniołowi.
Gniew papieża nie znał granic. Groził zniszczeniem Florencyi ogniem i mieczem, jeżeliby mu nie oddano jego snycerza. Soderini we trzech dniach otrzymał trzy listy papiezkie; piérwszy przyrzekał artyście ułaskawienie i przebaczenie, drugi zapowiadał wojnę rzeczypospolitéj trzeci zwiastował, że jeżeli Michał-Anioł nie uda się do Rzymu we 24 godzinach, wszyscy Florencjanie będą wyklęci.
„To nas chcesz wszystkich zgubić, mówił bićédny rządca drżąc z bojaźni.
— Ha, ha! odpowiadał Michał-Anioł, to go nauczy, co to drzwi przede mną zamykać.
— Ale ja nie mogę ciebie tu trzymać, nieszczęśliwy.
— Bardzo dobrze! więc się udam do Sułtana Tureckiego.
— Do Sułtana Tureckiego!
— A tak! on lepiej się ze mną obchodzić będzie, jak Papiéż, jestem tego pewny. Zresztą, on ma zamiar przerzucić most ze Stambułu do Pery, i zrobił mi piękne propozycye.
— Idź do szatana, jeśli ci się podoba, lecz uwolnij nas od gniewu Papieża.
Jednak Juljusz II, dotrzymując swego słowa, postępował na czele armii. Zajął Bolonję i okazywał ze zwycięztwa wielką radość, Michał-Anioł, zmieniając nagłe zdanie, wszedł do miasta zdobytego i przedstawił się Papieżowi.
Juljusz II był u stołu w pałacu Szesnastu, gdzie mieszkał czasowo, kiedy mu dano znać o przybyciu snycerza. Dał znak ażeby go wpuszczono, i niemogąc dłużéj wstrzymać swego gniewu na widok buntownika, zawołał głosem przerażającym:
„Ty powinieneś był przyjść do nas, a przeciwnie czekałeś, nim my przyjdziemy do ciebie.“
Michał-Anioł zgiął kolano; lecz pomimo téj postawy uległości i uszanowania, czytano w rysach jego bardziéj pychę, niż żal. Ponury, niemy, ze brwią zmarszczoną, zdawał się mówić papieżowi Non homini sed Petro.
Wszyscy świadkowie téj sceny drżeli za biednego snycerza, lecz gdy znano porywczość Papieża, nikt nie śmiał zabrać głosu. Jeden kardynał Soderini, godny brat rządcy, chcąc zakląć burzę, zaczął przekładać uniewinnienie artysty.
„Ojcze święty, przebacz temu człowiekowi; on bowiem nie wiedział, co czynił. Artyści, skoro ich oderwać od sztuki, są wszyscy tacy. Jeżeli zgrzeszył, to przez błąd, przez niewiadomość.“
Juljusz II nie wytrzymał więcéj, i uderzając laską niezręcznego kardynała, zawołał głosem grzmiącym.
„Jakto, nieszczęśliwcze, śmiesz lżyć mego snycerza: To ty jesteś nieukiem i grzesznikiem; precz z moich oczu.
Gdy biédny prałat, cały zmięszany, stał na swojém miejscu, nieporuszony z podziwienia i przestrachu:
„Wyrzucić mi tego gbura za okno,“ dodał Papież rozdąsany.
Pokojowcy z wielką trudnością wyprawili Jego Wysokość za drzwi.
Jak widać Soderynowie byli nieszczęśliwi.
Tegoż wieczora Juljusz II i Michał-Anioł byli najlepszymi w świecie przyjaciółmi. Ci dwaj ludzie cudownie się rozumieli. Potrzeba było takiego robotnika dla takiego pana. Papież obrał postawę do swego portretu i pojechał do Rzymu, prosząc snycerza, ażeby się z nim połączył, zaraz po ukończeniu posągu.
„Pamiętaj, Michale-Aniele, iż mój grobowiec na ciebie czeka. Takie były ostatnie wyrazy Jego Świątobliwości.
Michał-Anioł użył szesnaście miesięcy na dokonanie tego posągu kolossalnega, a o piętnaście tylko miesięcy mniej czasu potrzebowali jego nieprzyjaciele, dla odnowienia potajemnie swojéj intrygi. Tym razem Bramant był na ich czele, a w poczcie rywalów, których postawiono przeciw Michałowi-Aniołowi, liczono Rafaela.
Szczęściem dla naszego artysty, Juljusz II był równie uporczywy w przyjaźni, jak i w nienawiści: im bardziéj usiłowano wystawić przed nim Michała-Anioła w świetle niekorzystném, tym bardziéj osypywał go swojemi względami. Ślepa zazdrość i niezręczna nienawiść tych ludzi tysiąc razy więcéj usłużyła Michałowi-Aniołowi, anizeli by tego mogła dokazać przyjaźń najszczersza i poświęcenie, się najszlachetniejsze.
Dworzanie nie dawali za wygranę, i zmieniając tylko nagle tryb postępowania, zamiast krytykować wspólnie swego nieprzyjaciela, zaczęli go wychwalać bez miary. Tylko ich pochwały były bardziéj zdradzieckie i zjadliwsze, niżeli potwarze. Michał-Anioł był wielkim snycerzem; wynoszono go jako malarza. Ten środek, jakkolwiek surowy, udał się przecież. Cios ugodził, jak zwykle. Michał Anioł nie stracił łaski papieża, ale papież zapomniał o swoim grobowcu.
W życiu tego człowieka nadzwyczajnego, którego staramy się zapoznać z naszymi czytelnikami, jest chwila uroczysta i straszna, któréj nic równego nie może przedstawić żaden dramat ludzki. Działo się to w roku 1508; Michał-Anioł, po powrocie z Bolonii, wysiada w Watykanie, cały zadyszany jeszcze, okurzony, okryty potem. Papież przyjmuje go w swoje objęcia, osypuje grzecznościami i pieszczotami.
„A mój posąg?
— Skończony. Bronz bardzo dobrze się wydaje. Postać Waszéj Świątobliwości, trzy razy Wyższa od naturalnéj, tchnie majestatem i postrachem. Miecz obnażony błyszczy w Waszéj ręce, jak tego W. Ś. życzył.
— A teraz mówmy o naszych wielkich projektach; spodziewam się, że cały twój czas do mnie należy?
— Jestem na rozkazy Waszéj Świątobliwości.
Nowe oznaki przyjaźni i przychylności.
Papież wstaje natychmiast, i wsparty na ramieniu swego artysty ulubieńca, pokazuje mu skwapliwie wszystko, co w jego nieobecności zrobiono: budowy San-Galla, roboty Bramanta, alfreska Rafaela. Michał-Anioł, zawsze sprawiedliwy, nawet względem swoich nieprzyjaciół, nie mógł się odchwalić. Przechodzą przez plac św. Piotra. Ogromne bryły karraryjskie są jeszcze tam, oczekując, prosząc prawie o, dłóto wielkiego snycerza.
Nakoniec, przebiegłszy w całém znaczeniu kościół, ogrody, pałac, Juljusz II i Michał-Anioł Wstępują do kaplicy Syxtyńskiej. Dzień miał się ku schyłkowi.
Papież zatrzymał się pośród tej ogromnéj kaplicy, i wznosząc rękę ku sklepieniu, wymówił te kilka wyrazów, jakby rzecz zupełnie prostą!
„Od czasu śmierci mego stryja, ozdobienie tego pięknego pomnika zostało niedokończone w większéj połowie. Chcę, żeby powiedziano: Juljusz II skończył to co Syxtus IV był zaczął. Oto robota, którą ci przeznaczam. Będziesz zarazem budowniczym, malarzem, dekoratorem. Do ciebie należy to sklepienie niezmierne; zapełnij je treskami i ozdobami, zaludnij potokiem postaci. Dotąd znano tylko jedną stronę twego genjuszu, chcę ażeby świat się dowiedział, uwielbiając strop kaplicy Syxtyńskiéj, że Michał-Anioł jest równie wielkim malarzem, jak snycerzem nienaśladowalnym.“
Michał-Anioł patrzał w oczy Papieżowi, aby się przeświadczyć, czy prawdę mówi.
— Sądzę, że nie dobrze zrozumiałem, odparł artysta zdziwiony.
— Wybrałem ciebie do odmalowania al-fresko stropu kaplicy Syxtyńskiéj; czyś zrozumiał tym razem?
— Wasza Świątobliwość żartuje ze swego biednego sługi.
— Jakto, mistrzu Buonarroti?
— Moje powołanie jest robić dłótem i młotem, nie malowałem nigdy w życiu, nie znam nawet mechanicznego sposobu postępowania z al-fresko. Prawda, żem rysował karton dla sali obradowéj we Florencyj; ale to był tylko rysunek, nic więcéj. Jak W. Ś. chcesz, ażebym ja, w moim wieku, zmieniał nagle swój zawód? Jeszcze raz, to nie mogło być powiedziane na prawdę, i W. Ś. chce mnie tylko doświadczyć.
— Powiedziałem: chcę tego, twoją, rzeczą jest być posłusznym.
— A ja Wam powiadam, Ojcze Święty, że ta myśl nie przyszła, że ona nie mogła przyjść Waszéj Świątobliwości. Jest to sieć bezczelna, zastawiona przez moich wrogów. Jeżeli odmówię, pozostanę tam, w kącie, bez roboty i wpadnę w niełaskę; jeżeli przyjmę, to upadnę niechybnie, i stracę tę małą sławę, jaką nabyłem w swojéj sztuce. A więc! nie, wolę jeszcze znieść gniew Waszéj Świątobliwości, aniżeli wystawić się na pewne pohańbienie. Jużem postanowił. W tej chwili odjeżdżam do Florencyj.
— Tym razem lepiéj poradziemy sobie! zawołał Juljusz II i oddalił się nagle, pozostawiając artystę oddanego swojéj nieméj rozpaczy.
Co się wówczas działo w duszy Michała-Anioła, Bóg tylko jeden i on wiedzą o tém. Dzieje nie mają przykładu podobnych katuszy. Jeżeli nie uległ pod tym ciosem, to dla tego, że istotnie był obdarzony siłą nadludzką.
Wystawcie sobie człowieka, który ma już czterdzieści posągów w głowie, który potrzebuje tylko uderzyć w marmur, ażeby wyprowadzić i ożywić swoje utwory olbrzymie, który przybywa szczęśliwy i pełen ufności do zaczęcia dzieła, wystawcie sobie tegoż człowieka, przez usiłowanie szczytne, niesłychane, pełne rozpaczy, zmieniającego nagle plan, cel, środki, zapominającego o swoim ludzie kamiennym i wywołującego całe królestwo cieniów i świateł, przechodzącego z jednéj sztuki do drugiéj — w przeciągu jednéj nocy.
Nazajutrz, Juljusz II znalazł artystę na témże miejscu, gdzie go zostawił wczoraj; miał głowę pochyloną ku ziemi, wzrok nieruchomy, ręce skrzyżowane na piersiach i zdawał się być pogrążonym w dumania głębokiém. Cierpienia téj nocy długiéj zostawiły bez wątpienia niejakie ślady na jego policzkach zwiędłych, na jego oczach czerwonych i suchych, ale ogień genjuszu opromieniał jego czoło.
„I cóż? rzekł Papież.
— Przyjmuję, odpowiedział Michał-Anioł.
— Byłem tego pewny. Wierzaj mi Michale-Aniele, twoi nieprzyjaciele, w mniemaniu że ci zaszkodzą, przyczynią ci nowego tryumfu.
— Niech natychmiast przyjdzie Bramante do wzniesienia rusztowania.
Ujęty w swoje własne sidła, zawistny budowniczy, chciał przynajmniéj to sprawić, ażeby roboty około sklepienia podzielone były między Michałem-Aniołem i Rafaelem, jego synowcem. Ale Juljusz II był niewzruszony. Bramant odebrał suchy rozkaz przygotowania desek i sznurów potrzebnych dla postawienia rusztowania.
Co do Michała-Anioła, ten ze wściekłością w sercu, z gorączką w głowie, zamknął się był i nie chciał się widzieć z nikiém w święcie.
Gdy wszystko było gotowe, artysta popędliwy pokazał swoje rysunki, i co do otaxowania pracy, chciał się zdać na sąd Juljana dc San-Gallo, jednego z swoich najzaciętszych wrogów. Lecz tym razem nienawiść i zazdrość zawstydziły się także. San-Gallo oznaczył wysokość summy na piętnaście tysięcy czerwonych złotych, i targ był bezpośrednio zawarty.
Poczém Michał-Anioł skierował swe kroki ku kaplicy Syxtyńskiéj, i po raz piérwszy odzywając się do Bramanta, rzekł mu w obec Papieża, tonem wyższości i ironii wzgardliwéj.
„Jak się weźmiesz mistrzu Bradamante, do zbudowania dla mnie tego rusztowania?
— Ha... podług prawideł sztuki, odrzekł Bramant z niemniejszą dumą.
— To jest....
— Tb jest, ponieważ Pan zdajesz się niewiedziéć o piérwszych zasadach rzemiosła, za które się bierzesz, każę wydrążyć w sklepieniu otwory, z tych otworów spuszczę kołowroty, te kołowroty będą utrzymywać deskę, ruchomą, na któréj Pan będziesz pracował.
— Cudownie, mistrzu Bramante; ale pozwól zadać sobie proste pytanie.
— Proszę.
— Jak pozatykasz te otwory, skoro ja skończę malowanie?
— Już się temu zaradzi,“ odpowiedział kwaśno Bramant.
Michał-Anioł wzruszył ramionami, i wołając na głos mistrza ciesielskiego.
„Mistrzu, rzekł, zabierz wszystkie te sznury, oddaję ci je, możesz je sprzedać na swoją korzyść: to będzie posag dla twoich dwóch córek ubogich.
Potém wytłumaczył Papieżowi zdziwionemu, przez jak prosty i pomysłowy mechanizm zamierzał postawić rusztowanie, za pomocą podpór odstawionych od muru, i na model, jakiego odtąd stale używano w podobnych wielkich robotach.
Następnych dni sprowadził z Florencyj Jakóba Sandro, Anioła Donnino, Bujiardini, Granani’ego, słowem malarzy najzawołańszych w wykonywaniu alfresków. Pozaprowadzał ich na rusztowanie, wydzielił część muru, i kazał pracować przy sobie. Dwie lub trzy godziny wystarczyły do wydoskonalenia się w mechanizmie, którego nie znał. Zapłacił im szczodrze zniszczył co zrobili, zamknął się sam w kaplicy, i nie chciał widzieć nikogo.
Bez pomocy, bez robotników i uczniów, on sam moczył wapno, przyrządzał tynk, rozcierał farby. Ile go musiało kosztować pracy uporczywéj i cierpliwości nieskończonéj, w pokonaniu trudnostek materjalnych, które zależą li od wprawy w sztuce, to wyrachowanym być niemoże i istotne wzbudza podziwienie. Często cokolwiek mniéj lub więcéj wody, warstwa cieńsza albo grubsza, najmniejsza wreszcie bagatela zaprowadzały pleśń do fresków, i te na pół ukończone odpadały. To, co dla biédnego Michała-Anioła stanowiło kłopot prawdziwy i prawie niepokonalny, było tylko igraszką dla uczonego San-Gallo i innych wielkich genjuszów jego hartu, i gdyby tylko chciał się udać do ich wysokiego doświadczenia i światła głębokiego, wytłumaczyliby po doktorsku własności granitu i traverlino, ile potrzeba użyć wody dla należytego rozczynienia tynku, ile nieodzownie czasu dla rozpuszczenia i wysuszenia wapna i t. p. Tak to na świecie! A więc cokolwiek by na to powiedział stary Buonarroti, Michał-Anioł był nader miernym tylko mularzem.
Ale genjusz tak mało dba o wielkie jak i małe trudności. Już farba i wapno posłusznymi były mistrzowi potężnemu, jak mu uległy marmur i bronz. Po zwyciężeniu materyj, pozostawało mu tylko rozwinąć swoję epopeę biblijną, ułożoną w przeciągu jednéj nocy! Myśl Danta, poety boskiego, w innéj wcieloną postaci, artysta boski wydatnił w malaturze. Taż oryginalność pomysłu, taż wielkość stylu, tenże popęd silny ku szczytnéj jedności.
Obydwa w zakresie obszernym zajęli całe stworzenie, porządek i następstwo czasów, od upadku aniołów zbuntowanych aż do sądu ostatecznego. Nie zatrzymam się nad opisywaniem kaplicy Syxtyńskiéj dla tych, którzy jéj nie widzieli, jak nie tłumaczyłbym epopei Danta dla tych, którzy jéj nie czuli; znaczyło by to mówić o muzyce do głuchych i o kolorach do ślepych.
Michał-Anioł potrzebował tylko dwudziestu miesięcy do swego dzieła niezmiernego. Wówczas, kiedy zstępował z rusztowania, jego oczy tak się przyzwyczaiły do patrzenia w górę, że ich nie mógł więcéj zwrócić ku ziemi, Rzewny i bolesny to symbol genjuszu, zmuszonego jeszcze do odbywania drogi z ludźmi wtedy, kiedy przez niejaki czas zamieszkiwał krainy niebieskie.
Do udręczeń wszelkiego rodzaju, jakie podczas tej wielkiéj próby napastowały Michała-Anioła, trzeba nadto zaliczyć niecierpliwość, nudę, pogróżki wrzącego kapłana. Chociaż stary i skołatany, ten człowiek niepokonany wstępował co chwila na rusztowanie, wkradał się pod sklepienie, łajał, radził, naglił biednego artystę, który oddałby chętnie resztę swojego życia, gdyby mu pozwolono pracować w spokoju.
Jednego dnia były robione uwagi o użyciu zbyt wstrzemięźliwym kolorów jasnych i pozłoty.
Artysta odpowiedział:
„Ojcze Święty, których tam w górze odmalowałem, nie nosili złota w swoim czasie; były to święte osoby, zamiłowane w ubóstwie i wzgardzające bogactwami.
Innym razem sypały się użalania i wykrzykniki na powolność artysty.
„Kiedyż przecie skończysz? wołał Papież.
— Kiedy będę zadowolony,“ odpowiadał Michał-Anioł.
Nakoniec, przed nadejściem dnia Wszystkich Świętych, Papież wszedł po raz ostatni na rusztowanie i w krótkich wyrazach dał do zrozumienia malarzowi, że on, Juljusz II, któremu nikt się nie opierał, chce tego dnia mieć mszę w swojéj kaplicy.
„Ale gdybym na ten dzień nie skończył, odpowiedział malarz z równą niecierpliwością.
— Jeżelibyś nie skończył... jeżelibyś nie skończył, kazałbym cię zrzucić z ego rusztowania.
— Ten człowiek gotów tak zrobić, jak mówi, pomyślał Michał-Anioł. I tegoż wieczora rusztowanie było zdjęte.
Nie będę. się nawet kusił opisywać wrażenia piérwszego, jakie wywołało to arcydzieło, po wystawieniu jego na uwielbienie publiczności. Wówczas, jak dzisiaj, kopuła kaplicy Syxtusa była uważana za cud najwięcéj zdumiewający sztuki ludzkiéj. Michał-Anioł miał 37 lat życia kiedy kończył malować.
We dwa lata, umarł Papież i Michał-Anioł gorzko jego śmierć opłakiwał. Dwa te charaktery były zupełnie jeden dla drugiego. Juljusz II nie mógł się więcéj obchodzić bez Michała-Anioła. Opowiadają, że na krótki czas przed śmiercią, między nim i Michałem-Aniołem miało miejsce bardzo żywe zajście, z powodu że ten ostatni prosił o uwolnienie, w celu udania się na uroczystość świętego Jana do Florencyj; zajście, które jak zwykle zakończyło się podwojeniem przyjaźni i względów.
Twierdzą nawet, że biedny starzec, czując może swój zgon bliski, i nie chcąc zostawić gorzkiego wspomnienia w sercu artysty, którego najbardziéj szanował, kazał się przed nim tkliwie usprawiedliwić, i posłał mu w darze 500 czerwonych złotych, ażeby się zabawił podczas święta.
Nareście Juljusz II jest jednym człowiekiem, który odważył się strofować Michała-Anioła, grozić mu, źle się z nim obchodzić; dopuścił się nawet pewnego dnia podnieść laskę na niego. A jednak wielki artysta nie mógł się nigdy pocieszyć po jego stracie, a jednak, po swoim służącym Urbinie, Juljusz II jest niezaprzeczenie człowiekiem, którego Michał-Anioł najwięcej kochał na téj ziemi!




V.

Wstąpienie na stolicę apostolską Leona X zaznaczyło w życiu Michała-Anioła epokę prac jałowych, cierpkiego niesmaku i głuchych prześladowań. Było napisano, że los tego człowieka będzie się roztrącać od czasu do czasu, jak potok o skałę, ażeby potem wydobywać się z większym popędem i dumą. Podczas długich lat dziewięciu nie słyszemy wzmianki o Michale-Aniole, aż do jednego wypadku, który przynosi szczyt jego duszy artystycznéj i jego uczuciom obywatelskim.
Akademja Florencka wysłała do Leona X deputowanych, prosząc o powrócenie na miejsce rodzinne popiołów Danta Alighieri, dostojnego i nieszczęśliwego wygnańca, który, przed dwóma wiekami, wyzionął ducha w Rawennie.
W owych dniach bezczynności przymuszonej i smutku ponurego, Michał-Anioł odczytywał pienia poety florenckiego, i zakreślał piórem na maryginesie, wszystkie miejsca, które uderzały jego wyobraźnią. Arcy-dzieło godne uwielbienia, i które byłoby dzisiaj wartości nieocenionéj, gdyby nie zaginęło w morzu. Kto inny nad Michała-Anioła był godzien tłumaczyć i objaśniać Dantego?
Na pierwszą wieść o kroku, jaki zamierzono uczynić do Papieża, artysta się obudził. Z zapędem najszlachetniejszym, z współczuciem żywém i płomienném przyłączył się do téj sprawy o wynagrodzenie i wymiar sprawiedliwości. U spodu prośby, któréj oryginał przechowuje się w Archiwach Florencyj, czytamy te szlachetne wyrazy:
„Ja, Michał-Anioł, snycerz, zanoszę tęż prośbę do Waszéj Świątobliwości, ofiarując się postawić poecie boskiemu godny jego grobowiec.”
Niestety! czyż należy złorzeczyć Leonowi X. Mecenasowi tyle słynnemu, który swém imieniem wiek namaścił, że nie przyjął zobowiązania się snycerza, że pozbawił świat takiego pomnika?
Lecz jaką koleją przeciwności lub intryg Michał-Anioł przyszedł do tego, że nie miał się już czem zająć, jak tylko czytaniem i objaśnianiem wierszy Dantego? trzeba się cofnąć do źródła tej smutnej walki.
Juljusz II, na krótki czas przed śmiercią, kazał był obiecać Michałowi_Aniołowi, że znowu się weźmie za swój grobowiec, mający się wznieść w rozmiarach skromniejszych. Kardynałowie Santi-Quattro i Aginense, wybrani przez Papieża na wykonawców testamentu, przyjęli zobowiązanie się Michała-Anioła, że zacznie pracować nad posagami rozpoczętymi, dla okazania niby próby rozmaitych rzędów figur, które miały ozdobić pomnik. W ich liczbie był okazały wojownik, tratujący swego niewolnika, który powszechnie nosi nazwę Zwycięstwo, i Mojżesz świętego Piotra w Okowach, o którym niżej powiemy. Michał-Anioł począł się znowu oddawać swojéj pracy ulubionéj, gdy się Leon X wdał w to, i używając władzy, jaką mają Papieże na ziemi związywania i rozwiązywania tego, co się im podoba, kazał artyście udać się z nim niezwłócznie do Florencyj, w celu zajęcia się fasadą świętego Wawrzyńca. Co do Juljusza II, ten, jako umarły, miał dosyć czasu do poczekania na swój grobowiec.
Michał-Anioł usłuchał. Zaledwie zdążył przedstawić projekt, gdy odebrał nowe zlecenie od Leona X, mianowicie, udać się do Karrary. Widzieliśmy już, że raz ta podróż była dla niego zgubną.
Podczas bowiem pierwszego pobytu w Karrarze poniżono go w umyśle Juljusza II; jego drugi odjazd był hasłem do nowych napadów. Za pierwszym razem atoli poprzestali na oczernieniu talentu, teraz posunęli się do oszkalowania jego poczciwości.
Wmawiano Papieżowi, — i to czyni zaszczyt potwarzy, pomnąc, że Papieżem był Leon X, — że Michał-Anioł, przez nędzną rachubę, przenosił marmury Karrary nad marmury z Seravezza w Toskanii. Natychmiast dano mu rozkaz rozpoczęcia nowych kopalń.
Michał-Anioł, z powolnością zadziwiającą u takiego człowieka, natychmiast opuszcza Karrarę i udaje się do Pietra-Santa. Trwoni tam całe lata, podejmuje prace nieskończone na wydobywanie nowych marmurów, na utorowanie dróg i na sprowadzanie materjałów na brzeg morza. Gdy po tylu staraniach, po tylu mozołach, przybywa do Florencyj, Papież nie myślał już o kościele świętego Wawrzyńca, który dotąd oczekuje fasady.
Tym razem artysta, rozjątrzony, zawarł się w swojej wielkości, i nie raczył bywać na dworze, gdzie się poważano tak bezczelnie jemu ubliżać.
Około téj właśnie epoki, ze wszech miar przynajmniéj możemy tak utrzymywać, wybuchła owa niezgoda, niestety głośna, między Rafaelem i Michałem-Aniołem, dwóma najpiérwszymi genjuszami swojego wieku; niezgoda pod każdym względem smutek i żal obudzająca, w któréj należy rozgrzeszyć pamięć dwóch sławnych współzawodników, i któréj cała odpowiedzialność spada na tych ludzi miernych i zawistnych, którzy nie wiedzieć jakim sposobem, wkradają się do zaufania wielkich artystów, dla pochlebiania ich namiętnościom i rozjątrzania niesnasek.
Biografowie podają, że Michał-Anioł miał raz w uniesieniu zawołać z pogardą, że olejne malowanie jest sztuką tylko niewieścią, przydatną najwięcéj dla ludzi leniwych. Opiekował się widocznie Sebastianem del Piombo i rysował własną ręką wiele obrazów kolorowanych tylko przez tego malarza, pomiędzy innémi Zmartwychwstanie Łazarza, które poczciwy brat Sebastjan w naiwności swojéj porównywał z Przemienieniem Pańskiem Rafaela.
Podczas tych wypadków. Leon X umarł otruty. Sztuki i nauki straciły w nim opiekuna, którego Michał-Anioł nie miał powodu żałować co do siebie. Podczas swego panowania, Papież florencki okazywał się nieprzyjaznym dla swego współrodaka. Po Leonie nastąpił Adryan VI, z pochodzenia Flamandczyk. Lecz ta zmiana była jeszcze gorszą dla naszego artysty. Nowy Papież miał osobliwą myśl zrzucić strop kaplicy Syxtyńskiej, pod pozorem, że on bardziéj by się przydał w łaźni publicznéj, aniżeli w kościele.
Zastanawiano się nawet nad tém, czy nie należy powołać Michała-Anioła przed sąd, w przedmiocie grobowca Juljusza II, na który dostał za liczenie, a z ukończeniem go się nie spieszył. Snycerz, ze wrzącą wściekłością, chciał lecieć do Rzymu. Ale kardynał Medyceusz, który wkrótce został Klemensem VII, zachęcał go do cierpliwości, i wezwał tymczasowo do wzniesienia biblioteki i zakrystyj w kościele św. Wawrzyńca. Ryły to dwa piérwsze dzieła w budownictwie, dokonane przez Michała-Anioła. Miał wtenczas 40 lat życia.
Jednakże książę Urbino, synowiec Juljusza II, znajdując całe postępowanie za powolne, w porównaniu ze swémi chęciami, chwycił się środka skuteczniejszego do znaglenia Michała-Anioła, ażeby się wziął na nowo za pomnik jego stryja. Kazał mu zagrozić, jak się to zdarzało w tych czasach sprawiedliwości dorywczéj, trafném pchnięciem sztyletu pomiędzy żebra, jeżeli by się nie okazał uległejszym i bardziéj przystępnym. Widać, że ten zacny książę Urbino znał się przedziwnie na rzeczy.
Klemens VII, po wstąpieniu na stolicę, przywoławszy Michała-Anioła, z rozpaczą Benvenuta Celliniego, dał mu radę, któraby przyniosła zaszczyt jakiemu prawnikowi.
„Kochany Buonarroti, rzekł mu Papież na ucho, zamiast się bronić, powinieneś napaść na dziedziców Juljusza II. To prawda, że ci wyliczono cóś na rachunek; lecz w stosunku tej ceny, za jaką nabywają teraz twoje posągi, pieniądze przez ciebie odebrane, nie wynagradzają nawet podjętéj pracy. Powołaj więc ich przed trybunały, a z dłużnika staniesz się wierzycielem.
— Wolę skończyć pomnik, odpowiedział sucho artysta: i natychmiast powrócił do Florencyj.
Wszyscy już byli pod bronią, jak mówi Benvenuto; tłuszcza złoczyńców zebranych ze wszystkich krańców Europy runęła na miasto wieczne, i niszczyła je ogniem i mieczem. — Cellini chełpił się, że sam zabił, wystrzałem z rusznicy, Konnetabla Burbona, Wodza téj armii Wandalów.
Tymczasem Florencya, przez wysilenie pełne rozpaczy, po raz ostatni otrząsła się z pod władzy Medyceuszów. Zebrano się dla narady o formie nowego rządu, i wówczas to z pośród rady gminnéj powstał wniosek jedyny w dziejach.
Wnoszono za obraniem Jezusa Chrystusa Królem Florencyi.
Nowy Król otrzymał, jak twierdzą, znaczną większość głosów: jednakże, przez opozycyą systematyczną, co przynosi największy zaszczyt lewéj ostateczności owego czasu, znaleziono w urnie przeznaczonéj do losowania 20 gałek czarnych.
Jezus Chrystus był więc okrzyknięty Królem Florencyi, i na chorągwiach rzeczy-pospolitéj umieszczono nadpis:

„Jesus Christus rex florenlini populi
S. P. decreto eleclus”

Elekcja ta, jakkolwiek w gruncie nic ulegała zarzutowi, i co do formy okazywała się być zupełnie prawidłową, mało przecież pochlebiała Klemensowi VII. Nowy ten Korjolan pospieszył sprowadzić na swoją ojczyznę, potok barbarzyńców, którzy wołali z wysokości tych uśmiechających się pagórków, zkąd się daje spostrzegać miasto kwiatów: „Przygotuj twoje złotogłowy Florencyo! przychodzim je kupować na miarę dzirytu. „Wówczas zaczęło się to godne podziwienia oblężenie, wytrzymywane przez 13,000 ludzi, przeciwko armii liczącéj przeszło 34,000 żołnierzy. Naród bronił się po bohatersku przez 8 miesięcy. Ośm tysięcy obywateli zginęło w wyłomie, lecz z ich ręki poległo 14,000 żołnierzy Papiezkich.
Michał-Anioł nie wahał się między narodem i rodziną swoich dobroczyńców. Przeznaczony na Członka Komitetu Dziewięciu i Dowódzcę fortyfikacyi miasta, obszedł wały i ogłosił, że, jeśliby nie przedsięwzięto natychmiast środków najdzielniejszych, Medyceuszowie by weszli kiedyby tylko chcieli. Lecz stronnictwo szlachty, które może namyślało się nad poddaniem Florencyj, udało, że jego ostrożności znajduje zbytecznemi i obwiniło wielkiego artystę o nikczemność i obawę. Michał-Anioł niezważał na tę obelgę, i kazawszy sobie tegoż wieczora otworzyć bramę, schronił się do Wenecyi, jak niegdyś bohater Homera, pod swój namiot.
Posłannicy Florencyi, nie omieszkali z nim się połączyć. Znaleźli go jak zawsze smutnego, posępnego i marzącego w głębi jednéj z najbardziéj odosobnionych ulic Della-Giudecca. Otoczono go, błagano puścić w niepamięć wszystkie urazy, jakich się mógł względem niego dopuścić Rząd tymczasowy. Na wezwanie wolności i ojczyzny Michał-Anioł napróżno chciał się opierać. Uległ, i po powrocie do Floroncyj wystąpił znowu jako Generał i Strategik, na czele obrońców miasta. Było zapóźno. — Wybiła ostatnia godzina niepodległości Włoskiéj. Karol X swój miecz rzucił na szalę. Działa grzmiały dzień i noc. Najwaleczniejsi polegli od ognia nieprzyjacielskiego. Starcy i niewiasty, osłabieni cierpieniami, trawieni głodem, pokryci popiołem i żałobą, zbierali się na placach, albo padali na kolana w Świątyniach, przysięgając Bogu umrzeć raczéj, aniżeli się poddać.
Michał-Anioł oszańcował się na dzwonnicy San-Minjato. Dwa działa, wycelowane przeciwko oblegającym i grzmiące bez ustanku, ostrzegały nieprzyjaciel że dopóki się będzie trzymać ta twierdza, niemożna mieć nadziei zajęcia Florencyj. — Tam to na szczycie tej wieży starożytnej, panującéj nad górą i doliną, schroniła się wolność Włoska, w sercu ostatniego z Włochów.
W krotce dzwonnica San-Minjato stała się punktem do którego zmierzały kule nieprzyjaciół. Michał-Anioł uśmiechał się dumnie nad tym szalonym napadem, i z wysokości wieży zrzucał aż na dół materace wełniane, które niweczyły moc wystrzałów i zasłaniały drogi pomnik przed wściekłością tych Wandalów. Zaiste, gdyby Florencja mogła być ocaloną, sława ta nalegałaby się Michałowi-Aniołowi. Już jego wytrwałość, jego odwaga, pomysły jego rozległego genjuszu ożywiały nadzieję w oblężonych, a rodziły obawę i powątpiewanie w obozie nieprzyjacielskim, gdy nagle usłyszano na ulicy krzyki, trwogę, płacz niewiast i przekleństwa żołnierzy. Malatesta był zaprzedany Medyceuszom, i bezecny Valori wydał swoją ojczyznę.
Kapitulacja, która otwierała bramy nowym władcom Florencyj, zapewniała ułaskawienie powszechne. Zobaczymy, jak Medyceuszowie dotrzymali słowa. Sześciu najznakomitszym obywatelom ucięto głowę, inni byli skazani na deportacją albo wygnanie. Przetrząśnięto dom Michała-Anioła od piwnic aż do strychu; ale artysta był zniknął. Ukryty, podług jednych u pewnego przyjaciela, zamknięty, podług drugich, w dzwonnicy San-Nicolo oltr’Arno, oszukał ogarów Medyceuszowskich i wywołał gniew Papieża.
Nakoniec Klemens VII, znużony témi fortelami, dorozumiał się przecie, że gdyby się mu udało nawet schwytać artystę, co zresztą nie było łatwém, miałby tylko jedną mniéj głowę, albo o jednego jeńca więcéj; tymczasem kiedy obdarzając go wolnością i życiem, rodzina jego skorzysta, że będzie miała jeden pomnik więcej, i jednego mniej wroga.
Tym więc razem sędzia schylił swe czoło przed winowajcą. Kazano się ma spodziewać wszelkiego rodzaju ofiar i obietnic, skoro się tylko weźmie znowu za dłóto, i zajmie się niezwłocznie, mauzoleami Juliusza i Wawrzyńca Medyceuszów.
Pracując nad zakrystją Świętego Wawrzyńca, podobnie jak we wszystkich swoich arcydziełach, Michał-Anioł nie chciał iść po drodze utorowanéj; geniusz nie cierpliwy i samowładny, wzgardził prawidłami, odrzucił podania i przełamał zapory. Godłem jego w malarstwie i snycerstwie, w snycerstwie i budownictwie, jest nie naśladować nikogo i nie mieć wcale naśladowców.
Przy wejściu, dają się spostrzegać dwa grobowce, jeden po ręce prawéj, drugi po lewéj, oparte o ściany kaplicy. Rozkład i ozdobienie pomieszczenia z dziwną harmonią odpowiadają massom rzeźby i uszykowaniu posągów. W dwóch bocznych framugach, ponad sarkofagami, umieszczone są posągi książąt. Na obydwóch z obu stron pochylonych wiekach, leżą dwa posągi allegoryczne. Wszystko to nosi cechę skromności i wielkości. Nic w tém spokojném ustroniu nie przeszkodzi rozmyślaniu albo modlitwie. Czystość zarysów, zgodność w układzie, jedność całości przyciąga cię i trzyma pod tajemniczym urokiem.
Po prawéj ręce Juljan Medyceusz: znim energja, śmiałość, siła. U jego stóp leży noc i dzień.
Po lewéj ręce Wawrzyniec: z nim dumanie, łagodność, myśl: stąd ten podziwiający posąg nazwany był Il Pensieroso. Dwie postacie allegoryczne, spoczywające na grobie Wawrzyńca mają wyobrażać Zmierzch i Jutrzenkę. Niech będzie Jutrzenka i Zmierzch; naszém zdaniem nie widziano nigdy doskonalszéj piękności w ideale nowożytnych, jak te cztery allegorje i te dwa wizerunki Michała-Anioła. Nie potrzeba tu objaśnień i rozbioru: sześć posągów oddychają życiem.
Pomiędzy dwoma grobowcami, Michał-Anioł umieścił Matkę Boską i Dzieciątko Jezus. Ta grupa wspaniała jest niedokończona. Postawa i ruch Maryi zdumiewają naturalnością i słodyczą. Dzieciątko-Jezus ma więcej energii, aniżeli wdzięku.
Takiż charakter ogólny spostrzegają w wizerunku Jezusa-Chrystusa z krzyżem, dokonanym przez Michała-Anioła około tegoż czasu i umieszczonym w kościele Minerwy. Wtem dzieło, jedném z najbardziéj wykończonych, jakie nam zostawił Buonarroti, Zbawiciel ludzi obudzą raczej przestrach, aniżeli zaufanie; ale może nigdy, pod dłótem wielkiego snycerza, ciało ludzkie nie doszło do stopnia prawdy doskonalszéj i bardziéj uderzającéj.
Sława o tém arcy-dziele przeszła bystro po za Alpy; mamy przed sobą, list Franciszka I, adresowany do Michała-Anioła Buonarroti, w którym król-rycerz prosi usilnie artystę, ażeby mu raczył udzielić pozwolenie odlania jego posągu.
Oto dosłowny przekład tego listu ciekawego, przynoszącego równy zaszczyt królowi, który go pisał, i artyście do którego był adresowany.

„MPanie Michale-Aniele,

„Ponieważ pragnę posiadać jaki bąć wasz „utwór, poleciłem postarać się o takowy opatowi świętego Marcina z Troyes, oddawcy niniejszego listu, którego posyłam po za góry, prosząc was, jeżeli za jego przybyciem będziecie mieli jaki przedmiot doskonały już, gotowy, ażebyście mu wynajęli, za co wam dobrze zapłaci (godny król!), również, rozkazałem mu, ażebyście, przez miłość dla mnie, raczyli przysłać, do odlania, Chrystusa z kościoła Minerwy, i Matki Boskiej Febryjskiéj czém bym mógł ozdobić jednę z kaplic swoich, jako rzeczami, które podług zapewnień, mają być najwytworniejsze w waszéj sztuce.
„Proszę Boga, Mości Michale-Aniele, ażeby was miał w swojéj pieczy.
„Pisano w Saint-Germain en-Laye 6III Lutego, tysiąc pięćset czterdziestego szóstego roku.“

„Podpisano: Frańciszek.
„Podpisano: Laubepine.“
Z pomiędzy pochwał współczesnych, po liście króla, przytoczymy czterowiersz, ułożony zapewne przez kogoś z gminu, który znaleziono przyklejony do posągu allegorycznego Nocy, na grobowcu Juljana:

La Notte che tu vedi si dolci atti
Dormire, fu da un Angelo scolpita
In questo sasso, e perché dorme ha vita.
Destala se not credi, e parleratti.

„Noc, którą widzisz uśpioną w tak przyjemnéj postawie, była wyrytą w tym marmurze przez Anioła, a ponieważ śpi, więc żyje. Obudź ją, jeżeli wątpisz o tém, a przemówi do ciebie.
Michał-Anioł na wiersze poety nieznanego odpowiedział przez następujący czterowiersz:

Grato m’é il sonno o più l’esser di sasso
Mentre che il danno e la vergogna dura;
Non veder, non sentir m’é gran ventura,
Poró non mi destar! deh! parlar basso!

„Miło mi spać, a jeszcze bardziej być z głazu, dopókąd trwa sromota i niewola. Nie widziéć, nie czuć, jest szczytem mojego szczęścia. Nie budź mnie więc, przez litość; mów cicho.“




VI.

Aleksandcr Medyceusz, upojony orgjami i krwią, panował we Florencyj, nim Lorenzino, ten Brutus szesnastego wieku, nie uwolnił od niego kraju, utopiwszy żelazo w dziecku nieprawém na łożu rozpusty.
Benvenuto, na stronicach swoich pamiętników, (czytelnik zna nasze przywiązanie do florenckiego złotnika), uobecnia przed nami tę dramę, i przedstawia dwie osoby w barwie tak prawdziwej, że jéj żadne opowiadanie wyrównać by nie zdołało.
„Ukończyłem medal podług swego sposobu, opowiada Cellini, i włożyłem go do pudełeczka (był to wizerunek Aleksandra). Wówczas rzekłem do księcia: „Mości książę, bądźcie spokojni, wasz medal będzie wyższy od medalu Papieża Klemensa; i to bardzo naturalnie; medal bowiem Papieża był piérwszą moją robotą; a messer Lorenzo, tu obecny, człowiek wielkiego genjuszu i wiadomości niepospolitych, poda mi przedmiot do odwrotnéj strony tego medalu. Na te wyrazy Lorenzo opryskliwie odpowiedział: „Właśnie o tém tylko myślę, ażeby ci dać do tego przedmiot godny Jego książęcej Mości.“ Książę się uśmiechnął, i spojrzawszy na Lorenza rzekł mu: „Wawrzyńcze, pośpiesz się z swoim przedmiotem, on tutaj wyryje nie opuszczając nas wcale. — Uskutecznię to, jak będę mógł najprędzéj, odparł żywo Lorenzo, i zamierzam dokonać cóś nad czém się świat zdumieje.“
Książę, który go brał już za obłąkanego, już za tchórza, położył się na swoim łożu i śmiał się wiele z tych wyrazów.
Po śmierci tyrana, Franciszek Soderini, spostrzegłszy Benvenuta, zawołał:
„Otóż ci odwrotna strona medalu, obiecana przez Lorenza.“
Nadto temuż Aleksandrowi ubrdało się raz zaprosić Michała-Anioła na konną z nim przejażdżkę, około wałów.
Buonarroli kazał oświadczyć Jego Ks. Mości, że nie ma czasu do stracenia i natychmiast odjechał do Rzymu.
W Rzymie nowy go czekał process. Prokuratorowie księcia Urbinu, z tą zaciętością, która charakteryzuje prawników wszystkich czasów i krajów, odnowili sprawę, o grobowiec. Ze swojéj strony Klemens VII, który miał także prawo używać własnéj swéj woli, dał sobie słowo, że nie da im dójść do celu. Dla tego nie omieszkał zachęcać artystę, ażeby dobrze się trzymał.
Ale Michał-Anioł, który w gruncie większą miał ochotę kończyć pomnik, aniżeli wpaść w ręce księcia Aleksandra, ułożył się z prokuratorami, to znaczy, że przystał na wszystko co tylko chcieli i wziął się szczerze do grobowca Juljusza II.
Rysunek tego mauzoleum, który z początku miał być największym tego rodzaju pomnikiem, jaki kiedykolwiek ludzie oglądali, został przyprowadzony do prostéj fasady z marmuru, przytykającéj do, ściany kościoła świętego Piotra w Okowach.
Juljusz II sam obrał ten kościół, na umieszczenie tam swego grobowca. Lubił ten tytuł kardynalski świętego Piotra w Okowach. Używał go piérwszy, stryj Juljusza Syxtus IV, który rzucił fundamenta do wielkości swojéj rodziny. On sam był kardynałem San-Pietro in Vincoli przez lat 32, a zostawszy Papieżem, przelał tę godność na najulubieńszego ze swoich synowców.
Przez jedno z tych zrządzeń losu, które nieodzownie łączą się z dziełami sztuki i życiem artystów, zeszły się wszystkie potęgi, ludzkie i boskie, aby się sprzeciwić ukończeniu tego pomnika jakkolwiek stopniowo zmniejszane, uszczuplane były jego wymiary.
Z tych zamiarów chybionych, jeden tylko pozostał godny Michała-Anioła posąg Mojżesza, do tego posąg ten, chociaż wznieca zadziwienie i przestrach, chybiając atoli swego przeznaczenia pierwotnego, będąc zdjęty ze swego stanowiska, oddzielony od całości, której jedną część tylko w myśli artysty stanowił, nie sprawia dzisiaj i w połowie tego wrażenia, jakie miał sprawiać, gdyby był wzniesiony do 20 stóp wysokości, i zasiadł na krańcu olbrzymiego grobowca, pomiędzy niebem i ziemią, pośród orszaku proroków i sybill, na miejscu wskazaném mu przez snycerza.
Ubolewam nad krytykami, którzy chcieli mierzyć olbrzyma podług swego wzrostu karłów: tyle wielkości przygniata ich. Tutaj to trzeba czucia zamiast dowodzenia. Nic w tém arcydziele nie przypomina o wypadku zaszłym, o idei powziętéj, o odległém nawet podaniu; nic, ani co do pomysłu ani co do stylu lub formy, nie trąci starożytnością, albo klassycyzmem. Jest to marzenie osobliwe i kolossalne, zawarte w marmur, podczas nocy bezsennéj i trwożliwéj; jest natchnienie biblijne najwyższéj potęgi, jakiemu by jeden Dante sprostał w opisaniu. Wszystko jest naturalne i przerażające w tém szczytnem uosobieniu, które o sto łokci przewyższa bohaterów wieków bajecznych.
Wejdź do kościoła San-Pietro in Vincoli, sam przy nadchodzącéj nocy; przy świetle niepewném zmierzchu, przypatruj się temu nadludzkiemu zjawisku, a będziesz zdjęty jednym z tych przestrachów przesadzonych, jaki na wyobraźnie gorączkowe sprowadza czytania Apokalipsis.
Prorok ten, siedząc z powagą majestatyczną, opiera jednę rękę na tablicy prawa, druga jest odprowadzona naprzód z zaniedbaniem dumném człowieka, na którego jedno brwi zmarszczenie tłumy się korzą. Broda gęsta i wiekowa rozlewa się w falach po jego piersi szerokiéj, jak potok, gdy z brzegu wystąpi. Charakter wiejski i pierwotny tego wielkiego pasterza ludów piętnuje się na każdym muszkule jego ciała, w każdém zgięciu jego sukni. 1 o skojarzenie energii dzikiéj i siły żywotnéj nadaje powierzchowności kolosu jakiś dziwny wyraz przestrachu. Istota ta albowiem myśli, i naród hebrajski nie zbłądził by zupełnie, gdyby przed nią padł na kolana. Bóg może by mu to przebaczył.
Podczas, kiedy Michał-Anioł pracował nad swoim Mojżeszem, Klemens VII, idąc za przykładem Juljusza II, nie zostawił go ani na chwilę spokojnym. Wszyscy Papieże używali tego fortelu ażeby żądać od artysty zawsze czego innego, aniżeli co by on dokonać pragnął. Dla wyjednania jakiego wytchnienia, musiał obiecać Papieżowi, że w tymże czasie zajmie się kartonem do sądu ostatecznego. Ale Klemens VII nie był człowiekiem przestającym na słowach, sam doglądał roboty i Buonarroti był zmuszony ustawicznie zmieniać dłóto na ołówek, i pióro na młotek. Sąd! Mojżesz! dwa dzieła małéj wagi, które łatwo można dokonać jeden za drugim! A jednak trzeba było; Jego Świątobliwość nie słuchał żadnych tłumaczeń.
Pewnego dnia dano znać Michałowi-Aniołowi, że nie będzie miał zwykłych odwiedzin Klemens VII zakończył życie. Artysta wytchnął zaiste przez ciąg konklawy.
Nowy Papież, Paweł III, pośpieszył przedewszystkiém do pracowni Buonarroti w orszaku okazałym z dziesięciu kardynałów.
„No, rzekł Ojciec Święty, tonem zupełnie stanowczym, spodziewam się, że odtąd cały twój czas do mnie należeć będzie, mistrzu Buonarroti?
— Niech Wasza Świątobliwość raczy mnie mieć za wymówionego, odrzekł Michał-Anioł; ale tylko co podpisałem umowę z księciem Urbinu, który mnie znagla do ukończenia grobowca Papieża Juljusza.
— Jakto! zawołał Paweł III; oto od trzydziestu już lat powziąłem jedno życzenie, a dzisiaj, zostawszy Papieżem, nie mogę mu zadość uczynić?
— Ale ugoda, Ojcze Święty, ugoda...
— Gdzie jest ta ugoda? niech ją podrę.
— Jakto! zawołał z kolei kardynał Mantualiski, należący do orszaku; ale niech W. S. spojrzy na Mojżesza, którego mistrz Michał-Anioł dopiero ukończył: ten jeden posąg wystarczyłby, aż nadto, dla uczczenia pamięci Juljusza.
— Przeklęty pochlebca! szeptał po cichu Michał-Anioł.
— No, no, biorę wszystko na siebie, rzekł Papież. Ty swoją ręką zrobisz tylko trzy posągi; inni snycerze wezmą na siebie resztę, a ja odpowiadam za zezwolenie księcia Urbinu. A teraz mistrzu, do kaplicy Systyńskiéj. Jest tam wielka ściana próżna, która na ciebie oczekuje.
Co miał odpowiedzieć Michał-Anioł na żądanie tak słuszne, tak bez ogródki wynurzone? Dokończył, jak mógł najlepiéj, dwa swoje posągi Życia czynnego i Życia rozmyślającego, Rachelę i Lię symboliczną Dania, a nie chcąc ciągnąć korzyści z nowéj ugody, do któréj go znaglano, na odebranych przez siebie 4000 czerw. zł. zapewnił 1580 wynagrodzenia za prace, poruczone innym artystom.
Po załatwieniu tym sposobem téj przygodnej sprawy, która mu przyczyniła tyle kłopotów i przykrości, Michał-Anioł mógł nareście oddać się wyłącznie wykonaniu swego Sądu ostatecznego, na co poświęcił nie mniéj jak ośm do dziewięciu lat.
Ten obraz ogromny i jedyny, gdzie postać człowieka przedstawiona jest we wszelkich położeniach możebnych, gdzie z dokładnością nienaśladowalną oddane są wszystkie uczucia, wszystkie namiętności, wszystkie odcienia myśli, nie miał dotąd i nigdy mieć nie będzie rówiennika w krainie sztuki.
Tym razem genjusz Michała-Anioła przywiązał się szczególnie do nieskończoności. Przedmiot tego obszernego układu, sposób jakim tenże pomyślany i wykonany został, rozmaitość godna uwielbienia i umiejętne grup uporządkowanie, śmiałość niepojęta i pewność zarysów, walka cieni i światła, trudności, raczéj prawie niemożebności pokonane, jakby przez igraszkę i z pomyślnością do cudu blizką, jedność całości, doskonałość szczegółów czynią Sąd ostateczny dziełem najdokładniejszem, obrazem największym, jaki istnieje. Pod względem effektu, Szerokie to jest i okazałe, a jednak każda część tego malowidła nieskończenie zyskuje, gdy jest oglądaną i zgłębianą zblizka, i nie znamy obrazu małego, wypracowanego z taką cierpliwością, i wykończonego z takiem zamiłowaniem.
Malarz mógł wybrać jedną tylko scenę, kilka grup odosobnionych z tego dramatu strasznego, jakie ma się przedstawić w dzień ostateczny na dolinie Jozafata, gdzie się zgromadzą wszystkie pokolenia. A przecie podziwiajcie wszechmocność genjuszu! przez jeden tylko epizod, na przestrzeni ograniczonéj, i przez jedną wyrazistość ciała ludzkiego, artysta umiał przejąć was zdziwieniem i przestrachem, i uczynić rzeczywiście świadkami klęski ostatecznéj.
U dołu obrazu, prawie ku środkowi daje się spostrzegać łódka piekielna, zabytek fantastyczny podania pogańskiego, podług którego, naprzód poecie, następnie malarzowi podobało się, nadać jakiemuś potępieńcowi postać i urząd Charona.
„Charon, szatan z żarzącem się okiem, zbiéra za jedném skinieniem wszystkie dusze, a opóźniające się uderza wiosłem swojém[2].
Niepodobieństwem jest wystawić sobie całego ogromu nauki, rozwiniętéj przez Michała-Anioła we wszystkich wykrzywieniach tych potępieńców, nagromadzonych bezładnie do téj łódki fatalnéj. Ilekolwiek boleść, rozpacz, wściekłość mogą, na massach ludzkich wywołać gwałtownych wykrzywień, widocznych katuszy, okropnych kurczów, wszystko to oddane jest w téj grupie z oczéwistością, przed którą zadrżą ludzie najmniéj czuli. Po lewéj ręce téj łódki widać otwór ziejącéj jaskini; jest to wejście do Czyśca, gdzie kilku szatanów rozpacza, że nie mają już dusz do dręczenia.
Piérwszą grupą, naturalnie nastręczającą się uwadze widza, są umarli, których odgłos trąby wiecznéj rozbudził w mogiłach. Jedni otrząsają swoję całuny, inni z trudnością roztwierają powieki obciążone snem tak długim. W rogu obrazu jest mnich, który lewą ręką wskazuje na boskiego sędziego; ten mnich jest wizerunkiem Michała-Anioła.
Drugą grupę stanowią zmartwychwstali, którzy sami przez się wznoszą się na Sąd. To postacie, z których wiele cechują się szczytnością w wyrażeniu, podnoszą się ku przestrzeni, z większą lub mniejszą trudnością, stosownie do ciężaru grzechów, z jakich mają zdać rachunek.
Trzecią grupę, idąc w górę, po prawicy Chrystusa, stanowią szczęśliwe. Pomiędzy témi świętémi, z których jedne pokazują narzędzia swoich mąk, inne znaki swoich męczeństw, jest jedna głowa, godnej uwielbienia piękności i czułości: to matka osłania swą córkę, zwracając ku Chrystusowi oczy, pełne wiary i nadziei.
Po nad tłumem świętych widać czwartą grupę duchów anielskich, jedni z krzyżem, drudzy z wieńcem cierniowym, narzędziami i innémi przedmiotami męki Zbawiciela.
Piąta grupa, równoległa z czwartą, jakąśmy opisali, jest także złożona z aniołów; za takich przynajmniéj wydaje ich przed nami blask młodości i lekkość napowietrzna ich poruszeń; i oni także niosą, jakby w tryumfie, inne godła odpokutowania boskiego, jako słup, drabinę, gąbkę.
Pod tymi aniołami, na jednym planie ze świętémi, jest chór sprawiedliwych; patryarchowie, prorocy, apostołowie, męczennicy, osoby święte stanowią grupę szóstą.
Siódmą i najstraszniejszą jest ta, w której sztuka Michała-Anioła okazuje się w całej swojéj przerażającéj wielkości, są to potępieni, strąceni wyrokiem i porwani na męki przez aniołów zbuntowanych. Widz najzimniejszy nie może się ostać przed tym widokiem. Tak jakbyśmy w piekle byli; słychać krzyki boleści i zgrzytanie zębami nędzników, którzy podług okropnego wysłowienia się Danta, napróżno drugiéj śmierci żądają.
Grupy ósma, dziewiąta, i dziesiąta, umieszczone na dole obrazu, składają, jak powiedzieliśmy, łódka Charona, jaskinia Czyścu i aniołowie sądu, w liczbie ośmiu, którzy z całéj siły dmą w trąby miedziane, dla zwołania umarłych ze czterech stron ziemi.
Nakoniec w grupie jedenastéj, pośrodku prawie części wyższéj obrazu, śród dwóch tłumów szczęśliwych, sędzia najwyższy, siedząc na obłokach, przez straszne skinienie rzuca przekleństwo na potępionych: Ite maledicti in ignem eternum. (Idźcie przeklęci w ogień wieczny). Matka Boska odwraca głowę i dreszcz ją przejmuje. Po prawicy Chrystusa jest Adam, po lewicy Święty Piotr. To samo miejsce wskazał im Dante w swoim Raju.
Dzieło to ogromne wystawione było dla publiczności w dzień Bożego Narodzenia 1541 r. Ono kosztowało ośm lat pracy. Michał-Anioł miał wówczas 67 lat życia.
Aż do naszych czasów doszło mnóstwo anekdot tego obrazu dotyczących.
Opowiadają, że Papież, zgorszony nagością niektórych postaci, nagością, którą potem polecono odziać Danielowi Volterr, kazał powiedzieć Michałowi-Aniołowi, ażeby je przykrył.
Michał-Anioł odpowiedział ze zwykłą sobie opryskliwością:
„Powiedzcie Papieżowi, niech się mniéj zatrudnia poprawianiem moich malowideł, co jest rzeczą bardzo łatwą, a niech się zatrudni cokolwiek więcéj poprawą ludzi, co jest rzeczą bardzo trudną.“
Powiadają, że p. Biaggio, mistrz ceremonii Pawła III, towarzysząc raz Papieżowi, kiedy J. Ś. podobało się odwiedzić Michała-Anioła, będącego w połowie swojéj roboty, pozwolił takie wynurzyć swe zdanie o przedstawieniu Sądu.
„Ojcze Święty, rzekł dobroduszny P. Biaggio, jeżeli mam prawdę powiedzieć, obraz ten zdaje się mnie być właściwszym do szynkowni, aniżeli do kaplicy Papiezkiéj.“
Na nieszczęście dla mistrza ceremonii, Michał-Anioł stał za nim i nie stracił żadnego wyrazu z komplementu pana Biaggio. Zaledwie Papież odszedł, gdy artysta rozgniewany, chcąc dać przykład, któryby odstręczył na zawsze krytyków, umieścił słusznie dzielnego pana Biaggio w swojém piekle, pod postacią mniéj pochlebną Minosa. Tak zawsze postępował Dante, skoro miał się zemścić na jednym z swoich wrogów.
Pozwalam domyślać się wam płaczu i skarg biédnego mistrza ceremonii, gdy się ujrzał w podobny sposób potępionym. Rzucił się do nóg Papieżowi, oświadczając, że się nie podniesie wprzód, nim go J. Ś. z piekła nie wydobędzie; nie było tu czasu do stracenia. Co do ukarania, na jakie zasługiwał malarz za to okropne świętokradztwo, messer Biaggio zdawał się zupełnie na wysoką bezstronność Ojca Świętego.
„Messer Biaggio, odrzekł Paweł III z całą powagą, jaką tylko mógł zachować, wiesz, że od Boga otrzymałem władzę nieograniczoną w niebie i na ziemi, ale nic nie mogę zrobić w piekle; a więc, pozostań tam.“
Gdy Michał-Anioł pracował nad swoim obrazem Sądu, spadł z rusztowania i ciężko zranił sobie nogę. Jątrzony bólem i dotknięty napadem mizantropii, malarz zamknął się i nie chciał widzieć nikogo.
Zapomniał liczyć cóś na swoim lekarzu, a lekarz był nie mniéj od niego uparty.
Wyśmienity ten kapłan Eskulapa nazywał się Baccio Rontini. Dowiedziawszy się przypadkiem o przygodzie wielkiego artysty, przychodzi do niego i napróżno kołacze do drzwi.
Nikt nie odpowiada.
Krzyczy, unosi się, zwołuje na głos sąsiadów, czeladź.
Zupełne milczenie.
Idzie po drabinę, przystawia ją do fasady domu i chce wejść przez okno. Okna zamknięte są hermetycznie i okiennice mocne.
Co począć? każdy inny na miejscu lekarza, wyrzekłby się swoich zamiarów; lecz Rontini nie należał do tych, którzy się lada czem zniechęcają. Z wielką trudnością schodzi do piwnicy, wstępuje z niemniejszą pracą do pokoju Buonarrot’ego, i już dobrowolnie, już gwałtem opatruje z tryumfem nogę swego przyjaciela.
Stało się to w porę: artysta znękany cierpieniem, postanowił zamrzéć.




VII.

Zaledwie Michał-Anioł skończył Sąd, gdy Paweł III, którego żądza wyniesienia się zdawała się wzrastać z geniuszem i sławą Michała-Anioła, zapragnął mieć także swoją kaplicę, jak miał Syxtus czwarty. Kazał więc wznieść nowy pomnik budowniczemu Antoniemu San-Gallo, i zobowiązał Buonarrot’ego do ozdobienia i odmalowania, polecając mu w każdym razie czerpać swoje przedmioty z życia apostołów, a przedewszystkiem Świętego Pawła. Była to także alluzja do jego imienia.
Kaplica została nazwana Paulińską, i Michał-Anioł, trzymając się ściśle programatu Papieża, odmalował dwa obrazy, które tak mniéj korzystne umieszczenie jak i ucierpiane osłabienie kolorów stawiają daleko niżéj od alfresków kaplicy Sykstyńskiéj; za przedmiot do tych obrazów służy Ukrzyżowanie Świętego Piotra, i Nawrócenie Świętego Pawła. To są ostatnie dzieła Michała-Anioła w malarstwie.
Obrazy jego mniejszego rozmiaru są bardzo rzadkie. Mówiliśmy już, jaki miał wstręt i pogardę do malowania olejno. Wińmy, że Michał-Anioł zrobił dla Alfonsa, księcia Ferrary obraz przedstawiający miłostki Ledy. Kiedy szło o wzniesienie twierdzy we Florencyi, Michał-Anioł był posłany do Ferrary, dla poznania się tam planu fortyfikacyi tego miasta.
Alfons przyjął go z najżywszémi oznakami poważania i szacunku, pokazywał mu swoje roboty i rozmawiał długo o twierdzach, kontreskarpach i taktyce wojskowej. Lecz w chwili kiedy artysta chciał się pożegnać:
„Jesteś moim jeńcem, zawołał książę ze śmiéchem, i popełniłbym arcy wielki błąd, gdybym Pana puścił, nie wziąwszy od niego obietnicy urzędowéj, że zrobisz cokolwiek dla mnie, posąg albo obraz, wszystko jedno, byle tylko pochodził z ręki Michała-Anioła. Za tę tylko cenę, otrzymasz swoją wolność.«
Michał-Anioł obiecał. Ale gdy pewien Adjutant księcia Alfonsa przybył dopominać się ze strony swego Pana o dotrzymanie obietnicy, tak niezręcznie przystąpił do tego, że artysta oburzony jego niedorzecznością odesłał go cierpko i z kwitkiem.
Poseł księcia, lepszy zapewne wojak aniżeli znawca, spostrzegłszy obraz, rzekł: „Jakto! tylko tyle.?“
W duchu może dodał len poczciwiec: „Nie warto było fatygować się po takę fraszkę.
„I jakiego jesteście stanu? zapytał surowo Michał-Anioł.
„Jestem kupcem“ odpowiedział dworzanin, chcąc się popisać z rozumem. Był to rodzaj obelgi dla Florencjan, sławnych po wszystkie czasy ze swego handlu.
„No! toś źle pokierował sprawę swojego patrona. Ruszaj, jakeś przyszedł.“
Potém, obracając się do jednego z chłopców w pracowni z nazwiska Antoniego Mini, rzekł głosem nieco łagodniejszym:
„Kochany Antonio, tyś nie bogaty, a masz dwie siostry na wydania, chodź tu, weź tę Ledę i sprzedaj ją na swoją korzyść.
Obraz ten był kupiony przez Franciszka I, i już o nim nic więcéj nie słyszano.
Inne obrazy cząstkowe, przypisywane Buonarot’emu, były powszechnie malowane podług jego rysunków, przez Daniela Volterr albo brata Sebastiana del Piombo.
Do téj liczby należą Sen dzieciątka Jezus, Modlitwa w Ogrojcu oliwnym, krucyfixy z Plocencyi 1 Bolonii, Biczowanie z Neapolu i Włożenie do grobu z Witerby.
Ale pora nakoniec rozważyć Michała-Anioła pod trzecim względem téj troistości genjuszu, która wcielona do jednego człowieka, czyni go artystą najzupełniejszym i najcudowniejszym, jaki kiedykolwiek istniał.
Godłem Buonarrotego były trzy kręgi splecione, głoszące o tym potrójnym wieńcu, jaki mu przysądziła potomność.
Jako budowniczy, Michał-Anioł pozostawił nam zakrystję i bibliotekę Św. Wawrzyńca, ozdoby u szczytu pałacu Farnezyjskiego, kościół Św. Jana we Florencyi, Kapitolium i cudowną kopułę Św. Piotra w Rzymie.
Antonio de San-Gallo wyzionął ducha; poprzedzili go do grobu Rafael i Bramant. Michał-Anioł dosięgnął 72-letniego wieku i nabył przez to przed wszystkiémi innymi prawa, ażeby po tylu pracach i tylu powodzeniach, przepędzić ostatnie dni swojego życia w poważnym spoczynku, gdy Paweł III jął go błagać, prawie w imieniu Boga, o kierowanie budowlą kościoła Św. Piotra.
Oto z jakiego powodu Papież był tego rozumienia, że Michał-Anioł jest jedynym człowiekiem, zdolnym podołać ciężarowi tak ogromnemu.
Na kilka dni przed śmiercią San-Gallo, gdy roztrząsano pytanie o obwarowaniu jednéj części miasta, nazwanej le Borgo, Paweł III miał ogłosić pewien rodzaj konkursu, do którego, w celu wynurzenia swoich zdań, dopuszczeni byliby liczni mężowie, słynni w różnych gałęziach sztuk. Podług słuszności naprzód San-Gallo zabrał głos, jako piérwszy budowniczy i ulubieniec Papieża. San-Galio rozwinął swój plan obwarowania z tą pychą wyniosłą i tym tonem nieomylności, które nie przypuszczają możności zarzutu.
Inni członkowie zgromadzenia stanęli wszyscy jak z reguły na stronie budowniczego. Michał-Anioł, zapytany z kolei, zrazu nie chciał odpowiedzieć; lecz znaglony przez Papieża, wykrył zdanie, pod każdym względem sprzeczne ze zdaniem San-Galla.
Budowniczy zapalony odpowiedział z pychą pedanta i zuchwalstwem ulubieńca.
„Nie w swoje rzeczy się wtrącasz, mój mistrzu; mów nam o posągach i obrazach, bo, to co innego, to Pańskie powołanie; Pan jesteś tylko malarzem i snycerzem.
— Zupełnie się Pan mylisz, odpowiedział dumnie Michał-Anioł, mało znaczę w sztukach, o których Pan mówisz; ale w przedmiocie fortyfikacyi, posiadam cokolwiek więcéj wiadomości, aniżeli Pan i Pańscy zwolennicy.
Plan Michała-Anioła został przyjęty, i od tego dnia Papież nazywał go in petto budowniczym Ś. Piotra.
Sama historja tego wielkiego pomnika, który pozostał największym cudem, jaki kiedykolwiek ludzie na ziemi zbudowali, cały tom by zajęła.
Konstantyn założył jego kamień węgielny roku 324. Honorjusz kazał doń wstawić drzwi szczéro-złote, 626 r. W 846 Saracenowie je zrabowali. Podczas wieków 13-go i 14-go różni Papieże zarządzali naprawę starożytnéj świątyni. Mikołaj V powziął zamiar przebudowania Świętego Piotra podług rysunku Leona Chrzciciela Alberti; lecz zaledwie nowe mury wyszły nad powierzchnią ziemi, gdy ten Papież umarł, i wszystko zostało opuszczone.
Nareście Juljusz II, w 73-m roku życia swego, dostąpił sławy położenia, 18 Kwietnia 1506 r. kamienia węgielnego do nowej budowy. Wznosili ją jeden po drugim: Bramant, Rafael, Julian de San-Gallo, Fra Jocond z Werony. Otchłań tego dzieła niezmierzonego pochłonęła summy ogromne, niezliczone, a ono samo, nowożytna Babel, zdawało się mieć przeznaczenie nigdy nie być ukończoném.
Gdy Paweł III, jak do ostatniéj kotwicy zbawienia, uciekł się do wysokiéj znajomości i poczciwości surowéj Buonarrot’ego, budowanie Świętego Piotra było polem haniebnie otwartém do wszelkich frymarków, pokuszeń i zdzierstwa. Sto pięćdziesiąt lat pracy i dwa miliony nie wystarczyłyby były do wyjścia z tego lasu dzwonnic, kopuł, wież, kolumn, portyków, arkad, ozdób różnego rodzaju i wieku, które chciwość budowniczych namnożyła i nagromadziła w tém różno-kształtném przedsięwzięciu.
Michał-Anioł, o ile mógł, odwracał od siebie ten kielich; wiedział na jakie nieprzyjemności, na jakie walki różnego rodzaju zachowaną jest jego starość. Bóg mi świadkiem, pisał do Vassar’ego, że przeciw swojéj woli, jedynie ulegając przemocy, przyjąłem budowę Świętego Piotra. W liście do Ammannati, wyraził się mówiąc o swoim modelu: „Jeżeli się on utrzyma, stracę na tym wiele; zrobisz mnie przyjemność dając to uczuć Papieżowi, bo ja nie mam zdrowia.“
Ale, pomimo kilkakrotnych wymówek, zmuszony był nareście ustąpić. Kazał sobie przedstawić model swego poprzednika. Uczniowie i stronnicy San-Galla, którzy przewidywali, że zarząd Michała-Anioła położy tamę ich rabunkowi uorganizowanemu, przedstawiając mu plany swego mistrza, zawołali z goryczą:
„Jest to łąka do ciągłego koszenia.
— Mówicie sprawiedliwiéj aniżeli myślicie, odpowiedział Michał-Anioł. Temu pięknemu rysunkowi brakuje tylko jednéj rzeczy: to jest jedności.
W 15 dni zrobił swój model w rzeźbie, który kosztował tylko 25 talarów. San-Gallo potrzebował był cztery lat do wykończenia modelu i summy 5184 talarów w złocie.
Nazajutrz po wystawieniu nowego planu Michała-Anioła, dekret, czyli motu proprio Papieża przeznaczał go na budowniczego i głównie przewodniczącego budowie Świętego Piotra.
Buonarroti wymagał jednego tylko warunku i na ten raz pozostał niezachwianym: to jest, ażeby jego czynności były bezpłatne. Chciał nauczać przykładem.
Z władzą to nieograniczoną, starzec surowy i woli niezłomnéj, stanął przed kościołem Świętego Piotra, kazał zniszczyć robotę San-Galla i porozpędzał bez litości tę tłuszczę ohydną intrygantów i łupieżców, jak Chrystus niegdyś powyganiał handlujących ze swojéj świątyni.
Nowa budowa jakby siłą uroku dźwigała się ze wszystkich stron, w rozmiarach skromnych i majestatycznych, na podobieństwo krzyża greckiego. We trzy lata Michał-Anioł powiązał cztery nawy, ukończył dwoje wielkich wschodów, prowadzących na wierzchołek sklepień, wzmocnił łuki i słupy. Budowa rosła na oko. Celem wielkiego artysty było zapobiedz wszelkiemu przerabianiu, wszelkiemu znieważeniu na jakie względem jego zamiaru pokusićby się mogła chciwość albo zawiść. Nakoniec, Paweł III, przed śmiercią wydarzoną 1549 r., miał pociechę oglądać ustalony już nieodwołalnie kształt wielkiéj bazyliki.
Jedenże porządek koryncki panował wewnątrz i zewnątrz. Półkola dwóch okien, przegrody ich sklepień kaplice i okna je oświecające były skończone. Nakoniec ujrzano wznoszące się, z kamienia travertyńskiego, podmurowanie zewnętrzne, skąd, za pośrednictwem jednego szeregu kolumn, miała się wznieść ta godna uwielbienia kopuła, nec plus ultra sztuki ludzkiéj.
Podczas siedemnastu lat następnych, jakichkolwiek zresztą przeciwności i różnego rodzaju zmartwień doznawał Michał-Anioł, bąć to przez zmianę Papieży, bąć przez potwarze i intrygi swoich licznych nieprzyjaciół, nie przestawał nigdy pracować z jednostajną czynnością i bezinteressownością, nad tém wielkiém dziełem, którego ukończenie poczytywał odtąd za najświętszy swój obowiązek.
Czytamy w jednym z jego listów, pisanym w odpowiedzi na przedstawienia i nalegania ze strony księcia Toskańskiego, który go zapraszał do siebie: „Wyjednajcie u Jego Ks. Mości, ażebym za jego pozwoleniem, mógł kierować daléj budową Św. Piotra i doprowadzić ją do tego punktu, w którym niktby już nie był w stanie nadać kościołowi innego kształtu. Gdybym miał przedtem opuścić, stałbym się winnym wielkiego zburzenia, wielkiéj hańby i wielkiego grzechu!“
Jego cel był osiągnięty. Po jego zgonie, sklepienie to ogromne zostało religijnie wykonane podług jego modelu, przez Giacomo della Porta i Domenico Fontana. Do lego stopnia szanowano, słusznie rzec można, jakby ostatnią wolę artysty, że Pius IV złożył z urzędu niejakiego Pirro Ligorio, który pozwolił sobie przeciw niéj wykraczać.
A więc kościół Św. Piotra istnieniem swojém oczéwiście obowiązany jest Michałowi-Aniołowi, i chociaż go przedłużono następnie w krzyż łaciński, genjusz atoli Michała-Anioła unosi się w zupełności po nad tém dziełem. Oto prawdziwy grobowiec jaki powinna zamieszkiwać jego wielka dusza, jeżeli kiedykolwiek zstąpi na ziemię; oto jedyny pomnik godny wielkiego artysty!.




VIII.

Pomimo tyle sławy i tylu prac, pomimo życia tak pełnego lat, doświadczeń i tryumfów, starość Michała-Anioła była smutna i udręczona. On sam jeden przeżył wiek swój. Bramant, Sant-Gailo, wszyscy jego towarzysze, wszyscy współzawodnicy, wszyscy nieprzyjaciele poumierali. Widział wznoszących się i znikających tylu książąt, tylu królów, tylu Papieży! Starzec ponury i milczący stał jeden na zwaliskach swojego narodu zhańbionego, i (domiar nieszczęścia!) po wzniesieniu sztuki na najwyższy szczebel, jakiego człowiek dosięgnąć może, nie pozostawiał po sobie ani ucznia, ani naśladowców, jedynéj potomności, o jaką się artysta ubiega!
W godzinach czarnego smutku i strapienia niepocieszonego, otrząsał ciężar wspomnień, tłukąc w marmur podwojonémi razami. Tym sposobem wyciosał ostatnią grupę, którą przeznaczył na ozdobienie swego grobowéj. Był to zawsze jego ulubiony przedmiot, Chrystus umarły, na kolanach swojéj rodzicielki. Głaz leciał w druzgi pod dłonią jeszcze silną starca niepożytego. Jeszcze raz, i wszystko byłoby za nic: marmur zostałby skruszony, grupa straconą; artysta pozbyłby się jéj, oddając jednemu ze swoich chłopców w pracowni.
Umiarkowany dla siebie, wspaniałomyślny dla drugich, przestawał często na kawałku chleba; rozdawał summy ogromne swoim synowcom, swoim sługom, ubogim, nadewszystko artystom. Chciwy pracy, wróg roskoszy, szczery, powabny, surowy, lubił samotność, unikał ludzi. Nie rachował się on nigdy ze swémi obowiązkami, surowy był względem innych, a jeszcze bardziéj względem siebie samego, nienawidził podłości i wzgardzał głupotą, słowem całe pasmo życia jego wolne jest od przygany: jest to cnota stoiczna, charakter starożytny.
Zgasł niepostrzeżenie z gorączki powolnej 17 Lutego 1563 r., mając lat wieku 88, miesięcy 11 i dni 15.
Jego testament podyktowany był w kilku wyrazach:
„Poruczam swoją duszę Bogu, swoje ciało ziemi, swoje mienie najbliższym krewnym.“
Vasari zachował nam jego portret.
„Głowa okrągła, czoło kwadratowe i obszerne, policzki wydatne, nos spłaszczony (przez uderzenie Torregiana), oczy bardziéj małe jak wielkie, ciemno-brunatne, żółto i błękitno nakrapiane, brew rzadka, usta wielkie, podbródek umiarkowany, broda nie gęsta i ku środkowi podbródka dzieląca się na dwa pęki równe.“
Michał-Anioł był wzrostu średniego, miał barki szerokie i ciało proporcjonalnie zbudowane, temperament suchy i nerwowy. Dwa razy tylko chorował podczas swego długiego życia. Komplesyj był zdrowej i silnéj.
Znana jest tylko jedna jego miłość, i była to raczéj miłość platoniczna, uwielbienie pełne uszanowania i czułości dla Wiktoryj Kolonny, téj kobiety słynnéj pod tylu nazwami, i która zostawiła piękne dzieje w bistoryj poezyj włoskiéj. Michał-Anioł gorzko sobie wymawiał, że nie śmiał pocałować jéj w czoło, zamiast w rękę, podczas ostatniego z nią widzenia się. Prawdziwą namiętnością jego była sztuka.
Ta miłość platoniczna Buonarrote’go natchnęła kilka poezyj, w rodzaju i stylu Petrarka. Lecz po za tą poezją przezroczystą dawało się czuć coś bardziéj energicznego i śmiałego. Były to szpony lwa.
Największą przecięż miał przychylność dla swego służącego Urbino, który pomimo 82 lat życia, czuwał nad nim przez cały ciąg jego ostatniéj choroby i przepędził wiele nocy u jego węzgłowia, nie rozbierając się wcale. Michał-Anioł darował mu 20 tysięcy franków, ażeby nie potrzebował służyć drugiemu panu.
Zakończymy ten przelotny wizerunek życia wielkiego człowieka listem adressowanym do Vasarego, po śmierci biednego Urbino. Kilka tych wierszy lepiej dadzą poznać serce Michała-Anioła, aniżeli jakiekolwiek inne z naszéj strony domówienie. Nie mogliśmy znaleść prostszego i bardziéj rzewnego przykładu rzadkiéj czułości i melancholij głębokiéj.

„M. Giorgio mio caro,

„Nie mogę dobrze pisać, jednak spróbuję na twój list odpowiedziéć.
„Wiesz, że, mój Urbino umarł. Bóg, zabierając go, dał mi wielką naukę; ale ja poniosłem stratę niezmierną, uczułem boleść nieskończoną. Dopóki on żył, życie było mi drogie; umierając, nauczył mnie umierać, i wyglądam śmierci, nie z bojaźnią, ale z upragnieniem, z radością.
„Miałem go przy sobie dwadzieścia sześć lat, i znalazłem w nim wierność rzadką; a teraz, kiedy go zbogaciłem i spodziewałem się, że on stanie się podporą moich lat sędziwych, straciłem go, i pozostała mi jedna tylko nadzieja ujrzenia go kiedyś w raju.
„Śmierć szczęśliwa, jaką poniósł, jest dla mnie dowodem oczewistym, że Bóg wysłuchał modły moje. Biedny mój Urbino umierając jednego tylko żałował, że zostawia mnie na tym świecie przewrotności i niedoli, chociaż największą część mnie uniósł z sobą, a moje życie odląd jest tylko boleścią niezmierzoną!

„Polecam się twojéj pamięci.
Michał-Anioł Buonarroti.“

Potém, cóżby znaczyło opisywanie okazałości próżnéj pogrzebu, wystawy chełpliwéj książąt i entuzjazmu nakazanego poetów, całej tej wrzawy nieznośnéj, jaka się rozlega nad grobem wielkich ludzi! Lepiéj byłoby pogrześć Michała-Anioła u stóp jakiego ołtarza, i zostawić mu, za cały pomnik, piękną grupę Pietà, wypracowaną dłótem w ostatnich chwilach jego życia. Jakie mauzoleum może być godne takiego człowieka?
Potomność zna jego historją we trzech wyrazach.
Pisarz i poeta wykwintny, obywatel surowy, strategik sławny, w trzech sztukach rozmaitych, zostawił trzy największe, jakie istnieją dzieła: Sąd, Mojżesza i kopułę kościoła Świętego Piotra.





TYCJAN VECELLI.


Na samo imie Tycjana, tego Rubensa Włoch, tego malarza entuzjasty i miłośnika zapalonego kolorów i kształtów, w sercach najzimniejszych, w wyobraźniach zdrętwiałych rozniecają się myśli o przyjemności, roskoszy i miłości. Nie są to już wysokie pomysły Leonarda, ani Dziewice idealne Rafaela, ani straszliwe rysunki Michała-Anioła. Przeszedł czas słodkich marzeń, natchnień niebieskich, przerażeń biblijnych; żyjemy w chwili zupełnego odrodzenia, w odmęcie orgii, pośród téj Wenecyj pałającéj, zmysłowéj i upojonéj, jak dziecię nierządu. Są to Wenery w zarysach roskosznych, bakchantki w postawach lubieżnych, zalotnice, piękności uderzającej z pożerającymi zapały. Są to krajobrazy tchnące świeżością, pełne cienia i tajemnicy; grupy dzieci obnażonych igrających na piasku złotym, albo na murawie szmaragdowéj; chóry melodyjne i niewidzialne, nucące hymny, natchnięte poezją Horacego i Tybulla; są to włosy jasne, spływające po łonach alabastrowych, czułe i tęskne spojrzenia, łzami szczęścia zalane; jest to bujność ciał w pląsach dreszczem przejmujących; to szkarłat, to krew, to życie.
Jeżeli to prawda, co staraliśmy się dowieść, że Michał-Anioł jest Dantem w malarstwie włoskiem, Tycjan jest w niem Arjosteni.
Nie zadziwimy naszych czytelników, przyzwyczajonych do nagłych zmian mody, wyznaniem naszém, zaraz z początku tego wspomnienia, że król kolorystów weneckich, w tych ostatnich czasach, był wystawiony na wszelkiego rodzaju obelgi ze strony neo-byzantyńczyków, jeżeli nam wolno utworzyć nowy wyraz na oznaczenie tego rodzaju zapaleńców. Ci zaiste, którzy w ciele oceniają tylko szkielet, z pomiędzy kolorów wielbią tylko popielaty, przeniosą oni Giotto nad Tycjana, i Cimabu nad Giorgiona.
Co do mnie, wyznaję w całéj pokorze, że chociaż jak każdy inny, wyrzekłem się szatana i wszelkich spraw jego, jednak, nie jestem zdania, ażebym się zarazem zobowiązał do potępiania obrazów Tycjana i Rubensa. Posunę jeszcze daléj swoją szczerość, wydając siebie głośno za szczególnego zwolennika szkół weneckiéj i flamandzkiéj.
Tycjan Yecelli (Weczelli) urodził się 1477 W Pieve, zameczku położonym na granicy Friuli, miasta stołecznego siedmiu gmin Kadoru.
Tutaj historyk Ridolfi, którego pomiędzy innymi mam przed oczami, zapuszcza się w nieprzejrzane pole dowodzeń, do wyśledzenia których tchu mi brakuje, że zamek Pieve jest otoczony wysokiémi górami, głębokiémi dolinami, potokami, jarami. Nie będę opisywać czytelnikowi tego wszystkiego, równie jak i skłonności prawie wrodzonych dziecięcia, cudów towarzyszących jego przyjściu na świat, téj nareszcie wróżby na przyszłość, głoszenie któréj każdy cokolwiek znakomitszy biograf, poczytywał sobie za obowiązek.
Tycjan ma to wspólnego z Michałem-Aniołem, że się urodził szlachcicem. Jego ojciec nazywał się Gregorio Vecelli; jego przodkowie mają sięgać 12go wieku, i nasz artysta miał przywilej wybrać sobie patrona w swoim własnym rodzie. Święty Tycjan, Biskup Oderzo, był Vecelli.
Tycjan nie miał jeszcze sześciu lat życia, jeżeli zawierzyć biografom, a dawał już dowody nie dwuznaczne swego cudownego genjuszu. Wiadomo, z jakim zapałem do badania, z jaką pewnością niezachwianą kronikarze, ci prorocy po wypadku, wyszukują w dzieciństwie wielkich ludzi wszystkiego, coby mogło zapowiadać ich przyszłość. Starannie dochowano nam jeden szczegół, który mniéj trąci powszedniością prognostyków, kutych na jeden sposób. Wszyscy wisusi, ci którzy się staną wielkiémi malarzami, równie i ci, z których nic zgoła nie będzie, zaczynają od bazgrania po ścianach kredą, albo węglem. Tutaj już przebija się dziwny wrodzony pociąg Tycjana do kolorów. Nie nawidząc od piérwszych lat krasek i rysunku, błądził po ogrodach, łąkach, wzdłuż płotów, zbierając kwiaty najpiękniejsze i najbardziéj jasne; wielbił je, porównywał, upajał się ich widokiem: białość lilii, szkarłat róży, czerwoność goździka, tysiące odcieni tych żywych klejnotów wprawiały go w nieme zachwycenie. Woń była tylko zbytkiem, prawie wadą dla tego dziwnego dziecięcia, który miał stać się kiedyś największym kolorystą swojego wieku.
Będąc raz panem téj palety niezmierzonéj i uroczéj, jaką natura na swoje niwy rzuciła, młody Tycjan nie potrzebował już ani ołówka, ani pióra, do kreślenia swoich postaci. Wyciskał po prostu sok ze swoich kwiatów nadobnych, a alfresko było jednocześnie pomyślane i wykonane. Mieszkańcy Kadoru długo podziwiali nader piękną głowę Matki Boskiéj, którą młody Vecelli odmalował na gzemsie tym sposobem prostymi powabnym. Ze wszech stron schodzono się oglądać, dopóki jakiś zazdrośny i gburowaty budowniczy nie kazał zniszczyć malowidła, gzemsu i fasady, pod pozorem, ie one stały na drodze.
Opuszczając stronę cudowną i poetyczną, przejdźmy prosto do historyi. To pewna, że młody Tycjan, po odebrania niejakich początków od Sebastjana Zuccati, był posłany przez swego ojca do Wenecyj na naukę, do Jana Bellini’ego.
Dwaj bracia Bellini, Jan i Gentil, połączeni węzłem najczulszéj przyjaźni, chociaż oddzielne mający pracownie i różną sferę zatrudnień, używali wtenczas sławy rysowników najpoprawniejszych i najczystszych w szkole weneckiéj, któréj, jak wiadomo, zarzucano zawsze zły rysunek. Jan odznaczał się nadewszystko zapałem do uczoności i pomysłami postępowémi, co tém bardziéj zadziwiało, że w gruncie był to człowiek klassyczny. Nic pospolitszego nad takie sprzeczności w umysłach potężnych. Z jednej strony genjusz pomimowolnie unosi ich ku wszystkiemu co jest piękne, nowe; z drugiej, przesąd go wstrzymuje, prawidło wiąże, powaga wyrokuje, serce milczy, głowa rozumuje. Po co się przydadzą skrzydła na czole, kiedy ołów nogi obciąża?
Chociaż do zakresu naszego pisma nie wchodzi biografia Bellini’ego, nie możemy się przecież wstrzymać od chęci opowiedzenia wypadku, który okazuje, jak dalece popędy duszy tego malarza surowego i prawidłowego, otwartą prowadziły walkę z przepisami szkoły. Zresztą, bliższe poznanie nauczyciela lepiéj nas z uczeniem zapozna.
Do owego czasu malowano farbami rozrabianymi w wodzie. Nagle, na placu Ś. Marka, szerzy się pogłoska, że do Wenecyj przybył malarz sycylijski, imieniem Antonello z Messyny, który posiada godne uwielbienia tajemnice preparowania i rozcierania farb. Wieść przebiega szybko wszystkie pracownie, i napotyka niedowierzanie albo obmowę. Sam Gentil nie waha się nazywać Sycylijczyka awanturnikiem i szarlatanem. Ale jego brat, lepiéj uprzedzony, zamiast tego, żeby połączyć swój głos z tym chórem szyderstw i wymówek, jakim zwykle przyjmują nowatorów, zaczął się głęboko zastanawiać i opanowała go jedna myśl: posiąść tajemnicę i dójść sposobu postępowania Antonella.
Skoro raz postanowił, fraszką dlań było dopiąć celu; zapał artysty przeważył skrupuły nabożnisia; nie zraziły go podstęp i kłamstwo i oto, jakim sposobem zamierzył wyłudzić tajemnicę swego współzawodnika:
Pewnego dnia, Jan Bellini wziął swój najbogatszy kaftan atłasowy, najpiękniejszą togę aksamitną, najbielsze pióra i medal wypracowany po mistrzowsku. Co do postawy wspaniałéj i swobodnéj, co do ruchów szlachcica i kawalera, nie potrzebował w niczém zmieniać swego ułożenia zwykłego; w wykwintności bowiem i szlachetności nic się tak nie zbliża do tych pięknych panów weneckich z owéj zastanawiającéj epoki, jak malarze, którzy nam ich wizerunki zostawili.
Nasz artysta tak przebrany stanął w pracowni swego kolegi, i prosił go o łaskę zdjęcia jak najprędzéj jego portretu; bowiem spieszył się z odjazdem w daleką podróż; co do ceny, szlachcic z góry zapowiedział, że jéj oznaczenie pozostawia samemu malarzowi. Antonello, uwiedziony dobrą miną nieznajomego, nie chciał opuścić tak pięknéj zręczności, i odpowiedział wielmożnemu panu, że jeżeli tylko raczy przybrać pozycją, nic mu nie przeszkadza rozpocząć natychmiast jego portretu. W rzeczy saméj wziął się do pracy, i gdy w przeciągu dwóch niespełna godzin rysunek był nakreślony, Antonello przybliżył dosyć płótno, ażeby szlachcic mógł siebie rozpoznać; podobieństwo było zupełne; lecz co najbardziéj zdawało się zastanawiać nieznajomego, to owa jędrność ciała i niejaka pełność kolorytu, jakiéj dotąd w obrazach nie widziano.
— Ah! ha! rzekł Sycylijczyk z miną pojmującą; wiem, co Wielmożnego Pana zajmuje; to zapewne wynaleziony przeze mnie sposób malowania, o którym wasi malarze weneccy nie domyślają się wcale.
Antonello widocznie się chełpił: nie on jest wynalazcą malowania olejno, nauczył się go we Flandryj od Jana Brug.
— Czy bym nie popełnił nieprzyzwoitości zapytując pana, na czém zależy to nowe postępowanie? odpowiedział szlachcic, który zważał pilnie na każde poruszenie swego kolegi.
— Bynajmniéj, odparł Sycylijczyk, widzi Pan Dobr. tę flaszeczkę?
— Przedziwnie.
— Ta flaszeczka zawiera rodzaj płynu bardzo kosztownego, otrzymanego przeze mnie z pewnych ziół, jakie się znajdują w okolicach Etny. Leje się kilka kropel tego płynu na spodek, macza się w nim penzelek, i tym sposobem malowidłu nadaje się zupełny pozór życia.
— To dziwna! odpowiedział szlachcic tonem zupełnie naturalnym, sądziłbym, że pański płyn nie jest czém innem, jak olejem lnianym.
Antonello się zarumienił i spoglądał stale na nieznajomego;, lecz gdy nic, ani w głosie, ani w postawie tego ostatniego nie zdradzało, że on przywiązuje jaką bąć wartość do swego odkrycia, Sycylijczyk wdał się w obszerną rozprawę o przymiotach i własnościach tajemnych swojego płynu i o staraniach nieskończonych, jakie podjąć należało, ażeby go otrzymać i użyć. Wenecjanin udawał zupełnie przekonanego i zmieniono przedmiot rozmowy.
We dwa dni portret był skończony; szlachcic zapłacił zań suto i wziął z sobą. Sztuka się udała.
Być to może, że Jan Bellini resztę życia swego przepędził na modlitwie do Boga o przebaczenie mu jego kłamstwa; lecz nauczył się był malowania olejno.
W tym właśnie czasie Tycjan przybył na naukę do Belliniego. Wrzący młodzieniec nie mógł wpaść gorzéj. W zapale pokutniczym i w chęci uświęcenia przez zwyczaj tajemnicy, którą winien był podstępowi, Bellini postanowił malować tylko przedmiota nabożne i pokutne. Nigdy nie okazywał się był tak surowym w wyborze i w wykonaniu swoich obrazów. Byli to mnichy chudości przestraszającéj, męczennicy we wszelkich konaniach i konwulsyach doznanych podczas swoich katuszy, dziewice z zwiędłem czołem, z zapadłémi policzkami, z oczami pełnémi łzów i boleści. Zapewne, że widząc te obrazy nie można się było oprzeć litości, żalowi; zapewne Jan Bcellini zjednał sławę i zasługę za zbogacenie niejednego kościoła ofiarami pobożnémi, jakie wierni składali u stóp jego obrazów, za nawrócenie niejednego grzesznika zatwardziałego, przez wzbudzenie téj skruchy, szczeréj pokory i miłości budującéj, jakiémi cnotami oddychali na swoich płótnach, jego ponurzy zakonnicy, jego piękne i świetne pokutnice.
Ale wystawcie, jak to musiało dręczyć Tycjana, w którym wrzały młodość, wolność i miłość, kiedy się ujrzał przykutym w téj pracowni posępnéj do stropu gotyckiego, do ścian czarnych, arkad ciasnych pośród dwóch szeregów kościotrupów świętych i Matek Boskich pożółkłych! To jedno znaczyło, co zamknąć go do klasztoru, wtrącić do więzienia, albo za życia do grobu! Dla tego biédny chłopiec nie mógł nigdy dosyć odżałować swoich gór kochanych, dosyć opłakać dolin kwiecistych, gdzie z taką radością zbierał swoje farby, dosyć się nawzdychać do pokoiku powabnego w Pieve, gniazdka napowietrznego, z którego, przy zachodzie słońca, wzrokiem artysty już starego, i z sercem 20-letniego kochanka, spoglądał na widnokrąg niezmierzony i poetyczny.
Jan Bellini, zastraszony wyobraźnią płomienną i dążnościami zmysłowémi swego ucznia, w większéj go trzymał ryzie, jak innych. Matki Boskie i Magdaleny, jakkolwiek by chude miały zarysy i sztywne pozycje, były mu stanowczo zabronione. Zaledwie niekiedy pozwalano mu malować aniołków, przygrywających na lutni. Ale święty Sebastjan przebity strzałami, Job na kupie gnoju, święty Antoni, wyjąwszy kuszenie; dostawali się mu na porcję codzienną. Jeszcze raz, biedny Tycjan! on, co marzył tylko o Wenerze i bachantkach, o jedwabiu i aksamitach, o bogatych panach i ich zalotnicach! Trzeba się było zdać na wolę Boską.
Wiele mamy od niego obrazów z téj epoki. Pomimo zakazu nauczyciela, przebija się w nich nie, wiem cóś mglistego, rzewnego, powabnego: tutaj należą naprzód anioł Rafael, prowadzący za rękę małego Tobjasza, taki, jak go można jeszcze widzieć w kościele św. Katarzyny w Wenecyi; dalej różne wizerunki na drzewie, podług przyjętego wówczas powszechnie zwyczaju; żłób, któremu musiał przydać nieco wdzięku; Matka Boska dosyć chuda, ze świętym Rochem i św. Sebastjanem po bokach, wszystko to, wykonano farbami rozrabianemi, darowane było przez niego parafii swojéj gminy: za długi i zbyt monotonny byłby katalog wszystkich robót Tycjana jednego stylu i jednegoż sposobu malowania.
Jak wszyscy nauczyciele, sumiennie spełniający swoje powołanie, Jan Bellini usiłował z całą wytrwałością, gorliwością i uporem kosić na téj niwie bujnéj i żyznéj, wszystko, cokolwiek miała zbyt młodego, zbyt czerstwego, zbyt wybujałego. Troskliwie obcinał gałązki niepotrzebne na poruczonem jemu młodém drzewku; późniéj widząc, że mu szło przedziwnie, zamienił gracę na nóż ogrodniczy i poczytał sobie za obowiązek zniszczyć chropowatości i sęki téj latorośli silnéj i sławnéj, pozbawionéj już gałęzi i kwiatów. — Zrobił z niéj piań, a chciał zrobić deskę, czemu oparł się Tycjan wszystkiemi siłami.
Podczas takich przygód, zdarzył się jeden z tych wypadków, od których często, kiedy się o tém domyśleć niepodobna, zależy przeznaczenie człowieka i przyszłość artysty. Bellini przyjął do swoich uczniów najpilniejszych, młodzieńca Castel-Franco. Nazywano go po prostu Jerzym.
Był to chłopiec przystojny, słusznego wzrostu, obejścia się szlachetnego i postawy herkulesowej, jeden z tych ludzi, szczęśliwie udarowanych z przyrodzenia, którzy potrzebują tylko się pokazać, ażeby dobrowolnie czy gwałtem zjednać dla siebie przychylność wszystkich otaczających. Dzielny, wesoły, dowcipny, żartobliwy, ale z sercem wyborném, charakteru miłego, odwagi niepokonanéj, wypróbowanéj, przyjęty był od swoich towarzyszów w objęcia i serca otwarte, jak anioł z nieba zesłany do rozproszenia nudów w pracowni, przerwania jednostajności klasztornéj w szkole Bellini’ego. Wielokroć razy mistrz wenecki żałował, że nie zamknął drzwi przed tym śmiałym halaburdą; ale ujęty przymiotami szlachetnémi swojego ucznia, wielbiąc w całéj czystości i zacności duszy talent prawdziwy, którego dawał dowody, czując ku niemu pociąg niepokonany, jaki okazywał ku wszystkim, którzy się odznaczali w sztuce, Jan Bellini tolerował jego psotom i patrzył przez szpary na jego wady, nie bez tego jednak, ażeby za nie, za każdym razem, nie powiedział kazania i surowej nagany. Jerzy schylał głowę i przybierał fałszywą postać poddania się, dopóki burza się srożyła; lecz skoro tylko kątem oka swego dostrzegał mający błysnąć na czole nauczyciela promyk słońca, podnosił swoje piękne czarne włosy, wlepiał wielkie zdumione oczy w strasznego kaznodzieję, i jedném słowem, jednym uśmiechem, jednym gestem sprowadzał znowu wesołość do pracowni. Uczniowie nazwali go Giorgione, z powodu jego dobrego humoru i wyższości, jaką pozyskał nad wszystkiémi; potomność zatwierdziła to imie.
Można się domyśleć, że taki człowiek powinien był stać się natychmiast przyjacielem, towarzyszem, bratem, wzorem dla Tycjana; jak wszystkie serca młodzieńcze i pełne zapału, powziął ku Giorgione uwielbienie bez granic i żywą przyjaźń; widziano ich zawsze razem. Jeżeli Giorgione wybierał przedmiot, Tycjan go kopjował, naśladował albo przetwarzał. Sposób malowania szczery i śmiały jego kolegi, barwa ciepła i czerstwa, jego sprzeczności zręcznie osłonione cieniem i światłem, a nadewszystko żywość, wdzięk, słodycz jego figur, delikatność, miękkość, przezroczystość jego kolorytu, uśmiechały się bardziej do Tycjana, jak rysunek poprawny ale zimny Belliniego. Było to dla jego genjuszu odkrycie przeważne i nagłe. Wyrównać, przewyższyć Giorgiona, oto cel jego ubiegania się jedyny i prawny.
Pewnego dnia, kiedy dwaj przyjaciele, wziąwszy się pod ręce, jak mieli zwyczaj, przechadzali się po ulicach Wenecyi, spotkali trzech młodzieńców znajomych sobie: byli to snycerze.
Zaraz wpadli na rozmowę o koniu bronzowym Andrzeja Verochio, który dnia lego używał powodzenia. Gdy każdy wynurzył zdanie swoje, mniéj lub więcéj przychylnie o nowym utworze, przyszło do sprzeczki, która z dwóch sztuk malarstwo, czy snycerstwo, zasługuje na pierwszeństwo?
— Odpowiedź na to, zdaje mi się, bardzo prosta, rzekł najmłodszy z przybyłych, i nie wiem w istocie, czy by tu kto z pomiędzy nas mógł na prawdę powątpiewać.
— I któraż z dwóch sztuk wydaje się tobie najgodniejszą? zapytał Giorgione z miną drwiącą.
— Dla Boga! snycerstwo.
— Ah!... dla czegóż to, mój mistrzu?
— Ponieważ jest to sztuka trudniejsza, odpowiedział pierwszy snycerz.
— Ponieważ jest to sztuka trwalsza, dodał drugi.
— Ponieważ jest to sztuka dokładniejsza, zakończył trzeci.
— Panowie jesteście w większéj liczbie, odezwał się Tycjan z uśmiechem, i nadużywacie swojéj przewagi, chciałem powiedzieć swojej ilości.
— Pozwól mnie mówić do końca! zawołał Giorgione, zapalony już sprzeczką, i ściskając rękę swego przyjaciela. Co panowie pod tém rozumiecie: sztuka dokładniejsza, sztuka trwalsza, sztuka trudniejsza?
— Nie ulega wątpliwości, odparł piérwszy snycerz, że każda niewiasta mogłaby pracować pęzelkiem; tym czasem, kiedy do rznięcia kamieni, topienia bronzu i dłótowania marmuru nieodbicie potrzebną jest dłoń mężczyzny.
— A sztuka trwalsza? powtórzył malarz, zwracając się do drugiego snycerza.
— Oczewiście, kochany Giorgione, płótno się niszczy, mury pękają, drzewo próchnieje, a marmur, złoto, albo bronz idą z czasem w zapasy i wieczność urzeczywistniają.
— Sztuka dokładniejsza!
— Nie ma co tego dowodzić, jak się mnie zdaje, rzekł trzeci snycerz. Malarstwo może tylko oddać jedną stronę postaci ludzkiéj, tymczasem kiedy nasza sztuka przedstawia ciało w zupełności; potrzeba tylko obejść posąg, ażeby wynaleść wszystkie strony przedmiotu przetworzonego.
— Więc powiadacie, moi mistrzowie, odpowiedział Giorgione żwawo, że malarstwo jest sztuką łatwą, powszednią, przystępną dla dzieci i niewiast?
— Za pozwoleniem, Giorgione.
— Nie skończyłem, zawołał malarz tupiąc nogą o ziemię. Powiadacie, że wasza sztuka powinna wziąść górę nad malarstwem, ponieważ czas niszczy prędzéj obrazy, jak posągi. A więc, moi mistrzowie, podług waszego zdania, poezja i muzyka są sztukami zupełnie wzgardliwymi, ponieważ nota ginie w przestrzeni, ponieważ wiersz, przelany na prosty papier, zatraca się po niewielu latach i żyje tylko tyle, co i papier. Lecz zapominacie panowie, że druk został wynaleziony dla przetwarzania i uwiecznienia księgi, mozaika i rzeźbiarstwo dla przetwarzania i unieśmiertelnienia malarstwa.
— Ale...
— Milczeć; nakoniec utrzymujecie, że malarstwo jest niedokładne, ponieważ może oddać jedną tylko stronę obrazu. A więc! panowie, cobyście powiedzieli, jeżelibym ja, za jednym rzutem oka, nie oprowadzając koło swego obrazu, pokazał wam grzbiet, twarz i dwa profile jednéj i téj samej postaci.
— Powiedzielibyśmy mistrzu, że cudów dokazujesz; co jest po prostu niedorzecznością.
— Załóżmy się! zawołał Giorgione, upewniając wzrokiem swego przyjaciela Tycjana.
— Zgoda, odpowiedzieli jednogłośnie trzéj snycerze.
— No! panowie, sto cekinów, jeżeli wam odmaluję taką postać, o jakiéj dopiéro mówiłem.
— Z profilu, z tyłu i z twarzy?
— Zupełnie tak.
— Niech będzie sto cekinów. Ale kto będzie sądzić zakład?
— Panowie sami.
— A ile dni pan potrzebujesz do odmalowania takiego obrazu?
— Cztérech, panowie; tyle dni, ile postać człowieka ma stron.
— Ale to warjacja! Sam sobie kradniesz pieniądze.
— Może.
— Słuchaj, panie Tycjanie, masz mądrą głowę, postaraj się wytłumaczyć swemu przyjacielowi, że sta cekinów tak łatwo zarobić nie można, zwłaszcza w waszém rzemiośle, w pracowni dobrodusznego Bellini’ego.
— Strzeżcie się; a to powiem, żeście się cofnęli.
— Ale to upor.
— Niech i tak będzie.
— Raz, dwa, nie cofasz pan swego zakładu.
— Podwajam go.
— Rzecz skończona. Za cztery dni potrzebujemy mieć albo dwieście cekinów, albo obraz cudowny.
Trzej snycerze rozeszli się, śmiejąc się z dwóch malarzy, i z największą skwapliwością pośpieszyli roznieść po całéj Wenecyi dziwne wyzwanie, jakie im Giorgione uczynił, utrzymując, że przyjęli je jedynie w celu ukarania jego zarozumiałości.
Skoro się młodzi ludzie oddalili, Tycjan, pojmując niepodobieństwo wykonania zamiaru swego przyjaciela, który, podług jego zdania, miał raczéj chęć wyszydzenia swoich współzawodników, jak nadzieję wygrania, dał mu swoją sakwę.
— Nie jesteśmy zbyt bogaci, kochany Giorgione, dodał tonem uprzejmym; ale będę pracował po nocach, ażeby odmalować z tuzin krucytixów i tyleż Ecce homo, o których chudość i straszny wyraz postaram się usilnie, a wykręciemy się z biedy. Niech się dzieje wola Boga i twoja.
— Uspokój się poczciwy przyjacielu, odpowiedział Giorgione; nie chcę zaglądać do twojéj sakiewki, w któréj pustki jak w mojéj, i gniewałbym się na siebie całe życie, gdybym cię miał zmuszać do malowania pomimowolnego. W dzień mamy roboty po uszy; noce do nas należą, z miłostkami, z marzeniami.
— Cóż więc myślisz zrobić?
— Tam do licha! wygram zakład, a pieniądze posłużą nam do spędzenia kilku wesołych i szczęśliwych dni w życiu, których, na honor, potrzebujemy; bo żyjąc tak, jak nam każe pan Bellini, stalibyśmy się wkrótce do niepoznania i nasze kochanki żegnając się, uciekałyby od nas.
— Ale jakże ty chcesz dokazać tego, co jest niepodobieństwem?
— Zobaczysz.
Oto w istocie genjalny pomysł, jakiego użył towarzysz i brat Tycjana.
Przedstawił wojownika, który, obrócony do widza tyłem, przeglądał się w źródle, to w przezroczu wód swoich odbijało tym sposobem przód jego postaci. Po lewéj ręce wojownika była zawieszona jego zbroja wypolerowana i błyszcząca, jaką dopiéro zdjął z siebie, i w któréj widać było stronę lewą, oddaną z zupełną dokładnością. Po prawéj ręce Giorgione umieścił zwierciadło, które pokazywało stronę prawą i dopełniało, przez wynalazek równie dziwny jak nowy, widok czterech stron postaci człowieka.
Cała Wenecja chciała oglądać i podziwiać to ciekawe arcydzieło, a trzéj młodzieńcy, którzy wywołali zakład, wywiązali się, z niego najchętniéj i piérwsi głosili wszędzie wyższość niezaprzeczoną Giorgiona.
Dwóch przyjaciół, ujrzawszy siebie w posiadaniu kwoty, o jakiéj nigdy im się nie śniło, pośpieszyli jéj użyć, a gdy jedném z najgorętszych ich życzeń było opuścić na kilka dni pracownię Bellini’ego, zniknęli, nie dając znać o sobie. To właśnie ich zgubiło, albo raczéj ocaliło; od tej bowiem chwili zaczyna się sława Giorgiona i pomyślna zmiana w sposobie i stylu malowania, któréj Tycjan winien swe imie; Tycjan, z początku przyjaciel, naśladowca, uczeń prawie Giorgiona, wkrótce staje się jego współzawodnikiem, rywalem, zwycięzcą.
Jan Bellini nie mógł przebaczyć swoim dwóm uczniom ich niesłychanego zbiegostwa; a więc gdy ostatni cekin poszedł za 99 drugimi, i dwaj towarzysze uczuli pustki w kieszeni, a nie mając żadnéj roboty, i potraciwszy kochanki, ze skruszoném obliczem i spuszczonémi uszami powrócili do pracowni, byli wypchnięci za drzwi, bez pobłażania i miłosierdzia.
— Ano, tém gorzej zawołał Giorgione, którego charakter wyniosły przechodził nagle od prośby do rozjątrzenia, ponieważ nie chce nas więcéj przyjąć, pokażmy, że opuszczając go jesteśmy szczęśliwi. Pójdziem, gdzie nas oczy poprowadzą, i wierz mi, Tycjanie, będziesz razem ze mną dziękować niebu, że nam nastręczyło dobrą zręczność puścić do licha tego świętoszka. Najmiemy sobie pokoik na canalazzo i będziemy żyli, jak będziemy mogli: co ty na to?
— Ja, Giorgione, powiem tyle, że jestem twoim przyjacielem, bratem, i pójdę za tobą, gdziekolwiek mnie tylko poprowadzić zechcesz.
— Amen.
— Mam dwie ręce, których nie zwykłem na krzyż zakładać, a odtąd, jak ujrzałem twoją pracę, poznałem, na czém zależy prawdziwe malarstwo. Zobaczysz, że za swego nowego ucznia nie będziesz się zbyt rumienić.
— A ja ci zaręczam, Tycjanie, że na robocie nam nie zbędzie. Z początku naprzykład nie trzeba się bardzo drożyć. Możesz być pewnym, że od razu nie użyją nas do dekoracyj kościołów i pałaców, i że królowie, kardynałowie, cesarz i papież nie będą tak skorzy, ażeby stawać w pozycyj przed dwóma buhajami, jak my! nie przymawiając. Na honor, przebaczam im. Ja sam takbym postąpił na ich miejscu. Co ty chcesz? Oddadzą oni nam to we dwójnasób, kiedy nakoniec weźmie ich chętka mieć swoje portrety, zdjęte przez mistrza Jerzego Barbarelli z Castel-Franco i mistrza Tycjana Vecelli z Kador. A tymczasem...
— To, to właśnie, tymczasem... to pilniejsze.
— A no! będziemy malować skrzynki, kufry, stoliki, grzbiety do krzeseł, łóżka, parawany, szyldy, sklepy, facjaty, nareszcie wszystko, co każą, byleby tylko płacili i nie żądali od nas pustelników, to rzecz ważna.
— Zgoda na skrzynki i parawany; ale, jeżeli mi tylko pozwolisz, wprzód nim królowe, księżniczki, faworytki będą się zalecać memu pęzlowi, o czém nie wątpię, zacznę od portretu swojéj kochanki.
— Dla czegóż nie od mojéj?
W takim, albo bardzo podobnym rodzaju były rozmowy Tycjana i Giorgiona, dwóch największych kolorystów szkoły weneckiéj, w owej epoce szczęśliwéj ich życia. Była to w istocie dla artystów bardzo przyjazna pora. Wenecjanie warjowali za malarstwem. Drzwi, obicia, sprzęty, najmniejsze szczegóły toalety albo zbytku były pełne festonów, masek, osóbek, którymby starożytność pozazdrościła. Był to wylew ozdób, godeł, przedmiotów mitologicznych fantazyj najczarowniejszéj i gustu najczystszego: panowało uwielbienie namiętne i wyłączne piękności, koloru i kształtu. Po fasadach domów, kościołów i gmachów publicznych rozrzucano, za tysiące talarów, arcy-dzieła, których najmniejszy odłamek, do dziś dnia przechowany, stanowi chlubę pałacu, albo bogactwo galeryj.
Jak słusznie się, spodziewali, nie zbywało na robocie dwóm przyjaciołom. W krótkim czasie, Tycjan tak doskonale przywłaszczył sobie sposób malowania Giorgiona, że najbieglejsi znawcy nie mogliby odróżnić pomiędzy sobą obrazów ich roboty. Wiele portretów, dzisiaj jeszcze, przypisują zarówno Tycjanowi i Giorgioni’emu. Żadna chmurka współzawodnictwa, albo zazdrości nie zacierała podówczas ich przyjaźni słodkiéj i wypogodzonéj. Robotę sprzedawali do współki i dwaj malarze dzielili się jak bracia, pieniędzmy i sławą.
Około tego czasu Tycjan, już blisko 30-letni mężczyzna, malował portret pewnego szlachcica ze świetnego domu Barbarigo, z którym był w stosunkach. Dowiedziono już, że Vasari się myli, utrzymując, jakoby nasz malarz miał 18 lat wieku, kiedy ukończył to istne arcy-dzieło, a roczniki sztuki nie wskazują nic takiego, coby mogło iść w porównanie z tym wzrostem wziętości, jakiego nabyło toż arcy-dzieło pomiędzy artystami i praktykami w Wenecyj. Nie widziano nigdy cery prawdziwszéj i żywszéj, krew płynęła pod skórką, włosy się rozdzielały, można było rozpoznać wszystkie kropeczki w atłasie srebrzystym. Tym razem Tycjan nietylko wyrównał Giorgioni’emu, ale nawet jego przewyższył.
Tutaj zapewne spoczywa zarodek niezgody, która, podsycana przez kolegów, czułą przyjaźń dwóch malarzy zmieniła zrazu na oziębłość, a następnie prawie na odrazę. Nie ograniczali się już na poleceniu im samego ozdobienia jakich sprzętów, albo zdjęcia portretów przyjaciół. Poczęto wzywać ich do wielu alfresków, mających zdobić portyki domów i fronty pałaców.
Pożar w 1504 r. zniszczył obszerny skład towarów, nazwany Fondaco dé Tedeschi, a gdy w tej epoce pomyślnéj i smutnéj nic nie było obcém dla sztuk, i potrzebowano odbudować i ozdobić nowe gmachy, doża Loredan, z którego Giorgione zdejmował portret, chcąc mu niejako wynagrodzić, wyrobił dla niego fasadę od strony kanału. Barbarigo znowu, którego Tycjan malował, jakeśmy wzmiankowali, wyjednał toż dla swego przyjaciela, i naszemu malarzowi dostała się druga połowa gmachu, ze strony portu.
Dwaj dawni uczniowie Bellini’ego walczyli o pierwszeństwo co do blasku kolorytu, bogactwa w swoich alfreskach przedziwnych, uwielbianych przez współczesnych, a z których czas nie zostawił nam dzisiaj żadnego prawie śladu. Wynalezienie Giorgiona było uczeńsze i zawilsze, były tam trofea, kolumny, widoki nieścignione okiem; jeźdcy w rozmaitych zbrojach, niewolnicy nadzy i pochyleni w dziwnych postawach, geometrowie z kompasem w ręku, rozmierząjący poważnie mappę świata, wszystko to, co tylko mogło napomykać o jego znajomości cieniów i anatomii ludzkiéj, jego usposobieniu w budownictwie, i jego wyższości w przydatkach i szczegółach; ale Tycjan przeszedł go wdziękiem swoich postaci, okazałością w postawach i wykończeniem alfresków.
W malowanéj przez niego dzielnicy podziwiano kobietę nagą, piękności zadziwiającéj, rysów tak delikatnych, że w obrazie nawet za cudowne ujść by mogły, uroku niewysłowionego; młodzieńca także nagiego, stojącego na gzémsie, trzymającego w ręku kawał materyj, zamiast żagla, wdzięku nie do opisania, wiele innych postaci godnych uwagi, tak dla delikatności kolorytu, jak i ułożenia draperyj.
Ale nadewszystko wzbudziła entuzjazm postać Judyty, umieszczonej we drzwiach wchodowych, depcącéj nogą lewą głowę uciętą Holofernesa, i z mieczem w ręku prawym, jeszcze skrwawionym i dymiącym się. Zamiast służącéj, jaką podanie wskazuje, Tycjan, zapewne dla osiągnienia effektu ze sprzeczności, strasznéj wdowie swojéj dał za towarzysza niewolnika uzbrojonego, postawy męzkiéj i silnéj. Nic piękniejszego, nic bardziej wykończonego, i zachwycającego nad tę grupę. Jednakże było to tylko próbką dla Tycjana!
Nikt (wyjąwszy najbliższych) nie wiedział, że Tycjan był autorem najpiękniejszéj połowy alfresków Fondaco. Pod całym utworem było imie Giorgiona. Ztąd poszło, że skoro malowidło odkryto, przyjaciele Giorgiona zasypali go pozdrowieniami i pochwałami; lecz wszyscy, ilu ich było, zgadzali się, że chociaż całe dzieło było godne jego, w fasadzie jednak od mostu Giorgione przeszedł siebie samego, i że nie można nawet porównać jego geometrów z Judytą.
Cios był śmiertelny dla duszy już zranionéj Giorgiona, zwłaszcza, że zdawał się być i zapewne był wymierzonym w dobréj wierze, bo sam Vasari oszukał się w tym względzie. Zazdrość artysty stłumiła czułość przyjaźni. Giorgione się zamknął i nie chciał widzieć Tycjana. Napróżne były wszystkie usiłowania tego ostatniego odzyskać względy, albo przynajmniej wymódz wytłumaczenie powodu tak dziwnego zerwania; i musiał poprzestać na żałowaniu straty przyjaciela, którego zranił tak srodze, i bez swojéj wiedzy.
Złowrogie przeznaczenie Giorgiona! Miał dwóch przyjaciół, których kochał nad wszystko, Tycjana i Morto da Feltre; ale nad swoich przyjaciół, ze wszystkich sił swojego życia, z całym zapałem swoich myśli, z całéj duszy swojéj, kochał dwie rzeczy, stanowiące jego istnienie: sławę i kochankę. Pierwszą wydarł mu Tycjan, i biédny artysta wpadł w głęboką melancholią; drugą uwiódł Morto da Feltre, i opuszczony kochanek umarł z żalu.
Nie mogąc dłużéj pozostać w miejscu, gdzie stracił dopiero, co miał najdroższego w świecie, przyjaźń swego brata, swego kolegi, nauczyciela, Tycjan wolał pójść dobrowolnie na wygnanie. Wiedzieć, że on żyje o parę kroków od niego, i nie być w stanie z nim mówić, jego uścisnąć, prosić o przebaczenie za pomimowolne urazy, było ofiarą nad siły. Pobyt w Wenecyi bez Giorgiona stał się dlań nieznośnym.
Udał si zrazu do Vicencyi, i my odtąd będziem mu towarzyszyć w jego długiéj i sławnéj podróży, kiedy otrząsnąwszy się z wszelkich więzów niewolnictwa i wdzięczności, unosił się, jak orzeł w przestrzeni, swobodny i samotny. Władze Vicencyi nieomieszkały korzystać z przejazdu Tycjana przez ich miasto. Prosiły go o ozdobienie sali audjencjonalnéj trybunału, pozostawiając mu wybór przedmiotu. Tycjan natychmiast przedstawił im Sąd Salomona, wskazujący tak dobitnie zaszłe okoliczności, ale wątpić należy, czy sędziowie z niego jaką korzyść odnieśli.
Po Vicencyi, Tycjan miał zwiedzić Padwę. W Padwie, bawiąc dwie godziny, nie możesz uniknąć, ażeby mieszkańcy nie prosili cię o cóśkolwiek dla świętego Antoniego, swego patronat pieniędzy, jeżeliś bogaty; modłów, jeżeliś ubogi; przywilejów, jeżeli jesteś królem; wierszy, jeżeliś poeta; obrazów, jeżeliś malarz. Tycjan należał właśnie do jednego ze stanów pożądanych. Jakąkolwiek odrazą natchnął go Bellini ku przedmiotom świętym, potrzeba było się. odważyć. Ale tym razem, nasz kolorysta zapalony, wyszedł z zadowoleniem wewnętrznym, jeżeli nie z honorem. Układ jego obrazów był zupełnie pogański, do których święty wchodził tylko przez gwałt, ponieważ artysta nie mógł go w żaden sposób pominąć.
Piérwsze z jego alfresków przedstawia kobietę młodą i piękną, czoła czystego, oka pełnego ognia, włosów uwięzionych w siatkę ze złota i pereł. Cała ta głowa szlachetna oddycha godnością, niewinnością i prawością, pomimo tego mąż jéj poważył się posądzić ją o zdradę. Ale święty, przechodząc na stronę niewiasty pokrzywdzonéj, pokazuje ojcu niewiernemu prześliczną dziewicę, cud wdzięku i pieszczotliwości, i z serca zazdrosnego wypłasza nawet cień po wątpiewania, jedném z tych słów duszy, którym znamię poczciwości, przekonania, wiary, nadaje moc niepokonalną. Radość upajająca zapala się w oczach niewiasty oczyszczonéj, żal i czułość przejmują ojca, a w kącie obrazu, dziewice z orszaku szepcą cóś złośliwie.
Drugi przedmiot wypracowany przez Tycjana, odznacza się uczuciem wytworném i poezją rzewną. Jest to zupełnie młody człowiek, który, w napadzie ślepej zaciekłości, kopnął nogą swoją matkę, i pojmując zaraz bezbożność swego postępku, oderznął sobie nogę na odpokutowanie. Nieszczęśliwe dziecię, brocząc się w krwi własnéj, wyziewa ducha ze wstydu i żalu na łonie niefortunnéj matki, która wolałaby być deptaną nogami, byle jéj zwrócono syna. Święty, rozrzewniony tak silném uczuciem miłości i żalu, ozdrawia rannego i pociesza matkę, z wielkiém zdumieniem tłuszczy żołnierzy i gminu, których oblicze wyraża nieme zadziwienie i przestrach śmiertelny w obec tak wielkiego cudu.
Trzecie i ostatnie malowidło alfresko wykonane przez naszego artystę, na prośbę Padwańczyków i na intencję św. Antoniego, nie mniéj jest śmiałe co do pomysłu, jak szczęśliwe co do kształtu. Chodzi również o zazdrosnego; ale tym razem rycerz, w zbroi żelaznéj nie poprzestaje na powątpiewaniu: przebił sztyletem swą żonę. Na szczęście święty zamierzył naprawić zemstę gwałtowną i niesprawiedliwą kata, którego oczy za późno się otworzyły na widok krwi z ofiary. Małżonka została wskrzeszoną, a pomięszanie, radość, wdzięczność, walczą w pełnéj energii sprzeczności na rysach twardych zabójcy. Nie mówię o krajobrazie, który otacza, uzupełnia to pyszne malowidło. Wiadomo, że Tycjan był jedynym z wynalazców i największych mistrzów w krajobrazach historycznych.
Trzy te dopiéro opisane alfreska, starannie przechowane w szkole Świętego Antoniego w Padwie, były kopjowane przez Varotari Boschini i rycerza Arpino. Ridolli, Ticozzi i inni biografowie i wielbiciele wielkiego malarza nie znajdują dosyć pochwał; a piérwszy nie waha się twierdzić, że Tycjan, robotami swojémi wygładził z pamięci imiona wszystkich malarzy, którzy go w Padwie poprzedzili.
Łatwo się domyśleć, że powodzenie trzech cudów św. Antoniego musiało sprowadzić na Tycjana inne zlecenia w podobnym rodzaju. Na niedolę, jego, kazano mu robić nowy obraz do kościoła, a na domiar nieszczęścia, przedmiot był tak określony i wymiary tak wązkie, że biedny malarz nie widział żadnego manowca, którymby mógł zemknąć przed tém istném, jak sądził prześladowaniem. Tyle tylko dokazał, że w obrazie umieścił wizerunki swoich przyjaciół, w miejsce świętego Sebastjana, świętego Rocha, świętego Koźmy i Damiana. Mała zaiste pociecha!
Około tegoż zapewne czasu i pod wpływem tych smutnych myśli, nic mogąc w żaden sposób uchylić się od malarstwa religijnego, które miał już pożegnać nazawsze, opuszczając pracownię Bellini’ego, postanowił użyć jego dowoli. Przez nagłą zmianę, jaką rozpaczy tylko przypisać można, ściany pokoiku zamieszkanego przezeń w Padwie, sufit, sprzęty w jednéj chwili zamalowane zostały świętymi, patryarchami, prorokami, sybillami, apostołami, młodzieniaszkami, męczennikami, całym rajem, w którym brakowało tylko dobréj chęci artysty. Ztąd bierze początek podług słów Ridolfii, piękna rycina Tryumfu Chrystusa, ogłoszona przez Tycjana w 1508 r., o któréj Vasari z pochwałą się odzywa.
Po powrocie do Wenecyi 1511 r., po śmierci Giorgiona wezwano go do ukończenia w sali obradowej alfresku rozpoczętego, podług jednych, przez Bellini’ego, podług drugich przez samego Giorgiona. Jest to chwila, kiedy Cesarz Fryderyk I, całuje stopę Alexandra III, w kościele świętego Marka. Tycjan zupełnie prawie zmienił układ, i w barwie historycznéj przedstawił, podług swego zwyczaju, rysy swoich przyjaciół, lub znakomitych współcześników. Pomiędzy osobami składającymi orszak papieża widziano cały zbiór szlachty, artystów, kardynałów, poetów. Przy boku cesarza postrzegano Don Gonzalwa Ferranta z Korduby, znakomitego wodza, hrabiego San-Severino, Bartolommeo Liviani i mnóstwo świetnych rycerzy, których wizerunki, zdjęte z natury przez takiego malarza jak Tycjan, nadałyby temu utworowi wartość nieocenioną, gdyby go na nieszczęście nie zniszczył pożar w 1577 r.
To dzieło zjednało dla niego posadę z trzystu blisko talarami, bez żadnych prawie obowiązków, z nazwą Senseria del fondaco dé Tedeschi, którą doża udzielał najlepszemu malarzowi miasta, pod warunkiem odmalowania portretu tegoż doży i jego następców; za portrety te zresztą zwracano po ośm talarów ich kosztów.
Dotąd widzimy, że niéma jeszcze środków do prowadzenia tego życia roskosznego i świetnego, o jakiém marzył był Tycjan. Ale cierpliwości. Za kardynałami i dożami, przyjdą książęta i cesarzowie. Marzenia zamienią się w rzeczywistość.
Przy końcu 1514 i, kiedy nasz artysta najmniéj się tego spodziewał, don Alfons d’Est, książę panujący Ferrary, powołał go do swojego dworu. Tycjan niezwłocznie tam się udał, pełen błogich przeczuć; w owéj bowiem opoce dwór Ferrarski uchodził za najświetniejszy i najwspanialszy we Włoszech, i nie było żadnego wielkiego poety, sławnego artysty, mędrca słynnego, któryby nie był doń dopuszczony i podług zasług uczczony.
Skoro tylko książę dowiedział się o przybyciu malarza weneckiego, wyszedł naprzeciw niemu i przyjmował go z gościnnością królewską i szczególną łaskawością.
Tycjan mógł mieć naówczas około 37 lat życia. A więc zarys téj szlachetnéj i pięknéj głowy, któréj wizerunek sam dla nas przechował w licznych i zachwycających portretach, był już zupełnie ustalony. Jego postawa wysoka i dumna, jego czoło wyniosłe, jego oczy wielkie, pełne ruchu i zapału, jego profil prosty i surowy, jego długa broda w kędziorach niesztucznych, cały ogół téj postaci pięknéj i nakazującéj, niewolił współczucie i szacunek wzbudzał. Jego sposób obejścia się miał cóś niepospolitego, jego rozmowa była żywa i przywiązująca, uśmiech pełen uczucia i wdzięku. Chociaż ubogi, nosił odzież wyszukaną i żaden szlachcic ze dworu Alfonsa nie znalazłby nic do naganienia wykwintności i gustowi jego ubrania.
Książę, za pierwszém spojrzeniem, odgadł z kim ma do czynienia, i chcąc się z nim oblodzić bardziéj jako z szlachcicem, aniżeli jak z artystą, rzekł mu:
— Panie Tycjanie, racz dom ten uważać jak swój, i żyć w nim z zupełną swobodą. Najmilszem z naszych żądań, najszczerszym z naszych życzeń jest to, ażebyście w nim byli zupełnie radzi, i nie myśleli tak prędko nas opuszczać. Będziemy czuwać nad tém, ażebyście, podczas pobytu swojego w Ferrarze, nie żałowali zbyt pięknéj Wenecyi. Proszę pamiętać, że na dworze naszym przyjemność przodkuje interessom. Jeżeli jednak w chwilach wolnych, weźmiecie się do swego pęzla, wiemy aż nadto, do czego powołuje was wasza sława i talent, ażebyśmy nie pamiętali w swoim czasie i miejscu, że szlachcic, który raczył uczcić dwór nasz swoją obecnością, jest pierwszym malarzem Wenecyi.
— Niestety! mości książę, odpowiedział Tycjan ze skromnością wolną od obłudy, moje imie zbyt jeszcze nieznane, i dosyć błahe tylko mogę dać dowody tego, co waszej książęcéj mości podoba się nazywać moim talentem, ażebym zasługiwał na podobno przyjęcie.
— Nie skrzywdzicie nas, mniemam, przypuszczeniem, jakobyśmy nie znali tych arcy-dzieł, któremiście ozdobili kościoły Padwy i Wenecyi?
— Jakto! mości książę, mielibyście widzieć te obrazy?
— I większą część tych, które wykonaliście w pracowni Bellini’ego.
— Widzieliście więc tylko mojéj roboty jednych świętych, przedmiota religijne, obrazy kościelne? zapytał Tycjan z istotném zniechęceniem, ustawicznie będąc ścigany przez te widma ascetyczne, od których miał odrazę.
— A więc wiecie, czego oczekujemy po was?
— Niestety! domyślam się, odpowiedział smutnie Tycjan. W. K. M. każe mi ozdobić swoje oratorjum, albo dokończyć jakiego malowidła alfresko w katedrze.
— Jeżeli taka jest wasza wola, zawczasu jéj się poddaję: bowiem możesz być pewnym mistrzu, że wszystko, cokolwiek z waszego pęzla pochodzi, równie jest dla mnie drogie. Jednakże przyznam się wam, panie Tycjanie, że pomimo waszego zdania, wolałbym przedmiota mniéj poważne: jakiś kaprys, jakąś fantazję, gdziebyście mogli szczodrze użyć bogactw swojéj bujnéj wyobraźni.
— Czy szczerze mówicie, mości książę? zawołał Tycjan, nie mogąc pohamować swojéj radości.
— Naprzykład, czy przystanie dla was skończyć, albo raczéj rozpocząć na nowo te dwie bakchanalje, których pierwsze zaledwie rysy rzucono w tym buduarze?
— O! natychmiast, mości książę.
— Daruj mistrzu!... ale zapominasz o naszej ugodzie; zatrudnienia po zabawach.
— Ależ bo nie wiecie, mości książę, zawołał malarz głosem wdzięczności głębokiéj, nie wiecie, jakie wyświadczacie mi dobro, pozostawiając wolność oddania na murze, drzewie, płótnie, wszystkiego, co mi na myśl przyjdzie. Wkrótce skończę 38 lat życia, maluję, odkąd zacząłem używać rozumu; otóż! dotąd wymagano odemnie robót, zupełnie sprzecznych z moim gustem, z mémi myślami, z moją naturą. Słuchajcie tylko, mości książę, jestem równie dobrym chrześcianinem, jak i inny, i spodziewam się, że na schyłku swoich dni, wypłacę swój dług kościołom, jako malarz włoski; ale, w istocie, nie raz widząc siebie niewolnikiem przedmiotów, chociaż szanowanych przeze mnie, lecz które nie przedstawiały dość obszernego pola, gdziebym mógł rozwinąć cały w duszy mojéj nagromadzony zapas poezyi i zapału, doprawdy, Pan Bóg mi przebaczy! że mniéj wtenczas czułem w sobie nabożeństwa i gorliwości, aniżeli, gdybym mógł pójść za natchnieniem chwili.
— A no! ponieważ tak tęsknicie do roboty, nie będę upartym do tego stopnia, żebym miał was od lego wstrzymywać, i od jutra, jeżeli się podoba, możecie rozpocząć swoje rysunki.
— O, obejdę się bez nich, mości książę, głowa moja za pełna, ręka zbyt niecierpliwa; kilka rysów wystarczy mi; goreję chęcią pokazania W. K. Mości, że jeżeli łaskawość Jego wyprzedziła moje zasługi, z swojéj przecież strony starałem się wszelkiemi siłami zjednać sobie tęż łaskawość przez pośpiech w usłudze.
W saméj rzeczy, nazajutrz po przyjęciu do dworu, Tycjan wziął się do roboty. Dla pokazania z samego początku, ile przewyższył swego nauczyciela, ukończył obraz, rozpoczęty przez Bellini’ego, zmiękczył jego zarysy, nadał więcéj wdzięku i giętkości draperjom, i układ jałowy otoczył krajobrazem roskosznym, który tyle zmienił postać obrazu pierwotnego, że książę nie mógł go rozpoznać.
Skoro tym sposobem wyprobował niejako swoje siły i genjusz zgłębił, z całym już zapędem oddając się kaprysom swojej wyobraźni i drogim pamiątkom poezyi mytologicznéj, odmalował trzy obrazy, trzy istotne arcy-dzieła, wielkością wyrównywające obrazowi nauczyciela, z których dwa pierwsze przedstawiały tryumf Bachusa, a trzeci, tryumf miłości.
Potrzeba by pióra Arjosta, ażeby dać pojęcie o tych trzech cudach wynalazku, piękności i wdzięku. Nigdy sam Tycjan nie dosięgnął takiéj doskonałości. Dominikin, Poussin, Alban zgłębiali i kopjowali najpiękniejsze grupy; a gdy kardynał Ludovisi, który odziedziczył dwa z tych obrazów, posyłał je w hołdzie królowi Hiszpanii, Boskini opowiada, że Dominikin, przytomny opakowaniu, nie mógł się wstrzymać od łez.
Na pierwszym obrazie widać zwycięzcę Indjów w chwili, kiedy z rydwana swego, ciągnionego przez dwie pantery symboliczne, rzuca się na widok pięknéj Arjany, opuszczonej od Tezeusza. Uderzony czarami nieba boleścią upiększonymi, bożek gubi winne latorośle i swoją tyrsę, a blady, zadyszany, pomięszany, z okiem rozpaloném chucią i żądzą, z rękami wyciągniętémi, usty drżącémi, przypada do nóg piękności opuszczonéj, i klnie się na wody Styxa, któréj przysięgi sam Jowisz nie śmiałby złamać, że jeżeli pozwoli uwielbiać siebie pocieszycielowi boskiemu, każda jéj łza zmienioną zostanie w gwiazdę lśniącą; przy rydwanie Bachusa, na chwiejących się nogach, idzie Pampinus, jego satyrek ulubiony, czoła pełnego wstydliwości młodzieńczéj, policzków ubarwionych, jak poziomka dojrzała, zęby jego jak perły, usta jak granaty. Dziecię prowadzi na sznurku cielę, przeznaczone na ofiarę, na pamiątkę Penteusza, rozszarpanego przez bachantki. Daléj, w ruchach najpożądliwszych, w pląsach i pozycjach najwyuzdańszych, wali służba bożka, złożona z mężczyzn i niewiast, pijanych jak bele; jedni miotają się jak szaleńcy, dla zrzucenia pełgających po ich ciele wężów; inni trzęsą po nad głową systrami i cymbałami, z zaciętością i wrzaskiem do ogłuszenia. Sylen zawiera orszak, uwieńczony latoroślami i winogronami, a tocząc swój brzuch, okrągły i pełny jak beczka, z trudnością wlecze pijane nogi, wspierając się z obu stron na dwóch niewolnikach, bardziéj pijanych i chwiejących się od niego, którzy, nietylko że mu nie dopomagali, ale nadto zmuszali go w chodzie ukośnym do dziwnych podskoków, w których Syleti kreślił zygzaki nadzwyczaj dziwaczne i ucieszne. Na ostatnich krańcach widokręgu miga się okręt niewiernego z żaglem rozwiniętym, i gdzieś tam daleko, jaśnieje blaskiem czystym nowa konstellacja Arjany.
Do drugiego obrazu wchodzi także znaczna liczba sługusów bachusowych; jedni leżą, drudzy siedzą nad brzegami strumyka winnego, najpiękniejszéj czerwoności; strumyk ten bierze początek na łonie pagórka, na wierzchołku którego wesoły satyr wyciska winne jagody i syci ten potok spływającym sokiem rubinowym. Nic nie wyrówna wdziękowi, powabowi, czystości tych młodych podczaszych, którzy w puharach opalowych podają nektar winny swoim świeżym towarzyszkom; nic bardziej nie uderza prawdziwością i mocą, jak ci opoje zawsze spragnieni, nurzający się w potokach wina falerneńskiego; nic bardziéj pożądliwego, jak te niewiasty z włosem rozczochranym, porwane wichrem tańców szalonych, albo upadające z omdlenia na murawę, z warkoczami złotą falą bijącémi, z okiem pełném upojenia i miłości! Powiadają, że w jednéj z tych kapłanek Rozpusty starożytnéj, artysta wyobraził swoją Violantę kobietę, nader kochaną przez siebie, i że można ją poznać po małéj równiance fijołków rozkwitających na jéj łonie, i po małéj karteczce, za jéj pas założonéj, na któréj zgłoskami mikroskopowymi napisane jest imie Tycjana.
Nakoniec, w ostatniém arcy-dziele, przeznaczoném do ozdoby szacownego buduaru księcia Alfonsa, nasz malarz puścił cugle swojéj wyobraźni, i utworzył scenę czarującą, jedno z tych małych poematów, przejętych duchem Grecyj, któremu by pozazdrościł sam Anakreon. Obraz przedstawia murawę zieloności szmaragdowéj, poprzerzynaną szerokiémi smugami kwiatów barwy nad podziw żywéj i świetnéj; młode drzewa z pniami wysmukłémi, gęstémi gałęziami, i owocami ze złota i szkarłatu otaczały tę cudną łąkę, jakby chroniąc ją równie przed upałem słonecznym jak i wzrokiem niepoświęconym. Na te drzewa, na tę trawę, na te kwiaty, malarz wypuścił cały rój kupidynków, ptaszarnię istot szczebiocących, plejadę dzieciaków pyzatych i figlarnych, z których Alban brał wzór dla swoich bambinów, Zampieri, dla swoich serafinów. Nie podobna wymarzyć okoliczności bardziéj przyjemnych, tak rozmaitych i czarujących. Jedni zbierają owoce i rzucają koleżkom, którzy zbierają je do koszyków, delikatnie plecionych z trzciny; inni zaczepieni do gałęzi rękami i nogami, bujają się w powietrzu i kołyszą na łożu z liści; ten tutaj napina łuk i już ma wypuścić strzałę na swego sąsiada, który staje przed nim z śmieszném zuchwalstwem i pierś mu białą nadstawia, dwóch drugich próbują się, kto z nich lepiéj całuje, albo całusy odbiera; ci tam zajęci są dręczeniem biednego zająca, któremu się nie zdawało, żeby to było występkiem ogryść kilka liści zapomnianych; pięciu albo sześciu największych hałaśników trzymają się za ręce i tańczą w koło z zapamiętałością nad lata. A w tém wszystkiém nic wymuszonego lub spaczonego, nic, jak mówimy duchownego, a co późniéj wsławiło Watteau. Dzieło Tycjana szerokie i piękne, jak sielanka Teokryta, proste i wielkie jak ekloga Wirgiljusza; jest to tętno natury żyjącéj.
Nie będziemy opisywać zachwycenia Alfonsa d’Este, kiedy, dzięki Tycjanowi, ujrzał siebie panem tych malowideł zadziwiających. Gdyby do Państwa swego dodał trzecią część Włoch, nie byłby tak zadowolony. Od tej chwili Tycjan został jego malarzem ulubionym, osypany pieszczotami, podarunkami i zaszczyty. Prosił o zdjęcie swego portretu, dawał mu tyle posiedzeń, ile tylko mistrz żądał, przyjął z uległością ubranie i pozycję, podług uznania Tycjana, a po ukończeniu pracy, szczodrze wynagrodził, nie sądząc się przez to wolnym od obowiązków dla artysty, „albowiem, dodawał książę w wylaniu duszy swojéj, połowa posiadłości moich nie wystarczyłaby na opłacenie pracy tak pięknej.“ Skoro tylko Tycjan przebąknął o wydaleniu się, albo powrocie do Wenecyi, zaczynały się prośby, dąsania się, zwaśnienia bez końca. Książę nie mógł ani na krok obejść się bez niego. Później, kiedy trzeba już było ustąpić jego żądaniu, Alfons sam mu towarzyszył, często go odwiedzał, i, łaska niesłychana! w celu odwiezienia do Ferrary, przyjął go do swego bucentaura[3] do którego mieli prawo wsiadać jedni członkowie familii książęcej.
Na dworze to Alfonsa Tycjan poznał Arjosta, i połączył się z nim uczuciem najszczerszym i trwałym. Ileż to razy, ci dwaj mężowie, tak zdolni pojmować się wzajemnie, udzielali sobie swoich myśli, ubiegali się na wyścigi o oddanie jednego i tegoż obrazu w świetnym stylu, jak w magicznym kolorycie. Tycjan zrobił portret autora Furioso, który mu zań hojnie wynagrodził poświęceniem dwóch lub trzech wierszy w swoim poemacie nieśmiertelnym.
Pewnego dnia, jak się to często wydarzało u stołu księcia, pod koniec uczty rozmawiano o malarstwie, i jakiś dworzanin, który dopiéro powrócił z podróży po Flandryj i Hollandyj, wystąpił z nazwiskiem Albrechta Durer’a, Zdania się podzieliły. Jedni oddawali sprawiedliwość artyście norembergskiemu, którego sława była ustaloną we Włoszech, nadewszystko z rycin, które sam Rafael miał zawsze na widoku w swojéj pracowni, inni; już to natchnieni uczuciem narodowości, już dla pochlebienia księciu, który nie przypuszczał, ażeby w świecie mógł być drugi malarz oprócz Tycjana, poczuwali się do obowiązku ograniczać w pewnéj mierze pochwały oddawane przez podróżnego. Nie zabrakło krytyków. Zarzucano sztycharzowi niemieckiemu twardość, sztywność zarysów, zbyteczne ubieganie się za szczegółami, co jego robocie nadawało cechę suchości i wymuszenia.
Tycjan wziął stronę Albrechta i bronił go tak żarliwie, z taką wymową i zapałem, jakby tego może za rodzonym bratem nie dokazał.
„Bądźcie ostrożni, panowie, rzekł dobitnie, łatwiéj jest krytykować Durer’a, aniżeli go naśladować, a ja mało znam artystów zdolnych do wykończenia głowy tak, jak ten szatan Niemiec; co mówię, głowy! włosa jednego, rzęsy, fałdy o i płaszcza; widać u niego wykończenie cudowne, dokładność niesłychaną, doskonałość przywodzącą do rozpaczy.
— Cieszę się, panie Tycjanie, zawołał szlachcic, który wszczął był sprzeczkę, żem znalazł w panu pomocnika tak godnego i tak na swojém miejscu.“
Tycjan się ukłonił.
„Albrecht Durer! mówił dalej dworzanin, ośmielony milczeniem współbiesiadników, wynalazca rycin serwaserowych, chluba Niemiec. Zapytajcie u Andrzeja z Sarty, czy dobrze mu było z tém, że kopjował niektóre jego ryciny. Zapewniam panów, że we wszystkich krajach, które zwiedziłem, najmniejszy obrazek z podpisem Durer’a, najdrobniejszy rysunek, pochodzący od wielkiego złotnika z Norymbergi, przedaje się na wagę złota. Ale Pan, mój mistrzu, Pan, którego sąd tyle ma powagi, a słowo tyle mocy, powiedzże tym panom, że nietylko trudno, ale niepodobna, dla wszystkich naszych artystów włoskich, bez najmniejszego wyjątku, dla samego Tycjana nawet, przewyższyć Durer’a w jego rodzaju.
Okrzyk wielkiego zadziwienia rozległ się po wszystkich końcach stołu. Tycjan się uśmiéchnął, i uśmierzywszy skinieniem ręki gwar, jaki się wzmagał na jego korzyść, odpowiedział szlachcicowi skromnie, i zarazem ze szczerością:
„Nie zapędzę się tak daleko, mój panie, sądzę, że nic nie ma niepodobnego człowiekowi obdarzonemu wolą i cierpliwością.
— A więc, mistrzu, zapytał książę, który dotąd zachowywał milczenie, czujesz w sobie dosyć siły do naśladowania rutyny tego nienaśladowalnego mistrza.
— Spróbuję przynajmniej; i jeżeli W. K. M. może mnie wydzielić jaką cząstkę muru, albo skrzydło drzwi, postaram się odmalować tam postać Chrystusa, jaka od dni kilku spoczywa w mojéj głowie, i będę usiłował, o ile zdołam, dojść do dokładności i wykończenia mistrzów niemieckich.
— Sądziłem, rzekł Alfons, że nie przedmiota religijne przenosiłeś w swojéj sztuce.
— Przepraszam W. K. M., odrzekł Tycjan z żywością, kiedym był do nich znaglany, to prawda, lecz odkąd W. K.M. wrócił mi wolność, pośpieszam zrobić z niéj dobry użytek; i od téj chwili, ręczę za to, kościoły i klasztory będą równie pełne moich obrazów, jak miasta i pałace. Przyznam się W. K. Mości, że w moich ostatnich bachanaljach nieco zanadto dozwoliłem ręce iść za wolą fantazyj i chętniebym za to odpokutował.
— Jeżeli tak, to, panie Ludwiku, rzekł książę zwracając się do Arjosta, będziemy wkrótce mieli od pana jaką trylogją biblijną, na odpokutowanie za pańskiego zbyt. świeckiego, zbyt rozpustnego Orlanda.
— Będę czekać z nawróceniem się, rzekł Arjost ze śmiechem, aż kardynał Bembo da mi przykład. Jego Przewielebność dopiero ogłosił Canzoniere na cześć swojéj kochanki, a nie myśli wcale, o ile wiem, tłumaczyć wierszem psalmów Dawida.
— No, no, jesteś poganinem niepoprawionym, jakiego drugiego nie znam.
— Po sobie, mości książę.
Wstano od stołu pośród gradu epigrammatów, jakiemi wzajemnie się częstowali pisarze, filozofowie i dowcipnisie dworu Alfonsa, a po dziesięciu minutach, nikt ani pomyślał o Albrechcie Durer, o jego dziełach i o sprzeczkach, do jakich te były powodem.
Ale Tycjan pamiętał o tém! Nazajutrz, skoro zaczęło dnieć, tak że można było rozpoznać farby, zamknął się w swoim pokoju i, nie znajdując miejsca próżnego, taka była rozrzutność malowideł w pałacu Alfonsa, na drzwiach od szafy zrobił szkic tego sławnego Chrystusa de la Monnaie, przeniesionego potem do galeryi Drezdeńskiej; i za kilka tygodni ukończył go z taką cierpliwością, z taką pracą i takiém zamiłowaniem, że ambassador cesarski, który podówczas bawił w Ferrarze, protektor od urodzenia i stronnik zapalony Albrechta Durer’a, wyznał sam, że nigdy malarz niemiecki nie wydał nic tak doskonałego; że Lanzi, w swojéj historyi, w zupełności przychyla się do zdania ambassadora, głosząc, że nic nie było bardziéj drobiazgowego jako szczegół, i bardziej ujmującego jako całość; że Vasari nakoniec nie najgorliwszy zaiste wielbiciel naszego artysty, nie mógł się wstrzymać od nazwania jego Chrystusa dziełem przedziwnym i zachwycającém, maravigliosa e stupenda! Ale jeden z najosobliwszych wypadków, jakie się zdarzyły w życiu Tycjana, tak długiém i tak pełném, oczekiwał go na dworze Alfonsa. Biografowie zawarli go w kilku wierszach, ale my nie mogliśmy się oprzeć pokusie zatrzymać się tutaj nieco dłużéj i wystawić go niejako w czynie; on bowiem rzuca światło na obyczaje epoki i daje poznać nieograniczone względy, jakich nasz artysta używał.
Tycjan, jakeśmy powiedzieli, był w stosunkach z największymi panami i najpiękniejszymi damami Ferrary. Ubiegał się z jednymi o piérwszenstwo w blasku, zbytku i bogactwie; u drugich pozyskiwał powodzenia najświetniejsze i najpożądańsze. Będąc odważny, wspaniałomyślny, namiętny, miał czém zawrócić głowy trzem czwartym częściom kobiet. Jeżeli czwarta część się opierała, Tycjan potrzebował tylko jedną ręką pokazać sztalugę, drugą swój pęzel. Znajdziecież, proszę, kobietę, któraby w wieku, tak przesiąkłym sztuką, tak zapalonym do kształtu, tak szalejącym za poezją, wyrzekła się nadziei, pewności być wiecznie piękną, wiecznie pożądaną, wiecznie uwielbianą w obrazie Tycjana?
A więc policzcie dożów, rycerzy, papieżów, cesarzów, poetów, książąt, kardynałów, którzy żebrali o portret wielkiego artystę; policzcie kobiety, które poczytywały za szczęście stanąć przed nim w pozycyi, zacząwszy od kochanki JWielmożnego La Casa, kardynała, aż do żony Sułtana Solimana, od Marcelli, ze szczepu starożytnego Marceljusza, aż do Ireny Spilimberghi, jego uczennicy w malarstwie.
Ten nawał był tak powszechny, ten szał tak silny, że zazdrość zamilkła przed Tycjanem, i kochankowie błagali o odmalowanie ich ulubionych, mianując się szczęśliwymi jeżeli mógł je wybrać za wzór dla jakiéj Wenery, albo jednéj ze swoich bachantek. Mieć z ręki Tycjana portret kobiety ukochanéj, a to znaczyło dwakroć ją posiadać, jak się wyraził w pięknych bardzo wierszach poeta współczesny.
Pewnego dnia, kiedy książę Alfons sądził, że dosyć już osypał względami, ażeby mógł nawzajem żądać jakiéj łaski, prosił Tycjana o odmalowanie w wielkości naturalnéj, dona Laury Eustachio d’Est, księżny panującéj Ferrary.
— Słuchaj, kochany Tycjanie, rzekł do niego książę tonem zażyłości niewymownie czułéj; wiesz zapewne, nic bowiem nie ma skrytego na dworze, że do pojęcia żony mojéj skłoniła mnie jéj zadziwiająca piękność. Dosyć zrozumiale zdaje się wyraziłem, że jedném z moich najgorętszych życzeń w świecie, byłoby widzieć ją, dzięki twemu penzlowi, wyższą nad czas. A teraz, czy płaszcz gronostajowy księżny spadnie przed tobą, jak niegdyś spadła przedemną suknia młodéj dziewicy, i czyli otrzymasz od niéj to, co ja otrzymałem od mojéj ulubionéj, niewiem, to ciebie się dotyczę. Ale pamiętaj dobrze, mistrzu, że dla mnie przyjemném byłoby posiadać tę piękność niebieską, która tyle na mnie wpływu wywarła, odbitą, jak w zwierciedle wierném, bez zasłony i draperyj, w jednym z twoich czarujących obrazów, ażebym mógł się nią podwójnie cieszyć za życia, i ażeby ci, którzy będą ją oglądać po mojéj śmierci taką, jaką ja widziałem, mogli wyrzec z uwielbieniem: ponieważ ta kobieta była tak piękną, nie popełnił zdrożności zaślubiając ją!
— Mości książę, odpowiedział Tycjan głosem stałym, chociaż artysta widzi tylko wzór w kobiecie przed nim stojącéj, chociażby ona była królową; jednakże, przyznam się W. K. Mości, tak mało razy widziałem Jejmość Księżnę, odkąd mam zaszczyt przebywać na jego dworze, i w tych niewielu razach znalazłem ją tak pełną zacności i obojętności na moje spojrzenie, że nie poważę się nigdy pozwolić sobie, nawet za Waszym rozkazem, wskazywać jéj, jakie ubranie, albo jaka postawa najlepiejby przypadała do jéj piękności; ale zdaje mi się dosyć będzie na to jednego słowa W. K, Mości.
— Wcale nie, kochany Tycjanie, przerwał książę, nie znasz kobiét. Niech no tylko mąż zachce czego, wnet się oświadczą z zupełnie przeciwnémi chęciami. Ile musiałbym przenieść zarzutów, uwag, wymówek! Dowodziłaby przede mną, że jéj nie szanuję, że jéj więcéj nie kocham, żem wcale o nią nie zazdrosny; i Bóg wie nie co jeszcze. Tymczasem, ty przemawiasz jak artysta, ciebie słuchają, tobie wierzą, i kiedy Tycjan powie: „Na mój honor, pani, mogę z pani zrobić Wenerę?,, któraż kobieta chciałaby temu zaprzeczać?
— Jeszcze raz, mości książę, uwolnij mnie proszę.
— Do widzenia Tycjanie. Znasz moją chęć: zrób, jak będziesz mógł najlepiéj. Księżna cię oczekuje...
I nie chcąc nic więcéj słyszeć, odwrócił się od artysty i udał się do swoich pokojów. Tycjan nie miał czasu zastanowić się nad swojém dziwném położeniem; zaledwie bowiem książę się oddalił, gdy dwóch paziów weszło z oznajmieniem, że księżna pani była gotowa do przyjęcia jego.
Wyobraźcie sobie jeden z tych obszernych pokojów, przez budowniczych XV wieku przedziwnie w taki sposób uporządkowanych, ażeby się dobrze wydały wszystkie ozdoby rzeźbiarskie, wszystkie fantazje alfresków, wszystkie bogactwa złotnictwa. Wielkie firanki z aksamitu karmazynowego, z fręzlami złotémi, i żołędziami z pereł, miarkowały blask światła, i przepuszczały do pokoju tylko jakieś pół-dnia, tajemnicze i przyjemne; stoły porfirowe z kamienia lazurowego dźwigały wazy starożytne wartości nieocenionej, wykopane w Terni i Korreto; ogromne fotele z drzewa rzniętego, przedstawiały, w kosztownych i mieniących się pokrowcach, historję Psychy i porwanie Prozerpiny; wspaniały kobierzec ze Wschodu głuszył szmer kroków, a zachęcał do spokojności i odpoczynku; pomarańcze rozkwitłe pięły się z głębi komina, jakby powstając przeciw jego nieużyteczności i doświadczając temperatury; kadzielnice wykładane koralami, wyziewały, po czterech rogach pokoju swe upajające wonie; nakoniec, cóż dodam? może to w tych przybytkach, których rzeczywistość wytworna przechodziła wyobraźnią najszczęśliwszą, Arjost i Tasso przychodzili szukać pierwszego pomysłu o wszystkich swoich czarach Armidy i Alcyny.
Księżna siedziała, albo raczéj wyciągnięta była na sofie, tak lekkiéj, że ją by powietrze uniosło; trzy najpiękniejsze panny honorowe zmieniały bez ustanku poduszki do oparcia się, kolorów nader żywych i roboty arcy kosztownej; młody paź rzadkiéj piękności, przypominający z uśmiechu szczerego i z włosów w kędziorach, aniołków Rafaela, powiewał wachlarzem z piór pawich; w kącie sofy spoczywał skurczony mały niewolnik etjopski, którego zdaje się całém przeznaczeniem było, przez rażącą sprzeczność wydatniejszą czynić białość swojéj pani, gdy ona, przez roztargnienie dotykała czasem końcem swoich palców jego ramienia czarnego jak heban, a zimnego, jak skóra węża.
Tycjan był wprowadzony do tego przybytku przez dwóch paziów, posłanych po niego. Malarz zatrzymał się na progu, jakby dotknięty zawrotem głowy, nie postąpił kroku, nie wymówił słowa, nie podniósł wzroku. Zdało mu się, że został nagle przeniesiony do téj krainy zaczarowanéj, którą tylko we śnie widzieć można. Na skinienie nieznaczne swojéj pani, trzy dziewice podały krzesło; czworo dzieci murzyńskich, wyszłych z pod ziemi, przyniosło sztalugi, paletrę, pgzle, wszystko potrzebne do roboty; paź od wachlarza podszedł ku Tycjanowi, i wziąwszy go za rękę, prosił wdzięcznie usiąść; nakoniec mały etjopejczyk, rodzaj taburetu żyjącego, który zdawało się skazany był na wieczną nieruchomość, rozwinął się, jakby pchnięty sprężyną, i podał artyście ołówki. Poczém, gdy wszystko było przygotowane do posiedzenia, cały ten orszak milczący i pilny, nie czekając nowego skinienia, ukłonił się głęboko i zniknął; drzwi, którémi wszedł był Tycjan, zamknęły się samo przez się; ciężka zasłona z herbem spadła po drutach i księżna pozostała zupełnie samą z malarzem.
Nie bierzemy na siebie dać chociaż słabego pojęcia o piękności téj kobiety: ona jest historyczną. Laura miała na sobie suknię czarną aksamitną, z rękawami rozciętymi, przez co dziwnie odbijała świetna białość jéj płci. Włosy jéj ginęły pod bogatym strojem z zasłon haftowanych i kamieni lśniących; ręce po łokcie były nagie, a jéj dłoń królewska, którą opuściła na kolana, oddzielała się od ciemnéj materyi, jak ręka alabastrowa, położona przez snycerza na poduszce z aksamitu.
Gdy Tycjan ochłonął dosyć ze wzruszenia, że mógł jako artysta odpowiedzieć za człowieka, podniósł oczy i spojrzał na księżnę. Po raz to pierwszy poważył się patrzeć na nią stale, tak prosto i tak długo; bo, jak dopiéro mówił księciu Alfonsowi, malarz czuł jakieś przelęknienie za zbliżeniem się téj kobiéty, postawy szlachetnéj, spójrzenia surowego; i, co uznał za zbyteczne nadmieniać, sądził dostrzegać, że księżna o tyle zdawała się go wystrzegać, o ile on nie miał chęci jéj spotykać. I tak unikali siebie wzajemnie za porozumieniem się tajemném, chociaż od tego bynajmniéj nie ucierpiały ani z jednéj strony, szacunek dla małżonki opiekuna artysty, ani też z drugiéj strony, uwielbienie dla mistrza. Ale przypomniawszy sobie tym razem, że przybył tam prosto do zatrudnienia z rozkazu księcia, Tycjan pokonał swoje pomieszanie, i, jakeśmy powiedzieli, śmiało spoglądał na kobietę. Nie unikając tego spojrzenia dość natrętnego, księżna okazywała się być nim zachwyconą i odpowiedziała wdzięcznym uśmiechem. Rzecz dziwna! mniemał on, że kiedyś widział tę postać, może w swoich marzeniach, albo pomiędzy témi pięknościami idealnémi, nawiedzającymi artystę w chwili natchnienia. Jakkolwiek bąć, Tycjan wystrzegał się dać jéj poznać swoje nowe myśli, i zbliżając się do sztalugi, rzekł tonem uszanowania:
„Jestem na rozkazy księżnej pani.
— Czy znajdujesz, że mnie tak dobrze, mistrzu? zapytała księżna.
Na dźwięk tego głosu malarz zadrżał. Jeżeli przedtem powątpiewał, teraz już był pewny, że nie po raz piérwszy widzi tę niewiastę; lecz w jakim kraju, w jakim czasie ją spotkał? tego właśnie nie mógł sobie przypomnieć.
Księżna powtórzyła pytanie, głosem nieco żartobliwym i zniecierpliwionym.
„Doskonale, księżno, odrzekł Tycyjan, i począł szybko określać głowę.
„Jednakże, dodał po chwili, nieco jąkając się, gdyby Waszej K. Mości podobało się odkryć nieco więcéj swoje włosy, zdaje mi się, portret wieleby na tém zyskał.
— Jak to, panie Tycjanie! wszak pańskie rady są prawem...
I księżna odrzuciła zasłony i zdjęła kamienie z wdziękiem do ubóstwienia.
„Co za cudne włosy! rzekł do siebie artysta, zdziwiony widokiem téj jasnej kaskady, wijącéj się strumieniem, jak deszcz złoty po śniegu szyi i po perłowéj macicy ramion. Zaprawdę, widziałem tę kobiétę; ale ona nie była tak piękną; jéj wdzięki nie doszły tego przedziwnego rozwinięcia, które dzisiaj stanowi wzór najpiękniejszy, jakiego tylko malarz żądać może.
Tycjan pracował z ogniem i pociągiem; nigdy nie czuł się być lak natchnionym; jego dłoń gorączkowa nagromadzała farby, jedną na drugą, ażeby przez zręczne stopniowanie pół-cieni, dójść do tej jasnéj przezroczystości ciała, która przyprowadzała do rozpaczy jego naśladowców. Na paletrze miał farb niewiele; znano jego w tym względzie zasady; mawiał często, że dobry malarz powinien znać i używać trzech tylko kolorów, białego, czerwonego i czarnego; ale on posiadał z gruntu naukę i czary kontrastów. Nikt tak nie umiał jak on skorzystać z cieniów w obrazie; nikt nie doszedł do cudowniejszych rezultatów, drogą prostszą, powiemy prawie pospolitą. Skoro tylko postać nagą otoczył draperją koloru mocno białego i matowego, powiedzielibyście, że postać ta ułożona z najpiękniejszego cynobru; a tymczasem malarz użył tylko nieco glinki czerwonéj nazwanéj lakiem, do obwodu i po końcach. Jego tajemnica zależała nieraz na rzuceniu na swoje obrazy światła wielkiego i rażącego, i zmniejszaniu stopniowém jego mocy aż do części skrajnich, które silnie odznaczał, ażeby nadać przedmiotom więcéj wypukłości i blasku, aniżeli one mają w przyrodzeniu. W malowaniu ciała unikał rysów zbyt silnych, cieni zbyt mocnych, chociaż one są w rzeczywistości. W swoich portretach jednoczył światło i życie, energją i siłę w oczach, w nosie i w ustach, dając bujać reszcie w pół-świetle przyjemnym i niepewném, co sprzyjało bardzo prawdziwości jego fizyognomij i ożywieniu głów. Co do wyrazu i podobieństwa, wiadomo, że nie było na świecie człowieka, któryby Tycjanowi wyrównał, a może nikt się do niego zbliżyć nie zdoła.
Kiedy głowa i część ramion były dość posunięte, tak że artysta mógł zaspokoić ciekawość swojego wzoru, Tycjan pozwolił księżnie rzucić okiem na płótno. Widząc siebie tak piękną i tak uderzającą, nie mogła wstrzymać wykrzyku uwielbienia i podziwu.
— A więc, zawołał malarz z ogniem, słusznie doradziłem W, K. Mości wydobycie włosów z ciężkiej powłoki. Jeżeli Jéj podoba się mnie wierzyć, to samo byłoby z suknią. — Racz, pani, wysłuchać zdania artysty: uwolnij pani z więzów te ramiona tak doskonale wyrobione, tę pierś twardszą od marmuru, tę kibić zarysów tak czystych. Przecież, niech umrę jeżeli nieprawdę mówię! nie dla tego Bóg wlał w nas połowę swojej potęgi, ażebyśmy malowali kawał materyj albo kokardę z wstążki, ja bowiem umiem także stwarzać; a gdy, Pani, twa piękność niebieska, to arcy-dzieło Boga, w proch się obróci, będzie jeszcze długo żyć na mojém płótnie...
Na te słowa, wymówione głosem mocnym i drżącym, oczy Tycjana zagorzały blaskiem szczytnym; policzki się zarumieniły, czoło się promieniło. Człowiek zniknął, ustępując przed artystą w całéj świetności jego genjuszu, w całém uniesieniu jego duszy, w świętym i strasznym majestacie boskiego jego kapłaństwa.
„Dobrze mi mówiono niedowierzać Tycjanowi, zaczęła prędko mówić księżna, wypełniając co do słowa rozkazy malarza; wierzę, że messir Arjosto nie jest największym pochlebcą na dworze.
— Ha, jeżeli Księżna pani nie wierzy mnie, niechże zawierzy temu zwierciadłu; jemu wcale nie chodzi oto, jak mnie, ażeby oszukać panią...
I Tycjan posunął ku niej wspaniałą Ledę z marmuru, wspartą na podnóżu ruchomem i z nader pięknem zwierciadłem weneckiém w ręku.
W miarę tego jak księżna odkrywała stopniowo całe swe ciało, które jej przychyliło koronę Ferrary, Tycjan sądził, że ją poznał, wspomnienia jego mniéj były niepewne, i brakowało tylko imienia i daty, ażeby rozwiązać tg tajemnicę.
Tymczasem szkic oślepiający zbliżał się ku końcowi; ciało odskakiwało pod pęzlem; purpura płynęła w żyłach; jedna zawada niecierpliwiła artystę, były to ostatnie fałdy tego aksamitu, któren rzucał plamę na ten śnieg żywy, i nie dozwalał jego arcy-dziełu wykazać się w całym blasku piękności, wspaniałéj i promiennéj.
»Szczęśliwy artysta, zawołał z goryczą, który mógł dłótować Wenerę starożytną w jéj nagości szczytnéj i czystéj! Nie miał przed sobą djamentów i materyj! Oh! gdybym mógł doznać podobnej doli, przysięgam na Boga! Wenus Medycyjska miałaby dzisiaj rówiennicę!
„Ale spojrzyj tylko na mnie, mistrzu!“ rzekła księżna ze śmiechem.
Tycjan odwrócił się nagle i wydał krzyk.
Żona don Alfonsa księcia Ferrary, odsłonięta zupełnie leżała na sofie w pozycyj téj boskiéj Wenery Tycjana, którą można do dziś dnia Uwielbiać w galeryi Florenckiéj.
— Wielki Boże! nie mylę się, rzekł Tycjan, rzucając się ku niéj.
— Nareście.
— To Pani!
— To ja, twój model... twoja Lorka!! Niewdzięcznika! zapomniałeś więc o mnie?
— Nie mogę przyjść do siebie. Córka ubogiego Zuneetto.
— Która za kawałek chleba stawała w pozycyi w twojéj pracowni w Wenecyi, jest monarchinią Ferrary. A co dziwniejszego w téj dziwnéj przygodzie, to to, że jéj dawny pan i władca dopotąd nie chciał uznać księżny Ferrary, dopóki się ona nie zniżyła do swego niskiego powołania służenia za model.
— Dobrze się domyślałem, że te rysy nie były mi obce.
— To szczęście! Zresztą, nie mam za to żalu. Od tego czasu upłynęło lat ze dwanaście i musiałam się bardzo odmienić.
— Ale jakże mogłaś pani dojść...?
— Do zaślubienia Alfonsa? To bardzo naturalnie: zobaczył mnie, pokochał i pojął za żonę. Nic bardziéj logicznego.
— A on panią kocha; mam tego dowód...
— On mnie ubóstwia. Od czasu pańskiego przybycia do Ferrary, nie da mi pokoju z tym portretem. Opierałam się ile mogłam; ale nakoniec musiałam ustąpić, ażeby go istotnie nie uczynić nieszczęśliwym. A Bogu wiadomo, czym się obawiała téj chwili... bo...
I młoda kobieta przestała mówić, ażeby westchnąć.
— Rozumiem: unikałaś mnie pani z roztropności.
— Ze wstydu.
Tycjan opuścił głowę i pogrążył się w dumanie głębokie. Gdy odzyskał dosyć zimnéj krwi do wyjścia z tak przykrego położenia, rzekł z dobrocią spokojną:
— No! niech pani przywdzieje napowrót piękną suknię i strój na głowę. Ten szkic teraz na nic się nie przyda, późniéj go dokończę. Mam w pracowni swojéj wizerunek pani, taki, jak książę żąda. Chcę także odmalować panią da jéj poddanych. Ponieważ los czoło pani otoczył koroną, nie powiedzą, że ja jéj pozbawiłem, chociażby w malowidle.
— Ale co powie mój mąż?
— Powinien być zadowolony. W miejscu jednego wizerunku, jak mnie polecił, będzie mieć dwa, jeden w postaci Wenery, drugi w postaci księżnéj.
We trzy dni potem Tycjan odjechał do Wenecyi.
Odtąd zmuszeni będziemy pobieżnie tylko rzucić okiem na obrazy, których niewyczerpana obfitość tego prawdziwie zadziwiającego męża, świat napełniła. Do opisania ich, choćby summarycznego, potrzebowalibyśmy najmniéj dziesięciu tomów.
Zrobił dla ojczyma Giovanni da Castel-Bolognese nader piękny krajobraz z pasterzem nagim i wieśniaczką; podającą mu flety; do kościoła Franciszkanów, Wniebowzięcie Matki Boskiéj; Niepokalane Poczęcie dla kaplicy familii Pesara; dla kościoła Świętego Mikołaja, naprzód Św. Mikołaja, potem Św. Franciszka, Św. Katarzynę i nakoniec Św. Sebastjana. O tym to ostatnim obrazie, zawierającym dopiero wyliczonych czterech świętych, Vasari szczególną udzielił krytykę, powiadając, że malarz nie zadał sobie wiele pracy; bowiem, nie używając innéj sztuki, wystawił po prosta Św. Sebastjana, jako człowieka z mięsa i kości, z muszkułami i nerwami prawdziwémi, z ranami rozkrwawionémi, aż dreszcz przechodzi. Powiedzianoby, że żyje. Co dla malarza klassycznego, było przynajmniéj wielką nieprzyzwoitością.
Nakoniec, dla kościoła Św. Rocha, Tycjan odmalował obraz wyobrażający Chrystusa dźwigającego krzyż na barkach i z postronkiem na szyi ciągnionym przez żyda, obraz, który podług zdania Vasari, tak często nami przytaczanego, takie wywołał nabożeństwo i ofiary wiernych, że w niewiele lat przyniósł więcéj dochodu kościołowi, aniżeliby we dwóch Tycjan i Giorgione zarobić mogli przez całe swoje życie.
Tymczasem portrety szły swoim trybem. Już to dożów Loredani i Grimani, w towarzystwie świętych opiekunów swoich; już to Andréa Gritti, jednego z najznakomitszych wodzów rzeczypospolitéj, z błogosławionym patronem, jak zwykle, przy boku; już Piotra Lando i Andrzeja Venieri, klęczących u stóp Matki Boskiéj.
Rozumie się, że wszyscy ci wielcy panowie, wszyscy ci dożowie potężni, nie uważali za dostateczne wynagrodzenie Tycjana datku rulona dukatów, albo przeznaczenia lichego żołdu; ale nadto ubiegali się jeden przed drugim o wyświadczenie mu jak największéj przyjaźni, o dostarczenie ciągłych rozrywek, i najwięcéj roboty.
Takim sposobem wezwano go do wielkiego obrazu Męczeństwa Św. Piotra, który uchodził za jeden z najpiękniejszych obrazów w świecie, i który przez czas niejaki posiadał Paryż, wraz z Przemienieniem Rafaela. Tym sposobem, na wstawienie się Andréa Gritti, senat wenecki żądał od niego walki miast Ghiaradadda i Spoleti, który obraz na nieszczęście stał się pastwą płomieni. Tym sposobem, na prośbę Kontarini’ego, domalował tego Chrystusa okazałego, siedzącego u stołu pomiędzy Kleofasem i Świętym Łukaszem, którego właściciel, znajdując za nadto pięknym dla galeryi prywatnéj, złożył go w hołdzie rządowi, a ten wystawił obraz na uwielbienie publiczne w salonie złoconym poprzedzającym wielką salę obradową Dziesięciu.
Ale człowiekiem, który się okazał najwdzięczniejszym względem Tycjana, był pisarz najpopularniejszy, poeta najwięcéj uwielbiany, krytyk najbystrzejszy, najpotężniejszy, postrach swojego wieku; niestety! trzebaż go wymienić? był to Piotr Aretin.
Widząc, jakim szacunkiem, jakiem uszanowaniem, jaką czcią współcześni otoczyli tego człowieka, którego imie samo jest hańbą, zakałą, powiem prawie obelgą wstydliwości, zatrzymujemy się w oniemieniu, nieśmiemy wcale utrzymywać, czyli to drogą obłudy piekielnéj, czyli szarlatanizmu bezczelnego, czyli chełpliwości najwyuzdańszéj, nędznik ten doszedł do rozkazywania wiekowi; albo raczéj, czyli należy go poczytywać za jeden z tych genjuszów dziwnych i niepojętych, za jednego z tych teoretyków zimnych, którzy nurzają się w niecności, nie kalając się wcale, za jednego nakonięc z tych ludzi, którzy więcej są warci, aniżeli ich sława i dzieła. Arjost opiewał go w swojém poemacie; wszyscy poeci, wszyscy artyści, zasięgali jego rady, jak u wyroczni; kardynałowie ustępowali mu miejsc zaszczytnych; wodzowie, królowie, cesarze schylali przed nim czoło. Nazywano go, i on sam się nazywał Plagą Książąt.
Człowiek ten był przyjacielem Tycjana, równie jak każdego innego, który tylko miał jakie prawo do uwielbienia, albo szacunku współczesnych. Jeden z biografów naszego artysty, P. James Northote, który o nim spisał dwa tomy, najmniéj trzecią ich część poświęcił listowaniu jego z Aretinem. My, nie mając ani tyle miejsca ani tyle czasu, ograniczymy się, dla zapoznania czytelników z tą dziwną osobą, która tyle wyświadczyła usługi naszemu artyście, na przytoczeniu kilku tylko wierszy z listu, i to pisanego nie przez Tycjana, ale przez Vasarego, człowieka nienagannego, pod względem postępowania i obyczajów.
Wybieramy na los z pośród tysiąca.
Messer Piętro divinissimo.
Inaczej go nie tytułują, jak arcy-boski.
Divinissimo e unico poela messer Piętro Aretino.
„Jeżeli w przeciągu kilku miesięcy nie byłem u Pana, nie znaczy to, żebym nie myślał o nim w każdéj chwili, i w duchu, nie bawił tysiąca godzin w jego łaskawéj obecności. Dosyć dla mnie myśleć o Panu i zapatrywać się na jego obraz, ażeby bez ustanku uprzytomniać sobie boskość jego cnoty, uwielbianéj przez ludzi najznakomitszych; zaprawdę bowiem pomiędzy litworami najcudowniejszymi przyrodzenia, pańskie szlachetne przymioty, są rzeczą najgodniejszą, i najbardziéj wartą uwielbienia, jaką tylko znałem. Powinienem być dumnym, w mojéj bowiem młodości, taki człowiek jak pan, raczył mnie nazwać swoim synem, i nie osądził za niegodnego zajęcia miejsca w swoich księgach. Pańskie to zaiste rady życzliwe naprowadziły mnie zbłąkanego na prawą drogę, Panu to winienem to oddanie się naukom i pracom zaszczytnym, przez które wysłużę sobie życie i po śmierci, a dziełami swemi uczczę dzieła swoich dobroczyńców. Pierwszą pracę, jaka z rąk moich wyjdzie, poświęcę domowi wspaniałemu Oktawiana, (Medyceusza)... który całuje Panu ręce i poleca się etc. etc.„
Aretin, który za portret swój odmalowany przez Tycjana nie mógł się wypłacić malarzowi, ani nastręczeniem mu roboty, ani żołdem, wziął po prostu pióro, arkusz papieru i polecił go swemu przyjacielowi, cesarzowi Karolowi V.
To stało się źródłem wielkości Tycjana.
Było to 1530 r., kiedy Karol V przybył do Bolonii, dla przyjęcia z rąk Klemensa XII, korony cesarskiéj. Natychmiast wezwał do siebie Tycjana, i przyjąwszy go z oznakami szczególnych względów, prosił go o rozpoczęcie niezwłoczne jego portretu. Cesarz zdziwiony nie wierzył swoim oczom, kiedy ujrzał siebie w postaci siedzącego na wielkim koniu wojennym, okrytego zbroją najpiękniejszą, w postawie tak dumnéj i majestatycznéj, że jego poddani kłaniali się przed płótnem z bojaźnią i szacunkiem. Wyliczył mu zaraz tysiąc talarów w złocie, obiecał mu tyleż za każdy portret Swojéj Cesarskiéj Mości i zapewnił, że skoro tylko sprawy polityczne zostawią jemu kilka chwil do wytchnienia, zatrudni się swoim artystą, w taki sposób, ażeby ten nigdy nie miał powodu żałować, że mu był polecony.
Nim Tycjan odjechał, dwóch generałów z orszaku cesarskiego błagali go w tajemnicy o zdjęcie także ich portretów. Pierwszy, don Antoni de Leyva, zapłacił mu po królewsku; drugi, markiz Vasto, uboższy, prosił go o przyjęcie pensyi rocznej po 50 talarów w złocie na jego zamku w Leon.
Gdzie się podziały te czasy, kiedy dożom najjaśniejszéj rzeczypospolitéj zdawało się, że wszystko zrobili dla swego syna kochanego, kiedy mu płacili po ośm talarów za portret!
Po odjeździe Cesarza z Bolonii, Tycjan pośpieszył do Wenecyi, ażeby oślepić mieszkańców tamecznych zbytkiem zaimprowizowanym i swoją sławą kolossalną. Niestety! jakiż człowiek ma dosyć mocy, ażeby się oprzeć pokusie wystąpienia okazałego w kraju, gdzie upłynęły jego piérwsze lata w cieniu, niedostatku, nędzy? Jaki kraj jest dość wspaniałomyślny, ażeby przebaczył tę słabość swoim dzieciom genjalnym? Zazdrość najgwałtowniejsza zniżyła wkrótce tę świetność bystrą i niewysłowioną. Wenecjanie, którzyby się rzucili na spotkanie gondoli wielkiego artysty, gdyby z niej miał wysiąść w łachmanach i we łzach, z sercem pękniętém i próżnemi sakwami, bez imienia, bez przyszłości, bez nadziei; ziomkowie, towarzysze, przyjaciele, którzy przygotowali się już do pocieszania go w jego niepowodzeniach, zręcznie mu je przypominając, by go napoić żółcią z udaną chęcią podania mu gąbki przez politowanie szydercze, ten tłum egoistów i obłudników udał, że zamyka oczy i odwraca głowę, ażeby nie widzieć jego tryumfu.
Szczęściem, że Tycjan, co stanowi opatrzne powetowanie dla wielkich artystów, był zbyt zajęty swojémi dziełami, ażeby miał nadstawiać ucha na krążące około niego głuche poszepty, zbyt wysoko wzrok utkwił, ażeby dostrzedz potwarzy, miotającéj się w cieniu i w prochu się czołgającéj. Praca nie znała przerwy w tém życiu tak zatrudnionym i tak żyzném. Wyliczanie jego dzieł zmęczyłoby pamięć najcierpliwszego układacza katalogów. Jakim sposobem rozwidnić ten odmęt arcy-dzieł wszelkiego rodzaju, rozmiaru i czasu? Będziemy je brać bez porządku, jak się naszemu piórowi nastręczą. Biada temu, ktoby się ośmielił powierzyć nitce Vasarego i Ridolfa, ażeby rozpoznać drogę w tym labiryncie! Nigdy bardziej poplątany kłębek nie służył za przewodnika badaczom.
Lata, miesiące, dni Tycjana mogą się liczyć na obrazy. Mamy od niego, w jednymże prawie, czasie, Świętego Jana dla kościoła w Rialto, wielki obraz Wniebowstąpienia, przeznaczony przez malarza zakonnicom Muranu, a gdy te go przyjąć odmówiły, posłany cesarzowéj Izabelli; Najświętszą Pannę z Dzieciątkiem Jezus, otoczoną orszakiem okazałym świętych, dla kościoła Św. Mikołaja we Frari; i nakoniec Ecce homo ze wschodów ukazanego przez Piłata narodowi. Suchość przedmiotu Tycjan wynagradzał pakując, dobrowolnie albo z musu, wizerunki swoich przyjaciół lub dobroczyńców do obrazów historycznych, nie troszcząc się wcale o anachronizmy. I ak Piłatem jest jego przyjaciel Partenio, dla którego wybór ten nie nader był pochlebny; Karol V i Soliman stoją obok siebie u podnóża wschodów, przebrani za dwóch rycerzów z orszaku Piłata, i dla siebie malarz zostawił kącik na płótnie, jakby się przypatrywał, w głębi swego obrazu, jakie wrażenie wywrze na widza sromotna i żałosna wystawa Człowieka-Boga.
Portrety stanowią namiętność Tycjana. Nic bardziéj oślepiającego, bardziej okazałego, dziwaczniejszego nad ubiory, w jakie przystrajał swoje wzory. Zostawił nam wizerunek kardynała Hippolita Medyceusza w ubraniu mieszczanina nad podziw bogatém. Kardynał zachwycony błagał artystę, ażeby się z nim udał do Bolonii, dokąd powoływały go obowiązki ambassadora. Tam prosił go o drugi portret, ale tym razem we zbroi od stóp do głów, jak przystało na przewielebność wojowniczą. Nowy portret Karola V, nowe portrety markiza de Vasto, księcia Gonzagi, który był dość szczęśliwym, że Tycjan towarzyszył mu do Mantui i nakłonił się do odmalowania dwunastu Cezarów. Ci cesarzowie, chociaż kopjowani dokładnie z posągów i medalów starożytnych, okazywali się tak żywymi i tak prawdziwymi, iż rzekłbyś, że malowani byli z natury.
W Ferrarze odmalował Pawła III, który używał wszystkich sposobów, ażeby go sprowadzić do Rzymu. Ale jego usiłowania na ten raz nie odniosły skutku, poprzednie bowiem zobowiązanie się powoływało naszego artystę do Urbinu. Tam dokonał portretu księcia panującego, Franciszka Maryi de la Rovére, i dony Eleonory, jego małżonki, oprócz Magdaleny i Wenery, piękności nieporównanéj.
1541 r., Tycjan w r, 64-m życia, a najpiękniejszym swego zawodu, odmalował do wielkiego ołtarza kościoła Św. Ducha na Lagunie, przepyszny obraz Świętego Ducha, i wkrótce potem ozdobił sklepienie tejże świątyni trzema alfreskami, podziwianémi przez artystów. Obok tych prac, tak rozmaitych i nieskończenie trudnych, wykończał, w chwilach wolnych, portrety Jana Medyceusza, księcia Alby, Elżbiety Massola i małej Adryi, córki Portenia, istoty czarującéj i anielskiéj, którą odmalował w chwili, kiedy nawłóczy igłę.
Treviza okazuje z pychą Zwiastowanie i Zmartwychwstanie Zbawiciela, otoczone grupą cherubinków wdzięku niewymownego.
W Weronie zachowują sławne Wniebowzięcie, które z tylu innemi arcy-dziełami odbyło podróż do Paryża, i które, jak tyle innych arcy-dzieł, po téj wędrówce przymuszonéj, powróciło nakoniec na swoje miejsce. Jeden z Apostołów, uwielbiany w tym obrazie, jest żywym obrazem budowniczego Sanmicheli.
W Breścia umieścił na wielkim ołtarzu kościoła San-Nazzaro ogromny obraz na pięć części podzielony, zawierający Chrystusa, Matkę Boską i Świętych, obraz, który tak dalece zadowolił władze miasta, że poruczono Tycjanowi uskutecznić trzy malowidła po 14 stóp wysokości i tyleż szerokości, do sali pałacu. Na nieszczęście płomień wszystko pochłonął, i do nas doszła tylko rycina Cyklopów, układu bardzo ciekawego.
W Medjolanie, w kościele Panny Maryi Łaskawéj, odmalował sławnego Chrystusa z koroną cierniową, którego postać boska i rozrzewniająca, z taką prawdą wyraża boleść i pohańbienie, że w obec tak wielkiéj niedoli, do umysłów najzimniejszych, do dusz najmniéj wierzących, wstępuje uczucie politowania niepokonalnego. Jak widzimy, Tycjan dochował święcie obietnicy, jaką dał Bogu i ludziom, że skoro tylko dostąpi swobody i zostanie panem nieograniczonym swojéj pracy, kościół posiądzie tyleż jego obrazów, co i miasto.
Nareście kardynałowi Farnese udało się sposobem bardzo delikatnym i zręcznym zwabić go do Rzymu, którego Wenecjanin, bądź z lenistwa, bądź z obawy, lub przez antypatią zawsze unikał. Możem się domyślić, z jaką skwapliwością naczelnicy najznakomitsi szkoły rzymskiéj przyjmowali tak wielkiego artystę. Pomimo tego, do téj gościnności wspaniałomyślnéj i serdecznéj genjuszu dla genjuszu, do uwielbienia głębokiego, jakiem natchnęły dzieła wielkiego kolorysty, do okazywanéj mu przyjaźni szczeréj, przyłączyła się, nie powiem zazdrość, ale niejakie uprzedzenia może niesłuszne, jakieś krytyki bezstronności wątpliwéj, chociaż ich źródło było gorliwe i dobra wiara niezaprzeczona.
Vasari przechował nam rozmowę bardzo ciekawą, jaką miał prowadzić o Tycjanie z Michałem-Aniołem. Nie będę utrzymywał, żeby Plutarch malarzy nie czuł jakiejś urazy ku swemu współzawodnikowi z Wenecyi, któremu się dostały trzy obrazy do kościoła San-Spirito, poruczone z razu Vasaremu. Z resztą gdy, jak ze wszystkiego wnosić wypada, Vasari tak z teoryi, jak i praktyki, należy do rzędu malarzy, u których koloryt zajmuje niższe miejsce od rysunku, bardzo więc naturalnie, że jego uwielbienie dla Tycjana nie było bez ograniczenia. Ale dla tych, którzy znają charakter Vasarego, jego prawość, jego szlachetność, jego wysoką sprawiedliwość, niepodobieństwem jest utrzymywać, żeby się on zniżył do zmyślania rozmowy, nie nader pochlebnéj dla swego współzawodnika. Oto jego opowiadanie.
Tycjan, jak łatwo temu uwierzyć, od przybycia do Rzymu był zarzucony zleceniami. Paweł III oddał mu do rozrządzania swoje pokoje w Belwederze. Obchodzono się z nim, jak z potomkiem książąt. Tycjan wziął się zaraz do roboty. Naprzód zrobił dla Papieża szkic Ecce homo, jeden z przedmiotów ulubionych, jak Pieta była dla Michała-Anioła; później Magdalenę: była to zawsze piękność chociaż we łzach; zawsze królewskość, purpura, krew, chociaż zesromocona, męczona.
Ale książę Oktawjusz, jeden z największych magnatów dworu, nie zadowolił się przedmiotami świętémi, upraszał o Adonisa, wyrywającego się z żalem z objęć Wenery, i Danaidę, kiedy na swojém łonie tuli potężnego Jowisza, który także, dla pewniejszego dopięcia celu, musiał się zmienić w deszcz złoty!
Tycjan właśnie był na dokończeniu Danaidy, kiedy pewnego dnia zapukano do drzwi jego pracowni, Był to Vasari z Michałem-Aniołem.
Vasari, po powrocie do Neapolu, został przedstawiony Tycjanowi przez kardynała Farnese, wspólnego ich opiekuna, i skwapliwie ofiarował weneckiemu malarzowi swoje usługi w oprowadzeniu go po Rzymie. A teraz dopełniał najdroższego ze swoich obowiązków cicerona i przewodnika, przyprowadzając wielkiego Buonarrotego. Stąd możecie się domyślić, z jakim wybuchem wdzięczności, entuzjazmu i szacunku przyjęte były tak piękne odwiedziny.
Michał-Anioł długo się zatrzymał przed obrazem Danaidy. Musiał to być widok wspaniały i poważny, jak ten malarz 67-letni, pierwszy ze swojéj szkoły, największy kolorysta swojego wieku, uwielbiany od narodów, wspierany przez królów, uniżony i milczący stał jak uczeń w przytomności wielkiego Buonarrotego, i śledził z największą trwogą w oczach swojego sędziego, najmniejszéj oznaki pochwały albo nagany.
Michał-Anioł, po długiém rozważaniu dzieła Tycjana tym wzrokiem orlim, przed którym nic się nie utai, wylał się dlań w grzecznościach i pochwałach najwymowniejszych, jak zwykle przed autorem, dodaje złośliwie biograf. Ale nieznaczne brwi zmarszczenie, którego Tycjan, oddany cały radości, z powodu, że go ocenił tak wielki człowiek, nie dostrzegł, dało do zrozumienia Vasaremu, że Michał-Anioł, bądź przez ostrożność, bądź przez dworskość, nie wynurzył zupełnie swojéj myśli.
Dla tego więc, gdy tylko wyszli, artysta pisarz zapytał natychmiast szanownego ziomka i przyjaciela, jakie było jego istotne zdanie o talencie Tycjana.
— Powiedziałem już ci, odrzekł porywczo starzec nieugięty, nie ma dosyć pochwał dla genjuszu tego człowieka; nie widziałem nic doskonalszego nad jego koloryt, nic wznioślejszego, nad styl jego. Ale wielka szkoda, że w Wenecyi nie uczą wcześnie rysunku; że szkoła wenecka nie jest surowsza; albowiem gdyby sztuka i nauka obdarzyły go swémi darami, tak jak obdarzył go Bóg i przyrodzenie, to zaprawdę powiadam ci, nie możnaby na tém świecie zrobić ani więcéj, ani lepiéj! Niestety! sąd ten, lubo surowym może się wydać w oczach ziomków i wielbicieli artysty weneckiego, stwierdziła potomność. To prawda, że Michał-Anioł wyrok swój opierał na dwóch obrazach podrzędnych i, że mówiąc głośno o Tycjanie, marzył w myśli o Rafaelu.
W tym jednak czasie Tycjan kończył dwa portrety księcia Oktawjusza i kardynała Farnese, dwa arcy-dzieła doskonałości nieporównanéj, w których krytyk najostrzejszy nie znalazłby cienia nawet błędu. W tem Michał-Anioł oddawał mu zupełną sprawiedliwość. Podług silnego wyrażenia się Buonarrotego, Tycjan nie miał równego w naśladowaniu życia (contraffere U vivo). Nic istotniejszego nad te słowa, które wymównie uświęciło uwielbienie powszechne. Tycjan wystawił na terrassie portret Pawła III, ażeby wysechł wernix. Wszyscy mieszczanie, którzy w przechodzie płótno zoczyli, sądząc, że rzeczywiście papież używał na balkonie świeżego powietrza, kłaniali się mu z największém uszanowaniem. Wypadek ten podał nam Benedetto Varchi, jeden z najpoważniejszych i najprawdomówniejszych historyków włoskich.
Można sobie wystawić, że papież wszelkiémi siłami starał się zatrzymać przy sobie takiego artystę. Dary, zaszczyty, przywileje dla ojca, beneficja, biskupstwa dla dzieci, wszystko było ofiarowane, byle tylko pozostał w Rzymie; zaproponowano mu nawet posadę bez żadnych obowiązków piombo zwaną, zawakowaną po śmierci brata Sebastjana, która przynosiła dochodu od trzechset do czterechset talarów. Ale Tycjanowi nie podobał się dwór Rzymski. Nie znalazł tam ani okazałości, dla którejby mógł zapomnieć przyjaźni swoich druhów, ani przyjaźni, któraby mu powetowała to życie wystawne i huczne, tak mu przypadające do smaku.
Powrócił więc do Wenecyi, gdzie go oczekiwały gawędki przy ognisku, sprzeczki szczere, chociaż za ostre, prawdy surowe, ale w gruncie łaskawe i życzliwe. Parténio, Sansovino, Francesco mozaista, codziennie spędzali godzinę lub dwie w jego pracowni; wówczas to ścierały się bez ustanku wesołość i dowcip, rozprawy uczone i lekkie ucinki, żarciki uszczypliwe i wspomnienia tkliwe. Czy Tycjan był zupełnie szczęśliwy? nie wierzymy temu; przynajmniéj z jego powierzchowności tak sądzić wypadało.
Na schyłku 1548 r. Karol V powołał go na swój dwór. Pośpiech, z jakim Tycjan wypełniał rozkaz Cesarza, wystawa w téj podróży, orszak masztalerzów, służących i paziów, jaki mu towarzyszył, przeświadczają, że, jeżeli doznawał niejakiego smutku opuszczając swoich przyjaciół, jego utyskiwania zagłuszyło wkrótce zamiłowanie gwaru, blasku, sławy, co stanowiło, zdaje się, jego namiętność panującą.
Dosięgał w istocie szczytu swojéj wielkości. Cesarz w obliczu podległych jemu dwóch światów oświadczył, że nie chciał innego malarza nad Tycjana. Tak jak Alexander chciał być odmalowanym tylko przez Apellesa, tak Karol V nie pozwolił żadnemu innemu malarzowi zdejmować swego portretu. Tycjan miał wstęp do dworu w każdym czasie; towarzyszył Cesarzowi we wszystkich podróżach; bez zameldowania się wchodził do jego pokojów. Nakoniec Karol V chciał mu sam udzielić znaki swoich orderów, i mianował go hrabią i kawalerem.
Dyplom cesarski zawiera tak zaszczytne dla Tycjana wyrażenia i tyle ciekawe szczegóły, że nie możemy się oprzeć chęci, przytoczenia go tutaj chociaż w części. Osobliwszy ten dokument pisany jest po łacinie i datowany w Barcelonie, pod r. 1553. Oto początek, dosłownie przetłumaczony:
„Karol V, z bożéj łaski, Cesarz Rzymski, Król Niemiecki, Hiszpański, Obojga Sycylij, Jerozolimski, Węgierski, Indyjski, etc.
»Naszemu poważanemu, wiernemu i ukochanemu Tycjanowi Vecelli, Jaśnie Wielmożnemu kawalerowi Ostrogi złotéj i hrabiemu świętego pałacu Latrańskiego, naszego dworu i naszego konsystorza, — łaskę, cesarską udzielamy i wszelkiego dobra życzymy.
„Gdy naszym stałym jest zwyczajem, odkąd pod opieką boską wyniesieni zostaliśmy na wysoką dostojność cesarską, — osypywać swémi łaskami, względami i życzliwością przede wszystkiém tych, których osądzono za najświetniejszych i najgodniejszych, dla ich wierności i szacunku ku nam i ku świętemu Państwu rzymskiemu, dla ich obyczajów przykładnych, dla ich cnót wysokich i celowania w sztukach; — Zapatrzywszy się na twoją wierność doznaną i twoje zupełne poświęcenie się dla nas i świętego Państwa rzymskiego, i oprócz twoich rzadkich cnot i świetnych przymiotów twego genjuszu, na twoją biegłość wytworną w malowaniu i schwyceniu podobieństwa sposobem godnym uwielbienia, w jakiéj sztuce, podług zdania naszego, zasłużyłeś na imie Apellesa tego wieku; — Zważywszy, że, idąc za przykładem naszych poprzedników, Alexandra Wielkiego i Oktawjusza-Augusta, z których piérwszy chciał być malowany tylko przez Apellesa, a drugi poruczał wykonanie swojego portretu mistrzom najcelniejszym owego wieku, (w słusznéj obawie, że mistrzowie niebiegli mogliby przez swoje złe malowanie umniejszyć im sławy u potomności), my takie, twojemu tylko staraniu powierzyliśmy zdjęcie swojego portretu, mogliśmy przeto powziąć przekonanie o twojéj łatwości i szczęściu (facilitatem et felicitatem) w podobnej sztuce, — poczytaliśmy ciebie za godnego naszych względów cesarskich, i chcieliśmy dowieść głośno naszéj łaskawości ku tobie i dać potomności wymówcie świadectwo o twojéj zasłudze.
„I tak, z własnego naszego popędu, po dokładném rozpoznaniu przyczyny, i dojrzałém roztrząśnieniu, po wysłuchaniu rady ukochanych naszych książąt, baronów i innych dygnitarzy Państwa świętego, w pełności naszéj władzy cesarskiéj, tworzymy cię, mianujemy hrabią pałacu świętego Latrańskiego, naszego dworu i naszego cesarskiego konsystorza, udzielamy ci na to tytuł niniejszém, podnosimy ciebie do téj wysokiéj godności, przyjmujemy cię i wpisujemy do pocztu innych hrabiów palatynów; rozkazujemy, przez niniejszy edykt cesarski, że odtąd będziesz mógł i będziesz obowiązany używać i korzystać ze wszystkich przywilejów, łask, praw, swobód, zaszczytów i wyłączeń, jakich używają hrabiowie palatynowie, bądź ze zwyczaju, bądź z prawa, etc.„
Następuje wyliczenie przywilejów, nadanych hrabiom palatynom, które nie małéj są wagi: tworzyć notarjuszów, mianować sędziów, uprawniać bękartów i mnóstwo praw innych.
Ale Karol V nie poprzestał na tém. Będąc już na drodze wynagradzania swego artysty, nie mógł się zadowolić, dopóki nie uszlachcił na wieczne czasy całéj jego familii.
„Ażeby ci dać dowód zupełnéj naszéj życzliwości, pisał daléj wspaniałomyślny cesarz, i naszéj łaski, i aby całe twoje potomstwo było czczone i poważane w twojéj osobie, aby twoi następcy, przewodniczeni podaniem o twoich cnotach, zachęceni waszą szczodrobliwością, mogli widzieć w tobie nietylko przykład do naśladowania, ale zarazem źródło i początek swojéj sławy i wielkości; mianujemy was i tworzemy szlachtą, ciebie, Tycjanie, i wszystkie twoje dzieci prawe płci obojga, już urodzone, lub urodzić się mające, równie jak ich dziedziców i potomków na wieczne czasy; i udzielamy wam niniejszém tytuł, stopień, godność i oznaki szlachectwa; mianujemy was i ogłaszamy taką szlachtą, jaką być można w najwyższej klassie społeczeństwa, jakbyście byli urodzeni ze szczepu szlacheckiego, z domu i familii szlacheckich o cztery stopnie wstecz po mieczu i kądzieli; chcemy i wymagamy, ażeby wszystkie osoby najdostojniejsze co do znaczenia, stopnia i godności uznali was i szanowali jak równych sobie. Postanawiamy i rozkazujemy wyraźnie, ażebyście ty, Tycjanie Vecelli, i wszystkie twoje dzieci, dziedzice i następcy, teraz i zawsze, w przyszłości, na każdém miejscu i w każdym kraju, bądź w sądzie, bądź za sądem, w sprawach duchownych i doczesnych, kościelnych i świeckich, we wszelkich czynnościach, aktach lub umowach, używali tych samych zaszczytów, przywilejów, godności, praw, urzędów, swobód, łask, etc. jakich używa cała szlachta naszego pokolenia, urodzona o cztery stopnie wstecz po mieczu i kądzieli, etc.„
Przestajemy na tym wyjątku z tego długiego dokumentu, ażeby nie znużyć czytelnika. Część dyplomatu, gdzie Tycjan mianowany jest rycerzem, i w któréj nadaje mu miecz, ostrogę, suknię i pas ze złota niemniéj jest ciekawa. Jak widzimy Karol V nie tamował cesarskich swoich względów. Nie tylko zstępował do potomstwa najodleglejszego, ale cofał się do przeszłości głębokiéj, wywoływał z grobu przodków Tycjana, ażeby w ich osobie uczcić swego artystę ulubieńca. Widząc, jakim opłakanym sposobem niektórzy artyści współcześni przedstawiają na swoich płótnach tak nazywanych przez nas wielkich ludzi, łatwo wytłumaczymy drazliwość monarchy potężnego, który zresztą zasłonił się od wszelkiéj przygany imionami Alexandra i Augusta. Pojmiemy, że żadna nagroda, jakkolwiek by się dzisiaj wydała wygórowaną, nie powinna była jemu zdawać się wysoką dla człowieka, który w wizerunku przekazywał wiekom potomnym jego obraz, wolny od wszelkiéj skazy i znieważenia.
Gwiazda atoli Tycjana miała się wznieść jeszcze wyżej i dosięgnąć téj niepojętéj wysokości, do jakiéj tylko dojść może przeznaczenie artysty.
Miał natenczas 76 lat wieku. Cesarz, już sędziwy, stawał przed nim do malowania po raz trzeci. Mając zamiar opuścić tron, ażeby się zamknąć w klasztorze; Karol V chciał być odmalowanym w całéj swojéj świetności i wybrał do tego ostatniego portretu ubiór najświetniejszy i zbroję najbogatszą. Tycjan, ożywiony, jak zwykle, zapałem porywczym, którego wiek uśmierzyć nie zdołał, siedząc przed swoją sztalugą, szybko rzucał zarysy obrazu, kiedy z rąk wypadł mu pęzel. Nikt się jeszcze nie ruszył z miejsca, gdy cesarz się nachylił i podejmując pęzel, toczący się po ziemi, podał go z uszanowaniem artyście.
„Co robisz Najjaśniejszy Panie? zawołał Tyjan do łez wzruszony.
— Tycjan godzien usługi Cezara — odpowiedział Cesarz.
Wiem, że niektórzy biografowie twierdzą, jakoby wypadek ten wydarzył się przed kilku laty w Bolonii, ale ja poszedłem za podaniem Bidolfiego najbardziéj prawdopodobnym, i hołd ten przez panującego okazany genjuszowi, przez starca starcowi, wydał się mnie nierównie tkliwszym.
Wystawmyż sobie, azali magnaci dworu nie mieli się okazać zazdrosnymi na takie oznaki względności niesłychanéj, do odbierania których niezłomna etykieta hiszpańska nie upoważniała nawet książąt panujących. Łaska, której Tycjan używał, wydała się rzeczą tak potworną i niezwykłą, że dworzanie najgorliwsi poczuwali się do obowiązku, dla samego dobra władzy panującéj, zwrócić na to uwagę Cesarza. Karol V jednę udzielił na to odpowiedź, że łatwo znaleść książąt a nawet królów, i że w całym świecie zna jednego tylko Tycjana.
Ale nasz artysta nie mógł przenosić najmniejszéj oznaki oziębłości od osób, z którémi obowiązany był przebywać każdodziennie, i chociaż przejęty wdzięcznością za łaski, jakiémi cesarz go osypywał, upraszał przecież i otrzymał pokolenie odbycia podróży po Niemczech. Przed odjazdem ukończył portret strasznego Filipa II, wówczas następcy tronu, oraz przyjął tytuł i żołd malarza nadwornego.
Zbyteczną byłoby rzeczą opisywać, jak był przyjmowany Tycjan w krajach, które raczył zwiedzić. Jego podróż była istotnym tryumfem: książęta, królowie wychodzili na jego spotkanie i poczytywali siebie za szczęśliwych, jeżeli podobało mu się sprzedać im, za jaką bądź cenę, u najmniejszy szkic; a jeszcze za szczęśliwszych, jęli osądził ich za godnych, ażeby unieśmiertelnić ich rysy na płótnie.
W Inspruku zrobił portret Ferdynanda, króla Rzymian, królowej Maryi, jego małżonki i ich siedmiu córek, siedmiu księżniczek czarujących w jednym obrazie, który stanowi arcy-dzieło układu i kolorytu. Odmalował również księcia Maxymiljana, wybranego następnie na Cesarza; kardynała Trento i mnóstwo innych osób dostojnych, których policzyć niepodobna. To samo się powtarzało w innych miastach, przez które przejeżdżał, rozsiewając wszędy na każdym kroku arcy-dzieła. Można sobie wyobrazić, jakie Tycjan znalazł przyjęcie w Niemczech, kiedy po pięcioletnim w nich pobycie, żyjąc zawsze, podług zwyczaju, wystawnie, przywiózł jeszcze do Wenecyi 11,000 talarów w złocie, obok tak znacznych prezentów, że doża Franciszek Veniero nie mógł się dosyć wydziwić.
„Cóż my możem zrobić dla ciebie, zawołał zniechęcony, kiedy królowie i cesarze dają tobie takie dowody swojego szacunku?
— Jaśnie Wielmożny Panie, odpowiedział Tycjan, uczynisz mnie nader szczęśliwym i dumnym, wyświadczając mnie łaskę, o którą mam prosić.
— Mów mistrzu; zapewniam ci ją z góry.
— A więc proszę o pozwolenie dokończenia mi alfresków w sali obradowéj, bezpłatnie i własnym kosztem.
— Jesteś wielkim artystą i dostojnym obywatelem, odrzekł doża; ofiara twoja jest przyjęta, i senat podziękuje ci za nią w imieniu Wenecyi.
Cesarz atoli, chociaż oddalony od swego malarza, przesyłał mu bez ustanku jedne zlecenie po drugiem, a za każdym nowym obrazem obdarzał go nowémi prezentami, nowémi tytułami nowémi łaskami. Tycjan mianowany został szambelanem cesarskim.
Artysta również nic chciał zalegać monarsze i posłał mu, jeden po drugim, Św. Sebastjana, o który go nalegano listownie; wielki obraz Raj wyobrażający, i Matkę Boską Bolesną, malowaną cudnie na kamieniu, jak dowodzi następujący urywek z jego listu:

„Invitissitno Cesare,

Składam dzięki Majestatowi Boskiemu, że malowany przeze mnie na kamieniu obraz Matki Boskiéj Bolesnej doszedł W. C. Mości, jak tego pragnąłem. Jeżeli W. C. Mość będziesz z niego zadowolony, spełnią się wszystkie moje życzenia. W przeciwnym razie upraszam, ażebyś W. C. M. uwiadomić mnie raczył o tém, a będę się starać usilnie zadość Mu uczynić.„ i t. d.
Ostatniem dziełem, jakie Tycjan z Wenecyi posłał Cesarzowi, był, podług wszelkiego do prawdy podobieństwa, wielki obraz allegoryczny, przedstawiający Religją przez Herezją prześladowaną, obraz, który zaiste bardziej mógł się podobać Filipowi II, aniżeli Karolowi V.
Po śmierci cesarza, Tycjan nic przestawał służyć J. K. Katolickiéj Mości, w stopniu malarza zwyczajnego. Ale inkwizycja tak dalece zatrudniała nowego monarchg, i ministrowie tak byli zajęci heretykami, że zapominano wypłacać żołd naszemu artyście, który często musiał się udawać do króla, dopominając się o zapłatę za swoje roboty.
Opowiadają w tym przedmiocie jedną anekdotę, dosyć ciekawią. Pomiędzy innémi obrazami, Król Katolicki polecił Tycjanowi odmalować Magdalenę. Filip II sam skreślił malarzowi programm najsurowszy; powyszczególniał sznury, ćwieki, bicze, którémi jego wyobraźni posępnéj podobało się dręczyć piękną grzesznicę. Pomimo tego malarz, obok najlepszych chęci, idąc za popędem swoich skłonności zmysłowych, nadał rysom Magdaleny nierównie więcéj ułudy i wdzięku, aniżeli żalu i boleści. Ciało rumieniło się i drgało pod jego pęzlem, pomimo sińców od bicza i poszarpań od włosienicy; włosy zachowały swoją giętkość i woń pomimo kurzu, jaki je osypywał; oczy z po za łez miotały błyskawice roskoszy i miłości. Słowem była to piękna zalotnica Magdalena, raczéj przed grzechem, aniżeli po nim.
Lecz w chwili, kiedy już ostatecznie wykończał swoje dzieło, Tycjan się spostrzegł, że oddał rysy jakiejś Wenery czy innego bóstwa pogańskiego, jakie się wyryły w jego pamięci, po oglądaniu jednego posągu starożytnego. Pod względem przecież sztuki dzieło to nie ulegało żadnéj naganie; lecz można było aż nadto przypuszczać, że Filip II nie zapłaci za Danaidę, albo Ledę, wówczas kiedy polecił malować Magdalenę.
Artysta użył następującego wybiegu.
Naprzeciw jego pracowni mieszkała młoda dziewczyna piękności niepospolitéj, rodziców nieznanych, która, przyprowadzona do nędzy, musiała nie bez przykrości za pół złotego za posiedzenie, służyć za model. Naprzód smutek czuwanie i niedostatek wszelkiego rodzaju, zostawiły ślady na jéj czole znękaném, na jéj policzkach bladych i wychudłych, daléj oblicze jéj z przyrodzenia odznaczające się i czyste, wynosiło ją nad inne istoty tego rodzaju. Nareście malarz nasz uważał ją nieraz, w chwilach wolnych, opartą z omdleniem na oknie, zalaną łzami i pogrążoną w marzenie głębokie.
Tycjan kazał ją zawołać i zaproponował stanąć za model do głowy Magdaleny, zobowiązując się zapłacić jéj cztery złote za posiedzenie, pod warunkiem, że pozostanie ciągle stojącą i nieporuszoną w pozycyi, jaką jéj artysta wskaże, i nie zażąda ani na chwilę odpoczynku, jakiebykolwiek było jéj znużenie lub ból.
Dziewczyna, ujęta datkiem tak hojnym, obiecała wszystko, co tylko od niej żądano, i posiedzenie niezwłocznie się rozpoczęło.
Po półgodzinnem staniu w jednéj postawie, zmordowana prosiła pokornie malarza, ażeby, pomimo umowy, zezwolił na sekundę wytchnienia.
Tycjan udał, że nie słyszy, i malował daléj swój obraz z większym zapałem i uwagą.
Po kwadransie nowe naleganie ze strony dziewczyny, nowe milczenie ze strony artysty.
Nareście, kiedy upłynęła godzina, biédna dziewczyna, nie mogąc już dłużéj wycierpieć, ponowiła swoją prośbę malarzowi, i nie czekając jego zezwolenia, upadła pod własnym ciężarem.
Ale wówczas Tycjan, jakby gwałtownym zapalony gniewem, surowo wyrzucał, że nie dotrzymała obietnicy, i groził jej wyrazami najdotkliwszémi, że ją wypędzi z pracowni i nie da ani grosza z zapłaty umówionéj, skoro natychmiast nie przybierze znowu swojéj pozycyi.
Biédne dziecię, pognębione poniżeniem i bólem, powstało nie mówiąc słowa i powróciło do pierwszéj postawy, a łzy gorzkie i obfite spływały po jéj policzkach.
„Już koniec! zawołał Tycjan głosem tryumfującym; takiego właśnie wyrazu szukałem.„
I zrobiwszy jeszcze kilka strychów pęzlem, pobiegł ku dziewczynie, uściskał ją z czułością ojcowską i sam zaniósł na łoże spoczynku.
„Moje dziecię, tyś mnie dopomogła do uskutecznienia arcy-dzieła; słuszna więc, ażebyś w niem udział wzięła. Oto cztéry złote za posiedzenie dzisiejsze, a oto twój posag, dodał podając jéj rulon dukatów. Wydam ciebie za jednego ze swoich uczniów, ażebyś nie miała potrzeby stawać już dłużéj w pozycyi.„
Filip II, zdjęty uwielbieniem, osłupiał na widok obrazu Tycjana. Lubo zdanie o genjuszu malarza miał już ustalone, jednak tym razem oczekiwania jego były przewyższone. Nigdy malarz wenecki nie dosięgnął takiéj wysokości. Król wylał się dla niego w pochwałach najpochlebniejszych i pytał uprzejmie, w liście własnoręcznym, coby skłaniało jego Magdalenę do takiego utrapienia i płaczu?
„Najjaśniejszy Panie, odpisał mu Tycjan, ona błaga W. K. M., ze łzami w oczach, ażebyś rozkazał wypłacić mi zaległość, przekazaną przez dostojnego ojca W. K. M.„
Filip II zrozumiał, i przez list datowany w Barcelonie, pod d. 8 Marca 1564 r., polecił wicekrólowi Neapolu i rządcy Medjolanu, zaspokoić niezwłocznie sprawiedliwe domaganie się człowieka, który służył i służy jeszcze J. K. Mości z wielkiém jego zadowoleniem.
W kilka dni potém Tycjan ukończył dwie kopje, albo raczéj dwa odtwory Magdaleny. Piérwszy obraz sprzedał Silwjuszowi Badaoro za cenę sto talarów w srebrze, która wkrótce powiększyła się o pięć razy, po śmierci pierwszego nabywcy. Drugi pozostał w rodzie malarza i uchodzi za jeden z najdroższych przedmiotów téj drogiéj puścizny.
Tycjan zrobił takie dla Króla Katolickiego obraz przedstawiający Wenere i Adonisa, Andromedę uwolnioną przez Perseusza, Europę porwaną przez Jowisza w postaci byka, i kilka innych obrazów mytologicznych, dokonanych z wdziękiem uroczym i rządkiém szczęściem.
Lecz dziełem, które miało najbardziéj pochlebić Filipowi II, i w którém Tycjan zjednoczył ostatnie wysilenia swojego genjuszu, jest Wieczerza Pańska, przesłana J. K. Mości przy liście malarza, starannie do naszych czasów dochowanym. Artysta w następujących słowach przemawia do króla o swoim obrazie:

„Najjaśniejszy Panie,

Wieczerza Pańska, obiecana przeze mnie W. K. Mości, za łaską Boga, już ukończoną została, po siedmiu latach nieustannéj pracy, podjętéj w chęci zostawienia W. K. Mości, w ostatnich chwilach życia swego, największéj oznaki dawnego mego przywiązania. Oby się Bogu podobało, ażeby ona przed światłym sądem W.K.M. okazała się taką, jaką ja mieć chciałem w jedynym celu przypodobania się Tobie, Najjaśniejszy Panie! Oddam ją w tych dniach, stosownie do rozkazu W. K. Mości, Jego sekretarzowi don Garcia Hernando. Tymczasem błagam nieograniczoną łaskawość W. K. M., jeżeli moja długa służba znalazła jakie u Niego względy, ażebyś raczył wydać stosowne rozkazy, bym już dłużéj nie był dręczony przez ministrów, co do wypłaty pensyi mojej w Hiszpanii i Medjolanie, i bym mógł w pokoju dokończyć dni swoich, na żołdzie W. K. Mości. Tym sposobem okażesz, Najjaśniejszy Panie, że czcisz pobożnie pamięć dostojnego Rodzica swego, i strzeżesz swego własnego interessu; raz bowiem uwolniwszy się od tysiąca kłopotów, ponoszonych przy pobieraniu swojéj pensyjki, cały czas obrócę na służbę W. K. Mości w swojéj sztuce; nie będę już zmuszony marnotrawić większéj części dni na pisanie tu i ówdzie, do różnych urzędników, z moją wielką stratą, i prawie zawsze napróżno, dla wykołatania téj niewielkiej kwoty, która dochodzi do mnie z takiémi trudnościami, i po tak długiem oczekiwaniu. Jestem aż nadto przekonany, najłaskawszy Monarcho, że gdyby W. K. Mości znane były moje zmartwienia, Jego serce, tak wspaniałomyślne i tak litościwe, byłoby niémi wzruszone, i wkrótce miałbym tego dowody. Prawda, że W. K. Mość raczysz przesyłać mnie kwity, ale nie wypłacają mi zgoła, stosownie do celu i treści Jego rozkazów. Dla tego właśnie widzę się zmuszonym rzucić się do stóp Monarchy Katolickiego i prosić Jego łaskawości o położenie końca mojéj niedoli, ażebym już nie nudził W. K. Mości swojémi skargami, a sam wolny od trosk wszelkich, mógł cały poświęcić się na Jego usługi. Całuję ręce katolickie W. K. Mości!

„Wenecja, 5 Sierpnia 1564 r.
Waszéj Królewskiej Mości
„najprzywiązańszy i najniższy sługa,
„Tiziano.„

Nader bolesną jest rzeczą widzieć 87-letniego starca, zmuszonego dopominać się w wyrazach tak pokornych, zapłaty za swoje prace. Lecz, dla domierzenia sprawiedliwości, trzeba wyznać, ie cała hańba podobnego postępowania ciąży w zupełności na ministrach Filipa II. Skoro tylko bowiem król o tém się dowiedział, wydał rozkazy najsurowsze zaspokojenia natychmiast Tycjana, i posłał mu, w nagrodę za doznaną zwłokę, i na, oznakę troskliwości, podarunek, wartujący dwa tysiące talarów.
Tymczasem Tycjan nie przeżył dnia jednego, żeby nowego arcy-dzieła nie wydać.
Do portretów przez nas wymienionych, należy dodać portrety Juljusza II i Klemensa VII; kardynałów Medyceuszów, Accelli i Bembo w starości zgrzybiałéj; Franciszka I, króla Francuzkiego; Edwarda, króla Angielskiego i jego syna, następcę tronu; księcia Sabaudyi; dożów: Trivisano i Lando; Franciszka Sforza, księcia Medjolanu; markiza Pescara i don Diego de Mendozza.
Nie ma w Europie jednego miasta, jednego muzeum, dworu znaczniejszego, któryby nie posiadał dzisiaj obrazu Tycjana.
W Wiedniu podziwiają wizerunek wspaniały księżnéj Ferrary, o którym mówiliśmy; Danaidę, Matkę Boską piękności cudownéj, i t. d.
W Londynie dwunastu Cezarów, Św. Sebastjana, Narodzenie Zbawiciela, Jubilera widzianego ze trzech stron, Lukrecję w chwili zadania sobie śmierci, Madonnę z Dzieciątkiem Jezus, S. Katarzynę, Św. Dominika, i t. d.
We Florencyi, portret kardynała Hippolita Medyceusza, w ubraniu węgierskiém, o którym była już wzmianka, Starca, dwie Wenery, kobietę, do połowy obnażoną z trzema satyrami.
W Modenie, Matkę Boską z Dzieciątkiem Jezus, przemawiającym do Św. Pawła; wizerunek Alfonsa I, także senatora weneckiego, kobiétę w ubraniu starożytném, Księdza, portret Ludwika Ariosta, ŚŚ. Jana, Józefa, Wenerę, i t. d.
W Rzymie, znajduje się kilka wizerunków Najświętszej Panny, okazała Wenus uśpiona, dwie kobiéty przy źródle, dwóch Pasterzy przegrywających na flecie, wielu świętych i dwa Tryumfy Bachusa i Miłości, które wyżéj opisaliśmy.
W Genui, przechowuje się grupa Wenery i Adonisa, Narodzenie Zbawiciela i Ucieczka Najświętszéj Panny do Egiptu, i t. d.
W Weronie, wizerunek Karola V, dwa portrety z rodu Anny, szkic Magdaleny, trzy przedmioty z życia Św. Katarzyny, Najświętsza Panna i Dzieciątkiem Jezus i Św. Janem, i t. d.
Antwerpia posiada wiele przedmiotów nabożnych, obraz Pyrama umierającego, Matkę Boską czczącą swego Syna, z świętym Hieronimem ubranym po kardynalsku, Św. Franciszka, Archanioła Michała, Św. Hieronima modlącego się przed swoją grotą, Dziewicę, portrety Daniela Barbazo i Piotra Aretina, Patryarchę, Złotnika, Wdowę piękności uroczéj, Córkę Tycjana, Najświętszą Pannę otoczoną ŚŚ. Antonim, Franciszkiem i Hieronimem, pod drzewem, i t. d.
W Padwie, wskazują cudzoziemcom Magdalenę, Chrystusa krzyż dźwigającego, i obraz allegoryczny, przedstawiający nie wiem jaki sen, wzięty z filozofii Platona.
W Ferrarze, znajduje się mnóstwo świętych, między innémi grupa, wykończona z wdziękiem do nieopowiedzenia: jest to Matka Boska, uściskająca Jezusa, gdy tymczasem mały Poprzednik przyciąga ku niemu baranka symbolicznego.
W Wenecyi, podziwiają starego Senatora w sukni czarnéj, wielu świętych, wiele krajobrazów i mnóstwo portretów.
Neapol, Paryż, Drezden, Madryt, i t. d. posiadają wiele obrazów, rycin albo rysunków, których suchy rozbiór, albo proste wyliczanie byłoby zanadto długie, a nadewszystko nieużyteczne.
Nakoniec, ażeby nie utworzyć katalogu, poprzestaniemy na wzmiance wspaniałéj Matki Boskiéj Różańcowéj, jednego z najpiękniejszych malowideł Tycjana, zakupionego przez Jana Neinst, szlachcica hollenderskiego.
Gdy Vasari w 1566 r. przyjechał do Wenecyi odwiedzić Tycjana, zastał go siedzącego przy sztaludze, i zadziwił się, że człowiek tak sędziwy mógł jeszcze mieć tyle zapału do pracy i tyle żywości w rozmowie; jednak on żył i pracował jeszcze przez lat dziesięć.
Posłał do Ankony Chrystusa na krzyżu, u podnóża którego stali Św. Jan i Św. Dominik, dalej Św. Franciszek odbierający godła z rąk Serafina. Ukończył dla Wenecyi Męczeństwo Św. Wawrzyńca, i obrazek Św. Hieronima z krzyżem z jednéj, lwem z drugiéj strony. Ozdobił strop bractwa Św. Jana widzeniem z Apokalipsy, i otoczył swoje malowidło siatką nierozdziergniętą i cudną z gałązek, małych dzieci, arabesków, tych tworów fantastycznych i uroczych, znanych we Włoszech pod nazwą grottesche, podług świadectwa Benvenuto Cellini.
We wszystkich jego pracach taż wybitność, taż śmiałość, moc pomysłu i kolorytu. Wzrok starca zamroczony, ciało schylone, pęzel drżał w jego ręku, ale dusza przetrwała pałająca i dumna jak brzeszczot, któryby pochew zużył.
W ostatnich chwilach swojego życia wypracował Przemienienie Pańskie, dla kościoła San-Salvatora, to arcy-dzieło improwizacyi, naszkicowane szerokiémi zarysy, tła pewnego, śmiałego rysunku, i barwy tak pełnéj życia, że nie mniéj by zadziwiło, gdyby było dziełem młodzieńca w najświetniejszych chwilach jego zawodu i samym kwiecie wieku.
Z tego powodu opowiadają pewien wypadek, który dowodzi, jak dalece charakter Tycjana był niepokonany i jednostajny aż do końca. W dodatku do Przemienienia Pańskiego, przeznaczył dla kościoła San-Salvatora Zwiastowanie Maryi. Nic bardziéj godnego uwielbienia, jak wyraz przestrachu i podziwu, okazujący się w postaci Najświętszéj Panny na nagłe i niespodziewane zjawienie się Anioła; tymczasem gołębica boska unosi się po nad głową wybranéj od Boga dziewicy, pośród chóru serafinów, w pogotowiu do spełnienia świętéj tajemnicy wcielenia.
Wypadło, że opiekunowie kościoła, poczciwi obywatele miejscy, z nie nader obszernemi wiadomościami o sztuce, mniemając dostrzegać w obrazie niektóre części słabsze, widocznie poświęcone przez malarza prawu odwiecznemu kontrastów, byli tyle nierostropni, że się spytali Tycjana, czyli to malowidło rzeczywiście jego było roboty.
Starzec oburzony, nie racząc odpowiedzieć ani słowa tym poczciwym, zgromiwszy ich tylko spojrzeniem, skinął na jednego ze swoich służalców, ażeby mu przyniósł pęzel, i ręką drżącą od wzruszenia i gniewu, nakreślił w rogu obrazu te trzy straszne wyrazy: Titianus fecit, fecit! (Tycjan zrobił, zrobił).
Pracownia Tycjana stała się miejscem schadzki wszystkich znamienitości owoczesnych. Ze wszystkich krańców świata odbywano pielgrzymkę do poważnego starca. Henryk III, król Francuzki i Polski, w towarzystwie książąt Ferrary, Mantui i Albinu, chciał odwiedziny swoje do malarza największego w swoim wieku, otoczyć uroczystością. Rozmawiał długo z malarzem o zaszczytach odbieranych przez niego na dworze Karola V i królów Ferdynanda i Filipa; uwielbiał wszystkie jego obrazy i wybrawszy te, które mu się najbardziéj podobały, prosił, żeby Tycjan sam oznaczył summę, która mu natychmiast wypłaconą zostanie.
Starzec się uśmiechnął, powstał z trudnością z siedzenia i rzekł, kłaniając się z uszanowaniem:
„Wasza Królewska Mość wyświadczysz mi łaskę, przyjmując te obrazy, jako oznakę mojéj wdzięczności. Nie biorę, pieniędzy od swoich gości.„
Żył po królewsku. Jego dom tak dalece pełen był służalców, paziów, popleczników, że jemu mogłyby pozazdrościć pałace dożów. Miły, wesoły, dowcipny, uprzejmy umiał pozyskać przywiązanie nawet współzawodników swoich. Przebaczano mu jego szczęście. Żaden może artysta nie zarobił summ tak ogromnych i nie wydał ich z większą wspaniałomyślnością i roskoszą. Pewnego dnia, dwóch kardynałów hiszpańskich, Pacheco i Granella przyszli do niego niespodzianie i zaprosili się na obiad. Tycjan zatrzymał ich w pracowni dla poprawienia portretów, i korzystając z chwili, w któréj nie dawano na niego baczenia, zbliżył się do okna i rzucił sakiewkę jednemu ze służących, z témi słowy: „Mam gości na obiad.„
Za godzinę zastawiono Ich Przewielebnościom ucztę wystawności królewskiéj i przepychu niesłychanego.
Nigdy istnienie artysty nie było dłuższe, świetniejsze, bardziej poważane, i staléj szczęśliwe. Tycjan nie zaznał ani zmartwienia, ani przeciwności, ani zawiści; żaden obłoczek nie zaćmił jego dni, pogody niezmiennéj. Roku mu tylko brakowało do stu lat, gdy pośród pracy, dotknęła go epidemia w 1576r.
Pomimo żałoby i przestrachu, zalewających Wenecję, pomimo widocznego niebespieczeństwa z nagromadzenia tak licznego ludu, podczas zarazy, nakazano uroczyste nabożeństwo żałobne w kościele Świętego Łukasza. Każda rodzina stłumiła boleść własną, ażeby we łzach i żalu przynieść hołd malarzowi dostojnemu, który był najwyższą chlubą swojego kraju.
Z tego szybkiego zarysu okazuje się, że nie było malarza chrześciańskiego, któryby wyrównał Tycjanowi co do liczby pozostawionych obrazów religijnych. Pamięć atoli narodów, sąd krytyki, zdanie potomności nazywa Tycjana tylko malarzem Wener, Danaid, pięknych królowych i zalotnic nadobnych; jest to artysta najzupełniejszy, najcieleśniejszy i najbardziéj pogański epoki Odrodzenia.
W r. 1512 zaślubił zacną obywatelkę Wenecyi, którą jedni biografowie nazywają Łucją, inni Cecylją. Miał z nią czworo dzieci, z których troje tylko przeżyło: Pompenio, Horacy i Lavinia. Pompenio wstąpił do stanu duchownego i uchodził za najgorszego księdza. Oddany lenistwu i życiu rozpustnemu, roztrwonił w krótkim czasie zasoby i spuściznę, ojcowską, i umarł w całém znaczeniu na słomie. Horacy, charakteru łagodnego, obyczajów spokojnych, pilny, skromny, zupełnie odwrotny obraz starszego brata, oddawał się malarstwu i dość szczęśliwie dźwigał ciężkie brzemie imienia ojcowskiego. Nakoniec Lavinia (nazywaną przez jednych Joanną, przez drugich Kornelią, biografowie nigdy się nie zgadzają), urodziła się 1530 r. i stała się przyczyną śmierci matki. Łatwo sobie wyobrazić, że ta roskoszna i piękna dziecina była najukochańszą od ojca.
W najpiękniejszych obrazach Tycjana zawsze można spotkać wizerunek, zarys, wspomnienie jego córki. Przedstawił ją pod wszystkiemi postaciami i nazwami. To jego Flora, jego Violanta, jego natchnienie najpoetyczniejsze, marzenie najczystsze, to jedyna i prawdziwa namiętność jego życia.

KONIEC.




  1. Podestat, urzędnik miejski w niektórych miastach włoskich. — P. T.
  2. Dante, Piekło, III.
  3. Bucentaur (bucentaure) statek galowy, na którym doża wenecki odprawiał zaślubiny z morzem. P. T.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Alojzy Kuczyński.