<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Mirtala
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Miłosz Kotarbiński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Była ona u szczytu Awentyńskiego wzgórza, na którym, w pobliżu świątyni Junony, błyszczący kryształowemi oknami górnego piętra i otoczony śnieżną kolumnadą, stał dom pretora.
Nie bez trudności przebywała swą drogę, bo ciągnące ulicami, wesołe, wpółpijane gromady, wstrzymywały ją i zaczepiały grubijańskiemi gestami i słowy. Milczącéj jednak i śpiesznie usuwającéj się z drogi nikt nie uczynił nic złego. Młodziutka zresztą głowa jéj i zgrabna kibić okryte były przed skwarem i tłumem lnianą, białą oponą, jakiéj niekiedy używały judejskie kobiety. Trwogi zresztą nie czuła żadnéj. Myśl jéj czém inném zajętą była, niż niebezpieczeństwem, jakie-by ją zkądkolwiek spotkać mogło. W głowie jéj nieustannie szumiały wyrazy, które od wczesnego rana obijały się o jéj uszy: „Dokąd udać się po obronę i ratunek? Co czynić?“ Nikt nie wiedział, lecz ona wiedziała. Po obronę i ratunek szła do tych możnych, dobrych, mądrych... Alboż oni sami nie cierpią także? Ileż razy widziała bladość bólu i gniewu, oblewającą twarz pretora? Ileż razy z oczu Fanii na czoło małego syna, w jéj obecności, padały łzy! Muzoniusz, tak jakoś nieokreślenie, lecz tak dziwnie do Menochima podobny! A on? On także jest tam pewnie... Wstawi się za nią i za ludem... Zobaczy go! Jakto? ona zobaczy go? dziś! zaraz! O! słońce szczęścia, dobywające się z ponuréj nocy! Nie widziała go tak już dawno! Może znowu, jak dawniéj, cudny głos jego zaśpiewa w jéj uchu. Może, jak dawniéj, weźmie on ją za rękę i poprowadzi w zielone głębie ogrodu, lub od obrazu do obrazu, od posągu do posągu, iść z nią będzie, jak dobry anioł w promienném państwie sztuki. Piekło opuszczała, raj był przed nią. Drżała pod białą zasłoną, na któréj iskrzył się haft srebrny... Leciała, a za nią leciał, na skrzydle białéj zasłony, rój srebrnych iskier.
Przed drzwiami domu pretora stanęła. Niespodziewanie dla niéj, panowały tam ciżba i zgiełk. Kilkudziesięciu Numidów potężnych, czarnoskórych, przybranych w złote ozdoby, stało tam w posągowéj i ponuréj nieruchomości, na ramionach dźwigając lektyki, podobne do małych domów, wyzłoconych, w kość słoniową i szkarłaty zdobnych. Dokoła lektyk mnóztwo służby różnych stopni i przeznaczeń, w białych sukniach, wyszywanych złotem, skracało sobie czas próżniaczego oczekiwania gwarną rozmową i dorywczemi zabawami. Niektórzy z nich, na chodniku usiadłszy, grali w rzucanie monet, które na jednéj stronie przedstawiały głowę panującego Cezara, na drugiéj przód okrętu: „Głowa, czy okręt?“ rozlegały się wołania, i monety z metalicznym dźwiękiem padały na bazaltowe płyty chodnika. Inni, pośrodku ulicy, bawili się w odgadywanie zagadek i w ściganie zalotnemi żartami przechodzących kobiet. Przed drzwi poblizkiéj, wytwornie zbudowanéj oberży, wybiegła młoda i ładna Greczynka, w żółtéj sukni, czerwonym pasem wysoko przewiązanéj, i pomiędzy Jońskiemi kolumnami stanąwszy, odrzucając w tył gęstwinę orzechowych włosów, wabiła ku sobie cesarską służbę posągową pozą swą, rozkosznym uśmiechem i błyszczącą amforą, którą na dłoni do wysokości głowy swéj wznosiła.
Wszystkim wiadomo było, że białe, złotem wyszywane tuniki, stanowiły barwę cesarskiego dworu, któréj, prócz Cezara i synów jego, nikomu w Rzymie używać nie było wolno. Niedawno jeszcze rozpowiadano sobie o srogiéj obrazie, jaką zapłonął był Domicyan, gdy Salwidyenus, jeden z najmożniejszych wykwintnisiów czasu, a siostrzeniec jednego z poprzednich Cezarów, ośmielił się służbę swą przyodziać w strój podobny. Domicyan-to właśnie nawiedzał teraz dom Helwidyusza. Jego-to słynni z siły swéj Numidzi, jak czarne kolumny, podpierali lektyki, bogactwem kapiące; jego-to służba złotemi haftami strojów swych zalewała ulicę; jego liczna i strojna świta napełniała część wchodowego podwórza domu i połowę atrium, czyli pierwszéj od wejścia sali, któréj drzwi szerokie i ozdobne były w téj chwili na oścież rozwarte.
W téj chwili atrium przedstawiało obraz wspaniały i tłumny; przez kilka rzędów lekkich kolumnad, nad któremi w ciężkie festony podniesiono kwieciste kobierce, wzrok nurzać się mógł ztamtąd w szeregu komnat dalszych, w których światła i cienie krzyżowały się po kunsztownych sprzętach, mozaikowych posadzkach, malowaniami okrytych ścianach, długich szeregach posągowych wyobrażeń bohaterów i bogów. U końca perspektywy téj, długą, odkrytą galeryą biegł pełen kwiatów perystyl, zamknięty rzędem żółtych kolumn, które, jak słupy ogniste, gorzały w słońcu, na tle gęstéj zieleni ogrodu. Czworokątnym tylko otworem w dachu oświetloną, rozległą salę, noszącą nazwę atrium, napełniało półświatło. Pośrodku zbiornik wody stalową szybą błyszczał w wieńcu zieleni i igrać zdających się pośród niéj bronzowych amorów. Za nim, w głębi sali, na marmurowym ołtarzu płonęła zwolna wiązka wonnego drzewa, a dokoła płomyków tych, chwiejących się i wydzielających pachnące dymy, stały różnéj wielkości posągi, wyobrażające bóztwa domowe, patronów i patronki przeróżnych spraw i uczuć rodzinnych. Dokoła domowego ołtarza tego, u stóp domowych bóztw, zasiadała w téj chwili rodzina i skupili się przyjaciele pretora. Było to grono dość liczne, pośród którego naprzód rzucała się w oczy posępna postać staréj Aryi, w czarnych zasłonach, na wysokiém krześle nieruchomo siedzącéj. Naprzeciw niéj Fania roztargnionym giestem pieściła krucze włosy, siedzącego u kolan jéj, małego syna. W pobliżu dwu tych kobiet, na tle brunatnych tog klientów domu, otoczony uczniami swymi, stał Muzoniusz; Artemidor ramieniem obejmował szyję sarkastycznie uśmiechającego się Juvenala; młodziutki Tacytus, z posępnie ściągniętemi brwiami, wpatrywał się w tłum, napełniający przeciwległą połowę sali, na który téż głębokiemi oczyma swemi smutnie spoglądał blady i cichy, tylko co z pęt niewolnictwa wyzwolony, Epiktet.
Przeciwległą połowę sali napełniał dwór Domicyana: dostojnicy wojskowi w błyszczących strojach, szambelani w dworskiéj barwie, senatorscy i szlacheccy synowie, z wypieszczonemi twarzami i utrefionemi włosy, woniejący, różnobarwni, do niewiast zalotnych podobni. Był tam, ponury zawsze i wojenne porażki swe względami młodego Cezara osłonić usiłujący, Cestyusz; był także, w wieńcu ze świeżych róż na głowie, ładny Stella, przy sposobności każdéj cytujący wiersze słynnych poetów; był jeszcze butny hulaka ów i wykwintniś, siostrzeniec Cezara Ottona, Salwidyenus, i ulubieniec Domicyana, Metius Karus, i wielu innych jeszcze ludzi, którzy napełniali Rzym rozgłosem uczt swych i orgii, zuchwalstwem zbytków i dziwactwem zniewieściałych strojów.

Stali tam oni w postawach rozmaitych: miękko chyląc zwieńczone głowy na jedwabiami okryte ramiona przyjaciół, leniwie wspierając się o kolumny, zamieniając się z sobą krótkiemi szepty i uśmiechy. Stella ukazywał Cestyuszowi białe swe palce, skarżąc się, że je okrył pierścieniami, zbyt ciężkiemi na dzień tak upalny; Salwidyenus, zmysłowe wargi przykładając do ucha młodego prefekta pretoryanów, z cynicznym błyskiem oczu wskazywał na stojącego za panem swym, ślicznego Greczynka, Heliasa; lecz prefekt pretoryanów nie mógł oderwać oczu od czarnéj postaci Aryi, budzącéj w nim widocznie przesądną trwogę, i jednemu z szambelanów zwierzał się po cichu, że wolał-by spotkać się z gromadą dzikich Kattów, niźli z widokiem tragicznéj téj niewiasty; na co odpowiadając, szambelan, chmurnie szeptał, że złe go dręczą przeczucia, gdyż, wychodząc dziś z domu, zawadził o próg stopą, z któréj spadł mu sandał. Większość zresztą ludzi tych nieruchomo stała, uważna na każdy ruch i giest pana swego; pośród wojskowych stal czasem dźwięknęła, albo przez otwór w dachu spuszczający się promień słońca zaświecił w bronzach pancerzy i pozłocił różane wieńce.
STALI NAPRZECIW SIEBIE DWAJ LUDZIE: PRETOR RZYMU I SYN CEZARA.
Pomiędzy dwiema grupami temi, wyosobnieni nieco, stali naprzeciw siebie dwaj ludzie: pretor Rzymu i syn Cezara.

Wysoki i silny Helwidyusz przerastał o wiele Domicyana, którego kształtną, lecz niewielką postać, malowniczo opływała purpurowa chlamida grecka. Twarz jego, niezdrową bladością okryta, dwoistą była. Gdy wprost na nią patrzano, posiadała rysy piękne i łagodne, z profilu zaś przywodziła na pamięć drapieżnego ptaka. Głowę miał na-pół już ogołoconą z włosów, postawę skromną i na cienkich wargach uśmiech przymilenia.
Śmiała twarz pretora zdawała się z bronzu wykutą, tak nieruchomemi były energiczne jéj rysy, w chwili, gdy witał on gościa, którego przybycie od rana już przez dworskiego gońca oznajmioném mu było.
— Pozdrawiam cię, Domicyanie! Czém służyć sobie rozkażesz, dostojny gościu mój?
Fania podniosła się z siedzenia i, ręki syna nie wypuszcząjąc z dłoni, oddała gościowi ukłon uprzejmy. Poczém wnet usiadła znowu, spokojna, i tylko po lekkiém drżeniu ręki, którą złożyła na szkarłatnéj tunice małego syna, odgadnąć było można wzruszenie, wybornie tajone.
Z powiekami skromnie spuszczonemi i przymilonym na ustach uśmiechem, Domicyan wskazał giestem stojącego tuż za nim Metiusa Kara, i łagodnym, przyciszonym głosem odpowiedział:
— Jeżeli raczysz, znakomity Helwidyuszu, udarować spójrzeniem swém tego oto przyjaciela mego, przyczynę, która mię tu sprowadziła, łatwo odgadniesz. Przybyłem, aby osobiście prosić cię o łaskawy dla niego wyrok w procesie, który wytoczył on przeciw Polli Argentaryi, wdowie po niegodnéj pamięci buntowniku, Lukaniuszu. Proszę cię, dostojny, abyś nie wahał się pomiędzy najmilszym przyjacielem moim a rodziną tego, którego imię ohydą zaprawia język każdego z prawych obywateli Rzymu.
W czasie przemowy téj, jedno tylko, niedostrzegalne prawie, drgnienie, przebiegło po czole pretora. Najwyższy w państwie sędzia, którego wyroki publicznie pętać probowano, z jednostajnie wciąż nieruchomemi rysy i uprzejmym głosem odpowiedział:
— Proszę cię, panie, abyśmy mogli o Lukaniuszu nie mówić wcale. To, co-byś o nim powiedział, miłém-by mi nie było; moje o nim słowa obraziły-by ciebie. Przyjacielowi twemu, Karusowi, Helwidyusz Priscus szczęścia życzy, ale pretor nie ma pamięci dla imion i stosunków ludzkich. Wyrok w sprawie Karusa i Argentaryi wydadzą przez usta moje prawa ojczyzny naszéj i sprawiedliwości.
Na twarz cesarskiego syna zwolna wstępować zaczął blady rumieniec. Za nim, w świcie jego, szeptano:
— Przepowiadaliśmy bozkiemu Domicyanowi odmowę zuchwalca tego. Powiedział: „Twarzą w twarz stojąc ze mną, śmiałość swą utraci...“
Ale Domicyan skromną wciąż zachowywał postawę, a uśmiech jego pieszczotliwym niemal się stawał.
— Jakaż jest wina moja przed tobą, dostojny i znakomity, że tak srogo postępujesz sobie ze mną i z przyjaciołmi mymi? — żałośnie zawołał.
W świcie zaszemrały cichutkie śmiechy.
— Na głowę Gorgony! Od zapytania tego skamieniéć można! Syn Cezara pyta o winę swą tego, któremu w snach i na jawie bzdurzy się jeszcze o przedcezarowych wiekach!
Prefekt pretoryanów, waleczny żołnierz i przebiegły dworak, głośno prawie przemówił:
— Spytajmy o winę tę filozofa Muzoniusza... Jakże rozczulająco opowiadał on niedawno o dyktatorach dawnych, którzy w ręce ludu składali władzę swą, ilekroć miły lud ten obedrzéć ich z niéj zapragnął!
Domicyan mówił daléj:
— Młody jestem i wiem, że skromność przystoi małym jeszcze zasługom moim. Skromnie więc i z synowskiém uszanowaniem przychodzę do ciebie, ozdobo Rzymu, a ty prośbie méj odmawiasz!
Z jednostajnym wciąż uprzejmym spokojem, Helwidyusz odpowiedział:
— Gdyby, Domicyanie, żądanie twe słuszném było, spełnił-bym je z ochotą; ale, wymagając pogwałcenia sprawiedliwości od tego, który stróżem jéj być powinien, wymagasz rzeczy, obrzydłéj bogom, zarówno jak ludziom...
Domicyan, podniósł nieco ramiona, które, białe i nagie, wydobywały się z ponsowych fałd chlamidy, i głosem rozżalonym zawołał:
— Bogowie mi świadkami, jak niesprawiedliwie krzywdzą mię najdostojniejsi obywatele ojczyzny mojéj! Widzę, Helwidyuszu, że ani odrobiny łaski twéj nie posiadam. Nie uznajesz mię nawet godnym tytułu Cezara, który, jako synowi bozkiego ojca mego, nosić mi przystoi. Jak niańka małą dziecinę, nazywasz mię imieniem mojém, i jak pedagog niedorostka uczysz, co obrzydłém jest bogom i ludziom. Wolał-bym, znakomity, abyś mię więcéj kochał i nie odmawiał mi tego, co moje. Łagodny przecież jestem i uraz chętnie zapominający. Słusznie stosować mogę do siebie wiersz nieśmiertelnego Homera...
Tu, z doskonałą retoryczną precyzyą, zadeklamował po grecku:
„Krew przecież nie kipi tak u mnie, by o nic wrzała, gniew mój hamuję rozumnie“...
I rozpromieniony rozkoszą, którą mu własna deklamacya sprawiała, ciszéj dodał:
— Kochać cię, Helwidyuszu, nie przestanę i ojca mego skłaniać nie będę, aby bozkim podpisem swym uświęcił edykt, skazujący cię na wygnanie z Rzymu, lub... ze świata; ale, rozważ! i wyrokiem swym, dobra pozostałe po obrzydłym Lukaniuszu, z rąk Argentaryi w ręce przyjaciela mego przenieś!
Przy ostatnich słowach, ostre i sarkastyczne tony dźwięknęły w łagodnéj jeszcze mowie jego, rumieniec jego zwiększał się, ale nie zmniejszała się skromność postawy. W pokorném jakby oczekiwaniu odpowiedzi, ramiona u piersi skrzyżował i głowę pochylił. Na odpowiedź nie czekał długo.
Ze zsuniętemi łukami brwi czarnych, spokojny przecież, Helwidyusz powtórzył:
— Wyrok ten, Domicyanie, wypowiedzą przez usta moje prawa ojczyzny naszéj i sprawiedliwości.
Starcie się dwu tych ludzi żelaznéj woli wywołać musiało zgrzyt ostry i groźny; wydał go z razu orszak dworski, którym, jak gdyby wicher zakołysał. Stal tam dźwięknęła. Podniesiony, leniwy głos Stelli dobitnie zadeklamował wiersz z Odyssei:
— „Czekając na twój rozkaz, chowamy milczenie.“ Ktoś energiczniéj podchwycił.

„Gdy tak rozważa w sercu i na rozum bierze,
Niech go wał morski rzuci na skalne wybrzeże“.

Ktoś inny jeszcze zaśmiał się szydersko i cisnął jeden wyraz:
— Szaleniec!
Ale Domicyan sam wyglądał teraz wcale inaczéj, niż wprzódy. Krwisty, ciemny rumieniec, nietylko oblał mu czoło i policzki, lecz spuścił się na obnażoną szyję i zabarwił blade ramię, dumnym giestem wyciągające się z pośród fałd chlamidy, spiętych klamrą z tęczowym opalem. Opal mniéj iskrzył się od źrenic jego, pierś mu wznosiło wrzenie krwi gwałtownéj; z szalonéj pychy jego spadły obłudne zasłony. Po krótkiéj chwili milczenia, głos jego wybuchnął i rozległ się w ścianach sali, dumny i szyderski:
— Dziecku, ssącemu pierś matki, pozazdrość, Helwidyuszu, rozwagi i przezorności! Wybrałeś się, Helwidyuszu, na wojnę z bogami, i szczególnéj tylko pobłażliwości ojca mego zawdzięczasz, że dotąd jeszcze nie jesteś pastwą bóztw podziemnych. Tyś-to długo prawił w senacie, aby przybywającemu do Rzymu Wespazyanowi jak najmniejsze składano hołdy, bo czołobitność wywołuje tyranią. Tyś-to wymownie nauczał senatorów, jako powinni prawną ustawą zakreślić granice wydatkom pana świata. Tyś-to, na spotkanie jego wraz z innym przez senat wysłany, przemówić do niego śmiał: „Wespazyanie!“ A cóżeś to uczynił w święty dzień Apollina? Otworzyłeś arenę igrzysk w nieobecności wszechwładnego! Po stokroć winnym się stałeś obrazy majestatu, téj najcięższéj ze zbrodni ziemskich; a jakże dziś mnie w ścianach tych przyjąłeś? Gdzie są kwiaty i wonie, lutnistki i śpiewacy, którzy-by objawili mi radość twoję i wdzięczność? Zuchwała odmowa, oto wszystko, czém obdarzyłeś mnie, który, jako jagnię przed lwem korzyłem się przed tobą. Mądrymi byli zaprawdę poprzednicy ojca mego, i gotów jestem w każdéj chwili składać ofiary na ołtarzach Tyberyusza, Klaudyusza i Nerona, którzy z takich, jak ty, zielsk jadowitych, oczyszczali ziemię...
Helwidyusz, z coraz bardziéj bledniejącą twarzą i zaciśniętemi usty, przyjmował miotane na niego obelgi. Snadź postanowił milczeć. Wszak nieraz już wyrzucano mu, i on sam sobie wyrzucał, zbytnią porywczość. Milczał więc, lecz milczenie to takiém mu snadź było udręczeniem, że pytający, proszący wzrok, podniósł zwolna na twarz Muzoniusza, jakby pomocy lub rady wzywał u przedstawiciela wysokich idei ludzkości. Stoik, płaszczem owinięty, ognisty wzrok wzajemnie w twarzy jego utkwił, i gdy Domicyan mówić przestał, po wielkiéj uciszonéj sali rozległ się głos Muzoniusza, równie jak jego donośny i, jakby tryumfującym uśmiechem zaprawny. Na Helwidyusza patrząc, stoik mówił:
— Jeśli ci rzekną: „Okuję cię w kajdany!“, a ty szanujesz tylko cnotę swoję, odpowiedz: „Okuj mię; w kajdanach twych pozostanę jeszcze wolnym“.
Ostatnie słowa utonęły w zgiełkliwym gwarze, który wzniósł się w dworskim orszaku. Oczy zapłonęły, usta wybuchły zjadliwym śmiechem, palce wyciągały się, wskazując filozofa, który, bez cienia niepokoju, wodził po lżących go i grożących mu ludziach, więcéj litośnym, niż pogardliwym wzrokiem. Nagle wszyscy umilkli, wszystkie oczy utkwiły w jednym punkcie, w jednéj raczéj czarnéj linii, która zarysowała się na tle złotego ogniska, nad otaczającym je wieńcem bóztw domowych.
Z poręczowego krzesła swego zwolna podniosła się Arya, i na podnóżku, który wysoki wzrost jéj wyższym jeszcze czynił, stanąwszy, w czarnych obsłonach, wyprostowana, ku Domicyanowi ramię wyciągnęła. Głosem takim, że usłyszeli go najdaléj nawet stojący, wymówiła:
— Umarli pozdrawiają cię, synu Cezara!
Ona sama wyglądała tak, jakby przybywała z krainy cieniów. Coś nakształt przesądnéj trwogi zmąciło na widok jéj rozszerzone źrenice i zamknęło drgające złością usta Domicyana. Tragedya powiała od niewiasty téj, któréj oczy zapadłe z pod siwych zjeżonych brwi gorzały, jak pogrzebowe pochodnie.
— Umarli pozdrawiają cię przeze mnie, synu Cezara! — powtórzyła. — Wiesz dobrze, kim jest ta, która teraz przemawia do ciebie. Gdyś był dziecięciem, niańki straszyły cię pewnie historyą rodu mego. Czy widzisz za mną hekatombę, z krwi i kości najdroższych moich wzniesioną przez tych, których w domu tym wysławiać śmiałeś?
Ponure rysy jéj drgnęły, lecz wnet blademi dłońmi zgarnęła na pierś czarne swe zasłony i zawołała:
— Nie będę płakać przed tobą, młody Cezarze. Nie sprawię ci rozkoszy patrzenia na łzy dostojnéj matrony rzymskiéj. Ale z tronu boleści moich powiem ci, abyś opuścił dom ten, któremu obecność twoja urąga. Nie z różdżką pokoju przybyłeś tu, ale z biczem obelgi i groźby. Wyjdź!...
Zgiełk wybuchnął. Jedni z dworaków grozili, inni trwożnie szeptali, że Augurów zapytać trzeba, jaką wróżbą jest dla młodego Cezara dzisiejsze spotkanie się z tą ponurą, starą kobietą.
— Złe gieniusze obłąkały ją...
— Rozszczekała się, jak Hekuba, gdy, po utracie dzieci swych, przemieniła się w sukę!
— Wygląda tak, jakby dzisiejszéj nocy opuściła Hades!
Prefekt pretoryanów zadzwonił mieczem.
— Na Herkulesa! czyliż wystarczy krakanie jednéj baby, aby w nas strach zabobonny obudzić!
Wystarczało. W fałdach chlamidy swéj Domicyan drżał. Ile w drżeniu tém było gniewu, ile trwogi? Wiedzieli o tém ci, którzy znali go z blizka. Gwałtownikiem był i tchórzem. Drżąc jednak, zjadliwie śmiał się i rwącym się w piersi głosem zawołał:
— Żegnaj się ze światem, Pretorze, bo krótko już patrzeć na niego będziesz! Żegnaj się z Rzymem, Muzoniuszu, ty małpo Minerwy, bo jutro wygna cię z niego edykt Cezara! Żegnajcie mi na zawsze, opuszczeni przez bogów!
Jak rzeka wezbrana i hucząca, dwór cesarskiego syna, z panem swym na czele, wypływał z domu Pretora, gdy u wyjścia z wchodowego podwórca drogę mu zastąpiła gromada strojnych kobiet i mężczyzn. Wiodła ją woniejąca, żwawa, w kwiatach, haftach i klejnotach cała, Kaja Marcya. Za rękę trzymała młodziutkiego chłopca, z ładną, delikatną, znudzoną twarzą, ze złotą kulą, na cennym łańcuchu wiszącą u szyi. Oko w oko spotkawszy się z Domicyanem, wietrznica rzymska rozsypała do stóp cesarskiego syna pęk trzymanych w ręku krokusów i lilii, i sama z wytwornym wdziękiem na kwiatach przyklękając, a piękne oczy ku niebu wznosząc, zawołała:
— Dziękuję ci, o Junono, żeś w zamian złotego serca, z najpiękniejszym szmaragdem moim, które w świątyni złożyłam, prośby méj wysłuchała. Oddawna, słoneczny Domicyanie, pragnęłam spojrzéć z blizka na blask oblicza twego. Ujrzałam lektyki twoje przed drzwiami Pretora i bogowie natchnęli mię, abym dziś właśnie pragnienie swe ukoiła. Bądź uwielbiony, o nieśmiertelny! i zrządź mi łaskę, o którą błagać cię będę. Oto jest syn mój, Hortensyusz, dziecko, któremu jeszcze złotéj kuli z szyi nie zdjęto...
W orszaku ozwały się ciche chichoty.
— Któryż-to z czterech jéj mężów pozostawił jéj na pamiątkę Ganimedka tego?
— Co ona chce, aby z malcem tym uczynił bozki Domicyan?
— Ładną jest jeszcze i, na Wenerę, nie zląkłbym się jéj, gdyby mię spotkała w miejscu ustronném...
Kaja nie słyszała nic. Cała dusza jéj zebrała się w jéj oczy i tonęła w twarzy cesarskiego syna, którą hołd otrzymany uspokoił i rozpogodził. Z ruchami wytwornego światowca, podniósł on z klęczek ładną kobietę i opiekuńczym giestem oparł dłoń na ramieniu niedorosłego jéj syna.
— Z Hortensyusza mego, bozki Cezarze, uczyń sobie sługę i niewolnika! — ze łzami zachwytu w oczach wołała Kaja; — niech ci on wino do czar nalewa i zapala ogień na ołtarzu twych bóztw domowych. Poświęcam go na twym ołtarzu...
Coraz więcéj promieniejący, do błogich uśmiechów dymem pochlebstwa i pięknemi oczyma Kai łechtany, Domicyan przestąpił próg podwórza, giestem skromnego eleganta zaprosiwszy wprzód Kaję, aby szła za nim.
Odeszli. Za plecami zamykających orszak szambelanów i paziów Ostyaryusz zamknął drzwi domu, z za których długo jeszcze dochodził, płynący ulicą, do odlatującego wichru podobny, tentent i gwar.
Dom Pretora zaległa cisza. Arya, wsparta na ramieniu Fanii, opuszczała atrium, zbielałemi usty szepcąc zwrótkę ciemnego poematu swego:
— Zawsze to samo! Zawsze to samo!
Klienci i przyjaciele domu, pomiędzy drzewami podwórza rozsypani, z cicha i smutnie gwarzyli z sobą; gromadka młodych ludzi, w różnobarwnych tunikach, u jednéj ze ścian sali zasiadłszy, z przelotnemi uśmiechami na twarzach słuchała płynnéj, przyciszonéj mowy Juvenalisa, który, z sarkastycznemi usty i tragicznym płomykiem w oczach, puszczał wodze satyrycznemu natchnieniu, i w słowach, z których wiały gorycz i groza, wyśmiewał Domicyana, dworaków, płoche kobiety i bezmyślną tłuszczę.
Helwidyusz zbliżył się do Muzoniusza. Widać było, jak drżenia przebiegały ciało jego hartowne i silne.
— Mistrzu, — rzekł, — jeżeli w kajdanach wolnym jeszcze jestem, winienem to nauce stoików. Wiek cały upłynął, odkąd, wśród niesłychanych nieszczęść i ucisków, wy jesteście doradzcami i pocieszycielami prawych i niepodległych. Według wskazań waszych żyjemy; umieramy, przez was pocieszani. Dziś, Muzoniuszu, zobaczyłem z blizka czarną godzinę moję. Mam na ziemi ukochania wielkie, które wkrótce opuścić mi przyjdzie. Ojczyzna... przyjaciele, małżonka... dziecię... O, mistrzu! dusza moja zakłócona! Weź ją i ukołysz duchem filozofii, aby spokój mędrca i wytrwanie obywatela zachować mogła!
Na siwéj rzęsie Muzoniusza błysnęła łza, lecz postawa jego spokojną była i cichy blask okrywał zbrużdżone czoło.

— Dla tego, że ludzkie uczucia w uroczystéj chwili kołacą ci w piersi, — odrzekł, — nie trwóż się o spokój i wytrwanie swoje. Dusza silna nie ma być przeto zimną i nieczułą. Stoicyzm nie nakazuje ci obojętności; nakazuje ci on tylko zwycięztwo cnoty nad bólem i trwogą. Łabędzie, Helwidyuszu, śpiewając, umierają; nie wesołą przecież, lecz uroczystą strofą, śmiertelna pieśń ich płynie ku słońcu...
NA KONIEC, ZOBACZYŁEM CIĘ, ARACHNE MOJA.
Usiedli przy ognisku i, pochyleni ku sobie, rozpoczęli długą, cichą rozmowę.

Niedaleko ogniska stał wysmukły młodzieniec w białéj tunice, ze srebrną opaską na kruczych włosach, i z razu chmurny wzrok wlepiał w ziemię. Lecz, gdy tylko podniósł powieki, cała dusza jego skupiła się w oczach, które utkwiły w postaci kobiecéj, majaczącéj w najciemniejszym kącie wielkiéj sali. Jakkolwiek opływała ją całą biała zasłona, rozpoznał odsłoniętą część twarzy. Oczy ich spotkały się z sobą. Z dala uśmiechnęli się do siebie. Skinieniem głowy przywołał ją i z cicha wymówił: Chodź!...
W ogrodzie Pretora było miejsce jedno, do którego nie dochodziły ani echa ulicznego zgiełku, ani promienie upalnego słońca. Z gęstwiny nizkich bukszpanów i krzaczystych mirtów kilka palm strzelało tam wysoko zielonemi parasolami swemi, rozlewając dokoła cień rzeźwiący i chłodny. Krzewy, okryte kwitnącemi różami, i puszysty kobierzec fiołków, napełniały powietrze upajającą wonią; w pobliżu, brylantową rosą osypując róże i fiołki, szemrała fontanna. Samotność panowała tu zupełna, a ciszę przerywały tylko szmery fontanny i dźwięki dwu rozmawiających głosów. Męzki, kryształowy, śpiewny głos mówił:
— Nakoniec zobaczyłem cię, Arachne moja! Gdzieżeś tak długo była? Czemu nie przyszłaś, gdy cię wzywałem? Burzą oddycham, a ciebie, jak pogody, pragnę.
Na kobiercu fijołków leżąc, z głową na dłoni wspartą, łagodnym giestem pieścił on włosy siedzącéj przy nim dziewczyny i wzrokiem pił rumieniec szczęścia, który wybijał się na twarz jéj, przychudłą i jak liść lilii białą i delikatną.
— Dawno, dawno, dawno nie widziałam cię, królu mój, — zaczęła ona. — Brat mój, którego w dzieciństwie za oblubieńca mi dano, uwieźć mię ma z Rzymu na zawsze... Wszyscy moi całowali miecz obrzydły, a dziś płaczą, jęczą i lękają się bardzo... Ale teraz wydaje mi się, że to był ciężki sen... Przedwieczny mię obudził i oto znowu z tobą jestem i na ciebie patrzę... Artemidorze!
Oczy miała pełne łez. Stęskniona miłość jéj naiwnie i namiętnie wypowiadała się spojrzeniem, uśmiechem i słowy. We wzruszeniu, przechodzącém jéj siły, pochyliła spłonione czoło i tuż przy jego piersi utopiła je w chłodnéj gęstwinie fijołków. Lecz na delikatnych ramionach jéj spoczęły dwie białe dłonie, i ruchem, pełnym pieszczoty, podniosły ją z nad kwiatów. Ciemne, głębokie oczy malarza napełniały się upajającą rozkoszą.
— Nic schylaj twarzy ku ziemi, — zaczął z cicha i zwolna, ale patrz w górę, dokoła i na mnie... Jak pięknym jest świat! Czy te gorące szafiry nie na to istnieją, aby przyświecać ludzkiemu szczęściu? Czy pyszne te róże nie są pochodniami, które natura zapaliła poto, aby płonęły na ołtarzach miłości?
Rój motyli, ze skrzydłami osypanemi purpurą i złotem, unosił się nad kwiatami; w bukszpanach i mirtach śpiewały ptaki; fontanna, szemrząc, sypała wciąż na trawy brylantowe deszcze...
— Słuchaj fontanny, Mirtalo! w śpiewie jéj słyszę dźwięki czar, napełnionych winem, i szmery ust, złączonych pocałunkami!..
Kawałkiem raju, spadłym na ziemię, wydawało się miejsce to, a tocząca się w niém, przyciszona rozmowa, strofą idylli, wplątaną w krzyki i płacze tragedyi życia. Wszystkiemi siłami swemi, dwie te istoty młodzieńcze i świeże, wyrywały się z objęć tragedyi. Nie chcieli cierpiéć. Szczęście niezmierne, pogoda bez cienia, śmiały się ku nim z piękności natury i rozkochanego uścisku ich dłoni. On, wychowaniec stoików, dalekim był od brutalnych uniesień, któremi-by mógł ją zranić i spłoszyć. Wytworny artysta, powoli pić chciał rozkoszną godzinę i, gdy na młodziutkie, niepokalane, darem twórczości obdarzone dziewczę, spoglądał, w myśli mu snuły się, bezświadomie niemal, Platońskie marzenia o czystéj i wzniosłéj miłości dusz. Z za szerokich wachlarzy palm promień słońca spłynął mu na krucze włosy i roziskrzył w nich srebrną opaskę. Wyciągał ramię ku kwitnącym dokoła drzewom i, zrywając róże, kładł je na głowie jéj, piersi i sukni.
— Słuchaj, dzieweczko! nigdy kobieta żadna nie przemówiła mi do duszy tak, jakoś ty to uczyniła. Nieraz ogarniał mię szał boga miłości, ale od śpienionego kielicha prędko z niesmakiem odwracałem usta. Nie znajdowałem w nim tego, czegom pragnął; pragnąłem duszy czystéj i natchnionéj, jak twoja, Mirtalo!
Ten sam płomień, który na jego głowie roziskrzał srebrną opaskę, w haftach opadającéj zasłony jéj zapalił roje iskier. Rumieniec jéj z różami walczył o świetność; ogniste włosy strugi złota rozsypały po piersi jéj i ramionach. Pochylił się, wieniec spleciony z róż położył na ślicznych tych włosach i zwolna pociągał ją ku sobie.
Ale ona, w téj właśnie chwili, nagle zbladła i, pokornie chyląc zwieńczoną swą głowę, oparła się pociągającym ją dłoniom.
— Pójdę już... — szepnęła, — zły sen mój powraca... — On, nad głową jéj schylony, zwolna powtarzać zaczął wiersz jednego z latyńskich wieszczów.
— Biada ci, jeżeli myśleć będziesz o końcu, który mnie lub tobie przeznaczyli bogowie! Mądrą bądź! pij wino i długich nadziei nie żądaj od krótkiego życia. Gdy mówim z sobą, zawistny czas uchodzi. Chwytaj dzień, jak najmniéj ufając przyszłości...
Pobladła więcéj jeszcze i ręce z dłoni jego wysunąć sprobowała.
Carpe diem! (chwytaj dzień) — powtórzył on jeszcze, ale ciszéj już i smutniéj, niż wprzódy; ręce jéj z dłoni swych wypuścił i schmurzony nagle wzrok w przestrzeni utkwił.
Daremnie, daremnie, jak dwa ptaki rozkochane w słońcu, uciec pragnęli z pod ciężkich i ciemnych chmur. Chmury leciały za nimi, krzyki i płacze tragedyi wdzierały się w ich sielankę; nie byli snadź z tych, którzy długo usypiać mogą na kwiatach rozkoszy, wśród błądzących dokoła widm zagłady i nieszczęść.
— Pójdę już... — wstając, rzekła Mirtala. I, obie ręce ku głowie podnosząc, jakby sennym głosem mówić zaczęła:
— Niech zlituje się nade mną Przedwieczny! Kiedy tam jestem, umieram, że tu być nie mogę. Tu będąc, tam lecieć pragnę. Dwa potężne anioły rozrywają mi serce... cóż uczynię?
Wyraz niewymownéj męki okrył zbladłe jéj rysy, ale wnet, jakby na własne pytanie odpowiadając, szepnęła:
— Pójdę...
— Dokąd? — zapytał Artemidor.
— Do możnego Pretora przyszłam, aby go o ratunek błagać... i... nieszczęsna, zapomniałam!
Artemidor, z gorzkim na ustach uśmiechem, powstał także.
— Do możnego Pretora po ratunek przyszłaś... alboż dla niego samego jest ratunek jaki? Kimże on jest sam, jeśli nie skazańcem, po którym wkrótce łzami żalu i wściekłości zaleją się oczy wszystkich go kochających?
W téj chwili za rozmawiającymi ozwał się głos męzki, pogodny i prawie wesoły.
— Kto rozmawia tu o Pretorze i wszelkiéj już odmawia mu mocy? Tyś to, Artemidorze? i ty także, wdzięczna dzieweczko? Czego żądacie ode mnie? Czém będę jutro? Nie wiem... Ale dziś jeszcze Pretorem Rzymu jestem. Kogo ratować mam i od czego? Czy ciebie, Artemidorze, od strzał Kupidyna? Czy ciebie, dzieweczko, od żaru, którym płoną oczy tego ulubieńca muz?
Ścieżką, wijącą się wśród bukszpanowych krzewów, Helwidyusz zbliżał się ku młodéj parze, w sposób powyższy przemawiając do niéj. Obok niego postępował Muzoniusz, z pogodnym także uśmiechem na ustach. Za nimi z blizka szła Fania i mały Helwidyusz, który, ujrzawszy Mirtalę, poskoczył, z krzykiem radości zawiesił się u jéj szyi i szczebiotać zaczął o tém: że tak długo bawić się z nim nie przychodziła; że nie widziała jeszcze jaskółki jego, ze stali i srebra zrobionéj, a która, byle ją puścić w powietrze, latała jak żywa... jak żywa...; że niedawno było mu bardzo smutno, bo ojciec jego z młodym Cezarem rozmawiał tak dziwnie jakoś, tak straszno... a matka, w głąb’ domu odszedłszy, daremnie ukryć chciała łzy, które on zobaczył i z twarzy jéj zcałował; ale teraz znowu wesoło, wesoło mu bardzo; wszystko, jak zwykle; zaraz pobiegnie po jaskółkę swoję, którą z Mirtalą puszczać będą w powietrze, aby leciała wysoko, po-nad bukszpany i mirty, het, nad palmy może...
Istotnie, wszystko w tym domu było, jak zwykle, a pogoda, rozlana na twarzach mieszkańców jego, nie pozwoliła-by odgadnąć nikomu tego, co było z nimi przed godziną i być miało jutro. Na śmiałém i energiczném obliczu Pretora nie było już i śladu tego zakłócenia duszy, na które skarżył się przed swym mistrzem. Daléj nieco, w pobliżu fontanny, kwiecistemi tunikami migotała na słońcu gromadka młodych ludzi, a gwar rozmowy ich i ożywione giesta napełniały ogród życiem i ruchem. Jedna tylko Fania cicha była i blada; głowę swą, w któréj czarnych warkoczach rubiny drżały, jak krople krwi, oparła na ramieniu męża i tak do niego cała przylgnęła, jakby lękała się, że wnet, wnet z nim rozłączoną zostanie. Patrząc na uczepionego wciąż do sukni Mirtali i rozgłośnie szczebioczącego syna, szepnęła:
— Sierota!
Pretor dosłyszał zapewne, bo kibić jéj ściśléj otoczył ramieniem, ale nie rzekł nic. Uważnie słuchał Artemidora, który z cicha mówił mu coś o Mirtali, rodzinie jéj i zagrożonym ludzie. Muzoniusz słuchał także i rzekł coś o scenach, które dziś rozegrywały się na Forum. Gdy skończyli, Helwidyusz zwrócił się ku obecnym:
— W altanie zastawione oczekuje nas prandium (podwieczorek). Proszę was, drodzy, abyście ze mną zasiedli do stołu. Tam wysłuchamy żądań dzieweczki i po raz ostatni zapewne wspólnie wylejemy czarę wina do stóp Jowisza wyzwalającego...
W altanie, przed półokrągłą ławą, hemicyclum zwaną, a z kunsztownie rzeźbionych marmurów złożoną, na wielkim stole, wspierającym się na potężnych słoniowych nogach, stały w srebrnych naczyniach świeże i woniejące owoce, złociste kratery napełnione winem, ciasta, rozlewające zapach attyckiego miodu, kryształowe czary z zamrożoném mlekiem, barweny (ryby) osypane zielenią oliwek. Trzéj młodzi chłopcy, z włosami rozpuszczonemi na barwiste suknie, o palmy wsparci, oczekiwali przybycia biesiadników, aby ze stóp ich pozdejmować sandały i ze smukłych amfor do czar ich nalewać różane i fijołkowe płyny.
Ale Helwidyusz milczącym giestem oddalić się im rozkazał, i wraz z rodziną i gośćmi swymi na hemicyclum zasiadł. Mirtala u wejścia do altany stanęła. Tuż przy niéj, u wejścia do altany także, wznosił się potężny, mistrzowską ręką wykonany posąg Jowisza — nie tego, który groźby i gromy w dłoniach swych dzierżył, lecz tego, który z ucisku i krzywd wyzwalał. Nieśmiałość i wzruszenie chyliły nizko zarumienione jéj czoło, nad którém płonął wieniec z róż, przez Artemidora spleciony. Chwilę nieruchoma i milcząca stała; przypominała sobie, że kiedyś ukochane usta mówiły jéj ustęp z poematu greckiego, w którym gość błagający klękał u gościnnego ogniska. Uklękła więc i, oczy łzami zaszłe wznosząc ku twarzy Pretora, ramionami objęła marmurowe stopy boga wolności...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.