<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Miljoner „Y“
Podtytuł Powieść o dzielnym murzynku-sierocie
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1933
Druk Zakładt Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
W dżungli.

Dwudziestu pięciu chłopców w wieku od lat dziesięciu do czternastu przedzierało się przez dżunglę. O kilkanaście kroków przed nimi szedł Y, mając przy boku swego najlepszego przyjaciela — sprytnego Llo.
Był to chłopak dziesięcioletni, grubas i wesołek. Usta mu się nigdy nie zamykały, oczy ustawicznie się śmiały i błyskały zęby. Poza tem słynął z pomysłowości. Nikt nie umiał tak dobrze, jak Llo, zastawiać sideł na dzikie perliczki, kuropatwy, małe czupurne kurki skalne, a nawet na czujne dropie.
Chłopak wynalazł też sposób niezawodny na ochronę pól manjoku i prosa przed rabusiami. Małpy, — brzydkie babuiny o psich, złośliwych pyskach, zjawiały się gromadnie, napadały na pola, niszczyły dobytek ubogich, czarnych ludzi. W mgnieniu oka dwie lub trzy setki nicponiów wyrywało i tratowało zagony prosa lub grzędy manjoku i orzechów ziemnych. Nic nie mogło ustrzec wieśniaków przed napadem szkodników, kryjących się w dżungli.
Llo obmyślił na babuiny sposób niezawodny.
Zerwał kilka dużych bań, wysuszył je na słońcu i wydrążył, pozostawiając w nich po jednym tylko otworze, tak wąskim, żeby zaledwie przejść mogła ręka małpy. Do wnętrza bań przemyślny Llo włożył przynętę — kawałki manjoku, skropionego miodem.

Rozstawiwszy na polu dziwaczne pułapki, zaczaił się wraz z towarzyszami w okolicznych krzakach. Znęcone zapachem miodu babuiny wpadły na pole. Najsilniejsze okazy, stare samce, zwęszyły odrazu banie i jęły zaglądać do ich wnętrza i wsuwać języki. Nie mogąc dosięgnąć przysmaków, zapuściły do bań długie ręce i porwały manjok. Zaciśnięte w pięść dłonie, trzymające zdobycz, nie przechodziły jednak przez otwory zpowrotem.

Ujrzawszy to Llo z innymi chłopcami, wyskoczył z zasadzki.
Krzyki i gwizdy spłoszyły czeredę rabusiów. W szalonych susach małpy uciekały w stronę dżungli, rechocąc gniewnie. Za niemi biegły samce, jazgocąc przeraźliwie, miotając się, padając i podnosząc się z trudem. Chłopaki zanosiły się od śmiechu. Ani jeden babuin, zwabiony miodem i usiłujący wyciągnąć przynętę, nie domyślił się, że należy ją wypuścić z zaciśniętej dłoni i biegł, wlokąc za sobą ciężką, wydającą hałas banię.
Murzyniątka schwytały chciwe i łakome małpy, związały je giętkiemi lianami[1] i oddały jeńców wójtowi. Murzyni zawzięcie walczą z małpami, czyniącemi im ogromne szkody. Wójt postanowił więc uśmiercić schwytane przez Llo babuiny. Chłopak wyprosił jednak dwie sztuki, mówiąc:
— Zobaczycie, że przerobię je na najlepszych stróżów, ho! ho!
Otrzymawszy dwa babuiny, Llo począł wyprawiać takie sztuki, że cała wieś za boki się brała.
Przedewszystkiem wystrojono małpy w czerwone porteczki i zielone koszulki. Uszyła je na poczekaniu kulawa Bisir z gałganków, które przechowywała jako pamiątki z czasów, gdy służyła u „białych” w osadzie.
Gdy babuiny zaszyto w czerwoną i zieloną tkaninę, Llo powiesił im na szyi dzwoneczki, wymalował im pyski w białe i czerwone paski i, rozciąwszy pęta, puścił wolno.
Małpy rzuciły się do ucieczki, a mknęły coraz szybciej, popędzane krzykami i gwizdkami tłumu murzynów, oraz przerażone barwnemi skrawkami perkalików i basowym dźwiękiem dzwonka. Rabusie jakgdyby uciekały od samych siebie, bojąc się dotknąć barwnych ubranek i brzęczącej gałki na szyi.
Ledwie dopadły lasu, zaczęła się nowa, jeszcze bardziej zabawna heca.
Całe stado babuinów, zaczajonych na drzewach, ujrzawszy nieznane im czerwono-zielone, dzwoniące potwory o pasiastych, pstrych mordkach, z rechotaniem, skowytem i piskiem rzuciło się do ucieczki.
Wystraszone małpy ścigały je, chcąc się połączyć ze stadem.
Hałas oddalał się szybko i zamilkł wkrótce, bo przerażone małpy gnały naoślep, coraz dalej i dalej uchodząc w dżunglę.
Przez cały rok potem ani jeden babuin nie zajrzał już do Rugary. Kiedy zaś murzyni spostrzegli, że szkodniki zaczęły się na nowo kręcić wpobliżu wioski, powtórzyli sztuczkę Llo i znów przez jakiś czas mieli spokój.
Przemyślny, sprytny Llo szedł teraz obok Y. Stał się jego adjutantem i jakgdyby zastępcą.
Rru,[2] posłuchaj mojej dobrej rady! — mówił chłopak, dotykając ramienia przyjaciela. — Nigdy sam, osobiście nie rozmawiaj z naszymi chłopakami! Nie czyń tego, jeżeli chcesz, aby cię słuchano. Ja zato będę powtarzał twoje rozkazy bandzie. Oni muszą cię szanować i potrochu bać się ciebie. Powinieneś być dobry, sprawiedliwy, ale — daleki. Tak daleki, jak Tenga...
Y zrozumiał, że przyjaciel doradza mu mądrze.
W Rugarze wszyscy spełniali rozkazy wójta dlatego, że stary Kalli rzadko się ukazywał sąsiadom, nie wychodząc prawie ze swej obszernej chaty, co miała dokoła werandkę na słupkach i prawdziwe, z desek heblowanych zbite drzwi, zamykające się na rygiel. Nikt nie wchodził do wnętrza chatki starego hyg’a.
Gdy Kalli wydawał rozkazy, lub miał dać radę przychodzącym do niego sąsiadom, zjawiał się na werandzie przed chatą i rzucał krótkie, stanowcze słowa.
Wszyscy szanowali go i obawiali się gniewu Kalli, chociaż był to dobrotliwy, łagodny i spokojny starzec.
W taki to sposób, idąc za poradą Llo, mały wódz posiadł największą tajemnicę władzy — urok.
Przekonał się o tem tegoż dnia, w godzinę przed zachodem słońca.
Banda szła już z trudem.
Skwarny zaduch dżungli, gdzie w półmroku, nigdy nierozpraszanym, panował parny upał, znużył chłopców. Oddawna już urwały się ścieżki, wydeptane stopami ludzi. Teraz dzieci musiały przedzierać się przez powikłane, oplecione pnącemi się roślinami krzaki, coraz częściej przerąbując sobie drogę maczetami. Głód zaczynał już dokuczać wędrowcom. Ten i ów z chłopców gotów był do płaczu.
Llo zjawił się nagle wśród wlokącego się ztyłu bractwa.
— Rru kazał zatrzymać się tu i rozpalić ognisko — rzekł krótko i stanowczo.
— A gdzie jest Y? — rozległy się pytania.
— Wódz powróci niebawem... — odpowiedział Llo z naciskiem, robiąc tajemniczą minę.
Stanęli właśnie na niewielkiej polanie pod konarami potężnych drzew.
Ciemno tu było, lecz Llo spostrzegł niewielkie bagienko, zarośnięte trzciną, i krzyknął:
— Skoczcie-no, chłopaki, po wodę i zagotujcie ją na ogniu!
W tym samym czasie Y był już daleko.
Niedarmo błąkał się niegdyś wraz z Soko po okolicznej dżungli!
Prowadząc za sobą powierzonych swej pieczy chłopców, Y nie spuszczał oczu z ziemi. Tu i owadzie dojrzał poruszone, świeżo stratowane zeszłoroczne liście, potem długie brózdy na wilgotnej ziemi, wreszcie — tuż nad bagienkiem — głębokie wklęśnięcia 4 — 8 — 12 — 16 — 32.
Uśmiechnął się drapieżnie i liczył starannie.
Poznał te ślady.
Pozostawiło je stadko czarnych antylop leśnych, spłoszonych przez chłopców.
Wślizgnąwszy się do haszczy, Y sunął niemi chyłkiem, bez szmeru. Gałęzie krzaków ślizgały się po jego czarnej, lśniącej skórze.
Odszedł widocznie daleko, bo, chociaż wytężył słuch, nie pochwycił najsłabszego nawet echa głosów towarzyszy.
Znowu opuścił oczy ku ziemi.
Odnalazł ślady antylop — ledwie poruszone racicami zgniłe, wilgotne liście. Zwierzęta musiały być blisko i odchodziły powolnie.
O! Na tym krzaku obgryzły nawet młode gałązki...
W tej chwili czerwony promień zachodzącego słońca przebił się przez korony drzew i rozświetlił niedużą łąkę, okrytą niewysoką, twardą trawą.
Y zaczaił się w krzakach, założył strzałę na cięciwę łuku i czekał, nasłuchując. Skądś, z prawa, dobiegło go urwane, basowe szczeknięcie. To odezwał się kozioł.
Chłopak przyłożył dłoń do ust i wydał krótkie, żałosne beczenie. Kozioł natychmiast odpowiedział, myśląc, że woła go sarna.
Y beknął ponownie, lecz jeszcze krócej i ciszej.
Naciągnął łuk i czekał.
Poszczekiwanie kozła stawało się niecierpliwsze i zbliżało się szybko.
Po chwili coś zaszeleściło w krzakach i z ich gąszczu wynurzył się bez szmeru czarny łeb kozła antylopy. Y ujrzał nieufne oczy, poruszające się na wszystkie strony uszy, rozdęte chrapy i małe, ostre rożki.
Nic nie zwęszywszy, kozioł wyskoczył z krzaków i szedł przez łąkę, nasłuchując i wydając coraz niecierpliwszy poryk.

Przeszedł wreszcie koło zaczajonego murzynka tak blisko, że wypuszczona strzała po brzechwę utkwiła w boku zwierzęcia. Uczyniwszy szalony skok, kozioł potknął się natychmiast i padł na kolana. Mały myśliwiec jednym susem był przy nim i zamachnął się maczetą...
W pół godziny potem murzyniątka otoczyły kołem ognisko i chciwie wciągały zapach gotującego się mięsa. O kilkanaście kroków dalej, oparty o pień palmy, siedział Y — poważny i nieruchomy. Przed nim, pochyliwszy się nad ogniem, przykucnął Llo i piekł zatknięte na patyku kawałki antylopy.

Banda spoglądała na Y z szacunkiem i niemym zachwytem.
Jeżeli w Rugarze nazywano go żartobliwie „wójtem”, to tu w dżungli urósł nagle na prawdziwego rru — wodza. Nikt z chłopców nie śmiał zbliżyć się do milczącego Y, zapatrzonego w złote wężyki, biegające wśród rozżarzonych węgli.
Dzieci jadły, rozdzierając mięso palcami i dowcipkując. Nie mogły jednak skosztować zupy, bo naczynie było za gorące, miseczek zaś, zrobionych z orzechów kokosowych, nikt nie zabrał ze sobą.
Przed ogniskiem zjawił się Llo.
— Jesteście bezradni! — zawołał. — Wódz kazał mi powiedzieć wam, że nad waszemi głowami rozpościera gałęzie konde. Spójrzcie, ile zwisa z niego orzechów! Z ich skorupek możecie narobić tyle małych miseczek, ile zechcecie. Dalej-że!
Kilku murzynków zręcznie wdrapało się na drzewo i wkrótce cały grad orzechów posypał się na ziemię. Rozpękały się z hukiem, wyrzucając z wnętrza białe obłoczki puchu, z tkwiącemi w nich ziarnkami.[3] Chłopcy, oczyściwszy połówki orzechów, zabrali się do gorącej zupy, czerpiąc ją z kociołków „łyżkami” z konde.
— Na spoczynek! — rozległ się krótki rozkaz Y.
Murzynięta dorzuciły suchych gałęzi do ogniska i natychmiast pokładły się obok siebie.
Znużone i najedzone usnęły wkrótce.
Koło ogniska pierwszego obozu wędrowców zapanowała cisza.
Llo pozostał na czatach. Chodził, dźwigając na ramieniu długą dzidę o szerokiem ostrzu.
Y, oparty plecami o mahoń, siedział nieruchomy, milczący.
Spał, czy czuwał — tego nawet Llo nie wiedział.
Tajemnica, coraz głębsza tajemnica otaczała postać małego wodza.
Y nie spał jednak.
Siedział z przymkniętemi oczami i myślał. Od czasu do czasu wrzucał na przygasające węgle kilka gałązek, a gdy ogień ogarniał je, pogrążał się na nowo w zadumę.
Rozmyślał nad tem, dokąd ma zaprowadzić swoich towarzyszów, aby przetrwać głodowy okres skwarnego lata.
Przypomniał sobie pewne opowiadanie Soko, że przez dżungle przepływa rzeka, zbiegająca ku Nigrowi.
Do rzeki miał spory kawał drogi.
— Siedem razy słońce wzejdzie i siedem razy utonie w dalekiem morzu, zanim się dojdzie do tej rzeki — mówił mu niegdyś Soko. — Ryb tam jest tyle, że sieć się rwie pod ich ciężarem; lamantyny leżą na dnie, w gęstych wodorostach; wszelkie ptactwo gnieździ się w zaroślach nadbrzeżnych, a stada zwierząt przychodzą na wodopój...
Y postanowił założyć swój obóz na brzegu tej wymarzonej rzeki.
Musiał jednak przemyśliwać nad tem, aby przetrwał te siedem dni marszu przez dziką, nieznaną dżunglę.
Nie spał więc i rozważał całe przedsięwzięcie.
— Dwadzieścia siedem głodnych żołądków... — mruczał do siebie. — Nakarmić taką watahę, to sztuka nielada, a muszę ich przecież nakarmić i doprowadzić szczęśliwie.
Głowił się biedak przez całą noc, lecz gdy czarne małpki, o białych ogonach i srebrzystym zaroście dokoła twarzy, witały świt pierwsze, — hen! przed ptakami, rechocąc basowo, — był już zupełnie spokojny.
Ułożył plan i wiedział, jak go wykona.
Cichym głosem mówił coś do Llo, objaśniał, radził, kreśląc jakieś figury na ziemi i błyskając oczyma.





  1. Liany — gatunek roślin pnących.
  2. Rru — wódz, w języku plemienia Bambara.
  3. Puch orzechów konde lub kapoku, nazywany „roślinną wełną“, ma szerokie zastosowanie w handlu. Służy do napełniania materaców, poduszek i do innych robót tapicerskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.