Michał-Anioł i Tycjan Vecelli/Michał-Anioł (Dumas)/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Michał-Anioł i Tycjan Vecelli
Wydawca Drukarni S. Orgelbranda
Data wyd. 1845
Druk Drukarni S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Alojzy Kuczyński
Tytuł orygin. Michel-Ange suivi de Titien Vecelli
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Tmy sposobem życzenie najgorętsze młodzieńca ziściło się nagle, i on jakby w zachwycenia spalił swoją grammatykę! Już nie ujrzy więcej twarzy żółciowéj i ściągłéj Franciszka Urbino, pedanta nielitosciwego, który go dręczył był w latach dzieoinnych! Był uczniem, prawie sługą u Ghirlandajo’w, lecz czuł się wolniejszym od powietrza.
Mógł podług upodobania bazgrać mury, rysować kortony, rozcierać farby. Jeżeliby przypadkiem dostał trochę gliny garncarskiej, mógł ją obrabiać podług swojej fantazyi, nie bojąc się już co chwila, ażeby go nie wytargano za uszy; a gdyby gdzie idąc znalazł stary nóż zardzewiały, mógł z niego zrobić dłótko. Prawda, że nie raz musiał zamiatać pracownię; lecz, nie zważając na to wszystko, co podobna czynność mogła mieć poniżającego dla potomka Kanossów, podnosił ze śmieci już pióro, już penzelek, i z tego korzystał. Pewnego dnia znalazł kawałek marmuru; dnia tego młody uczeń nie zamieniłby na stan rządcy Florencyi.
Michał-Anioł rozpoczął swoją pracę u Ghirlandajo sobie tylko właściwym sposobem. Zamiast tego, żeby poprawiano jego, jak większą część uczniów, on poprawiał rysunki swego mistrza; jego przerys zawsze był więcéj wart od oryginału. Ghirlandajo, jako człowiek wyższy, będąc dalekim od gniewu za podobną śmiałość, uśmiechał się nad nią łagodnie, i zachęcał swojego ucznia szlachetnemi pochwałami. Lecz jeżeli mistrz mu przebaczał; nie mniejszą przecież mieli doń urazę jego towarzysze, i musiał wkrótce zrozumieć, że nie można bezkarnie zostać artystą w trzynastym roku życia!
Ziomek, uczeń, przyjaciel, jeden z najzapaleńszych wielbicieli boskiego Buonarroti (jest to jedyny przydomek, jaki mu nadaje w swoich Pamiętnikach), słowem Benvenuto Cellini, ten człowiek dziwny i potężny, który tyle miał powinowactwa co do geniuszu i charakteru z wielkim Michałem-Aniołem, wykrywa nam tajemnice téj nienawiści ślepéj i zazdrosnéj, jaką w sekrecie ślubowali przeciwko niemu jego towarzysze nauki.
Oto opowiadanie dosłowne złotnika florenckiego:
„Około tego czasu” (było to 1518 r., we 30 lat po wypadku; Cellini miał tylko 18 lat, a czuł z całą żywością młodzieńczą krzywdę, wyrządzoną Michałowi — Aniołowi), „około togo czasu, pisze Benvenuto, przybył do Florencyi rzeźbiarz, imieniem Piotr Torregiani; powracał z Anglii po kilkuletnim tam pobycie. Człowiek ten, widząc moje rysunki i roboty, rzekł: przybyłem do Florencyi w celu zabrania najwięcej, ile będzie można, młodzieży; mam wykonać wielkie dzieło dla mego króla (króla angielskiego), a że pomocników chcę mieć li tylko ziomków swoich; a gdy twój sposób pracy i rysunku właściwiéj jest snycerski jak złotniczy biorę cię z sobą, i uczynię za jednym razem bogatym i uczonym.
„Torregiani byt to człowiek śmiały i dumny, piękności odznaczającéj się i szlachetnéj podstawy. Jego powierzchowność, jego poruszenia, jego głos dźwięczny cechowały bardziéj żołnierza, niżeli artystę. Zmarszczeniem brwi mógł zastraszyć ludzi najodważniejszych, i codziennie opowiadał u mnie niektóre ze zdarzeń swoich z Anglikami (dosłownie).
„Pewnego dnia rozmawialiśmy o Michale-Aniele Buonarroti; — Torregiani, trzymając w ręku tylko co skopiowany przezemnie rysunek podług boskiego artysty (il divinissimo), rzekł mi:
„Buonarroti i ja, będąc dziećmi, mieliśmy pracować w kościele Karmińskim w kaplicy Masaccio; a ponieważ on miał zwyczaj wyszydzać tych, którzy z nim rysowali, pewnego razu, uniesiony będąc gniewem niezwykłym, ścisnąłem rękę, i tak mocno wyciąłem w twarz pięścią, że czułem, jak pod memi palcami złamała się kość i chrząstka nosowa, od czego będzie nosić znak przez całe życie.”
„Te wyrazy, dodaje młodzieniec oburzony, do tego stopnia mnie poruszyły, — mnie, który ciągle miałem przed oczami dzieła boskiego Michała Anioła, — że powziąłem ku Torregiani nienawiść nieubłaganą, i nie tylko straciłem ochotę jechania z nim do Anglii, ale nie mogłem nawet więcéj znieść jego widoku i obecności.”
Gniew iście szlachetny i wspaniały! godny zarazem tego, który go wywołał, jak i tego, który go uczuł. To pewna, że Michał-Anioł, może bez własnéj wiedzy, dopuszczał się codziennie nowego występku, który musiał ściągać na niego zemstę jego towarzyszów i zawiść jego nauczycieli, i nieszczęśliwe dziecię nie mogło dokazać tego, ażeby być mniéj genjalnym.
Pewnego dnia, dano mu portret do skopiowania; po ukończeniu téj kopii, niesie ją zamiast oryginału temu, który mu pożyczył portret. Był to, sądzę, malarz jeden z jego przyjaciół, Poczciwiec, chociaż był znawcą, nie postrzega się na podstępie; sądźcie o jego pomięszaniu, kiedy wypadek się rozgłosił. Niegodziwy figlarz okurzył nieco malowidło, ażeby mu nadać cechę starożytności, tyle podnoszącéj wartość obrazów dla tych, którzy je oceniają bardziéj podług daty pochodzenia, aniżeli podług zasługi.
Innym razem, wziąwszy się pod ręce z towarzyszem swoim Granacci, chodził po ogrodzie świętego Marka, w którym, z wielkim nakładem, gromadzono odłamki popiersi i szczątki płaskorzeźb, w jedno muzeum staroświeczczyzny, jak później wyraził się Cellini.
W owéj epoce był czas do wskrzeszania starożytności, oraz do zabijania greczyzną i łaciną narodowości włoskiéj, już bliskiéj zupełnego upadku. Miasto Karedżi było przeistoczone w akademją; Anioł Politieu, Pic de la Mirandole, Marsilio, Ficino, umysły wytworne, poeci czarujący, języko-znawcy zadziwiający, otaczali książąt, i odrabiali interessa w zwrotkach pełnych wonności i w wierszykach anakreontycznych, godnych Horacego i Katulla. Zalecano się kobietom w języku Platona; roztrząsano dogmata podług Arystotelesa.
Dante i Michał-Anioł, oto dwóch ludzi, którzy zebrali treść narodowości włoskiéj. Jeden śpiewał nad jéj kolebką, drugi płakał przy jéj skonie. Lecz nie wyprzedzajmy wypadków i starajmy się dobrze poznać dziecię wprzód nim będziemy sądzić męża.
Mówiłem więc, że uczeń Ghirlandaja wszedł do ogrodu Medyceuszów. Znalazł tam kilku swoich przyjaciół kamieniarzy, którzy go piastowali w Settignano. Przyjęto go, częstowano, jak tylko możecie sobie wyobrazić najlepiéj; pokazano mu skarby najpiękniejsze zaimprowizowanego muzeum. Michał-Anioł przypatrywał się z chciwością wszystkiém tym arcy-dziełom, przez czas pokaleczonym i złożonym na ołtarzu przez uczucie szacunku jego współczesnych. Piękność starożytna uderzała go bez upojenia. Z tém uwielbieniem artysty łączyła się pomimowolnie tajemna gorycz, zazdrość instynktowa, żądza gwałtowna nie naśladowania, lecz przewyższenia starożytnych. Czuł, jak z głębi jego duszy wstępowały do głowy wyziewy pychy nieograniczonéj, tajemna rozpacz z wyprzedzenia siebie przez ludzi szczęśliwych, którzy, dla zjednania sobie nieśmiertelności, potrzebowali tylko kopjować przyrodzenie! tym czasem kiedy późniejszy przychodzień, jak sobie poradzi, ażeby stał się lepszym? Te myśli jątrzyły zapewne jego charakter, skłonny z natury do rozmyślania i samotności. W wieku, kiedy inne dzieci oddają się zabawie i szczęściu, był już uszczypliwym i dzikim. Coby on powiedział, wielki Boże! gdyby w chwili, kiedy się przechadzał po ogrodzie świętego Marka mógł wiedziéć, że przed czterema lub pięciu laty, w małém miasteczku Urbinie, urodził się artysta, wcielenie najdoskonalsze i najczystsze tego pięknego ideału, którego zazdrościł starożytnym, i że świat będzie wielbić tego artystę pod imieniem Rafaela?
Robotnicy Wawrzyńca Wspaniałego, nie mogąc odgadnąć myśli, tłoczących ducha młodzieńca, i znając jego upodobanie do kamieni, ofiarowali mu kawałek marmuru. Pozostawiono mu wolność użycia jego podług swego życzenia, i powracania do ogrodu, ilekroć razy by mu się podobało. Michał-Anioł, zamiast odpowiedzi, schwycił dłóto, zrzucił zwierzchnią suknią, i gęstemi ciosami młota, zaczął obrabiać głowę fauna.
Opuścił on wkrótce sklep Ghirlandajo, jak też przedtem uczynił był ze szkołą messer Francescę, z wielkiém na ten raz nieukontentowaniem mistrza, który w swoim uczniu tracił potężnego pomocnika, i z wielkiém zadowoleniem współtowarzyszów, którzy pozbywali się w nim nienawistnego rywala.
Pewnego dnia, kiedy już kończył głowę swego starego fauna, zatrzymał się przed nim jakiś mężczyzna, mający około czterdziestu lat życia, postawy dosyć brzydkiéj, w ubraniu zaniedbanym, i przypatrywał się jego pracy w milczeniu. Michał-Anioł pracował z zapałem, nie zważając nań w cale, i tak mało dbając o niego, jak o pył z marmuru, który upadał pod jego dłótem.
Dziecię, kiedy już ostatecznie wykończyło swoją robotę, cofnęło się nieco w tył, jak robią artyści, ażeby lepiéj ocenić effekt swojéj głowy, i zdawało się być nader z niéj zadowolone. Téj zapewne chwili oczekiwał świadek niemy téj sceny.
Zbliżył się zwolna, i kładąc rękę na ramieniu młodego rzeźbiarza, rzekł doń z lekkim uśmiechem.
„Mój przyjacielu, jeżeli zechcesz pozwolić, zrobię jedną uwagę.”
Michał-Anioł żywo obrócił się ku niemu, z tą miną drwiącą i zuchwałą, jaką przybrałby łupieżca naszych czasów przed mieszczaninem.
„Uwagę! Pan?....” Te dwa wyrazy były wymówione bardzo powolnie.
„Krytykę, jeżeli się podoba.
— Na głowę mego fauna?
— Na głowę twego fauna.
— A kto pan jesteś, że mniemasz miéć prawo do krytykowania mojej roboty?
— Mniejsza z tém, kto jestem, byle moja krytyka była słuszną.
— A kto nas z panem rozsądzi, za kim będzie słuszność?
— Tobie samemu sąd pozostawiam.
— A więc, niech pan mówi, zawołał Michał-Anioł, zakładając ręce na krzyż z miną wyzywającą.
— Czy niechciałeś przedstawić starego fauna, śmiejącego się do rospuku?
— Naturalnie, to łatwo zrozumieć.
— A więc! dodał krytyk śmiejąc się, gdzieś widział starców, którzy mają wszystkie zęby w gębie?
Dziecię zaczerwieniło się po uszy i przykąsiło wargi. Uwaga była słuszną. Czekał odejścia mieszczanina, i za jedném uderzeniem dłóta wybił dwa zęby swojemu faunowi. Dla zupełnego złudzenia zamierzył jeszcze wydrążyć dziąsła, lecz ponieważ nie miał narzędzi potrzebnych do kruszenia marmuru, odłożył resztę roboty do jutra.
Skoro tylko ogród otworzono, Michał-Anioł był na swojém stanowisku; lecz faun zniknął. Na miejscu, gdzie zostawił marmur, znalazł wczorajszego mieszczanina.
„Gdzie moja głowa? zapytał młody rzeźbiarz Z gniewem.
— Zabrano ją z mego rozkazu, odpowiedział nieznajomy ze zwykłą sobie flegmą.
— A kim pan jesteś, że rozkazujesz w ogrodzie Wawrzyńca Wspaniałego?
— Idź za mną, a dowiesz się.
— Pójdę za panem, dla odebrania gwałtem swego fauna.
— Może będziesz chciał zostawić go tam, gdzie się teraz znajduje.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy.”
Nieznajomy skierował swe kroki ku pałacowi, zawsze z jednostajną spokojnością, i miał już wchodzić na schody, kiedy dziecię, zatrzymując go za rękę, powiedziało mu, na pół z bojaźnią, na pół z gniewem:
„Dokąd pan idziesz? Czy sądzisz, że można dójść do pokojów księcia? Do jego ogrodów to jeszcze można, bo na to łaskawie zezwala. Tu nas wypędzą za drzwi.”
Nieznajomy przeszedł przedpokój. Służący powstali przy jego przejściu, straże pozdrawiali z uszanowaniem.”
Michał-Anioł szedł za nim w co-raz większém trapieniu. — Czy by był urzędnikiem dworu? mówił do siebie, nieco zmięszany swoją przygodą; W takim razie źlem postąpił mówiąc do niego tak ostro. Bah! pomimo togo wszystkiego, mój faun do mnie należy, i musi mnie go oddać. Moja robota jest moją własnością. Jeżeli mu koniecznie na tém zależy, to mu zapłacę za marmur.
Nieznajomy przechodził krużganki i salony, a nikt ani pomyślał tamować mu wejścia.
— Do kata! rzekł Michał-Anioł, miałżeby to być sam sekretarz, z którym tak się obszedłem; tom leż dopiéro nie lada głupstwo popełnił.
Nieznajomy, nie odwracając się, popchnął drzwi gabinetu umeblowanego po królewsku i zamożnego w przedmioty sztuki największéj wartości.
Dziecię zatrzymało się na progu, oniemiałe i drżące: jego odwaga opuściła nagle; uważał siebie istotnie za zgubionego; obraził osobę nie mało znaczącą, kiedy ta może wchodzić do Wawrzyńca Medyceusza, bez zameldowania się. Gdy usiłował wyjąkać jakie usprawiedliwienie się, podniósł oczy i spostrzegł swego starego fauna na bogatym stoliku.
„Widzisz więc, przyjacielu, rzekł nieznajomy, zawsze tym samym tonem dobroci i słodyczy, że jeżeli kazałem zabrać twego fauna z ogrodu, to dla umieszczenia go w miejscu bardziéj przyzwoitym.
— Ale, mój Boże! zawołał młody artysta, przejęty nowym niepokojem, co powie książę, widząc tę biédną próbkę pośród tylu robót kosztownych?
— Książę, podaje ci rękę, mój przyjacielu, uściśnij ją.“
Każdy inny upadł by na kolana. Michał-Anioł wzruszony aż do łez, schylił głowę i uścisnął serdecznie rękę, którą mu podał Wawrzyniec Wspaniały.
„Odtąd przyjacielu, należysz do mego domu, będziesz pracować u mnie; stołować się u mnie; nie będę robić żadnéj różnicy między tobą i swojémi dziećmi. Udaj się do mojéj garderoby i każ sobie dać piękny płaszczyk fioletowy, zupełnie taki sam, jaki noszą w dni świąteczne Piotr i Jan Medyceuszowie.
— Mości książę, odpowiedziało dziecię rozczulone, wprzód nim skorzystam z jego daru, pozwól mnie pobiedz do mego ojca; chcę, żeby podzielał moje szczęście. On wypędził mnie z domu, jako dziecko leniwe i niegodne, chcę doń powrócić, jako mężczyzna posłuszny i uległy. Znam swego ojca, on jest nieugięty, ale sprawiedliwy, i zrozumie z tego, co mi się zdarza, że mam prawo, nie tylko wcale nie żałować, ale się pysznić ze swego błędu. Od dnia dzisiejszego mogę się pokazać wszędzie z podniesionym czołem, nawet u siebie, bo Wawrzyniec Medyceusz, pierwszy człowiek swego wieku, poświęcił mnie na artystę.
— No, no, dobrze moje dziecię; możesz powrócić do swego ojca i oświadczyć mu, że moja opieka rozciągnie się zarówno nad całą jego familią. Od dnia dzisiejszego pozwalam mu stawić się w pałacu i prosić o urząd, jaki się mu najlepiéj we Florencyi podoba.”
Stary Buonarroti jadł spokojnie śniadanie W swoim pokoju, z którego niechciał wychodzić, po wypadku z synem, gdy uderzenie gwałtowne, połączone z gradem jeszcze gwałtowniejszych uderzeń, wstrząsło jego drzwiami. Podestat pobiegł sam otworzyć i cofnął się na trzy kroki na widok Michała-Anioła, którego nie poznał zrazu. Blade, zadyszane, z obnażoną głową, w sukni w nieładzie, okryte kurzem i gipsem, dziecię za jednym skokiem było już przy ojcu, gotowe rzucić się w jego objęcia.

“Precz odemnie, nieszczęśliwy! zawołał podestat, który widząc tyle zuchwalstwa trząsł się z gniewu.
— Mój ojcze, mój ojcze, wysłuchaj mnie przez litość wprzód, nim wypędzisz.
— Nie przybliżaj się, synu wyrodny; nie kalaj mnie swém błotem.
— Ale, dla Boga, posłuchaj że mnie przecie jedną chwilkę.
— Chcesz mnie przyprowadzić do tego, żebym ci złorzeczył.
— Przychodzę z pałacu Medyceuszów.
— Nie chcę wiedzieć, skąd przychodzisz i czém się trudnisz. To ciebie się tycze, nie zaś mnie; miałem niegdyś syna, któremu na imie było Michał-Anioł. On miał być, przynajmniéj tak się spodziewałem, chlubą i podporą mojéj rodziny, radością, pociechą moich dni starych; ale tego syna niewdzięcznego, niemam go wcale, dzięki Bogu; przedałem go mistrzowi Ghirlandajo za ośmnaście florenów.
— W imie mojéj matki wysłuchajcie mnie... patrz klęczę przed wami.
— Wracaj do swoich mularzy; tam twoje miejsce.
— Moje miejsce! rzekł Michał-Anioł, powstając z dumą; moje miejsce jest w pokojach księcia, mój ojcze; moje miejsce jest pomiędzy pierwszémi artystami Floreucyi; moje miejsce jest u stołu Wawrzyńca Wspaniałego...
— Mój Boże! mój Boże! on odchodzi od zmysłów nieszczęśliwy! zawołał ojciec przechodząc od gniewu do bojaźni.
— Ale idźcie za mną mój ojcze, zawołał Michał-Anioł tym głosem dobitnym i mocnym, który nie pozwala już powątpiewać; idźcie za mną ojcze, a przekonacie się. Ja Wam powiadam, że sam Wawrzyniec dłoń mi uściskał, zaprowadził mnie do siebie, czeka na was ojcze, ofiaruje wam urząd, jaki sami zechcecie, dla Boga! czyż by miano frymarczyć z Michałem-Aniołem’?”
Stary Buonarroti nie wiedział, co się z nim dzieje; oburącz trzymał swoją głowę jakby dla zebrania myśli i zapytywał siebie, w największéj trwodze, kto z nich dwóch, on czy syn, stracił rozsądek.
Michał-Anioł, nic pozostawiając mu więcéj czasu do namysłu, lub żeby go w coraz większe nie wprowadzać błędy, już dobrowolnie już przemocą, pociągnął do samego pałacu Wawrzyńca. Podestatowi zdawało się, że marzy. Straże nie składały na krzyż swoich halebard, dla bronienia przejścia, i dworzanie za ich nadejściem, stawali do szyku z poszanowaniem.
Gdy przybyli do gabinetu księcia, paź podniósł zasłonę, i stary Buonarroti, towarzyszony przez, syna, znalazł się w obecności księcia.
„Messire Buonarroti, rzekł doń książę, idąc z grzecznością dworską na jego spotkanie, kazałem pana fatygować, chcąc prosić o pozwolenie zatrzymania przy sobie Michała-Anioła, i pozdrowić pana, że masz w niem dziecię, które się stanie pierwszym artystą swojego wieku. Mój dom do niego nalożéć będzie; co do jego płacy, sam ją ustanowisz. Zastrzegam dla siebie jeden tylko warunek, o którym syn musiał panu powiadać, a mianowicie, ażebyś żądał urzędu, Jaki najwięcéj przypadnie do pańskiego gustu i przyzwyczajenia. Zapewniam go dla pana naprzód.”
Ludwik namyślił się nieco wprzód nim odpowiedział. Jedna chwila była dostateczną dla téj duszy energicznéj i dumnéj, ażeby ochłoąć ze wzruszenia i zadziwienia. Przypomniał sobie, ze ten, który do niego mówi, był jak on obywatelem Florencyi, i podając mu rękę, nie sztywnie, ale też bez poniżenia się, mówił do niego tak, jak ma prawo mówić równy do równego.
„Mnie się zdaje, że mój syn będzie zapłacony nad zasługę, jeżeli jego żołd miesięczny wyniesie pięć czerwonych złotych.
— A dla pana, messir Buonorroti?
— Dla mnie Wawrzyńcze!.. jest mała posada na komorze celnéj, którą można tylko obywatelowi udzielić; proszę o ten urząd, bo jestem pewny, że go z honorem piastować będę.
— Będziesz zawsze ubogim, kochany Ludwiku, odrzekł Medyceusz śmiejąc się, ponieważ, mając pozostawiony wybór urzędu, zadowalniasz swoje chęci jakąś posadką na komorze.
— Dosyć i tyle dla ojca.... mularza!”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Alojzy Kuczyński.