Mirtala/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mirtala |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Miłosz Kotarbiński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O ile w dniu Apollina ulice i rynki Rzymu opustoszonemi były z ludności, gromadzącéj się dokoła Septów i Flamińskiego cyrku, o tyle nazajutrz mrowiły się one i buczały milionowym tłumem, ucztującym i bawiącym się pod odkrytém niebem. Na licznych rynkach, noszących nazwy: rybiego, wieprzowego, wołowego, drzewnego i t. p., ogromne stoły gięły się pod stosami grubego pieczywa i gotowanych lub pieczonych mięsiw. Z metalowych kraterów, czyli zbiorników win, mnóztwo łyżek odpowiedniego kształtu lalo w kubki czary i mocny trunek, rozcieńczony płynnym miodem i napełniający powietrze ostrym zapachem korzennych przypraw.
Do stołów tych, zastawionych przez Cezara, którego skąpstwo i chciwość znikały wobec potrzeby bawienia i karmienia ludu, przystępowali ludzie różnych stanów. Możni i wykwintni tylko obchodzili dzień ten huczném ucztowaniem w ścianach domów swych i pałaców. Rynki i ulice roiły się ludnością, złożoną z licznych klientów wielkich domów, noszących zbiorową nazwę pasożytów; ze świeżych wyzwoleńców, którzy jeszcze nie mieli czasu otrząść się z fizycznych i moralnych nędz niewolnictwa; z wolnych najemników, używanych do różnych robót w fabrykach, sklepach, na ulicach, w porcie; z niewolników, którym łaskawość panów ich nie wzbraniała rzadkiéj zabawy; z mnóztwa żołnierzy i setników, z prostactwa swego znanych.
Tłum ten zwiększały jeszcze liczne, nazwę collegiów noszące, zgromadzenia rzemieślników różnych zajęć: haftarzy, perfumiarzy, piekarzy, szewców, krawców i t. p., a mieszali się do niego także kupcy, którym posiadany dostatek nie przeszkadzał do pożądania ulicznych uczt i rozrywek; pośledni adwokaci, szukający tu sposobności popisywania się z wymową i zdobywania przez nią klienteli; ciekawość i łatwowierność tłumów wyzyskujący wróżbiarze, gwiaździarze, kuglarze. Jakkolwiek w trzech naraz teatrach odegrywano dnia tego śliczne pantominy i ucieszne atelany, czyli sceniczne farsy, jakkolwiek tysiące ludzi przypatrywały się na Marsowém polu wystawionym tam na widok publiczny osobliwym źwierzętom i wężom ogromnym, nosorożcom, tańczącym słoniom i t. d., na Septach podziwiały siłaczy, linoskoków, szybkobiegów, przeróżnych kuglarzy i skoczków; to jednak nie było w Rzymie ulicy żadnéj, którą-by nie ciągnęły gromady mężczyzn i kobiet, nasyconych jadłem, upojonych, a co najmniéj, rozweselonych trunkiem, z głowami ustrojonemi w zielone wieńce, z flecistkami na czele, z ulicznymi deklamatorami, mówcami i trefnisiami, którzy, wspinając się na wyniesione nad poziom miejsca, przykuwali do siebie uwagę gromad tych, albo budzili w nich śmiechy, do grzmotów podobne. Wszystko to grało, śpiewało, śmiało się i huczało w powietrzu upalném, duszném, wstrząsaném tylko od czasu do czasu dławiącemi powiewami wiatru, wiejącego z południa i wiodącego za sobą chmury i burzę. Szmaty chmur szarych, ciężkich, sunęły pod niebem, przysłaniając od chwili do chwilki słońce, lecz nie ochładzając żaru, którego piekące tchnienia roznosił, ze spieczonych pustyń lecący, Africus.
Forum Romanum gorzało. Roziskrzone niebo lało blaski swe na świątynie, pałace i kurye rynku tego, noszącego właściwie nazwę Forum Civilis, rynek obywatelski; w słonecznéj spiece, która go napełniała, olśniewająco płonęły niezliczone i nieocenione przedmioty bogactwa, z których tam, na kunsztownie zbudowanych rusztowaniach, uczyniono wystawę publiczną. Był to wystawiony na widok publiczny skarbiec państwowy: zbiór łupów, zdobytych przez wojny zwycięzkie, i kosztowności, zgromadzonych przez chciwość, marnotrawstwo, lub artystyczne zamiłowanie poprzednich Cezarów. W górze, nad rusztowaniami temi, tak jak i dokoła Forum, u ścian, wrót i portyków, sztandary wojenne wysoko wznosiły w powietrze zdobiące je orły, gwiazdy, sploty wężów i grozić zdające się olbrzymie ręce. W dole, pstry, na wiele oddzielnych gromad rozbity tłum, z podniesionemi głowami rozglądał się w tém nagromadzeniu bogactw, które poiło go uczuciem bezbrzeżnéj dumy. Setki rozognionych oczu przesuwały się z kolei po stołach, okrytych naczyniami złotemi i usianemi obfitą rosą drogich kamieni; po łożach, urabianych w kształty lwów, łabędzi lub pawi, a wysadzanych kością słoniową, szyldkretem, srebrem i dyamentami; po szachownicy, utworzonéj z dwóch dyamentowych tablic, a któréj pionki zawierały w sobie pudy kunsztownie rzeźbionego złota; po ulanych ze srebra i złota posągach bogów, Cezarów i sławnych wodzów; po kilkudziesięciu koronach, uplecionych z pereł; po wielkiéj grocie, niby obfitą rosą, osypanéj perłami; po wzgórzu nadewszystko, będącém istotném wzgórzem, ze złota ulaném, a na którego spadzistościach wiły się gałęzie winne, wyrastały jabłonie, pokryte liściem i owocem, biedz zdawały się, jakby żywe myśliwskie orszaki, złożone z lwów, jeleni i ścigających je psów.
Te i inne tym podobne osobliwości i drogocenności, od czasów Pompejusza już i Cezara, więc od stu przeszło lat, stopniowo zgromadzały się w skarbcu rzymskim i wywierały na duszę rzymskiego ludu właściwe sobie czary. Ale dziś, na Forum, wznosiło się pośród innych rusztowanie jedno, które najliczniejsze ku sobie przyciągało gromady, bo wystawione na niém były najmniéj jeszcze znane, przed kilku zaledwie laty, po ostatniém słynném zwycięztwie wojenném, do Rzymu przywiezione. Ostatniém słynném zwycięztwem wojenném było bezwarunkowe i ostateczne podbicie, oddawna już, lecz warunkowo podległéj Rzymowi, Judei. Rusztowanie, największą ciekawość budzące, okrytém było łupami, które zwycięzki Tytus przed kilku laty przywiózł w darze Rzymowi z obalonéj w gruzy Jerozolimy.
Wyosobnione nieco z pomiędzy innych, wznosiło się ono w pobliżu wielkiego nagromadzenia marmurowych łomów, z których w téj porze właśnie budowano tryumfalny łuk Tytusa.
Łuk skończonym jeszcze nie był, ale o tryumfie kochanka Bereniki wymownie opowiadały ludowi przedmioty, którym przypatrywał się on z ciekawością najżywszą. Były to przedmioty, któremi naród, daleko, daleko ztąd osiadły, przez długie wieki istnienia swego, przez długi szereg pokoleń, z miłością, z czcią, z milionami trudów i nadziei zdobił i wzbogacał to, co mu najdroższém i najświętszém było: świątynią Boga swego, ognisko, ku któremu zbiegały się wszystkie strumienie narodowego życia. Były tam kobierce ogromne, stubarwne, puszyste, nieobliczonéj ceny; opony haftowane misternie, spinane mnóztwem klamr drogocennych; bogate futra, malowane szkarłatną farbą; był tam ogromny zbiornik wody, z metalowych źwierciadeł urobiony; wielki stół kościelny z drogocennego drzewa, z ciężką balustradą złotą; świecznik siedmioramienny, z bajeczną obfitością osypany złotemi liliami i owocami... Nad tém wszystkiém, u szczytu rusztowania, stał w blasku słonecznym, jaskrawo malowany, olbrzymich rozmiarów obraz, przedstawiający tryumfalny wjazd Tytusa do Rzymu, po odniesioném zwycięztwie. Za wozem tryumfatora cisnęły się radosne tłumy, szły zwycięzkie wojska i ciągnął poczet wojennych jeńców, zgnębionych, wybladłych, pół-nagich, z łańcuchami u nóg i pętlami na szyjach. Nad obrazem, u samego szczytu, paliły się złote litery, składające napis: „Judea zwyciężona, Judea podbita“.
Smutnéj wystawie téj przypatrujący się ludzie wesołymi byli. Grube palce wyciągały się w górę, wskazując to i owo, języki uderzały w podniebienia, wydając dźwięki, podobne do smakowania wybornych potraw; ruchliwe wyrostki rozpościerały u nosa dziesięć palców rąk, dając przez to drwiące oznaki wzgardy swéj dla podbitego ludu; Sylwiusz, haftarz z Awentynu, ramieniem obejmował szyję, niższego od niego, perfumiarza Wenturego, i obaj promienieli radością i dęli się dumą. Popchnął ich i roztrącił, przeciskający się przez tłum, setnik Pedanus.
— Czego ciśniesz się, balu, i ludzi po drodze rozbijasz? — krzyknął obrażony Sylwiusz.
— Taranie do tłuczenia kamieni! omało ramienia mego plecami swemi nie zgniotłeś! — cienkim i zaperzonym głosem zawtorował przyjacielowi ufryzowany i woniejący perfumiarz.
Dwu wykrzykom tym zawtórowało wiele innych. Za Pedanusem inni jeszcze setnicy i prości szeregowcy niemiłosiernie deptali ludzkie nogi ciężkiemi stopami swemi, ubranemi w szamerowane sandały, a silnemi ramionami roztrącali zuchwale ludzkie karki i plecy. Wyrostek jakiś, który właśnie przed chwilą, w weselu serca, przesyłał drwiące giesta ku przedstawionéj na obrazie gromadzie wojennych jeńców, obu rękoma pochwycił się za ucho i z głośnym płaczem przypadł ku ziemi. Nieusuwającego się prędko z drogi, jeden z żołnierzy poczęstował żartem, od którego z ucha nieszczęśliwego malca pociekł cienki strumień krwi. Łajania i przekleństwa ozwały się w tłumie. Kobieta jakaś, tuląc w objęciach zranionego chłopca, przeraźliwie wyrzekać zaczęła na zuchwalstwo i nieobyczajność żołnierzy, którzy niedawno męża jéj, ogrodnika, zrabowali z wiezionych do Rzymu jarzyn i owoców, a dziś zranili jéj dziecko...
— Czy na zuchwalców tych obywatel rzymski sądu i kary już naléźć nie może?
— Mnie śmiał potrącić, mnie, Sylwiusza, którego roboty zdobią pałac samego Cezara!
— Plecy moje długo pamiętać będą pięść twoję, Pedanusie, ale, na Herkulesa! jutro szambelanowi, którego wiernym klientem jestem, zaniosę flakon cynamonowéj perfumy i błagać go będę, aby skargę moję na ciebie wniósł przed oblicze bozkiego Cezara!
— Jeżeli uczynisz to, Wentury, dowiedziesz tylko, że głowa twoja daleko mniéj waży od łuta cynamonu. Powinieneś wiedziéć, że oddawna już na szali sądów rzymskich setnik posiada wagę stu pudów, a spokojny obywatel — jednéj setnéj łuta...
Głos jakiś poważny, smutny i ironią nabrzmiały, przenosząc wszystkie inne, zawołał:
— Niewdzięczne dusze!
Obejrzano się. Człowiek, który dwa te wyrazy wymówił, wysmukły był i zgrabny, lecz rysom jego przypatrzyć się było trudno, bo ocieniał je głęboki kapiszon płaszcza. Nic w tém dziwnego nie było. Mnóztwo ludzi kryło głowy przed słonecznym skwarem pod kapiszonami lub kapeluszami o szerokich brzegach.
— Co ten skrzeczy? mów daléj! Czy cię matka dwa tylko wyrazy wymawiać nauczyła? — śmiejąc się, wołano dokoła.
Człowiek w kapiszonie powtórzył znowu:
— Niewdzięczne dusze!
— Obywatel rzekł prawdę. Przez psie mordy wasze szczeka dusza niewdzięczna. Łajecie i oskarżać chcecie uczciwego żołnierza, gdy wyjmie on z waszego garnka garść gotowanego bobu, albo, przechodząc, przyciśnie wam koniec delikatnego paluszka! Czyż żaden geniusz, opiekujący się rozumami ludzkiemi, nie powiedział wam nigdy, że gdyby nie ten uczciwy żołnierz, nie posiadalibyście tego, co posiadacie?
W tłumie ozwały się śmiechy i wołania:
— Niech mię Jowisz bóztwom podziemnym odda, jeżeli wiem, co posiadam!
— Nie posiadam nawet jednego srebrnego naczynia!
— Co ja posiadam, setniku? co ja posiadam?
— Pokaż mi własność moję, setniku, a synowski pocałunek złożę na twojéj pięści!
— Całuj, ślepe szczenię! — odkrzyknął Pedanus. — Alboż te góry złota, pereł i dyamentów, na które patrzycie tutaj, nie są własnością waszą? Do Rzymu należą one, a wy jesteście obywatelami Rzymu, ergo, waszém to wszystko jest!
— Dobrze! — zaśmiał się ktoś — gdy głodnym będę, wykąszę szmaragd z tego oto stołu i najem się nim do syta, a gdy moja Klelia o nową suknią dokuczać mi będzie, ubiorę ją w tę perłową grotę...
— Nikczemna duszo! — zawołał inny setnik, na niższym złomie marmuru u boku Pedanusa stojący — czy nie możesz najeść się i przyodziać dumą Rzymianina, któremu wszystkie narody świata dań tę złożyły?
— Prawdę rzekł! Pudens rzekł prawdę! Wszystkie narody świata nam dań tę złożyły. Jest ona własnością naszą! — zawołało mnóztwo głosów.
— I naszą nieśmiertelną chwałą!
— I słodyczą oczu waszych, które w dnie święte widokiem bogactw tych poić się mogą do syta!...
— Powiedziałeś, Pedanusie! powiedziałeś, Pudensie! Zdrowia i wiecznego życia Cezarowi, który nam na nie patrzéć pozwala!
Pedanus parsknął śmiechem, od którego, zdawało się, że drgnęło potężne rusztowanie.
— Czemuż, trzodo barania, i nam także zdrowia i wiecznego życia nie życzysz! Naszym-że to potem i naszą krwią chluby te i pociechy wasze kupione. Któż je zdobył, jeżeli nie nasze męztwo? Kto azyatyckich barbarzyńców do stóp waszych rzucił, jeżeli nie nasze pięści i miecze?
Pełne zapału krzyki rozległy się w gromadzie. Wszystkie głowy przytwierdzająco kiwały, wszystkie oczy, rozgniewane przed chwilą, z poszanowaniem i miłością zwracały się ku potężnym postaciom setników. Sylwiusz przepchnął się ku Pedanusowi i, wyprężając ramię, przyjacielsko i delikatnie pociągał go za brzeg konchy usznéj.
Wentury, z flakona, wyjętego z-za sukni, wylał trochę perfumy na włosy jednego z żołnierzy; kobieta, która przed kilku minutami płakała nad skrwawioném uchem syna, podnosiła rozpromienione oczy i uśmiechała się rzędem śnieżnych zębów.
— Nie gniewam się już na was, żeście wóz męża mego zrabowali z jarzyn i owoców... — mówiła. — Gdy przechadzać się za miastem będziecie, wstąpcie do domu ogrodnika Tacyusza. Żona jego, Balbia, uczęstuje was wyborném mleczywem i winogronami z własnéj winnicy...
— I, przez wdzięczność za zabijanie synów wszystkich narodów świata, z rozkoszą pozwoli wam zakrwawić drugie ucho swego syna! — donośnie odezwał się znowu wysmukły i zgrabny człowiek, ubrany w płaszcz z kapiszonem.
Nikt jednak tym razem na odezwanie się jego uwagi nie zwrócił. W tłumie sykano:
— Milczéć! milczéć! setnik mówi!
Pedanus mówił istotnie. Szeroko rozmachując potężnemi ramiony, wskazywał on wciąż na rusztowanie, okryte łupami, przyniesionemi z Judei, zapytywał o coś, coś opowiadać zaczynał. W przycichającym gwarze, niby urywane ryki, słychać było słowa jego:
— Jeżeli mniemacie, że to były sobie wesołe tańce, jesteście stadem osłów. Powiadam wam, że bronili się, jak lwy wściekłe... Tarany i bale, któremi rozbijaliśmy ich mury, psuli i palili. Z trzystu machin wyrzucali na nas kamienie i groty... osypywali nas deszczem strzał, owiniętych w płonące pakuły... oblewali nas kipiącą wodą i oliwą... Wszystko to czynili, i więcéj jeszcze... wypadali na nas we dnie i w nocy... nie dawali nam jednéj minuty bezpiecznego snu i odpoczynku... Aha! gdybyście ich wtedy widzieli!... wykuli-byście tyle posągów, ilu było rzymskich żołnierzy, w téj walce z rozjuszonemi bykami i lampartami... Jan z Giszali nie był człowiekiem. Powiadam wam, że nie był on człowiekiem takim, jak wy, i nawet jak my, to jest naprzykład ja, albo Pudens... Na własne oczy widziałem, jak z głowy jego wylatywały płomienie i siadały na głowach jego żołnierzy... Powiadam wam, że był to czarownik... Kiedy raz z góry oliwnéj stoczyli się na nas, jak piana lernejskiéj hydry, Fulminata nawet, czy słyszycie? najwytrawniejsza z czterech legii Tytusa, Fulminata, w któréj setnikami są Pedanus i Pudens, nie ustała... w szyku i odpornie, ale cofnęła się, i gdyby nie Tytus, którego bozki głos usłyszawszy, przestawaliśmy zawsze słyszéć samych siebie... może-byście teraz nie wytrzeszczali oczu na łupy judejskie i nie rozdziawili gąb, słuchając słów Pedanusa... Przeklęte plemię! Ile razy wspominam o tym dniu feralnym, który na moment przyćmił sławę Fulminaty, tyle razy czuję straszny apetyt pożarcia choć jednego z tych wrogów Cezara i Rzymu.
Tak mówił Pedanus, a gniew i srogość, coraz bardziéj pokrywające dobroduszny z natury wyraz grubéj, wielkiéj jego twarzy, szybko, jakby magnetycznie, udzielały się słuchającéj go gromadzie.
— Przeklęte plemię! — zawołał ten sam głos, który wprzódy z żartobliwą ironią mówił o wykąszeniu w chwili głodu szmaragdu z judejskiego stołu i ubraniu żony, Klelii, w grotę perłową. — Przeklęte plemię! Chciałbym zemścić się za Fulminatę i w zębach moich schrupać jeden jego ułamek!
Widocznie najskeptyczniejszych nawet z razu ogarniał zapał. Ci, którzy bliżéj Pedanusa stali, śmieli się. Z twarzy setnika widać było, że opowiadać zaczął coś zabawnego. Wszyscy słuch wytężyli. Gdyby ktokolwiek tam mniéj był zajęty opowiadaniem setnika, spostrzegł-by, że czoło wysmukłego człowieka, ubranego w płaszcz z kapiszonem, okryte było krwistym rumieńcem, a w ciemnych oczach jego świeciły łzy.
— Powiadam wam — prawił Pedanus — że bogowie sami na widok ten ze śmiechu brali-by się za boki!... Było to tak: Tytus przemówił do nas... święte dreszcze zjęły nam ciała i dusze... Fulminata leci na ich spotkanie... Wicher nigdy szybszym od niéj nie był... Konnica przeciw konnicy, wpadamy na nich, ścieramy się, twarz z twarzą, pierś z piersią, miecz z mieczem... Łoskot, huk, krzyki, jęki, walenie się na ziemię cielsk końskich i ludzkich — nie słyszymy nic... Ogłusza nas wstyd wczorajszy, wściekłość szkarłatem okrywa przed nami wszystko... Konie i twarze wrogów, miecze ich, stojące za nimi mury oblężonego miasta, niebo, ziemia... wszystko... czerwone... Powiadam wam, że w téj godzinie bogowie dla nas cały świat krwią umalowali... Nie wiem, ile łbów ściąłem, ile piersi przebiłem, ile tułuwi odrąbałem... Wtém, czuję, że ze mną samym źle... Jeden z nich naciera na mnie z zajadłością i zręcznością piekielną. Sto razy miecz mój dotykał jego piersi i sto razy odbił on go i swój ku mnie obrócił. Patrzę: mrówka, czy pantera? Mały, cienki, mizerny... (z głodu wychudły, bo głód straszliwy panował już tam w ich murach), do ramienia mi wzrostem nie sięga, istna mrówka!... a silny, pomimo to, a rozjuszony, sprężysty i obskakujący mię dokoła — jak pantera! Eheu! myślę sobie, czy ja się dam zjeść owadowi temu? Bogowie mię natchnęli! Miecz przerzuciłem w lewą rękę, a prawą schwyciłem go za udo, i nie mieli-byście czasu wymówić Salve! — a już z konia go ściągnąłem. Lekkiż był! Ręka moja czuła, że wnętrzności jego były puste. Tu już i cofać się oni przed Fulminatą naszą zaczęli, a ja, judejskiego rycerza mego za nogę trzymając, ku Tytusowi go pełnym pędem konia mego niosłem. Pędziłem, a jeńcem moim, niby skryb trzcinką, wciąż go za nogę trzymając, w powietrzu wywijałem. Ktokolwiek spójrzał, wybuchał śmiechem, ale zato z siły i pięści Pedanusa nikt odtąd nie zaśmieje się nigdy...
Słuchacze śmieli się nie z siły i pięści Pedanusa, aż nadto widocznéj, ale z przedstawionego przezeń obrazu judejskiego rycerza, którym setnik rzymski, za udo go trzymając, niby skryb trzcinką w powietrzu kręcił...
— Zuchwalstwo ich granic nie znało — równie grubym, jak u Pedanusa, głosem zawołał niżéj nieco stojący Pudens. — Niechaj Pedanus potwierdzi prawdę tego, co wam opowiem. Staliśmy naprzeciw ich wojska, czekając hasła do boju. Poruszyć się nie można... Niechaj Pedanus potwierdzi, jaka to męka nie módz poruszyć się bez rozkazu i bezczynnie słuchać zuchwałych wyzywań ich i żartów... Wyzywali i żartowali... żartowali z nas, że tak już długo oblegamy ich miasto i nic dokazać nie możemy... Wtém jeden z nich, ten, którego widzieliśmy zawsze u boku dowódzcy ich, Jana z Giszali, wypada na przód. Wysoki, chudy, czarny, z trzęsącéj się gęby ciska na wojska nasze grad obelżywych wyrazów i wyzywa... wyzywa: „Niech który z rycerzy waszych stoczy ze mną pojedyńczą walkę... Pójdź, pójdź, Rzymianinie! uderz się piersią w pierś z Judejczykiem... niech ramionami memi choćby jednego z was do serca przycisnę!“ Niech Pedanus potwierdzi, że tak wyzywał. Słucham, wściekam się, ale stoję, jak wryty. Karność! nikomu bez rozkazu poruszyć się nie wolno! Mniéj wytrwałym i karnym był Priscus, młodziutki syn siostry mojéj, Serwilii... Rok jeszcze nie upłynął, odkąd włożono na niego togę dojrzałości... wnet potém został żołnierzem... dziecko! Niech Pedanus potwierdzi! Wypadł z szeregów... nie wytrzymał... zerwał się... na Judejczyka leci... spotkali się, starli, walczyli krótko... Priscus mój padł skrwawiony, przeszyty na wylot mieczem Judejczyka... Niech Pedanus potwierdzi, jak białym i pięknym, jak odważnym i dobrym był syn mojéj Serwilii... dziecko! Jam nie żonaty... Służąc Rzymowi, nie miałem czasu usłać sobie gniazda... Priscusa chciałem za syna sobie przybrać... Siostrę miałem jednę... tę... Serwilią... uczciwą i słodką kobietę, która, gdym w Rzymie przebywał, karmiła mię doskonałym bobem, naprawiała mi odzież i wraz ze mną wspominała rodziców naszych... Z żalu po synie, prędko poszła w krainę cieniów!... Niech Pedanus potwierdzi...
Pedanus nie potwierdzał. Pięścią olbrzyma ocierał on łzami zwilgocone oczy. Głos Pudensa, który stawał się coraz żałośniejszym, i grube rysy jego, wykrzywiające się do płaczu, rozrzewniły wrażliwą gromadę słuchaczy.
— Gdybym była na miejscu Serwilii — cisnąc do piersi wyrostka ze skrwawioném uchem i ukazując białe zęby, krzyknęła Balbia — dopóty pomiędzy Judejczykami szukała-bym owego, dopókibym go nie znalazła, oczu mu nie wykłuła, języka nie urżnęła i pazurami serca nie wydrapała!...
— A gdybyś, Balbio, matką była Judejczyka tego, którego Pedanus, kręcąc za udo w powietrzu, niósł Tytusowi, co-byś uczyniła? — donośnym głosem zapytał człowiek w płaszczu z kapiszonem.
Nikt go nie słuchał. Gromada, słuchająca opowiadań setników, wrzała.
— Jakto! — najgłośniéj krzyczał haftarz Sylwiusz — i żaden z was nie pomścił biednego Priscusa? Zuchwalstwo Judejczyka uszło mu bezkarnie?...
— Pomściła go strzała Pudensa — zawołał Pedanus. — W towarzysza Jana z Giszali cisnął on strzałę... którą ugodzony, padł na ziemię...
— Zabity! — z uczuciem jakby niewysłowionéj ulgi westchnął tłum.
Pudens ścisnął pięście i rozpaczliwym ruchem wyciągnął ramiona.
— Niech Pedanus potwierdzi, że jest to plemię czarowników! Zabójca mego Priscusa padł, ugodzony strzałą moją... a jednak widziałem go wczoraj!...
— Gdzie? kiedy? mów!
— Wczoraj, na Septach... Ten sam, który z bluźnierczéj gęby swéj cisnął obelgę na bozkiego Tytusa i wspaniałą Berenikę... Był to on, ten sam.... Niech potwierdzi Pedanus...
— Powiadam wam, że był to ten sam... — potwierdził Pedanus. — Zabitym go mniemaliśmy, wczoraj ożył... dziś znowu może Harpie pociągnęły go do podziemnego państwa...
— Żyje! — piskliwym, przeszywającym głosem krzyknął ktoś w tłumie.
Człowiek, ubrany w płaszcz z kapiszonem, zadrżał. Nikt na niego nie patrzał. Uwaga powszechna zwróciła się na człowieka w brudno-czerwonéj bluzie, z głową pół-ryżą, pół-łysą. Pedanus, patrząc na niego z wysokości swojéj, zawołał:
— Witam cię, glisto! Wczoraj już rozmawiałem z tobą. Żyje, powiadasz?...
— Żyje! — podnosząc wzrok ku olbrzymowi i żółtemi powiekami mrugając, odpowiedział Silas.
— Gdzie jest? kędy ukrywa się zabójca mego Priscusa? Prowadź nas tam, oberwańcze, a sprawimy ci taką nową tunikę, jakiéj nie widziały od urodzenia żółte twoje ślepia! — wołał Pudens.
Ale Silas skrył się już za szerokiemi plecami Babasa i zwinném ciałem uwieszonéj u ramion siłacza, ciemnolicéj, rozczochranéj, w srebrne obręcze strojnéj Egipcyanki, Chromii.
Przypomnienie wczorajszego wydarzenia na Septach było strzałą, owiniętą w płonącą materyą i w tłum rzuconą. Wszyscy naraz przypomnieli sobie urazę swą, wszyscy naraz zagadali, wszyscy uderzyli w oburzenie nad zniewagą, wyrządzoną synowi Cezara, i obrazą wspaniałéj Bereniki, w gniew na zuchwalstwo nędznego cudzoziemca, który znieważył majestat rzymskiego ludu.
Z grupy, utworzonéj przez Syryjczyków, nad którą wzrostem swym wynosił się Babas, a którą ożywiał zjadliwy chichot Chromii, piskliwy głos donośnie zawołał znowu:
— Nazywa się on: Jonatan!
Była-to druga strzała, w płonącą materyą owinięta i w tłum rzucona. Mnóztwu ludzi imię to przypomniało mnóztwo rzeczy. Nie jedne uszy słyszały o nim po wielekroć, nie jedne oczy szukały go i ścigały po świecie. Był to jeden z wodzów judejskiego powstania, jeden z najcięższych przestępców przeciw władzy nad światem Cezara i Rzymu. Ten-to był, który, po wielekroć raniony, z ran swych wyleczał się zawsze i znowu obok Jana z Giszali przeciw wojskom rzymskim stawał. Ten-to był, który, tułaczem już nędznym i ściganym będąc, zdołał jeszcze w Egipcie zebrać kilkotysięczną zbrojną gromadę Judejczyków i wzniecić tam przeciw władzom cesarskim bunt, mizerny wprawdzie i szybko utopiony we krwi buntowników, lecz świadczący o zażartéj nienawiści i nieposkromioném zuchwalstwie potwora tego. I ten potwór, ten czarownik, którego doścignąć nie mogły ani strzały, ani zbiorowe mordy, ani czujne, sturęczne władze wielkiego państwa, znajduje się w Rzymie i śmié... śmié... śmié publicznie urągać majestatowi rzymskiego ludu, złorzeczyć ukochanemu przez lud i wojsko synowi Cezara i oblubienicy jego... Setnicy zeskoczyli z marmurowych łomów i, zbici pośród Forum w gromadkę, złożoną z połyskujących olbrzymów, toczyli pomiędzy sobą namiętną rozprawę. Na łomie marmuru stanął Sylwiusz i, powiewając malowniczemi fałdami swéj togi, poruszając w powietrzu białą ręką, na któréj błyszczał pierścień z amestystem, przemawiał długo w zgiełku i wrzawie, aż ściągnął na siebie uwagę powszechną i sprowadził względną ciszę. Z giestem pretora i miną polityka, roztrząsającego sprawy ważne, przemawiał:
— Rozważcie to, obywatele, w światłych umysłach waszych! oni jedni opierali się tak długo potędze naszéj. Egipt, Syrya, Azya Mniejsza, Gallia, Hiszpania dziękują już fortunie za to, że połączyła je z Rzymem, inni warczą, lecz korzą się przed potęgą i oświatą naszą... rozważcie to, obywatele, przed potęgą i oświatą naszą, zatém moją, Wenturego i twoją także, Tacyuszu, i twoją, Nigerze, i twoją, Balbio, i twego małego syna, Balbio! Ci tylko, mizerni, tak długo stawiali nam czoło, i teraz jeszcze, zwyciężeni, bluźnią bogom naszym, Cezarowi i nam... Ale czy oni są naprawdę zwyciężonymi? Rozważcie to, obywatele, w światłych umysłach waszych, czy zwyciężonymi są ci, którzy zachodzą nam drogę wszędzie: w porcie, na rynkach, w portykach, i uczciwym obywatelom rzymskim odbierają zysk z ciężkiéj ich pracy i możność wyżywienia swych rodzin...
Tu, niby z pod skrzydła, z pod ramienia Sylwiusza wysunęła się ufryzowana główka Wenturego, który, rozpościerając ramiona, zawołał:
— Sylwiusz rzekł prawdę! Odkąd rozmnożyli się oni za Tybrem, nie sprzedaję połowy téj ilości perfum, jaką sprzedawałem dawniéj... Sylwiusz rzekł prawdę!
— Prawdę rzekłeś, Sylwiuszu, prawdę rzekłeś! — Odpowiedziało mnóztwo głosów, których większość należała do robotników, pracujących w fabrykach Sylwiusza i Wenturego. Naśladując klientów wielkich panów i swych patronów, rzęsistemi nawet oklaskami osypali oni mowy swych pracodawców.
Oprócz nich zresztą, znajdowało się w słuchających gromadach wielu innych najemników, którzy istotnie ubogi, lub nawet nędzny mieli pozór. Ci, w każdéj okoliczności przypomniéć radzi to, co obchodziło ich najwięcéj, wołać zaczęli, że dwanaście asów dziennego zarobku nie starczy im na wyżywienie się i utrzymanie rodzin i że patronowie powinni-by płacić im więcéj.
— Jakże uczynić to możemy — z giestem mówcy, wyrażającego rozpacz, odpowiedział Sylwiusz — skoro sami ze stron wszystkich doświadczamy najsroższych ucisków? Nie dość, że patrycyusze prowadzą na własną rękę mnóztwo fabryk i wyroby swe, dokonywane przez niewolników, taniéj od nas sprzedawać mogą, trzebaż jeszcze, abyśmy we własnéj stolicy naszéj udręczani byli przez cudzoziemców!... Rozważcie to, obywatele...
Potém, słodkim jak miód, czułością nabrzmiałym głosem, zawołał:
— Czy przystaniecie na to, obywatele, aby uczciwi Rzymianie obsiedli most żebraków, a cudzoziemcy rozpierali się z bogactwami swemi w grodzie przodków naszych?... Rozważcie to w światłych...
— Most żebraków! most żebraków! — z pod ramienia mówcy jękliwie przerwała ufryzowana głowa perfumiarza — rozważcie to w światłych głowach waszych!
— Na Kastora! — zawołał wysoki i chudy Mercenarius — gdy patronowie obsiądą most żebraków, my dzieci nasze chyba w Tybr powrzucamy!...
— Jeżeli wprzódy na sabbatowych wieczerzach nie pozjadają ich Judejczycy!
Słowa ostatnie wymówił człowiek, który dotąd w milczeniu przysłuchywał się wszystkim mowom i rozmowom. Stał on u stóp rostry, publicznéj mównicy, plecami oparty o jeden z okrętowych przodów, z których składał się wysoki jéj piedestał. Bogatą suknią okryty, na ciemnéj twarzy miał on wyraz przebiegłości, zuchwalstwa i złośliwości, właściwy niewolnikom wielkich rodów, pełniącym u boku panów swych czynności rządzców domu, pochlebców, tajemnych agentów w ciemnych i często niebezpiecznych sprawach. Poznano w nim ulubionego niewolnika, rządzcę domu, pochlebcę i tajemnego pełnomocnika Cestyusza, byłego dowódzcy wojsk rzymskich w Judei i męża pięknéj Flawii.
W mgnieniu oka ciekawość publiczna opuściła Sylwiusza, a zwróciła się ku najstarszemu słudze wielkiego pana. Otaczało go kilku innych jeszcze ludzi, którzy naraz albo z kolei przemawiali także, wtórowali słowom swego zwierzchnika, albo je uzupełniali. Wszyscy oni byli z panem swym w Judei, znali dobrze kraj ten i zamieszkujące go plemię. Opowiadali téż rzeczy, od których słuchacze bledli z przerażenia, albo drżeli z gniewu. Jakto? pieką ciała cudzoziemców i zjadają ich wnętrzności?! cześć oddają ośléj głowie, kozłowi i takiemu bożkowi, którego wnętrze napełnione jest ogniem! W ogień ten rzucają oni na ofiarę dzieci! Bożek ten nazywa się Moloch. Modlą się téż do cielęcia, ulanego ze złota. Posiadają czary i zaklęcia, któremi cudzoziemców nawracają na swoję wiarę. Mnóztwo jest w Rzymie ludzi, którzy wiarę ich przyjęli. Czy lud rzymski spokojnie patrzéć będzie na opuszczone bóztwa swoje?... Poprzedni Cezarowie nieraz już przeciw Azyatom tym świętości Rzymu bronili. Klaudyusz wypędził ich z Rzymu. Cezar Wespazyan łagodny jest i zatrudniony wielce innemi sprawami, ale nienawidzi ich, i po tém, co wczoraj zaszło na Septach, opuści pewno na nich karzącą prawicę...
Na Forum rozległy się syczące szmery:
— Cezar ich nienawidzi! Czy słyszycie? Cezar ich nienawidzi! Sługa Cestyusza wié, co mówi! Mówi on, że Cezar ich nienawidzi!
Wysmukły, zgrabny człowiek, w płaszczu z kapiszonem, szybko teraz opuścił, błyszczący niezmiernemi bogactwy i huczący wrzawą roznamiętnionych tłumów, rynek obywatelski. Z trudnością niejaką przecisnąwszy się przez gęsto zaludnione i pysznemi gmachami otoczone ulice Tuskulańskie, minął rynek drzewny, okryty pijącą i hulającą tłuszczą, okrążył wielki cyrk, nad którym akrobata, podobny do jaskrawo opierzonego ptaka, wieszał się po wysoko rozciągniętéj linie, i wązkiemi, cichemi już przejściami wstąpił na Awentyn, gdzie ażurem kolumnady swéj i barwami fryzu, przez Artemidora malowanego, jaśniał portyk Cestyusza.
Tu ciszéj znacznie było, niż gdzieindziéj. Na krzyżujących się dokoła portyku ulicach nie zastawiano stołów z ucztami i nie hałasował ucztujący lud; w portyku zaś przechadzało się kilku ludzi, z których jeden, najwyższy i najbarczystszy, brodę miał siwiejącą, płaszcz ciemny i twarz spokojną, choć gęsto zbrużdżoną. Przechodzień, idący z Forum, przystanął i słuch wytężył w stronę przechadzających się ludzi. Zatrzymali się téż oni wkrótce w pobliżu jego. Młody i świeży głos zapytywał:
— A teraz, Muzoniuszu, powiedz nam, czém jest odwaga?
Plecami wsparty o kolumnę, z ramionami skrzyżowanemi u piersi, stoik odpowiedział:
— Odwaga, Epiktecie, jest cnotą, uzbrojoną w obronie sprawiedliwości. Nie jest ona potworem, który rzuca się w porywie chciwości i barbarzyństwa, dla nasycenia chuci i pychy, lecz wiedzą o prawach ludzkich, nauczającą odróżniać to, co znosić wypada, od tego, co cierpianém być nie powinno. Serce Sparcyaty gorzało tylko dla zwycięztw. Tak samo dzieje się z pysznym. Chce on być piérwszym, chce on być jedynym, a wznieść się tak nad innych nie może, bez zranienia sprawiedliwości i zdeptania dobra. Z takim walcząc, odważnym szermierzem sprawiedliwości będziesz...
Chwilę panowało milczenie. Poczém ktoś znowu zapytał:
— A czém-że, mistrzu, w saméj istocie swéj jest dobro?
— Składają się na nie cztery pierwiastki: miłość ludzi, miłość prawdy, miłość wolności i miłość harmonii.
Wysmukły przechodzień, który, z jedną stopą, postawioną na podstawie kolumny, łokieć na kolanie a czoło na dłoni opierał, podniósł głowę i zawołał:
— Słowa twoje, mistrzu, jak muzyka niebieska grają w ciszy tego portyku i jak balsam kojący cieką w zgiełku, który napełnia dziś to miasto. Ale, Muzoniuszu, gdy ty szlachetnych młodzieńców tych nauczasz tu miłości dla ludzi i prawdy, tam, na Forum, wilki i żmije leją w duszę rzymskiego ludu jad pychy i nienawiści!
Muzoniusz i otaczający go młodzieńcy obejrzeli się, ale przechodzień, który wyborną łaciną, z lekka tylko zaprawną cudzoziemskim akcentem, słowa te wymówił, śpiesznie już skręcał na jednę z ulic, ku Tybrowi wiodących. Po chwili milczenia, w grupie, stojącéj w cieniu portyku, ozwał się głos młodzieńczy, lecz ironią i popędliwą goryczą brzmiący:
— Ktokolwiek był przechodzień ten, który przemówił do nas, prawdę powiedział. Obejrz się, Muzoniuszu. Gdy my, w chłodnéj téj ciszy, pijemy wraz z tobą niebieski napój filozofii, dokoła nas wrą szały źwierzęce, lud obżera się, opija, hula i wydaje okrzyki na cześć tych, którzy przemieniają go w trzodę wieprzy i wilków. Gorycz i oburzenie wzięły wodze myśli moich i pytam cię, mistrzu: dlaczego tak wązką i niezaludnioną jest droga ta, po któréj za tobą idziemy?
Muzoniusz łagodném wejrzeniem objął głowę wątpiącego młodzieńca, i głosem, w którym czuć było spokojnie uśmiechającą się duszę, odpowiedział:
— Jest ona, Juwenalu, wysoką i nieśmiertelną. Zjęty gniewem na zbrodnie i głupoty ludzkie, wiédz o tém, że ród ludzki nie kończy się na nas i że pochodu jego wiek ten nie zamknie. Z pod niebieskiéj jasności i ciszy, filozofia sieje prawdy swe w dusze rzadkie, wybrane, które zwolna i z trudem roznoszą je po przestrzeni i czasie. Myśmy kapłani jéj i szerzyciele. Do nas-to stosować należy wiersz Enniusza: „Niechaj nikt łzami grobów naszych nie skrapia, bo żyjemy wiecznie, z duszy do duszy latając“. Gdy namiętności kipią, przemoc uciska, głupota szaleje, nie cofajmy się z szeregu szermierzy za prawdę i dobro, lecz, jak na skale wysokiéj i nieśmiertelnéj wsparci, w przyszłość świata zapatrzeni, czoła nasze na gromy i fale wystawiając, przy zasadach stójmy!...
Wśród oddalonych szumów, które z rynków i ulic taranami niby biły w upalne powietrze, słowa Muzoniusza niebieską muzyką grały istotnie w cichym i chłodnym portyku, balsamem gojącym lać się zdawały na ziemskie wrzawy i szał. Młodziutki Juvenal, do ust, z których zniknął sarkastyczny i gorzki uśmiech, poniósł skraj płaszcza ukochanego mistrza; głębokie i cierpiące oczy Epikteta napełniły się blaskiem natchnienia; Tacyusz z zamyśloném czołem i energicznemi rysy zawołał:
— Pójdźmy, mistrzu, na Forum, aby na własne oczy zobaczyć to, o czém mówił nam ów przechodzień!
Lecz do grupy rozmawiających zbliżał się śpiesznie młody, wysmukły mężczyzna, w białéj tunice i srebrnéj opasce na kruczych włosach. Był to Artemidor. Z głębokiém uszanowaniem skłonił się przed Muzoniuszem, rówieśników zaś przyjazném orzucił spójrzeniem.
— Helwidyusz i Fania proszą cię, mistrzu — rzekł — abyś co najprędzéj przybył do domu ich, w którym, zanim upłynie godzina, przyjmować będą odwiedziny Domicyana, syna Cezara.
Oczy stoika zaświeciły, jak u rycerza, wzywanego do boju; wkrótce jednak na wysokiém czole jego drgnęły i pogłębiły się zmarszczki. Wzniósł nieco ręce, spójrzeniem utonął wysoko.
— Domicyan w progach córki Trazea... twarzą w twarz z Helwidyuszem...
Tu, dając się porwać płomiennemu charakterowi swemu, który filozofia na wodzy trzymała, ostudzić go nie mogąc, zawołał:
— Jest-że dzień choćby jeden, który-byśmy, w spokoju i bezpieczeństwie, wielkim myślom i rozważaniom poświęcić mogli? Bądźmy gotowi, o ukochani! bądźmy gotowi na to, że każda godzina dla niejednego z nas feralną stać się może.
Odeszli.
Przechodzień, który przed chwilą do Muzoniusza przemawiał, był już także daleko. Ulicą, która z bramy Ostyjskiéj ku Tybrowi wiodła, spuścił się on z Awentynu, przeszedł pod cienistém i rzeźbiami ociekającém sklepieniem łuku Germanicusa, przebył most i znalazł się w żydowsko-syryjskiéj dzielnicy Zatybrza. Tu cisza panowała głęboka. Syryjska ludność wyciągnęła na miasto ku ulicznym zabawom i ucztom, żydzi zawiesili snadź zwykłe swe zajęcia. Można-by myśléć, że, uczuwszy powiew burzy czy niebezpieczeństwa, przypadli oni ku ziemi, oddechy nawet zapierając w piersiach. Dzielnica miała pozór taki, jakby zamieszkująca ją ludność nagle wymarła. Ciasne rynki i ulice, bezludne dziś, kałuże swe i kupy śmiecia kąpały w blasku jaskrawego, burzę zapowiadającego słońca; zgęszczone, cuchnące powietrze, mętną parą owijało szare domy, okna przyćmione szybami z pęcherza, tarasy otoczone nizkiemi ogrodzeniami, na których tu i owdzie, z trójkątnych przybudówek głucho wydobywały się gwary zapalczywych rozpraw. W ciasnych izdebkach, mieszczących się na tych malutkich piąterkach, ludność żydowska zwykła była skupiać się i naradzać w ważniejszych wypadkach burzliwego życia swego. Tam bowiem nikt widziéć ich, najść niespodzianie, ani z ulicy podsłuchać nie mógł.
Izdebka, zbudowana nad dachem Menochima, pełną była ludzi, którzy gorączkowemi stopy deptali podłogę jéj, ubitą z gliny, wapna i popiołu, i turbanami dotykali prawie belek sufitu. Niewielu ich było, a jednak ścisk był taki, że popychali się i nadeptywali wzajem. Przez szybę z pęcherza wdzierało się tam niewiele światła, powietrza brakło także; strugi potu ciekły z pod turbanów na twarze zorane, zapalczywe, przerażone.
Przechodzień, przybywający z Forum, szybko po wązkich wschodach wbiegł na taras i wszedł do izdebki. Wszedłszy, natychmiast płaszcz swój z kapiszonem na ziemię z ramion zrzucił; z pod niego ukazał się wykwintny strój rzymski, od którego ponury Symeon i kilku innych ze wstrętem odwrócili oczy. Ale Menochim rzucił się ku przybyłemu i chciał ręce jego całować.
— Justusie! zbawco Jonatana mego...
Nic dał mu dokończyć. Ani na wdzięczności pełne uściski Menochima, ani na podejrzliwe spójrzenia innych nie zważając, sekretarz Agryppy prędko, prędko opowiadać zaczął o wszystkiém, co widział i słyszał na mieście, o tém także, o czém dowiedział się w domu zwierzchnika swego. Sroga burza wisiała nad tułaczą gminą. Cezar i synowie jego, arystokracya żydowska i część patrycyatu rzymskiego, żołnierze, kupcy, lud, wszystko to zawrzało przeciw przybyszom gniewem i nienawiścią, które nigdy istnieć nie przestawały, ale teraz, rozżarzone i ośmielone, wybuchnąć mogły.
Jak strasznym mógł być wybuch taki, świadczyły o tém edykta poprzednich Cezarów, skazujące żydowską ludność na ryczałtowe wygnanie z Rzymu, i świeże, okropne sceny mordów i pożóg, które już po upadku Jerozolimy napełniały nieraz Antyochią, Alexandryą, Cezareę. Nadewszystko, życie Jonatana srodze jest zagrożoném. Wiedzą dziś już wszyscy, że żyje on i gdzie przebywa. Lecz spokojność i bezpieczeństwo gminy całéj wisi także na włosku, nad którego zerwaniem wiele rąk pracuje.
Dla zgromadzonych w izdebce ludzi wiadomości te zupełnie nowemi nie były. Oprócz Justusa, posiadali oni w bogatych dzielnicach miasta przyjaciół swoich, którzy od rana już znosili im groźne wieści o wrzeniu ucztujących dziś i pijących tłumów; o tém, że wznoszący się na Forum posąg Alexandra Tyberyusza, rządzcy Egiptu, żyda-zaprzańca, niemniéj jednak żyda, przed wschodem słońca już oblanym został brudnemi płynami; że gromady ludu i nawet szlachty przeciągały przed pałacem Monobaza z wściekłemi krzykami żądając od żydowskiego bankiera zwrotu pieniędzy, lichwą z obywateli rzymskich wyciśniętych. Justus dodał, że Józef Flawiusz, wczesnym już rankiem wezwany przed oblicze Cezara, stoczył z nim długą rozmowę, po któréj wrócił do pałacu Agryppy, płacząc i wyrzekając na nieuleczalne szaleństwa żydowskiego pospólstwa, a w pałacu Agryppy, od wczesnego téż ranka, przebywał Tytus, sam-na-sam z Bereniką, rozgniewaną, zrozpaczoną i mniéj zapewne, niż kiedy, skłonną sprawę ludu swego w obronę swą przyjąć.
Obecni pobladłe i drgające twarze jednomyślnie zwrócili ku Jonatanowi, stojącemu dotąd nieruchomo w pobliżu okna. Stał, ramieniem o ścianę wsparty, a profil chudéj twarzy jego, gęsto obrosłéj, ostro i posępnie rysował się na złotawéj od słońca szybie z pęcherza. Menochim przysiadł w kącie izdebki i, skurczony, twarz ukrył w dłoniach. Inni zapytywali:
— Poco Jonatan uczynił to, co gminę całą na niebezpieczeństwo narażało? Poco obudził drzemiące stada jastrzębi i lwów? Dlaczego od wczoraj milczy tak, jak gdyby usta jego zamknęła pieczęć Pańska? Dlaczego wciąż w ziemię patrzy, jak gdyby wstyd go obarczał, on, który przedtém śmiałém okiem rycerza w oblicze ludu swego spoglądał?
Justus, stojąc tuż przy nim, łagodnie namawiał go, aby postępek swój usprawiedliwił przed tymi, którzy za niego ponieść mogą srogą odpowiedzialność i karę.
Jonatan milczał, jak grób. Na twarzy jego, zwykłą mu wprzódy hardość i popędliwość zastąpił wyraz głębokiego upokorzenia. Najmniéj przenikliwe oko wyczytać-by na niéj mogło dojmujące i tłoczące uczucie wstydu. Ci, którzy z tłumnemi zapytaniami zwracali się ku niemu, nie śmieli przecież dotknąć go żadném obelżywém słowem lub giestem. Nie był-że on jednym z najzaciętszych obrońców ojczyzny ich i świątyni, przyjacielem Jana z Giszali, męczennikiem sprawy świętéj? Lecz bojaźnią zjęte, rozjątrzone piersi ich, wrzały gniewem. Ponury Symeon, rzucając ręką w stronę Justusa i ukazując rzymski strój jego, krzyknął:
— Zdrajcą jest ten! Jeżeli chcemy, aby zlitował się nad nami Pan, przepędźmy z pośród siebie tych, co przyodzieli się w edomską skórę. Precz ze zgromadzenia wiernych!
Justus zbladł naprzód, a potém oblał się szkarłatem. Nie miał czasu odpowiedziéć, bo pomiędzy niego a Symeona rzucił się Goryasz. Biała twarz Hillelisty gorzała rumieńcem oburzenia.
— Za jaką winę — krzyknął — lżysz młodzieńca tego, który już nieraz służył nam radą swą i pomocą, a wczoraj osłonił przed wrogiem rycerza Syonu?
— Na uszy własne słyszałem — wołał Symeon — jako mówił, że w greckich i rzymskich naukach mieści się wiele prawd wielkich, i że źle czynimy, oddalając się od nich...
— Mówił może prawdę... — nieśmiało wtrącił w tłumie ktoś z młodszych.
Kłótnia zawrzała. W ogniu jéj i wrzawie zarysowały się wyraźnie dwa prądy, ciekące w tém morzu nieszczęścia. Jeden z nich płynął nienawiścią bez granic; drugi smutkiem wielkim, lecz nie gaszącym pochodni rozumu.
Goryaszowi w zapale sprzeczki turban osunął się na tył głowy, a z pod niego rudawe kędziory opadały na spocone czoło. Śmiał się z szyderstwem, źle przystającém do łagodnéj twarzy i jasnych oczu jego.
— Dzięki mędrcom naszym — mówił — którzy dniami i nocami przemyśliwają nad tém, co nam uczynić czystém, a co nieczystém, szydzące z nas narody obce słuszność mają, twierdząc, że wkrótce słońce samo czyścić zechcemy, aby bez grzechu módz na nie spoglądać!...
— Zdrada! przeniewierstwo! odszczepieństwo! Zdrada! zdrada! — wołało głosów kilka.
— Biada ci, ludu mój! — wszystkie inne przenosząc, zabrzmiał u okna głos młody i donośny, — rozjątrzony i podejrzliwy, będziesz ty odtąd straszném imieniem zdrajcy piętnować każdego z synów swoich, który ci kroplę świeżego napoju poda w naczyniu nowém, albo przestrogą prostować sprobuje drogi twoje!
Był to głos Justusa. Wnet zdyszane piersi okrążyły go murem ciasnym, a kilkanaście ramion groźnie wyciągnęło się ku niemu.
Zgiełk nieopisany powstał. Zapominając o bezpośrednio grożących im niebezpieczeństwach, ludzie ci płonęli wieczną gorączką nieszczęśliwych.
— Precz z grona wiernych, służalcze Agryppy! Miotło Edomitów! Trądzie na ciele Izraela! Zuchwały plwaczu na świętości nasze! precz ztąd! precz!
Teraz kilka rąk drżących, lecz silnych, chwytało go za ramiona i darło na nim cienką materyą rzymskiéj tuniki; jedna ręka ciemna, z kurczowo drgającemi palcami, ręka Symeona, którego czarne oczy paliły się dzikim ogniem fanatyzmu, zbliżała się ku jego obnażonemu gardłu. Sekunda jeszcze, a szaleństwo, powstałe z nieszczęścia, urodziło-by zbrodnią. Lecz w téj-że chwili Jonatan obudził się, jakby ze snu. Było to obudzenie się lwa. Do lwa podobny, rzucił się ku zagrożonemu i zasłonił go przed napastnikami piersią swą i rozpostartemi ramiony. Na zgnębioną i zawstydzoną przedtém twarz jego wróciła cała śmiałość i duma. Oczy ciskały błyskawice, zbielałe usta drgały. — Z dala! z dala od niego!.. — zawołał głosem, w którym ozwały się echa wojennych rozkazów; — jam człowiek czynu, nie słów... W boju i bólu zapomniałem, co czyste jest, a co nieczyste... i o mędrcach waszych w Jabue nie mówiły mi nic wichry pustyń i bałwany mórz przebywanych... To tylko wiem, że kocham Judeę, a bolące rany moje mówią mi, że człowiek ten kocha ją także... On, brat mój... dobry!
I dziwnie miękko ramiona swe zaokrąglił dokoła piersi Justusa, a rozpalone oczy jego, w twarz przyjaciela patrzące, omgliły się taką czułością, z jaką może niegdyś, niegdyś, w niewinnych dniach pacholęctwa, patrzały w szafir nieba lub w purpurowy kielich róży, którą z ogrodów Cezara przynosił Mirtali.
— Dobry... — powtórzył ciszéj — Ja nie wiem, kto z tych ludzi prawy jest a kto nieprawy... mnie do ich sporów — nic! Wiem tylko, żeś przyjacielem moim od dni dziecinnych i że skrzywdzić cię nie dam...
— Nie dam! — powtórzył jeszcze, ale już na Symeona i stronników jego patrząc, a głos jego rozległ się znowu w ciasnych ścianach izby, wojennym niby rozkazem.
Obecni osłupieli z razu, potém cofnęli się. Znieważać rycerza i męczennika tego nie śmiał i nie chciał nikt. Niektórzy z zawstydzeniem pochylili głowy; inni żuli jeszcze gniew swój w warczących ustach. Goryasz, twarzą ku ścianie zwrócony, płakał; Menochim, skurczony w kącie, zmordowaném i pełném trwogi okiem patrzał na dwóch przyjaciół, których postacie, w cień usunięte, zlewały się w jednę. Wśród czarnego, jak noc, zarostu, białe zęby Jonatana groźnie jeszcze błyskały.
W tém, pośród chwilowéj ciszy, z jednego z kątów izby ozwał się głos bardzo stary, łagodny i proszący: Pozwólcie, bracia, aby najuboższy i najpokorniejszy z was, ale latami najstarszy, przemówił do was.
Słowa te wyrzekł Aron, bardzo stary dziad bladéj i smutnéj Eli, najmilszéj przyjaciółki Mirtali. Niedawno jeszcze roznosił on po mieście wonności, wyrabiane w fabryce Goryasza, i wraz z Mirtalą stawał z towarem swym w portyku Cestyusza. Teraz jednak, wielka słabość woskową żółtością oblała mu twarz zdrobniałą, cierpiącą, otoczoną białym jak śnieg zarostem. Turbana na głowie udźwignąć już nie mógł; śnieżne włosy spływały mu z pod okrągłéj mycki na chudą szyję i pomarszczone czoło. U kolan jego leżał sękaty kij, na którym złożywszy małe, trzęsące się ręce, nad ziemią pochylony, z szyją wyciągniętą, łzawemi oczyma po zgromadzeniu wiodąc, mówić zaczął:
— Kiedy sprzeczki waszéj słuchałem, Przedwieczny podszepnął uchu memu przypowieść, zapisaną w jednéj ze świętych ksiąg naszych...
Wszyscy umilkli i słuchali. Na żółtych wązkich ustach Arona zaigrał uśmiech przebiegły. Wzniósł nieco ręce i, czyniąc niemi zwolna ruch liczenia na palcach, mówił daléj:
— Cztery rzeczy na ziemi są maluczkie, a mędrsze od najmędrszych. Mrówki, lud słaby, które we żniwa przygotowują żywność sobie; zajączki, gmin nie silny, który jednak w skałach łożyska sobie czyni; szarańcza, króla niemająca, lecz chodząca hufcami; pająk, lichy owad, a jednak mieszkający w pałacach królewskich.
Umilkł i, zagadkowo, przebiegle uśmiechając się, z pod czerwonych powiek pojętne źrenice po obecnych wodził. Ci, z wyrazem zapytania w oczach, na niego patrzyli. Po chwili, wolniéj jeszcze, niż wprzódy, z głębokim namysłem w głosie i ruchach głowy, dokończył:
— Kłótnie, tak jak i rozkosze, potężnych rzecz. Lud słaby ma, jako mrówki, pilnie zgromadzać żywność sobie, aby mu sił do życia nie zabrakło; niech, jak zające, wytrwałém pukaniem, twarde skały przekuwa on dla siebie w bezpieczne łożyska. Gdy, jak szarańcza, bez ziemi jest i króla, niech spójnym hufcem chodzi. Niech tak, jak pająk brzydki i gardzony, przędzę swą wszędzie rozsnuwa, aby miał o co zaczepić się w tym królewskim pałacu, który Przedwieczny zbudował dla wszystkich narodów — silnych i słabych.
— Niech się tak stanie! — uroczystym chórem odpowiedzieli obecni i cicha uroczystość spłynęła na wszystkie twarze te, zmordowane i płonące, lecz które słowa starca postawiły przed obliczem długiéj, trudnéj, krwawéj przyszłości.
Ale Aron miał jeszcze coś do opowiedzenia. Starym był bardzo i pamiętał wiele, pamiętał dzień nieszczęsny, w którym z rozkazu Cezara Klaudyusza wygnano z Rzymu wszystkich zamieszkujących w nim żydów. Opowiadał o wszystkich nędzach i rozpaczach strasznéj owéj pory. Któż zgadnie rozpacz mrówek, gdy ciężkie koło przebiegającego wozu mrowisko ich rozgniecie i drobny ludek rozpędzi we wszystkie strony świata? Nikt nie zważy brzemion tych i smutków, które unosi z sobą rój człowieczy, z siedliska swego w szeroki świat pognany...
Być może, iż pod ciężkiemi turbanami włosy obecnych na głowach ich powstawały. Przy opowiadaniu Arona, ruchy ich stawały się bezładnemi, kolana i ręce drżały, słowa plątały się na pobladłych ustach. Bojaźń zaczynała już wnikać w krew tych, w których serca nieszczęście i krzywda lały nienawiść i podejrzliwość, mózg ich zaprawiając dymem mistycznych rojeń.
— Zwołać wszystkich starszych gminy! naradzić się! Do kogo udać się po obronę i ratunek? Jak zażegnać gniew Cezara i Rzymian? Co czynić?
Z wołaniami i zapytaniami temi opuszczali izdebkę, tak, jak gdyby w téj chwili już goniła ich kosa śmierci; śpiesząc się, nadeptywali sobie wzajem na pięty. Menochim powlókł się za nimi; Aron, wspierając się na sękatym kiju, wyszedł ostatni.
Justus i Jonatan pozostali sam-na-sam. Sekretarz Agrypy pochwycił ręce przyjaciela i zarzucił go pytaniami.
— Obce ludy, Jonatanie, miewają wielkich mężów, roniących wielkie słowa. Jeden z nich rzekł: „Miłość ojczyzny jest tak ogromną, że ją nie trwaniem naszego życia, lecz troskliwością o jéj życie mierzymy“. Ona-to cię upoiła! Nią uniesiony, nie mierzyłeś jéj trwaniem życia swego i swoich.
Jonatan słuchał z odwróconą twarzą, aż z porywczym giestem zawołał:
— Przestań, Justusie! nie powiększaj wstydu mego! piérwszy-to raz przeniewierzyłem się sprawie świętéj! Przebacz mi, Judeo! pierwszy raz oddałem pokłon cielcowi namiętności własnych!
Czoło przyciskał do ściany, blade usta przygryzał do krwi, cicho i ponuro z przytłaczającą pokorą szeptał:
— Ułomnym jest człowiek, z niewiasty zrodzony...
Potém, nie zmieniając postawy, prędko mówić zaczął:
— Jakoż mówić im miałem, że uczyniłem to przez nienawiść wroga, kiedy usta me otworzyła miłość dla kobiety? Miałżem łgać podle, albo przed nimi otwierać skrytości upadku mego?... Kiedy tu przybywałem, w późnéj wieczornéj godzinie widziałem dzieweczkę, idącą u boku Rzymianina i toczącą z nim cichą rozmowę... W domu ojca naszego ujrzałem ją i, jak w niebieskich podwojach, utonęły w niéj oczy moje, lecz uczułem zaraz, Justusie, wiejącą od niéj woń Edomu. Gołębie oczy swe odwracała ode mnie i myślała... o tamtym. Kiedym trzymał jéj rękę, wyrywała się i myślała o tamtym!... W Moade-El nie przybliżyła się ku mnie, jak inni, lecz stała z daleka, blada od zgrozy... Brzydzi się ona, Justusie, trądem nieszczęść naszych i myśl swą kąpie w przeklętych rozkoszach Rzymu. Opuściwszy Moade-El, przez noc całą okiem niezmrużoném patrzałem w niebo, pytając Przedwiecznego o zagadkę mąk moich... Z oberż syryjskich, cichém powietrzem leciało wciąż ku mnie imię Bereniki... O, trucicielko!... przed świtem byłem już za Tybrem. Nie szedłem sam. Niósł mię duch jakiś. Nie wiedziałem, co uczynię. W głowie mojéj nie było nic, prócz szumu, grzmiącego wciąż: biada! Nie myślałem o Judei, nie myślałem o zniszczonéj chwale Przedwiecznego... myślałem o téj mojéj... wdzięcznéj... nie mojéj!... Kiedy tamta... jak żmija, złotą łuską okryta, podniosła się na spotkanie Edomskiego kochanka, nie widziałem jéj... nie widziałem jéj... przed oczyma stała mi moja... i do Rzymianina swego wyciągała ramiona... Wtedy krzyknąłem... pierś miałem pełną jęków i klątw... Justusie... początek czynu mego nie w miłości ojczyzny był, lecz — kobiety!
Łkał głośno, spłonioną twarz krył w dłoniach, z pod których ciekły gęste łzy, aż ugięły się pod nim kolana i, czołem ziemi prawie dotykając, prędko, prędko, szeptać zaczął:
— Ułomnym jest człowiek z niewiasty zrodzony... przebacz Judeo! nie gaś, Przedwieczny, ognistego słupa, za którym szedłem dotąd krwawą moją drogą!
Smutnie i pobłażliwie słuchał Justus wyznań przyjaciela, aż w oku błysnęła iskra uwielbienia. Dusza Jonatana otwierała się przed nim na oścież; widział w niéj rozpacz i wstyd, wzniecone tém, że przez chwilę jednę działał pod wpływem osobistych uczuć i żądz. Łagodną dłoń położył na nizko schylonéj głowie i z cicha mówić zaczął. Mówił, że noc całą spędził na przygotowaniach do ucieczki tego, kto dziś już zaraz pojmanym zostać może; że w przystani stoi łódź, gotowa wypłynąć ku Ostyi, gdzie przyjaciele, uprzedzeni o wszystkiém, przyjmą go i wnet umieszczą na piérwszym statku, który port morski opuszczać będzie...
— Na morze! na morze! — zawołał nakoniec, — na nową tułaczkę i nędzę... ale innego wybawienia niéma!
Jonatan powstał i wyprostował się.
— Nie! — odpowiedział stanowczo; — nie odejdę z domu tego — sam.
— Jak-to? w okolicznościach tak groźnych, chcesz uprowadzić z sobą dzieweczkę?
— Chcę ją ztąd zabrać, jako małżonkę moję.
Daremnemi były długie namowy Justusa.
— Zginiesz, — mówił.
— Wraz z nią! — ponuro i z cicha odrzekł Jonatan.
— Pójdź do łodzi!
— A ona?
— Niepodobna!
— Więc... Justusie, doradzasz mi, abym ją pozostawił objęciom Rzymianina?
Zaśmiał się długo, gorzko.
Justus załamał ręce, szybko zbiegł ze wschodów i w izbie dolnéj kilka razy zawołał:
— Mirtalo! Mirtalo!
Chciał zapewne mówić z nią; chciał ją błagać, aby odrobiną spokoju uleczyła szał nieszczęsnego, aby prośby swe do jego namów przyłączyła. Otwierając wązkie drzwi, wiodące na ulicę, powtarzał jeszcze:
— Mirtalo! Mirtalo!
Nadaremnie. Ta, któréj wołał, była daleko.