Mirtala/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mirtala |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Miłosz Kotarbiński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O Polu Marsowém istniała w Rzymie stara legenda, wcale niepodobna do téj, która urokiem poetycznych wspomnień uświęcała gaj Egeryi. Tam liście drzew i fale strumienia opowiadały o dobroczynnym królu-prawodawcy i dobréj wieszczce jego. Tu, zbrojne hufce, zgromadzające się do wojennych ćwiczeń i przeglądów, szczękiem oręża i gwarem udawanych bitew, przez długie wieki przypominały krwawe walki ludu, wyzwalającego się z pod okrutnéj dłoni Tarkwiniusza Pysznego. Wymowny dziejopis rzymski opowiada tę legendę następnemi słowy: „Sprawa Tarkwiniuszowéj własności wytoczyła się przed rozpoznanie senatu. Zapalczywy gniew wziął nad innemi względami górę... Łan Tarkwiniuszowy, pomiędzy Tybrem a miastem, poświęcono Marsowi, a właśnie pod owę porę okrywało go bujne, pod sierp dościgłe zboże. Nasłany tłum wszystko do pnia wykosił, a kłosy z ziarnem do szczętu w Tybr wrzucił. Nurty żniwo to na mieliznę zniosły, tam je napływ mułu stężył, aż zwolna powstała wyspa, która dziś świątynie i krużganki dźwiga.“
Że następcą dobrego i mądrego Numy może być srogi i pyszny Tarkwiniusz, była to dla rzymskiego ludu nauka, z któréj korzystał on przez długie wieki. Wszystko minęło. Brzęki mściwych sierpów, ścinających Tarkwiniuszowe żniwo, aby je na znak ohydy pogrążyć w nurty rzeki, czas zmienił w echo, coraz słabiéj brzmiące w uszach i sercach odległych pokoleń. Lecz żyła jeszcze szczupła garść ludzi, w których pole, noszące imię boga wojny, i wśród rzeki wznosząca się wyspa, utrwalały pamięć o rzadkiém dziejowém zdarzeniu, jakiém była zwycięzka walka słuszności z przemocą.
Cesarski Rzym wrzawą wezbranego życia i blaskiem ogromnych bogactw napełniał dziś dawny łan Tarkwiniuszowy. Z jednéj jego strony, za żółtym pasem rzeki, spiętéj drogocennemi klamrami mostów, a migotliwym niby klejnotem, połyskującéj wyspą, „dźwigającą świątynie i krużganki“, szerokim bazaltowym szlakiem sunęła droga, Tryumfalną zwana, a po-nad nią Watykańskie wzgórze rysowało na błękitach nieba faliste skłony i spuszczało ku rzece ciemne gęstwiny ogrodów, usiane srebrzącemi się w słońcu ścianami lekkich gmachów.
Naprzeciw rzeki z mostami i wyspą, drogi Tryumfalnéj i okrywających Watykan ogrodów, ze stoków Kwirynału i Kapitolu, ulice szerokie, stężałą lawą wysłane, nieprzejrzanemi szeregami pałaców i arkad staczały się aż ku brzegom rozległéj przestrzeni, okrytéj wiosenną zawsze zielenią murawy, owianéj świeżością mnóztwa wodotrysków, których perliste szmery łączyły się z szeptami wawrzynów i mirtów, a brylantowe deszcze spadały do stóp śnieżnych, bronzowych, złoconych posągów, wydających się zaklętym tu w nieruchomość, dramatycznym i miłosnym tłumem bogów, bohaterów, mocarzy i wieszczów. Słupy, snopy i tęcze wód biły z olbrzymich muszli, które w bronzowych dłoniach dźwigały trytony o potężnych ciałach, pół-wężowych, pół-ludzkich, z rozwartych paszcz delfinów, z czar, które w smukłych ramionach wznosiły dziewicze Nereidy.
Pośród wiosennéj murawy, w ramach bukszpanów i fiołków, okrążając mirtowe i wawrzynowe gaje, mnóztwo ścieżek, nierozwikłanym z pozoru chaosem wiło się i przybiegało do stóp największego z portyków Rzymu, dwupiętrowéj galeryi, tak szerokiéj, że w dole czterokonne wozy wymijały się w niéj łatwością, a w górze mieścić się i przechadzać mógł tłum wielotysięczny. Wielki portyk wybiegał nad samym brzegiem rzeki, z pod sklepień wyniosłéj bramy, koronkowym szlakiem kolumn swych i rzeźb przerzynał wszerz całą rozległość dawnego łanu Tarkwiniuszów i znikał aż pod stokami Kapitolińskiego wzgórza, za potężnemi, owalnemi ścianami Flamińskiego cyrku, uwieńczonego, jakby girlandą z płomieni, nagłówkami kolumn z miedzi korynckiéj, jaskrawo palącéj się w światłach słonecznych. Tu, pod ścianą Kapitolu, dokoła Flamińskiego cyrku, tłumnie cisnęły się budowy, rozmiarów i przeznaczeń różnych. Świątynie Herkulesa i Minerwy, wojennéj Bellony i egipskiéj Izydy, Panteon z wielką, wydętą kopułą, ogromne łaźnie Nerona, pół-okrągłe krypty trzech teatrów, rzędy arkad, napełnionych drogocennemi towarami, pałace możnych, długie kolumnady, osłaniające dolne piętra pałaców, wszystkie te, w różnych czasach i dla celów różnych wznoszone dzieła lub arcydzieła architektonicznéj sztuki, tworzyły nieprzejrzaną gęstwinę marmurów, bronzów, kości słoniowéj i drogocennych metali, ociekających malowidłami i rzeźbą. Rzeźba ta girlandy kamiennych kwiatów i liści wiła po przezroczystych ażurach kolumnad, mnóztwem kamiennych obliczy ludzkich, dziecięcych, zwierzęcych, wspinała się na potężne ściany; z dachów, fryzów, gzémsów, z pod progów i ścian, wabiła lub groziła postaciami wesołych Faunów, figlarnych Amorów, Sfinxów zadumanych, potężnych lwów, delfinów, orłów, sępów, węży, bajecznych i w naturze nienapotykanych splotów źwierzęcych i ludzkich ciał.
Dachy portyków i pałacowych krużganków dźwigały tam jakby napowietrzne, kwitnące ogrody, okna świątyń i górnych piętr pałaców jaśniały kryształowemi szybami i powiewały różnobarwnemi zasłonami; słupy arkad wystawiały na widok publiczny nieobliczone bogactwa i olśniewającą migotliwość kobierców i tkanin wschodnich, greckich naczyń, złotych, srebrnych, wyrzeźbionych, malowanych, alexandryjskich szkieł i kryształów, zabarwionych przeróżnie i w przeróżne wylewanych kształty; cenne gatunki drzew, mozaiki, drogie kamienie, perły, bursztyny, onyxy, agaty, szyldkret, kość słoniową, ujęte w kunsztowne dzieła stolarskiéj, snycerskiéj i złotniczéj sztuki.
Taki dziś miała pozór część owego Tarkwiniuszowego łanu, który niegdyś złocił się i szemrał zasiewaném na rzecz królewską zbożem. Lecz inną część jego, zwycięzki lud, który ściął do szczętu i w nurty rzeki rzucił królewskie zboże, przeznaczył był na dopełnianie najważniejszych czynności publicznego życia swego: na wojskowe przeglądy lub ćwiczenia i sejmy, obierające konsulów, dyktatorów, cenzorów, trybunów, pretorów, edylów, wszystkich słowem tych, którzy z woli i wyboru ludu sprawować mieli rządy państwa i kierować jego losami. Część tę pola, poświęconego Marsowi, z jednéj strony obrzeżał Tybr, z drugiéj, do lasu dziś już podobne, Pompejańskie i Lukullusowe ogrody; z trzeciéj — ulica Szeroka (via lata), obiegająca stopy Kwirynalskiego wzgórza. Miejsce to nosiło nazwę Septów, a było otwartym i rozległym placem, który od brzegu do brzegu napełniały niegdyś orężne brzęki rycerstwa, albo burzliwe, skłócone gwary wolnego ludu, czyniącego tu użytek z najważniejszéj ze swobód swoich. Piérwszy Oktawian-August miejsca tego użył na widowiska publiczne, zabawiające i jednające dla niego tłumy burzliwe i wrażeń namiętnie żądne. Odtąd ćwiczenia i przeglądy wojskowe odbywały się tu, jak dawniéj, ale lud nie obierał nikogo na dostojeństwa żadne. Wszystkie one skupiły się teraz na jednéj, najwyższéj głowie. Imperatorem, czyli głównym dowódzcą wojsk, dyktatorem, konsulem, trybunem, cenzorem — był Cezar. Imiona innych, pomniejszych, wiatry lecące z Pallatium przynosiły do uszu ludu i posłusznie powtarzały je na Septach usta jego. W zamian, często bardzo Septy kipiały radością tłumów, rozbawionych igrzyskami, a pasionych chlebem, z szaloną niekiedy hojnością sypiącym się na nie z dłoni Cezara...
Przez Augusta zbudowana, wielka droga Flamińska, szerokim pasem sunęła pod lesistą zielenią Pompejańskich ogrodów, u skraju Septów wiązała się z ulicą Szeroką, przez którą w łono stolicy wpływała. U brzegu jéj, niby olbrzym wyprostowany i strojny, nad zieleń ogrodów i pod błękity nieba wzbijał się śnieżny grobowiec Augusta, z nieruchomo gorejącą pod błękitami, ogromną kulą złotą.
Jak akord muzyczny, zgodnie odpowiadający akordowi innemu, w znacznéj od grobowca odległości odpowiadał mu, lecz wyżéj od niego wzbijał się obelisk słońca, na którego strzelistym szczycie, w postaci potężnego młodziana, z długiemi włosy i siedmiopromienną na nich koroną, z lirą w ręku a kijem pasterskim u stóp, stał bóg światła, obfitości, młodości i twórczych natchnień — Febus Apollo. U stóp tego-to obelisku, całą rozległość dawnego miejsca sejmowych obrad kolisto otaczając, wzniosły się, w amfiteatr zbudowane, wielopiętrowe schody, a u dołu stanęły obszerne, purpurą i złoceniami zdobne, trybuny i loże.
Najpodeszlejsi w wieku starcy przypominali sobie, że, za czasów dzieciństwa ich, w tém samém miejscu, Oktawian-August radował lud widokiem igrzysk Trojańskich. Teraz znowu, na rozległéj arenie, zasłanéj miękkim i obficie zroszonym kobiercem murawy, ujrzéć miano igrzyska te, w których brali udział nie najemni kuglarze i skoczkowie, nie grubijańscy cyrkowi woźnice, nie w niewoli urodzeni gladyatorowie, nie ulubieni nawet muzycy i deklamatorzy, ale liczna, świetna młodzież dwóch najwyższych w państwie stanów: synowie senatorskich i rycerskich rodzin. Na czele zaś jéj, księciem młodzieży w igrzyskach tych mianowany, znajdować się miał syn cesarski, niedawny zwycięzca Judei, pięknością, męztwem i talentami wsławiony Tytus — przyszły Cezar.
Piérwsza godzina dnia upływała. Słońce, za Kwirynalskiém wzgórzem wschodzące, blado-żółtém światłem napełniło wnętrze głębokiéj kotliny, któréj ściany od szczytu do dołu wysłane już były postaciami, ubiorami i twarzami ludzi. Przez noc całą pole Marsowe szumiało morzem ludności, oczekującéj tu nadejścia dnia, i któréj część znaczna, przy pierwszych już brzaskach świtu, z radosnym hałasem stłoczyła się na kolistych ławach. Czternaście ław, dla rycerskiego stanu przeznaczonych, napełniło się już po brzegi, lecz dostojność postaw i giestów, właściwa ludziom wyższych warstw społecznych, jako téż gorliwa nad nimi pieczołowitość „designatorów“, urzędników, wskazujących miejsca i doglądających porządku, nie dopuszczały tu tłoku tego i hałasu, który kipiał na piętrach wyższych, zaludnionych tłuszczą kupców, fabrykantów rzemieślników, wyrobników, czeladzi fabrycznych i dworskich, nadewszystko zaś żołnierzy. Niepodobna już było w tłumie tym odróżnić rodowitych Rzymian i dawnych lub świeżych przybyszów z Grecyi, Syryi, Azyi Mniejszéj, z Afryki, Hiszpanii, a nawet z niedawno podbitéj Gallii i Brytanii, i na-pół podbitych, sprzymierzonych prowincyi germańskich. Pośród potomków starożytnych Kwirytów, śniadolicych, o wązkich czołach i postawach dumnych jeszcze nawet w łachmanach, pośród Greków, zgrabnych, zwinnych, strojnych, gadatliwych, i Syryjczyków z chytrym wzrokiem i cynicznemi twarzami, mieszali się barczyści i ociężali Kapadoci, czarni Numidzi, biali, płowi i silni Germanie, żwawi, weseli, dziwnie szybko cywilizacyą rzymską wchłaniający w siebie Gallowie, pół-dzicy, ponurzy Bryci, Hiszpanie o gorejących źrenicach, sprężyści i szczupli Partowie, żółtoskórzy, mądrzy, o przebiegłych oczach i sarkastycznych uśmiechach Egipcyanie, z których niejeden zapewne, spoglądając na otaczające go przepychy i obrządki, z dumą potomka wielkiego rodu, piérwszy początek ich wywodził ze swéj ojczyzny. Wschodnie podanie o wieży Babel sprawdzać się zdawało w tém zbiorowisku najrozmaitszych plemion i języków, które podbój, żądza użycia, przeróżne interesa i nieprzezwyciężona siła pociągu, przez cywilizacyą wyższą na niższą wywierana, zgromadziły w stolicy świata.
W chaosie tym czuć było, spajającą go w karną całość, siłę miecza. Czuć ją było w ogromnéj ilości żołnierstwa różnéj broni i różnych téż plemion, które dziś, z ludem zmieszane i wraz z nim igrzysk oczekujące, panowało nad nim wyraźnie butą, dumą, śmiałością słów i poruszeń, gotową zda się zdeptać wszystko, co-by jéj niepodobać się mogło, wiedząc o tém, że uczynić to jéj wolno bezkarnie.
Zaprawdę! najwyższym wodzem ich i sędzią był Cezar. A któż, jeśli nie oni, Cezarem go uczynili? Kto, jeśli nie oni, utworzyli dla Pallatium żelazny fundament, na którym stało ono bezpiecznie? Czy tylko oni? A! i ta tłuszcza jeszcze, która w téj chwili, na widok wchodzącego do jednéj z lóż cesarskiego syna, szaleje okrzykami, na cześć jego wydawanemi; — i te tam gromady bogatych wykwintnisiów, próżniaków i hulaków obu płci, które teraz dopiéro zaczynają napełniać loże i trybuny olśniewającém bogactwem swych strojów i gwarem pustych i błahych rozmów, ale nie te, o! najpewniéj nie te trybuny i loże, które powoli i jakby niechętnie zajmować zaczynają mężowie i niewiasty, dziś nawet, w dniu igrzysk, w dniu Apollina, nie rozebrani z powagi, z surowości, z zamyślenia, w którego głębi kipią wieczne i nieprzejednane bunty. Tych mieczem i wygnaniem dziesiątkowały już podejrzliwe i mściwe dłonie dziewięciu poprzednich cezarów, a jednak — żyją oni jeszcze, tu są także, a na chmurnych ich czołach wić się zdaje daléj i daléj w przyszłość promień ten, który przed wiekami połyskiwał w sierpach ścinających królewskie zboże na Tarkwiniuszowym łanie...
Trybuny i loże były już prawie napełnione. W jednéj z nich, Cestyusz, wódz wojsk zwyciężonych w Judei i zażarty wróg judejskiego plemienia, w śnieżną i złotem szytą latiklawę owinięty, wspierał się o bogato haftowane poduszki, ponury i rozjątrzony, pomimo licznego otoczenia, z osób obu płci złożonego. Młodziutkiéj i pięknéj żony jego, która uwierzyła w judejskiego Boga, u boku jego nie było. Nieustannie zato, głośno, po łacinie i grecku, szczebiotała tam Kaja Marcya, tuląca w objęciu nieodstępną swą psinę; u odkrytego łona innych niewiast tuliły się karzełki, małpki, papugi i nawet uczone gołębie i szpaki; leniwy Stella powiewał szerokiemi rękawami swéj przezroczystéj, niewieściéj szaty; wytworny Karus rozsiewał mocne zapachy perfum; poeta Marcyalis układał naprędce złośliwe epigramata, które hucznym śmiechem napełniały obszerną i licznie zaludnioną lożę.
Niedaleko ztamtąd, oczy wielu ludzi zwracała na siebie wyniosła i w skromną stollę ubrana, Fania, żona pretora. Kilka tylko wielkich rubinów krwisto błyszczało w kruczych jéj włosach, z których spływająca srebrzysta zasłona lekkim obłokiem owijała jéj kibić. Otaczało ją ludzi wielu: niewiast dojrzałych, dziewic młodych, mężów w brunatnych płaszczach i z długiemi brodami, w których poznawano filozofów. W loży téj, postawy i giesta spokojne, powściągliwe, wiernie przedstawiały istotny, surowy typ rzymskiego plemienia. Rozmowy toczyły się tam przyciszone, niemniéj żywe i pełne uśmiechów ust młodych i ognistych błysków źrenic. Fania, uprzejma i na każde słowo otoczenia swego uważna, niespokojną jednak wydawała się i bledszą, niż zwykle. Helwidyusza przy niéj nie było. Jako pretor, musiał on z wierzchołka wysokiéj bramy dać znak rozpoczęcia igrzysk. Bez znaku, przez niego danego, rozpocząć się one nie mogły. Cezar Wespazyan nie przybył jeszcze. Czy popędliwy i litery prawa ściśle przestrzegający, Helwidyusz, pozwoli rozpocząć igrzyska w nieobecności Cezara? Postawa i twarz Fanii były spokojne, ale serce jéj pod miękkiemi zwojami śnieżnéj materyi uderzało gwałtownie. Do młodzieńca, tuż za nią stojącego, zwracając się, rzekła z cicha:
— Czy mógł-byś, Artemidorze, dotrzéć do wyjścia i Helwidyuszowi zanieść ode mnie poselstwo, które ci powierzę?
— Sprobuję, Domina — szybko odparł malarz. — Co mężowi twemu powiedziéć od ciebie mam?
— Powiédz mu, że proszę go... aby pamiętał o małym Helwidzie naszym...
Artemidor, z uszanowaniem i nizko skłoniwszy głowę, opuszczał lożę pretora, ścigany wzrokiem jednéj z młodych dziewcząt, otaczających Fanią, i ognistemi spójrzeniami bogatéj Fulwii, którą, po krótkim, lecz głośnym w Rzymie związku miłosnym, opuścił był przed rokiem. Piękna ta i wysoko urodzona żona bogatego i starego wyzwoleńca przepych stroju swego i powaby nie ukrywanéj wcale zalotności roztaczała w téj saméj trybunie, w któréj Eliusz Lamia, wesołością huczną i o nic zda się niedbającą, zwracał na siebie uwagę publiczną. Odkąd jeden z synów Cezara uwiódł i porwał mu żonę, stał się on przedmiotem mnóztwa rozmów, ciekawości, ubolewań i szyderstw. Wiedział o tém. Z niedbałemi ruchami wielkiego pana, nie troszczącego się o gwary gawiedzi, w stroju i z postawą człowieka, który zbyt młodym i możnym czuł się, aby cios doznany o rozpacz go mógł przyprawić, ukazał się on w trybunie z otoczeniem liczném i wesołém, promieniejący, swobodny, świetny.
Głośne i z lekka tylko ironią zaprawne, żarty jego, słyszeli nawet ludzie, z dala siedzący; z zapałem deklamował miłosny wiersz jakiś, świeżo przez spółczesnego poetę utworzony, pochylał się nad Fulwią i w słowach zalotnych wyrażał podziw swój nad pięknością jéj i z kolei nad okrywającemi ją klejnotami. I raz tylko, raz jeden, w chwili, gdy syn Cezara, Domicyan, wysmukły, blady i łysiejący młodzieniec, otoczony mnóztwem dostojników, pomiędzy którymi przeważali ludzie w wojskowych ubiorach, ukazał się śród purpury, złoceń i rzeźb cesarskiéj loży, niedbała i wesołością upojona twarz Lamii wyglądała tak, jakby na mgnienie oka zsunęła się z niéj maska. W tém mgnieniu oka, szybkiém, jak błyskawica, ukazała się ona zmiętą i rozpłomienioną rozpaczą i gniewem. Z rozgorzałych nagle oczu znieważonego, na niezdrową i złośliwą twarz uwodziciela strzeliło spójrzenie, pełne nienawiści ponuréj i wściekłéj; wnet przecież, bardzo szybko, wesoła maska okryła znowu twarz Lamii i tylko wzrok jego ostygał powoli, bo spotkało go wiele spójrzeń przyjaznych, dających mu zrozumiałe dla niego znaki porozumienia i jednomyślności.
Jedna już tylko trybuna pustą była. Obszerna i niemniéj bogato od cesarskiéj przystrojona, zwracała ona wciąż na siebie uwagę powszechną. Dlaczego dotąd nie napełniło jéj grono ludzi, oczekiwanych przez publiczność z ciekawością najwyższą? Wiedziano powszechnie, kto w niéj ma zasiąść. Dlaczego nie przybywała ta, któréj imię było dziś na wszystkich ustach? Czy zatrzymywało ją dotąd w łożu leniwstwo wschodnie? albo, w marzeniach o cesarskim kochanku, zapomniała o dzisiejszéj uroczystości obcego jéj ludu? Może od źwierciadła oderwać się nie mogła, pragnąc pięknością swą wywołać dziś z ust oblubieńca słowo, na które oczekiwała od dawna, i zdobyć przyjaźń narodu, którego panią zostać pragnęła? Z wewnątrz nie widać było orszaków, do amfiteatru przybywających. Wchodziły one do lóż i trybun, przez liczne kurytarze, ułatwiające napływ i odpływ ludności. Jednak, na raz, wiele tysięcy wytężonych w tę stronę oczu, za lekkim ażurem zawartéj bramy, ujrzało przebiegający szereg ludzi, biało ubranych i podnoszących w rękach topory, owinięte pękami rózg. Byli to liktorowie, którzy, sznurem jeden za drugim biegnąc, poprzedzali kilkanaście wspaniałych i błyszczących lektyk, otoczonych konnym oddziałem Germanów, zbrojnych w łuki, okrytych zwierzęcemi skórami i na wiatr puszczających grzywy płowych włosów. Tak zjawiał się zawsze na ulicach Rzymu orszak żyda Agryppy, króla darowanego mu przez rzymskich władzców malutkiego państewka, Chalcydy. Fantazyjném niemal królowaniem tém dzielił się on z siostrą swoją, i wraz z nią — może przez nią — używał najwyższych tu honorów i insygnii: liktorów, szat senatorskich i wojennych straży. Orszak ten przemknął za lekkim ażurem zawartéj bramy. Natomiast u szczytu kilku marmurowych schodów, spuszczających się ku pustéj dotąd trybunie, ukazała się olśniewająca postać kobieca, i kto wié, jakiém uczuciem zjęta, nieruchomo przez chwilę stała.
Z silnych i cudownie utoczonych ramion, płaszcz, olśniewający wschodniém splątaniem wzorów i barw, spływał aż do skraju sukni, przewiązanéj bogatym pasem. Na śnieżnéj piersi, któréj nie osłaniała wzorzysta tkanina płaszcza, w kilku zakrętach wił się aż do pasa gruby łańcuch złoty, z uczepionym u ogniw rojem drobnych księżyców, gwiazd, wężów i gadzin. Ramiona jéj owijały złote węże, w których wnętrzu, jak wszyscy o tém wiedzieli, kryły się, w kształcie tajemniczych napisów, przyciągające szczęście, talizmany wschodnie. Z pod złotéj opaski, usianéj rosą drogich kamieni, olbrzymie warkocze, tak czarne i lśniące, że krucze włosy Rzymianek wobec nich pogasły, migocąc wplecionemi w nie złotemi gwiazdami i wężami, opadały na plecy jéj, pierś, ramiona, aż do skraju płaszcza, mieszając się i plącząc z dyamentowemi, długiemi aż do ramion, kolcami, z błyszczącemi splotami i fręzlami pasa, u którego zwieszały się, dyamentami sadzone a wonnościami napełnione, flakony, i pełne złotych monet, przezroczyste, misternie z pereł plecione, sakiewki.
Żadna z niewiast rzymskich nie nosiła takich płaszczów, pasów, łańcuchów i puszczonych na wolę warkoczy; żadna z nich, najbardziéj rozkochana w zbytku, nie okrywała się takiém mnóztwem barw, wzorów, drogich kamieni i metali. Żadna téż, najzalotniejsza, nie miała w twarzy tego wyrazu pół-sennéj, rozmarzonéj, kornéj namiętności, który przemawiał, wabił, pieścił, ze śniadego czoła, uczernionych powiek, długiéj, falistéj rzęsy i pół-otwartych, zmysłowych oczu Bereniki. W przepychach blasków i barw rozkochany, półsenny, lubieżny Wschód Daryuszów, Sardanapalów i Salomonów, zdawał się spływać w łono rzymskiego plemienia pod postacią kobiety téj, na któréj widok, przez chwilę, Amfiteatr zalegała cisza grobowa, aż w górze, na piętrach najwyższych, wybuchnęły grzmoty oklasków i krzyków. W górze, na piętrach najwyższych, zmysły czarująca piękność jéj i przepych jéj stroju dokonały dla niéj podboju zmysłowéj i bogactwo wielbiącéj tłuszczy.
— Witaj, Bereniko! Zdrowia i szczęścia Berenice! Sophos! (brawo) sophos! sophos!
Tak huczał w górze lud różnoplemienny, wrażeń chciwy, synowi Cezara przypodobać się żądny; dłonie tam klaskały, głowy falowały, ramiona miotały się, powiewając w powietrzu różnobarwnemi chustkami. Ławki środkowo, napełnione rycerstwem, z rzadka tylko wtórowały temu zapałowi tłumów; na dole, w trybunach i lożach patrycyuszów, męzkie i niewieście postacie pogrążyły się w nieruchome milczenie. Zaledwie tu i owdzie dworak jakiś powitał wchodzącą powstaniem z miejsca i uprzejmym giestem ręki; prawie na plecy skrzywionego Cestyusza wspinając się, Kaja Marcya wydawała donośne okrzyki ciekawości i podziwienia; czoła filozofów i senatorów schmurzyły się, poważne niewiasty spuściły powieki, po ustach wykwintnisiów nawet i zalotnic mknęły wzgardliwe, szyderskie uśmiechy. Oklaski i krzyki w górze trwały jeszcze, gdy Berenika, w miękkiéj, pół-leżącéj postawie, zasiadła pośród szkarłatnych, złotem i perłami haftowanych poduszek, w otoczeniu licznego grona kobiet, w migotliwy i bogaty strój wschodni przybranych.
Z innéj strony trybuny zasiedli jednocześnie z nią przybyli mężczyźni. Tu panowały wyłącznie ubiory rzymskie. Agryppa, w senatorskiéj latiklawie, blady, zimny, milczący, pozór miał Epikurejczyka, nie pozwalającego żadnym sprawom świata wstrząsać wykwintnym jego spokojem. Obok niego, lecz całkiem do niego niepodobny, ukazał się Józef, żyd, który, na znak hołdu dla panującéj w Rzymie rodziny Flawiuszów, przybrał nazwisko Flawiusza — ex-rządca Galilei, o zdradę kraju obwiniony przez dowódzców judejskiego powstania, pisarz sławny już z dzieł swych, pisanych po grecku, a w których naprzemian schlebiał zwycięzcom i wysławiał zwyciężony swój naród, złorzecząc i oczerniając tych z pomiędzy rodaków swoich, którzy śmieli podnieść rękę przeciw potędze Rzymu, budzącéj w nim cześć szczerą i czołobitną. Dwoistość uczuć i charakteru malowała się wyraźnie w żywéj postaci i ruchliwych rysach Józefa.
Przyjaciel Agryppy, cieszący się łaskami królewskiéj rodziny, zasiadł on w jednym rzędzie z królem Chalcydy; za dwoma tymi ludźmi, najwybitniejszymi pośród przebywającéj w Rzymie arystokracyi żydowskiéj, zasiadło i stanęło liczne grono bogatych i wpływowych żydów, których najwybitniejszym typem był opasły i doskonałém zadowoleniem z siebie jaśniejący, w rzymską togę ubrany, złotem i klejnotami u piersi i rąk błyszczący, bankier Monobaz. On i kilkunastu podobnych mu ludzi przedstawiali w Rzymie tę część żydowskiego narodu, która w ojczyźnie swéj nosiła nazwę Saduceuszów. Posiadacze znacznych majątków, potomkowie starożytnych rodzin, przyswoili oni sobie do pewnego stopnia grecko-rzymską oświatę, w obyczajach naśladowali zwycięzców połowy świata, korzyli się przed potęgą, rozdającą wszelkie zaszczyty i dobra, filozofowali trochę, ze szkoły Epikura czerpali wyłącznie naukę spokojnego używania rozkoszy ziemskich, w białych i klejnotami zdobnych rękach żwawo i biegle obracali ogromne bogactwa. Każdy z nich przywiódł tu z sobą synów swych, krewnych, skrybów, pomocników i piérwsze sługi swego domu.
Ogromny orszak, nie mniejszy od tych, które dokoła patrycyuszów składali klienci i ich słudzy, zaległ głęboką i obszerną trybunę Agryppy, a z pomiędzy niego, prostotą postawy i stroju, jako téż cichym smutkiem oblicza, wyróżniał się Justus. Najmilszy mu snadź, czy najważniejsze czynności u boku jego pełniący, zajął on miejsce najbliżéj Agryppy, i z-za festonów szkarłatnych opon zamyśloném okiem wodził dokoła. Nagle, uczucie zdziwienia i trwogi wstrząsnęło spokojnemi jego rysami, a z ust wyrwał się szybko stłumiony wykrzyk. Spójrzenie jego, zwolna rozglądające pstrą mieszaninę ubiorów i twarzy, spotkało się z postacią dobrze sobie znaną, któréj dlatego może nie spostrzegł, że była mu ona drogą i że przyoblekały ją cechy, wyróżniające ją z otaczającego tłumu. Cechami temi były: niezmierna chudość ciała, ubiór podarty i w wielu miejscach odsłaniający skórę zczerniałą i opaloną, twarz ciemna, chuda, czerwonemi bliznami przerznięta, czarnym, splątanym zarostem zjeżona. Na jednéj z najniższych, gminowi wyznaczonych ław, wysoki i chudy człowiek ten w podartéj sukni, nie siedział, ale stał i tak pochylał się na przód, jakby wnet, ruchem rozjuszonego tygrysa, rzucić się miał na zieleniejącą w głębokim dole arenę. Oczy jego zapadłe, ciemnemi kołami otoczone, z pod powiek zczerniałych i brwi zsuniętych wpatrywały się w lożę Agryppy i Bereniki, z wyrazem to bezdennego żalu, to naprzemian wściekłéj nienawiści.
Z ust Justusa wyrwał się krótki i szybko stłumiony wykrzyk:
— Jonatan!
Czego on przyszedł tu? Jakim sposobem, dlaczego, w jakim celu wdarł się pomiędzy tłum ten, wśród którego tysiąc oczu poznać i tysiąc ust wydać go może? Jaka myśl, jaki szalony zamiar zrodzić się mogły w zgorączkowanéj głowie człowieka tego, który tyle już widział krwi i mąk, tyle przeniósł rozpaczy i nędzy, że na wszystko ważyć się był zdolny?
Z pobladłą twarzą, Justus myślał przez chwilę; potém z uszanowaniem pochylił się nad Agryppą i szepnął do niego słów kilka. Milczący Agryppa, z obojętną łaskawością skłonił głową na znak przyzwolenia; Justus wraz z kilku sługami opuścił trybunę, a po chwili, na jednéj z ław, przeznaczonych dla gminu, dał się widziéć ruch taki, jak gdyby świeżo nadpływająca fala roztrącała tam pstre morze ludności, czyniąc pośród niéj miejsce dla siebie. Słychać tam było donośne głosy designatorów, usiłujących torować drogę komuś, kto, jako sekretarz króla Chalcydy, miał prawo, wraz z towarzyszami swymi, zająć pośród pospólstwa miejsce poczesne.
Lecz nikt, ani gmin sam, nie spostrzegał tego, co się działo na gminnych łwach. Trzecia godzina dnia upływać zaczęła; Cezar nie przybywał jeszcze. Stary, chory, w żołnierskiém życiu stwardniały, pieniężnemi sprawami nadewszystko zajęty, Wespazyan, pomp i obchodów publicznych nie lubił. Czyż przeto tysiączne tłumy w upalnym ścisku oczekiwać na niego mają? Czy przeto stać się nie ma zadość obyczajowi, który zabawy publiczne rozpoczynać nakazywał wnet po wschodzie słońca, i ważniejszym nad ów obyczaj przepisom, zalecającym czcić dzień, poświęcony bogom, od samego jego początku? Na górnych piętrach czuć było stłumione niby warczenie zniecierpliwionych tłumów; niżéj, twarze chmurzyły się niezadowoleniem i usta zamieniały się sarkastycznemi uśmiechy. W szeregach szlachty, senatorów, dworaków, filozofów, artystów, wykwintnisiów i hulaków, przeróżne ambicye, niechęci, urazy, wspomnienia i próżności stanowiły materyał palny, w którym drobna iskra wzniecić mogła ciche, lecz niebezpieczne pożary. Sam patron dnia, Febus Apollo, na podniebnym szczycie obelisku swego gniewać się zdawał na ludzi za ociąganie się z oddawaniem czci jego świętu, i z siedmiopromiennéj korony swéj, kąpiącéj się w słońcu, ciskał im w oczy groźne błyskawice.
Nagle, na ławach szlacheckich i w wielu senatorskich lożach wybuchnęły huczne, przeciągłe oklaski; w zamian zaś, gmin, warczący przedtém, umilkł i skamienieli dworacy. Na szczycie wyniosłéj bramy ukazał się pretor. Białą togą, złotemi palmami usianą, wspaniale opłynięty, z berłem w ręce jednéj, a białą chustką w drugiéj, silny i śmiały Helwidyusz Priscus, ukazał się na szczycie bramy, powitany oklaskami jednych, a przerażoném milczeniem innych.
— Sophos, pretorze! Witaj, odważny! Zdrowia ci, dostojny! — z dołu ku górze wzbijał się snop głosów, zapałem brzmiących.
Blady i łysiejący Domicyan wściekłe wejrzenia rzucał ku szczytowi bramy; tu i ówdzie, z ust ludzi, błyszczących wojskowém ubraniem, wybiegały grube przekleństwa; tłuszcza ocknęła się i zaszemrała.
— Cezar nie przybył jeszcze... Cezara niéma... Cezara niéma... W nieobecności Cezara! Możeż to być? możeż to być? możeż to być?!..
Mogło to być. Pretor rękę jednę oparł na srebrnym orle berła swego, drugą wyciągnął. Biała chustka, jak wielki motyl, na zieloną arenę spadła. W téj saméj chwili, nieopisaném szyderstwem nabrzmiały głos Lamii wzbił się nad wszystkie gwary, wołając:
— Długiego życia ci, Helwidyuszu! długiego ci życia! długiego ci życia!
Fania szybkim ruchem srebrzystą zasłonę na twarz zarzuciła; schylony nad nią Artemidor szeptał:
— Małżonek twój odpowiedziéć ci kazał, Domina, że nie godzien miéć syna ten, kto nie śmié uczynić zadość słuszności i prawu.
Słuszności i prawu stało się zadość. Na szczycie bramy, wojennie, tryumfalnie, przeciągle, zagrały trąby, ażurowe jéj odrzwia rozwarły się na oścież, wielotysięczny tłum, z zapartym w piersiach oddechem, znieruchomiał.
Przez rozwartą bramę, na rozległą, zieloną arenę powoli wjeżdżać zaczęły konne i zbrojne hufce, czterokonnemi, tuż za sobą postępującemi rzędami; wszystkie inne wyprzedzał hufiec najmłodszy, w którym na trackich, małych, jak śnieg białych koniach, jechali młodzieńcy, zaledwie z pacholęcego wieku wyrośli, w śnieżnych tunikach, ozdobionych purpurą, w zielonych wieńcach na odkrytych głowach, z pełnemi strzał kołczanami na plecach i lekkiemi, krótkiemi dzirytami w dłoniach. Zaledwie dorośli, smukli, wiotcy, pół-rycerze ci a pół-dzieci, silnie jednak i zręcznie dzierżyli na srebrzystych wodzach konie swe, które, z zalotnym wdziękiem stąpając, zdawały się nie dotykać prawie trawnika areny.
Za białym i lekkim tym hufcem ukazał się drugi, starszy już i cięższy, połyskujący złocistą maścią koni, zjeżony długiemi, ostremi dzidami, niby rzeką stali płynący małemi tarczami i płaskiemi misiurkami jeźdźców. Trzeci, na wzór Germanów, nie osłaniał niczém głów ani piersi. Ramiona i piersi okrywały mu skóry wilcze; grubą skórą okryte były nogi; w rękach jeżyły się napięte łuki i ciężkie, długie, żelazne dzidy. Był tam jeszcze poczet, na hiszpańskich, zwinnych, o drgającéj skórze koniach jadący, z małemi tarczami i hełmami z kunsztownie wyciskanéj skóry, z krótkiemi, zakrzywionemi mieczami u boku, a stalowemi lancami w rękach; i inny jeszcze, ostatni, którego afrykańskie, czarne jak noc, rumaki, stąpały poważnie, a silni, wysocy jeźdźcy, potężnie wyglądali w pełnym, szczero-rzymskim rynsztunku: w pancerzach, okrytych wzorzyście rzniętym bronzem, w hełmach wysokich z orlemi skrzydły, w sandałach, okrywających nogi sznurowaniem ze skórzanych tasiem, z ogromnemi, wklęsłemi, od ramion do kolan sięgającemi tarczami, i długiemi, obosiecznemi mieczami, w złoconych i wyrzeźbianych pochwach. Każdy z pocztów tych miał dowódzcę swego, który pojedyńczo na czele każdego z nich jechał. Lecz zaledwie ten, który ostatniemu przywodził, ukazał się w rozwartéj bramie, amfiteatr zahuczał, zagrzmiał, zawył huraganem oklasków i krzyków.
Na czarnym koniu, w złocistym pancerzu, z twarzą półokrytą hełmem, z którego ulatywać zdawał się złoty orzeł z rozpiętemi skrzydły, ogromną tarczę z wyrzeźbioną na niéj Chimerą, o lwiéj głowie i ogonie żmii, jak lekkie piórko na dłoni trzymając, prosty, kształtny, wyniosły, jak błyskawica pomknął wzdłuż hufców, które na arenie wyciągały się długim sznurem i, na czele wszystkich ich stanąwszy, złotą, długą lancę swą wzniósł wysoko. Był to Tytus.
Umiarkowane na dole, namiętniejsze w środku, na górnych piętrach oklaski i krzyki szalały jeszcze, i jeszcze od grzmotu ich trzeszczały rusztowania budowy i kipiéć zdawało się czyste, a coraz gorętsze powietrze, gdy olbrzymi wieniec koni i jeźdźców objął dokoła zieloną arenę. Złota lanca Tytusa znowu mignęła w powietrzu, wieniec rozerwał się, hufce uszykowały się w czterokonne sznury, i powolnym z razu, potém coraz szybszym, lecz zawsze poważnym i rytmicznym krokiem, płynąć i wić się po arenie zaczęły.
Bez okrzyku, ni słowa, bez brzęku broni i prawie bez tententu kopyt, wyciągnięte w sznury hufce konne i zbrojne płynęły wzajem ku sobie, rozmijały się, skręcały w różne strony, zwijały się w koła i girlandy, krzyżowały wstęgi młodych głów w zielonych wieńcach z bronzowemi potokami hełmów, lasy dzirytów i dzid z gęstwiną napiętych łuków. Lekkie i zalotne, to silne i groźne, wiły się one po arenie i dokoła siebie, ze zwinnością ptaków, z giętkością wężów, z wdziękiem, harmonią i ciszą taką, jakby ruchy ich posłusznemi były czarodziejskiéj, długiéj, kędyś za światem śpiewanéj, pieśni.
Oklaski i krzyki zmilkły, zastąpił je szmer, podobny do szumu morza, lecz i ten przycichał stopniowo, aż roztopił się w ciszę, mąconą tylko gorącemi oddechami tysięcy piersi ludzkich. Ciekawość, poszanowanie dla starożytnego igrzyska i tych, którzy w niém udział przyjmowali, pozamykały usta wszystkie, a szeroko pootwierały rozpłomienione oczy. Ze szlacheckich i senatorskich siedzeń mnóztwo mężczyzn i kobiet pochylało się nad arenę, z pobladłemi od wzruszenia twarzami, szukając i ścigając wzrokiem w rycerskim tłumie najbliższych i najdroższych. Na zewnątrz amfiteatru panowała téż cisza nieskazitelna. Dachy portyków okryte były tłumami, które, do wnętrza amfiteatru docisnąć się nie mogąc, wrzały przedtém i huczały, lecz na odgłos trąb, dających znać o rozpoczęciu się widowiska, zapadły w uroczyste milczenie i stały teraz na tle szafirów nieba, podobne do ścian pstro malowanych, ku miejscu igrzysk schylonych. Z szafirów nieba, pogodnych, ochłodzonych żeglującemi po nich stadami białych obłoków, cisza, ciepło i rzęsiste światło lały się się na murawy, posągi i kwiaty Marsowego pola. Słychać było poważny szum Tybru i perliste szmery wodotrysków; dokoła Flamińskiego cyrku miedziane nagłówki kolumn płonęły ognistym wieńcem. U strzelistego zaś szczytu obelisku, potężne kształty bozkiego młodziana rysowały się wyraźnie; lira jego, w słonecznych iskrach cała, ożywała, drgała, migotała i, zda się, że w ciszy téj namiętnéj i uroczystéj, słuch tylko wytężyć trzeba, aby wnet, wnet usłyszéć, jak Febus Apollo na złotych strunach przygrywa pod niebem rycerskim tańcom, rozwijającym się ku czci jego na zieloném dnie ogromnéj kotliny.
Kilka głosów przerwało uroczystą ciszę, wołając:
— Eneida! Eneida! bozki Wirgiliusz!
Na dźwięk imienia uwielbianego, dawno zmarłego wieszcza, mnóztwo ludzi, na znak czci, powstało z miejsca siedzeń. To, na co patrzyli, było wierném odwzorowaniem starożytnéj zabawy, którą największy z wieszczów ich w latyńskiéj epopei opiewał. Strofa-to epopei rozwijała się przed nimi. Powstali na chwilę z grobów najodleglejsi ich przodkowie. W strofie téj i w tym obrazie pogrążyły się i utonęły postronne namiętności i drobne próżności wszelkie. Zgromadzenie całe, jak jedna istota, pochyliło się nad areną, wyciągnęło ramiona i ze wzdętéj piersi wyrzuciło zgodny, olbrzymi, krótki, bo namiętny, krzyk:
— Sophos!
I wnet umilkło znowu, lecz w zamian dno kotliny zakipiało ruchem, zagrzmiało tententem, zadzwoniło brzękiem oręża i tarcz. Spokojny i uroczysty rytm przemieniał się tam w pośpieszny wojenny, burzliwy. Zamiast w ciszy i z wdziękiem splatać się i rozmijać z sobą, rycerskie hufce zjeżyły się ostrzami dzid, na ramionach wsparły wytężone łuki, tarcze ku piersiom lub głowom poniosły, spięły rumaki i pędziły ku sobie, upojone, zda się, oddechem boga wojny. Już, już, jak płomienne wichry zetrzéć się z sobą mają, lecz jeden z nich czyni odwrót szybki i wybawienia szuka w ucieczce. Inne, ścigając go, rozpraszają się także. Arenę usiały roje rycerzy, pojedyńczo, z osobna, dokonywających z chyżością błyskawic tysiąca zwrotów. Trackie koniki białe, niosąc biało ubranych jeźdźców, wydają się rozsypanóm nad murawą i niedotykającém jéj stadem łabędzi. Inni podobni są do lwów płowych, w pogoni za zdobyczą, na wiatr puszczających grzywy; tamci, na czarnych, potężnych rumakach, roznoszą pożary bronzowych pancerzy i hełmów, nad któremi najwyżéj rozpiętemi skrzydły unosi się złoty orzeł Tytusa, i z gęstwiny dzid żelaznych, stalowych, złota lanca jego strzela nad wszystkie głowy, które, w pośpiechu nawet i szale ucieczek i gonitw, napowietrznych poruszeń jéj z oczu nie tracą. I teraz także, na znak dany przez to błyszczące ostrze, hufce wracają z rozsypki, z szybkością myśli zbiegają się, szykują, koniom swym wsteczne dają obroty i pośród areny tworzą czworobok ogromny, zbity, mur niby, w mgnieniu oka wystawiony z łbów koni i opancerzonych piersi ludzkich. Nad murem tym wyrósł i nieprzebitą zjeżył się gęstwiną wysoki, ostry, ciemnemi błyskami migocący las żelaznych i stalowych dzid. Złoty orzeł z rozpiętemi skrzydły obleciał dokoła czworobok, i złota lanca zakołysała się znowu w powietrzu; mur czworoboku rozłamał się, rozproszył się las połyskujących ostrzy; tarcze skórzane, stalowe, bronzowe, w rękach rycerzy wzniosły się nad ich głowy, ku którym napięte łuki sypnęły deszczem strzał i pocisków.
Jak deszcz rzęsisty, spadający na metalowe posłania, strzały i dziryty dzwoniły po tarczach; od gęstéj chmury ich ściemniała na chwilę arena, aż rozwidniła się, i dokoła niéj ukazał się znowu wieniec koni i jeźdźców, nieruchomy, lecz, jak tęczą, igrający mieczem. Tak w greckim, pyryjskim tańcu, od którego może trojańskie te harce początek wzięły, dziewice igrały z lutnią, którą sobie wzajem z rąk do rąk rzucały.
Mężowie i rycerze lutnią zastąpili mieczem. Szeroki miecz Tytusa, rzucany, chwytany, podawany daléj, powietrzem niby leciał, z rękojeści, w dyamenty zdobnéj, siejąc deszcz krwawych, zielonych, błękitnych błysków. Przeleciał olbrzymie koło i ani razu ziemi nie dotknął, ani żadnéj nie zakrwawił dłoni... aż w górę, do wysokości orła na hełmie, wzniósł go syn cesarski, a na znak ten, wieniec rycerski pękł, zadzwonił w tarcze, i znowu trackie konie, jak śnieżne łabędzie, nad murawą, zda się, unosząc biało ubranych jeźdźców, szły na spotkanie czarnych biegunów z orlemi skrzydłami; hiszpańskie rumaki, delikatne i wrażliwe, z drżącą skórą i parskającemi nozdrzami, płomienie ciskając z oczu, krzyżowały się z kosmatym zastępem skór wilczych i gniadym pocztem, opuklerzonym stalą... I znowu cicho, bez okrzyków i brzęku broni, prawie bez tententu kopyt, hufce rozmijały się, skręcały w strony różne, wiły się po arenie i dokoła siebie, z wdziękiem, harmonią i powagą taką, jakby ruchy ich posłusznemi były czarodziejskiéj jakiéjś, za światem śpiewanéj, pieśni...
Tak trwało długo. Czwarta i piąta godzina dnia upływała, a rycerze i rumaki, bez spoczynku i bez znużenia, z siły swéj i zręczności składali hołd bogu światła i piękna, dumie własnéj i zabawie ludu.
Lud bawił się. Rozpoznawano w rycerskich zastępach znajome lub drogie twarze, wywoływano znane lub sławne imiona; oklaski krótkie i namiętne wybuchały, milkły, wybuchały znowu, urywały się, jak przecięte nożem ciekawości: co będzie daléj? Nie zagrzmiały one, jak zwykle bywało, przy wejściu Cezara. Wespazyan przybył bardzo późno; lud przybycia jego prawie nie spostrzegł, i wtedy dopiéro krótko, z roztargnieniem powitał go, gdy Tytus, na widok ojca, skinieniem lancy do szyku przywrócił swe hufce i, wraz z hufcami, oddał Cezarowi pokłon wojskowy. Wiedziano, że syn ten i ojciec kochają się i wspierają wzajem. Niemało ludzi spostrzegło w zamian jadowite spójrzenia, jakiemi drugi syn Cezara ścigał starszego brata.
Wiedziano téż powszechnie, że Domicyan nienawidził Tytusa, tego ulubieńca natury i losu, który od natury i losu otrzymał wszystko, co człowiek posiąść może: piękność czarującą, siłę, odwagę, talenta, najwyższą dostojność i bałwochwalczą miłość żołnierzy. Czego mu jeszcze niedostawać mogło?
Niedostawało mu może tego, co mieć ma prawo każdy śmiertelnik prosty: nazwy prawéj małżonki dla ukochanéj kobiety i dośmiertnego z nią związku?
Trąby na szczycie bramy grały znowu wojennie, tryumfująco, rozgłośnie, dając znać o kończącém się widowisku. Brzegiem areny, w długi znowu sznur rozwinięte, hufce ciągnęły poważne, dumne, a tak świeże i niezmęczone, że tu i ówdzie zaledwie krople potu spływały z pod zielonych wieńców na młodziutkie czoła, tu i ówdzie biała piana plamiła czarną lub płową sierść koni, a niejedna głowa wznosiła się w górę, wzrokiem szukając znanych lub ukochanych twarzy, i niejedne usta z pod bronzowego hełmu przesyłały uśmiechy ku pochylonym nad areną, wzruszonym i rozkoszą drgającym, ustom niewieścim.
Tytus przodem jechał. Zdjął hełm ze złotym orłem i wraz z tarczą trzymał go u boku, drugą dłonią dotykając zaledwie luźno puszczonych wodzy. Teraz lud dowoli napatrzyć się mógł twarzy jego, któréj piękność od krańca do krańca znanego świata stutrąbna sława głosiła. Po długich, rycerskich harcach, nie było na niéj wyrazu tryumfu lub wesołości. Zadumę i niepokój baczne oko wyczytać-by na niéj mogło. Zrośnięty jakby z czarnym swym biegunem, z postawą prostą, spokojną i silną, Tytus, pochylał jednak śniade czoło, jakby pod ciężarem palącéj troski. On, wódz po wielekroć zwycięzki, czy odniesie dziś zwycięztwo, którego oddawna pragnęło serce jego i inne jeszcze? Zwycięztwo nad czém? Nad wolą ojca, pobłażliwą dla niego zawsze, lecz tym razem surową; nad dumą patrycyuszów, niechęcią filozofów i licznych ich uczniów, nad kaprysami gminu, któremu panować miał, lecz który zarazem panował nad nim. Dokąd wiedzie on hufce swoje? Złożył już wraz z niemi pokłon przed lożą Cezara, i drugi, odwiecznym zwyczajem nakazany, przed szeregiem śnieżnych tog senatorskich.
Trąby grają wciąż pieśni odwrotu; szeroka brama stoi otworem, lecz hufce rycerskie, z dowódzcą swym na przedzie, ciągną jeszcze brzegiem areny. Wielotysięczny tłum wié dobrze, gdzie konia swego zatrzyma dowódzca. Przez kilka dni ktoś po stolicy rozsiewał wieść tę, która jednych poiła gniewem, w innych zapalała gorączkę ciekawości i współczujące sympatye. Nakoniec, czarny rumak stanął, jak wryty. Tytus osadził go przed trybuną Bereniki; za nim, także jak wryte, stanęły hufce jego.
Wśród purpurowych festonów, z poduszek haftowanych perłami i złotem, zwolna, rozkosznym i kornym ruchem, w całéj wyniosłości rosłéj swéj kibici, opłynięta całém bogactwem stroju swego, podniosła się i stanęła czarodziejka Wschodu. Któż kiedy zliczyć potrafił trawiące marzenia, niepokoje i żądze, z jakiemi chwili téj oczekiwała? Kto kiedy zgadnie, czy teraz miłość albo duma wrzały w jéj żyłach palącym warem? Pod skrętami złotego łańcucha, po cudownéj jéj piersi przebiegały namiętne drżenia; warkocze, jak czarne węże, owijały jéj kibić, na śniadą twarz i szkarłatne usta spadł wyraz upajającéj, pół-zmysłowéj, pół-extatycznéj rozkoszy. Głowę dyamentami usianą pochyliła nizko, pokornie, podniosła ciemne powieki, i z pod firanki falistych, drżących rzęs, spójrzenie czarnych, jak noc, pieszczących, pokornych oczu, zatopiła w podniesionych ku niéj źrenicach kochanka.
Patrzeli na siebie chwilę. Berenika powoli, w senném jakby upojeniu, pochylała się nad rzeźbioną poręczą trybuny, a w dłoniach, nieśmiałym ruchem rozkochanéj niewolnicy, podnosiła laurowy wieniec.
Końca téj sceny, końca sceny, którym być miało, według krążących wieści, ogłoszenie małżeństwa cesarskiego syna z królową Chalcydy, wielotysięczne zgromadzenie oczekiwało z oddechem w piersiach zapartym, z uczuciami rozmaitemi. Tu i owdzie tylko, w górze i na dole, biegły stłumione, choć namiętne szepty, podobne do wązkich strumieni, przerzynających morze ciszy...
Wtém, jak huk gromu spadającego na ziemię, kędyś, z górnych piętr budowy, rozległ się krzyk:
— Przeklęta bądź, Bereniko, hańbo narodu swego! zdrajczyni sprawy słusznéj! trucicielko dusz cór judejskich!...
Tu głos chrypliwy, wykrzywiający latyńskie dźwięki, lecz potężny siłą tą, którą daje bezpamiętna, zajadła namiętność, urwał się na chwilę, jakby usta krzyczącego ręka jakaś zamknąć probowała. Wnet jednak, bardziéj jeszcze rozdrażniony, więc potężniejszy, niż przedtém, wybuchnął znowu:
— Przeklętym bądź i ty także, niszczycielu krajów cudzych, potworze, któryś spalił świątynią...
Teraz słychać było w górze szamotanie się ciał jakichś, biorących się za bary, urywane krzyki i zbrojne kroki. Ale szaleniec, kędyś tam, w pstrym i ściśniętym tłumie, konwulsyą namiętności zjęty, głosem ochrypłym i przerywanym toczoną walką, wołał jeszcze:
— Przeklęci bądźcie oboje przez silnego i strasznego Boga! Przeklęci bądźcie przez niebo i ziemię! Przeklęci bądźcie przez wszystkich, służących sprawiedliwości! Przeklęci bądźcie przez każdą siłę wyższą na niebie i ziemi! Przeklęci... przeklęci... przeklęci!...
Ochrypły, przerywany, wściekły głos oddalał się wciąż, oddalał się i słabł, jakby tego, z czyjéj piersi wybuchał, uprowadzano coraz daléj i daléj. W trybunach, lożach i na wielu szlacheckich ławach panowało milczenie, stokroć wymowniejsze, niż-by były huczne oklaski. Milczenie to było pełne złośliwéj radości, przemocą niemal wydzierającéj się na twarze. Wszystko, co z jakichkolwiek przyczyn, dla obecnego porządku w Rzymie lub dzisiejszych przedstawicieli jego kroplę choćby jadu chowało w sercu, wszystko, co ze wzgardą spoglądając na obce narody, gardziło klejnotami okrytą przedstawicielką tego z pomiędzy nich, którym gardzono najbardziéj; wszystko, co było w Rzymie czystém, zbuntowaném, dumném, zawistném lub urażoném, z obojętnością, wymowniejszą nad oklask, przyjęło obelgę, przez nieznane jakieś usta rzuconą na głowę cesarskiego syna i jego kochanki.
Wraz z otoczeniem swém milczał i tryumfujące spójrzenia ciskał Cestyusz, nienawidzący Judejczyków, których zwyciężyć nie mógł i którzy mu odebrali żonę; milcząc, lecz ironicznie uśmiechano się w loży Eliusa Lamii, którego twarz, pod wesołą maską, miłostki cesarskiego syna rzeźbiły rozpaczą i gniewem; ponuro i głośno niemal śmieli się krewni i przyjaciele Marcyi Formilii, opuszczonéj małżonki Tytusa. Lecz ponurą i groźną także stała się dobroduszna zazwyczaj, gruba, żołnierska twarz Wespazyana; Domicyan popędliwym giestem wyciągał ramię, wołając:
— Cezarze! rozkaż, aby jutro ścięto publicznie śmiałka tego!
Ale gdy giest i usta jego groziły, oczy śmiały się zjadliwą radością, ciosem, który brata jego dotknął, budzoną. Ciosem były dla Tytusa nie tyle krzyki i przekleństwa nieznanego zuchwalca, ile ten niemy poklask, którym przyjęła je znaczna część tych właśnie, których dziś ująć, zadziwić, dla celów swoich podbić zamierzał. Nie ugiął on przecież głowy; przeciwnie, oczy jego, które przed chwilą z upojeniem tonęły w źrenicach kochanki, cisnęły płomień srogiego gniewu. Łagodny Tytus, którego ci i owi zwać już poczynali: „słodyczą ludzkiego rodu“, w gniewie, w żalu, uczuł się ulubionym synem pana świata, i spójrzeniem piorunującego pół-boga wodził dokoła. Berenika zniknęła pośród orszaku Agryppy, który otoczył ją i szybko przed oczyma ludzi zasłonił.
Wszystko jednak, co działo się na dole, cichą sielanką było wobec téj burzy, którą huczały górne piętra gmachu. Tam żołnierze kochali Tytusa jako wodza, który powielekroć wiódł ich ku zwycięztwu, a lud, olśniony pięknością jego, siłą i dostojeństwem, gotów był stawiać dlań ołtarze i umieścić go w rzędzie nieśmiertelnych bogów. Tam także najgłębsze wzgardy i najsroższe urazy wrzały ku judejskiemu plemieniu. A nie był-że Judejczykiem zuchwalec ten, który wściekłemi słowy swemi obraził pół-boga i, nadewszystko, przerwał zabawę wesołą, a palącéj ciekawości tłumów zaspokoić się nie pozwolił? Wprawdzie i Berenika także żydówką była. Ale nad śmiertelniczki wszystkie wyniosła ją miłość cesarskiego syna, zmysłowa piękność jéj upajała oczy ludzkie, a biła od niéj ponętna groza bogactw. Ten zaś, obdartus, nędzarz, przypatrujący się widowisku na ławie gminnéj, w sposób właściwy judejskiemu pospólstwu przekręcający latyńskie słowa, — kim on jest?
— Jest to żyd! żyd! żyd! — donośnie wołał Sylwiusz, właściciel haftarskiéj fabryki na Awentynie. — Niech mi bozki Apollo lirę swą z obelisku wnet na głowę rzuci, jeżeli nie poznałem w nim jednego z haftarzy, mieszkających za Tybrem!...
— Nie, wcale nie; mylisz się, Sylwiuszu — przekrzyczeć przyjaciela usiłował perfumiarz Wentury. — Żydem jest on najpewniéj, ale nie haftarzem. Przysięgam, że jest to jeden z tych, którzy na Transtiberim wyrabiają perfumy!...
Przez tłum ściśnięty, depcąc po ludzkich nogach i potężnemi pięściami roztrącając ludzkie ramiona i plecy, przebijał się setnik olbrzymiego wzrostu, rozgniewany i zaciekawiony, z ust wyrzucający grube przekleństwa.
— Gdzie on jest? — krzyczał — gdzie on podział się? Czy schwytano go i uwięziono? Spostrzegłem go z daleka... Kim on jest? Widziałem go już kiedyś! Widziałem go już kiedyś! Gdzie ja go widziałem?...
Mnóztwo głosów naraz mówiło:
— Nie pochwycono go i nie uwięziono!
— Człowiek jakiś stał za nim i usta zamykać mu usiłował...
— Żyd jakiś także, ubrany w togę...
— Przywiódł ze sobą ludzi wielu...
— Wparli się pomiędzy nas, jak byki pomiędzy owce... i rozsiedli się dokoła niego...
— Gdy, roztworzywszy pysk, wrzeszczał swoje głupie przekleństwa, ciągnęli go wstecz, ale opierał się im... Chudy, jak przepiórka, która trzy dni nie jadła, a silny jak ty, Pedanusie...
— Otoczyli go tak, że nie mogliśmy pięściami naszemi do boków jego dotrzéć, ani z ramion naszych uczynić mu łańcuchów...
— Ciągnęli go... obronili... uprowadzili...
— Gdzie ja widziałem! na Herkulesa, gdzie ja wsciekły pysk ten kiedyś już widziałem? — olbrzymią pięścią uderzając się po spoconém czole, powtarzał setnik.
Wtém, zwinnie, jakby kości nie posiadał, wywinął się z tłumu i przed setnikiem stanął, do pasa mu zaledwie wzrostem sięgający człowieczek, w brudno-czerwonéj bluzie, pół-ryży a pół-łysy, ze śladami sandałów na bosych prawie nogach. Żółte, małe oczy, z kocią przebiegłością ku grubéj i wielkiéj twarzy olbrzyma podnosząc, zawołał:
— Gdzie i kiedy wściekły pysk ten widziałeś, Pedanusie, powié ci o tém Silas, lektykarz z tamtéj strony Tybru. Widziałeś go na czele judejskiego wojska, zbuntowanego przeciw Cezarowi... Wrogiem on jest Cezara i bogów... żydem zaciekłym, który chciał-by usmażyć cię, Pedanusie, i zjeść na sabatową wieczerzę... Zbiegiem on jest, którego dawno już ścigają władze rzymskie...
— Pamiętam! — krzyknął Pedanus — na Herkulesa! przypomniałeś mi wszystko, lektykarzu, podobny do glisty! Widziałem go na czele przeklętych buntowników, u boku Jana z Giszali... Zawsze on tam był, zawsze był u boku tego azyatyckiego lamparta... sam jak lampart!...
— Przekleństwo mu! — zawył tłum — przekleństwo zbuntowanemu plemieniu jego!
— Gdzie on mieszka? łysa głowo! gdzie on ukrywa się, glisto! Gadaj, oberwańcze! roztwórz brudny pysk swój, Syryjczyku! Prowadź nas... niech go w pokutnéj ofierze zarzniemy na ołtarzu Apollina... Prowadź nas!... niech go skrępowanego oddamy mściwéj dłoni Tytusa...
Odpowiedzi nie było. Mały, skurczony, jak wąż zwinny Silas, zmieszał się z pstrym, wrzeszczącym, miotającym się tłumem i — zniknął.