<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Mirtala
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Miłosz Kotarbiński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Nazajutrz niezwykłe wrzenie napełniało całą zatybrzańską dzielnicę, najbardziéj zaś tę jéj część, którą zamieszkiwali Syryjczycy i Żydzi. We wrzeniu tém były dwa jakby prądy: jeden głośny, krzykliwy, wesoły; drugi przyciszony, głuchy, spodem płynący. Żaden z pomiędzy licznych Syryjczyków, zajmujących się zwykle noszeniem lektyk, wyładowywaniem towarów, wyrabianiem cegieł, w dniu tym nie udał się do zwykłéj swéj pracy, lecz wszyscy dokoła mieszkań swych i oberż zbierali się w gadatliwe i żywo giestykulujące gromady, do których przyłączała się znaczna ilość próżnującéj zawsze gawiedzi ulicznéj, obdartusów i łotrzyków, żywionych przez państwo, z dalszych części Transtiberim i nawet z przeciwnéj strony Tybru, dziś tu napływających. Przedmiotem zajęcia całego tłumu tego, pstro i pół-nago wyglądającego, który, nie pozwalając mu pracować, gromadnie kupił go na ulicach i przed oberżami, było jutrzejsze święto Apollina i przygotowujące się na ten dzień igrzyska i zabawy. Igrzyska, był to wyraz, wywierający na nich wpływ czarodziejski. Burzył on im krew w żyłach, zapalał wyobraźnią i ciekawość, namiętną niecierpliwością zdawał się stopy ich odrywać od ziemi. Rozmawiali, krzyczeli raczéj, kilku językami. Najrzadziéj w miejscu tém odzywała się mowa łacińska, częściéj brzmiały zepsute i z łaciną mieszane dyalekty greckie; górował nad niemi, pochłaniając je tu prawie, język syryjski. Wszyscy przecież rozumieli się wzajem wybornie.
Jeżeli pomiędzy ludźmi tymi różnego pochodzenia i właściwości zachodziły kiedyindziéj częste i burzliwe niechęci, współubiegania się i starcia, dziś, w przededniu igrzysk, godzili się oni z sobą wybornie w jednych żądzach i oczekiwaniach. Sprzeczek wprawdzie nie brakło i teraz, ale przyjacielskich i rozwiązujących się spokojnie. Jedni wołali, że woleli-by o wiele walkę gladyatorów w Amfiteatrze, albo wesołe i zmysły łechcące pantominy w teatrze Balbusa czy Pompejusza, aniżeli te konne, rycerskie popisy szlacheckiéj młodzieży, które odbyć się miały na Marsowém polu. Większość jednak tłumu, namiętnie, nad miarę, cieszyła się nadzieją ujrzenia tańców trojańskich, bardziéj jeszcze przewodniczącego im Tytusa, syna Cezara, najbardziéj tém, co koniec igrzyska przynieść miał z sobą. Imię Bereniki było na wszystkich ustach. Żaden z tych ludzi, najniższy szczebel społeczny zajmujących, nie widział nigdy z blizka królowéj Chalcydy, téj najpiękniejszéj kobiety Wschodu, która oczarowała Tytusa, którą Tytus jutro ludowi swemu, jako małżonkę swą, ma ukazać. Potém zresztą, od połowy dnia, odbywać się będą w cyrku Flamińskim gonitwy na wozach, a potém jeszcze, nazajutrz, wystawy osobliwości na Forum Romanum i placu Marsowym, i uczty olbrzymie, przez Cezara zastawiane dla ludu.
Kiedy imię Bereniki, z ust do ust przebiegając, brzmiało na ulicach i placach przedmieścia, na dźwięk jego odwracali twarze swe, oczy w ziemię wlepiali i w ściślejsze zbijali się gromadki, ludzie w długich sukniach, grubych pasach i ciężkich turbanach, którzy dziś także w domach swych i przy swych zajęciach spokojnie pozostawać nie mogli. Byli to żydzi, niezwykle téż dnia tego wzruszeni i ruchliwi, lecz nie o jutrzejszych igrzyskach rozmowę wiodący. O czém gwarzyli, nie wiedziała gawiedź, z pstréj mieszaniny kilku plemion złożona. Mówili cicho, tajemniczo i, sprzecznie z rozweselonymi i pół-pijanymi już ludźmi, którzy ciągnęli ulicami lub otaczali oberże, wydawali się bardziéj zasmuconymi i niespokojnymi, niż zwykle. Ciche rozmowy ich, tajemnicze giesty, niespokojnie rozglądające się spójrzenia, stanowiły ów drugi prąd dzisiejszéj na Transtiberim wrzawy, ów prąd przyciszony, głuchy, spodem płynący.
Baczne ucho, które-by uważnie wsłuchało się w szmer prądu tego, dosłyszało-by, że, jak w tamtym głośno i nieustannie wspominano Berenikę, jak w tym cicho płynęło imię Jonatana. Lecz nikt o podsłuchywaniu ich nie myślał. Silas nawet, zapominając o urazach i zemście swojéj i przed oberżą wyciągając na słońcu bose swe nogi, wesół przebierał w kupie orzechów, grając z kilku towarzyszami w cetno i licho; wysoki Babas, za rzucane mu asy siłę swą ukazując, rozdawał dokoła szczutki, od których ludzie chwieli się na nogach albo na ziemię padali; Chromia zaś, przy ścianie oberży błyskając srebrnemi obręczami, zdobiącemi ciemną jéj skórę, i oczyma pożerając Babasa, wrzaskliwie opowiadała, jako przez panią swą, Fanią, wyzwoloną i z domu jéj wyprawioną została. Gdzieindziéj obito-by ją i strącono do kuchennych posług; ale z domu Pretora wyprawiano tylko złe i niechętne sługi. Wolnością jéj cieszyła się gospodyni oberży, bezzębna Charopia, z siwemi włosy, spuszczającemi się na twarz żółtą z pod brudnéj chustki, która, z glinianéj amfory lejąc wino w czerwony jéj kubek, namawiała ją do stałego przebywania w oberży. Egipcyanka, z ciałem swém giętkiém i ruchami podobnemi do skrętów wężowych, z purpurowemi usty, kruczym, roztarganym włosem i migocącym połyskiem srebrnych bransolet, uznaną snadź była za ponętną Wenerę miejsca tego. Charopia umizgała się do niéj i wciąż dolewała jéj kwaśnego, lecz mocnego trunku, którego ona tyle czar wychyliła, ile było liter w imieniu siłacza Babasa.
— Wesoło mi tu między wami, przyjaciele! — krzyknęła — lecz weseléj nam jeszcze będzie po jutrze, gdy cesarscy kucharze napieką dla nas wołów i wieprzy, a podczaszowie gardła nam pozalewają winem mniéj kwaśném, niż twoje, Charopio! Igrzysk i uczt, Cezarze! Hojnym i dobrym jest Cezar! Będziemy mieli igrzyska i ucztę!
— Życia i szczęścia Cezarowi, panu naszemu! — krzyknęło nagle mnóztwo głosów, a chóralny okrzyk ten leciał w czystém, letniém powietrzu długo i daleko.
Na tarasie domku Menochima, ścianą trójkątnego piąterka osłonięci całkiem przed wzrokiem przechodniów, wsparci o haftowane poduszki Sary, w pół-leżących postawach siedzieli dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Jonatan, głowę drugiego ocieniał głęboki kapiszon płaszcza. Przybliżali ku sobie twarze, trzymali się za ręce i cicho ze sobą rozmawiali.
— Justusie! — mówił Jonatan — jakże los mój wydaje mi się godnym zazdrości wobec twojego. Jako jeleń przez myśliwca, ścigany jestem przez tych, z których przemocą do ostatniego tchnienia nadziei walczyłem. Lecz ani serce, ani twarz moja nie kłamią, i chleba mego nie spożywam u stołu odszczepieńców, jak ty, sekretarzu Agryppy, codzienny towarzyszu i dworaku obrzydłéj Bereniki i zdrajcy Józefa!
Justus twarz zasmuconą usiłował ukryć głębiéj w cień kapiszona.
— Ku bojom orężnym nie wiodły mię ani skłonności, ani przekonania moje — odpowiedział z cicha — dlatego nie towarzyszyłem tobie, gdy na odgłos wypadków, gotujących się w Judei, udałeś się tam z wielu tutejszymi rówieśnikami swymi. Sercem przecież i obyczajem wierny jestem ojczyznie naszéj i wierze przodków naszych, a teraz, gdy Menochim oznajmił mi o przybyciu twojém, przybiegłem tu, jak brat, stęskniony za niewidzianém długo obliczem brata.
Po chwili milczenia dodał:
— Czy pozwolisz, abym ukazał ci rzeczy pewne, których jasno widziéć nie możesz?
— Mów — rzekł Jonatan.
— Mówić chcę o tych, których wy odstępcami i przeniewiercami nazywacie. Bogaci, zaznajomieni z cywilizacyą helleńską i rzymską i z ustrojem rzymskiego państwa, Agryppa, Józef i wszyscy im podobni, mniemają, że walka z potężnym Rzymem szaleństwem jest, wiodącém małą Judeę do ostatecznéj zguby. Dlatego pogodzili się z tém, przeciw czemu wy targnąwszy się zuchwale, sprowadziliście zburzenie stolicy i świątyni naszéj.
Szyderski uśmiech błądził po bladych wargach Jonatana.
— Czy pewnym jesteś, Justusie, że pogodzenie się ich z Rzymem źródło swe wzięło z troskliwości o resztkę mizernego istnienia kraju i ludu naszego? Czy nie olśniła ich raczéj potęga Rzymu? czy nie oczarowały ich blaski i rozkosze, wzbronione wiernym wyznawcom wiary naszéj, niedostępne synom naszéj spustoszonéj ziemi, a któremi tu nasycać się mogą dowoli? Pałace ich pełne malowanych i rzeźbionych postaci ludzi i zwierząt, stoły ich gną się pod cudzoziemskiemi przysmakami, togi rzymskie wspaniale owijają ich ciało, na łożach rzymskich rozkosznie wyciągają się ich członki. Józef Flawiusz przyjmował bogate dary od nałożnicy Nerona, a Wespazyan obdarzył go rozległemi dobrami; Agryppa otrzymał królestwo Chalcydy, odebrane od Bereniki, która w zamian...
W miarę jak mówił, mowa jego stawała się szybką i syczącą, nienawiść iskrzyła się w zapadłych oczach, ręka kurczowo ściskała przedmiot jakiś, u piersi za suknią ukryty. Przez zaciśnięte zęby wymówił jeszcze:
— Tu są oni nietykalni, niedostępni, bo otacza ich i ochrania zbrojna prawica Rzymu. Ale tam, Justusie, tam...
Zaśmiał się zdławionym, zjadliwym śmiechem.
— Tam, w Jerozolimie, krew im podobnych zalewała bruki ulic, a z rozbitych czaszek ich mózg bryzgał na święte mury, których oni bronić nie chcieli!
Justus zadrżał.
— O, Jonatanie! — zawołał — cóż uczyniły z ciebie krótkie te lata, które od rozstania się naszego upłynęły!... Znałem cię młodzieńcem śmiałym, lecz łagodnym; ujmującym się za skrzywdzonymi, lecz brzydzącym się krwią i okrucieństwem... Teraz... pozór twój jest pozorem mieszkańca pustyni, który w walkach z lwami i niedźwiedziami zapomniał słodkich uczuć ludzkich, w którego uszach nigdy nie brzmiała rajska zapowiedź proroka: „Przekują miecze swe na pługi, a jagnię w spokoju uśnie obok lwa i dziecię bezpiecznie igrać będzie nad gniazdem wężowém!“
Z nienawiścią, rozpalającą wzrok Jonatana, zmieszał się wyraz bolesnego szyderstwa.
— Czy mieszkałeś, Justusie, w świętéj głowie proroka i dowiedziałeś się, jak daleko w przyszłość sięgał wzrok jego, kiedy wygłaszał on swą rajską zapowiedź? Przedwieczny tylko znać może czasy spełniania się widzeń proroczych. Ja, z morza krwi i płomieni dłonią Jego wyprowadzony, wiem, że jeszcze one nie nadeszły. Dopóki sprawiedliwość nie zapanuje nad światem, dopóki człowiek nastawać na człowieka i silniejszy deptać słabszego będzie, dopóty miecz pomsty ścigać musi tych, którzy, jak Agryppa i Józef, odstępują sprawy słabych, lecz sprawiedliwych...
— Każdy z ludzi dźwiga brzemię grzechów sobie właściwych — z rozwagą i smutnie odparł Justus. — Jeżeli tamtym trwożliwość, obojętność, żądza chluby i rozkoszy ujmuje gorliwości dla sprawy słusznéj, wy grzeszycie zbytkiem zapalczywości, szaleństwem, rzucającém was w męki daremne, sercem, stwardniałém na obrzydłość okrutnych czynów. Wy nazywacie ich odstępcami i przeniewiercami, oni wam dają nazwy gorliwców wściekłych, krwawych siepaczy...
— Takimi jesteśmy! — prostując się na siedzeniu, zawołał Jonatan.
W téj saméj chwili w ręce jego błysnął nóż zakrzywiony, rodzaj krótkiego, obosiecznego miecza.
— Tak, Justusie, gorliwcem jestem, który, gdy pora była, ścinał krwawe grona w winnicy Edomskiéj, i ścinać je gotów jeszcze... tym oto sierpem.
Justus dłonią przysłonił oczy.
— Schowaj oręż ten — szepnął co prędzéj — wydać on cię może... Poco go nosisz przy sobie? Pokusa łatwo przeniknąć może do oszalałego serca...
Jonatan zasunął nóż w zanadrze i z gorzkim uśmiechem zaczął:
— Nie lękaj się! Agryppie twemu krzywdy żadnéj nie zrządzę. Dzień znoju długim był i strasznym. Odpocząć pragnę. Pójdę daleko, w cichym kącie wzniosę ściany domu swego, ustawię moje krosna, i u boku małżonki hodować będę synów, aby wzięli po mnie dziedzictwo...
Przestał mówić. Rysy jego, które przy ostatnich słowach złagodniały nieco, zasępiły się znowu. Ulicą przeciągał i dom Menochima mijał wesoły tabor uliczny, wiedziony przez kobiety, pobrzękujące na instrumentach muzycznych i w opadającém z nagich ramion ubraniu. Kilkunastu mężczyzn, obdartych i pół-bosych, z zielonemi wieńcami na głowach i gdzie niegdzie z rozkwitłemi różami u piersi i w rękach, postępowało w takt muzyki, wrzaskliwie śmiejąc się i krzycząc. W weselącéj się gromadzie téj czuć było zbliżanie się orgii, które po Apolińskich igrzyskach nastąpić miały; była ona słabym tylko i oderwanym akordem tych szalonych hulanek, któremi aż po brzegi napełniał się i kipiał Rzym w dnie noworocznych Saturnalii. Saturnalie wprawdzie nie prędko jeszcze nastąpić miały, ale święto Apollina wzniecało także wesołość, którą wzdymała i roznamiętniała skwarna pogoda lipcowych dni. Niewidzialni sami, Jonatan i Justus, przez szczeliny balustrady, otaczającéj taras, widziéć mogli dokładnie pstry i huczny orszak, który, mijając dom Menochima, wydał zmieszane, chóralne okrzyki:
— Zdrowia i szczęścia wspaniałemu Tytusowi, synowi bozkiego Cezara! Zdrowia i szczęścia Berenice, pięknéj oblubienicy Tytusa!
— Czy słyszysz, Justusie? czy ty to słyszysz? — gwałtownie szepnął Jonatan. — Imię Izraelitki ta nawet podła zgraja łączy z imieniem tego, który ojczyźnie naszéj ostatnie zadał ciosy! Czy to być może, Justusie, aby ona małżonką jego została? czy to być może, aby zgorszenie takie dotknęło oczu ludzi? aby ślina takiéj obelgi spadła na nasze straty i bóle!
Z pochyloną twarzą Justus odpowiedział:
— Niestety! tak się podobno stanie! Tytus kocha ją więcéj, niż źrenicę oka swego, a ona... Alboż niewiasta oprzéć się może urokom promieniejącéj piękności, złączonéj z najwyższém w świecie dostojeństwem? Tytus jest najpiękniejszym człowiekiem w Rzymie i następcą Wespazyana.
— Widziałem ją niegdyś — w zamyśleniu mówił Jonatan — widziałem ją, gdy, w czasie piérwszych powstańczych ruchów w Jerozolimie, wyszła na taras pałacu swego, w szkarłacie i złocie cała; splecione ręce wyciągała ku nam, błagając, abyśmy rozeszli się, uspokoili i nie ściągali na siebie i na Judeę całą mściwéj ręki Rzymian... Była wtedy wspaniałą, ale lud krzyknął ku niéj: „Wnuką Machabeuszów jesteś, bądź im podobną! Judytą bądź! Ujmij miecz, i duchem przodków swych niesiona, przoduj nam w walce, jako słup ognisty ojcom naszym przodował na puszczy!“ Był to, Justusie, wielki moment, był to moment, w którym niewiasta ta stać się mogła duszą narodu swego, mocą i chwałą jego, i — kto wié? może jego zbawieniem... Ale ona...
— Wiem — dokończył Justus — wraz z bratem swym opuściła wzburzoną stolicę...
— Uciekła i bezpieczeństwa swego szukała w obozie Rzymian! Tam-to Tytus, jedną ręką rzucając na Jerozolimę głównie pożogi, drugą wkładał na palec jéj pierścień oblubienicy... O, Przedwieczny! czy żaden piorun twój nie spadnie pomiędzy tych ludzi, aby rozerwać ohydny ten, bluźnierczy, potworny związek?
Strasznie w téj chwili wyglądał Jonatan. Oczy jego, krwią nabiegłe, wznosiły się ku niebu, kurczowe drganie wstrząsało wynędzniałą twarzą, w dłoni błyskał znowu, z-za sukni wydobyty, nóż. Justus śpiesznie za ręce go pochwycił.
— Uspokój się! to, czego tak się lękasz, nie stanie się może jeszcze. Oddawna już Tytus poślubił-by Berenikę, gdyby nie sprzeciwiał się temu ojciec jego, pragnący synów swych połączyć z najdostojniejszemi rodzinami rzymskiemi, a przez to powiększyć świetność niskiego i niespodzianką losu tak wysoko wyniesionego, rodu swego; gdyby nie sprzeciwiał się temu patrycyat rzymski, w połączeniu przyszłego cezara z kobietą wschodnią widzący dla siebie ubliżenie; gdyby nie sprzeciwiali się temu sami nawet filozofowie, ogromny tu wpływ wywierający, a gardzący Izraelem za wiarę jego, którą poczytują oni za zbiór zabobonów ciemnego i nieokrzesanego ludu... Czy wiész, co spotkało stoika Herasa, który publicznie gromił Tytusa za popisywanie się z miłością swą ku Berenice? Ściętym on został na publicznym placu. Okropniejszy może los spotkał za toż samo Dyonizyusza z Pruzyi. W cyrku, wobec stu tysięcy zgromadzonego ludu, wolał on do Tytusa, aby powrócił do opuszczonéj przez się małżonki swéj, Marcyi Furmilli, a Berenikę odesłał do jéj ojczyzny... Dyonizyusza oćwiczono publicznie i z Rzymu wygnano, ale krewni i przyjaciele Marcyi Furmilli pozostali, a obraza ich i chęć zemsty wzmacnia i mnoży nieprzyjaciół władzy cesarskiéj, którzy w Rzymie istnieją jeszcze, a na których czele stoją: pretor Helwidyusz i stoik Muzoniusz...
Jonatan opowiadania tego słuchał ze skupioną i chciwą uwagą.
— Justusie! — zwolna i w zamyśleniu zaczął — Rzymianie-to więc sprzeciwiają się związkowi temu, przez pogardę i nienawiść dla nas... a z pomiędzy braci naszych żaden-że nie znalazł się tak śmiały?
— Jakże-by to być mogło? — odparł Justus. — Ci, którzy Berenikę otaczają, pragną najżywiéj związku, w którym widzą wielką chlubę dla siebie i liczne dla ojczyzny naszéj korzyści; inni zaś, ubodzy, zboleli, przerażeni, są jako krety, pracujące pod ziemią...
Jonatan nie odpowiedział nic i w głęboką pogrążył się zadumę. Nie przerywał jéj Justus, i wpatrzony w twarz przyjaciela, zdawał się nadaremnie smutnemi oczyma szukać na niéj śladów pogodnéj jego młodości.
Wtém, na widzialnéj z tarasu, górnéj części wschodów, z izby dolnéj ku górnéj wiodących, ukazała się Mirtala. Wyprostowana i zamyślona, z tym spokojem postawy i ruchów, który, zdawać się mogło, że spłynął na nią z greckich i rzymskich posągów, w jednéj, podniesionéj nieco, ręce, trzymała misę, w zieleń ubraną i owoców pełną, w drugiéj, opuszczonéj wzdłuż sukni, dzban z czerwonéj gliny. Z ognistemi kędziorami, opływającemi twarz białą i szczupłe ramiona, ze spuszczonemi powiekami, przed Justusem i Jonatanem stanęła.
— Ojciec mój, — rzekła — wychodząc dziś z domu, rozkazał mi, Justusie, uczęstować cię, gdy tu przybędziesz, owocami i winem. Oto są oliwki, daktyle, migdały, figi i wino, na jakie stać było dom nasz.
Rzekła to z cicha, ze słabym, lecz uprzejmym na ustach uśmiechem i, na obu mężczyzn oczu nie podnosząc, oddalić się chciała. Ale zatrzymał ją nagły giest Jonatana. Porywczo, głosem, w którym trudno było gniew od serdeczności odróżnić, zawołał:
— Nie odchodź! Dlaczego zawsze uciekasz ode mnie? Usiądź tu, chcę na ciebie patrzéć.
Pozostała, lecz nie usiadła. Ramieniem wsparta o balustradę tarasu, nieruchomym wzrokiem patrzała daleko, w przestrzeń. Justus spożył kilka owoców, wychylił czarę wina i powstał.
— Pora mi odejść. Słońce chyli się ku zachodowi...
Mirtala szybkim ruchem zwróciła twarz ku mówiącemu:
— Czy myślisz, Justusie, że prędko już... słońce zachodzić będzie?
Justus, z przyjemnością widoczną patrząc na nią, uśmiechnął się i odrzekł:
— Spójrz tam... za te gromadę płaskich dachów, na wysoko zaokrąglające się linie łuku Germanicusa... Czy widzisz to, co ci ukazuję?
Patrzała w stronę, ku któréj Justus wskazujący palec wyciągał, i powoli skinęła głową.
— Otoż, gdy wdzięczne i wspaniałe sklepienia te kąpać się zaczynają w takich, jak teraz, jaskrawych światłach, słońce blizkiém jest zachodu. Co ci jest, dzieweczko? Oczy twoje dziwny przybrały wyraz i zdało mi się, że zadrżałaś?
— Nic to, Justusie. Chłodny powiew zaleciał tu od Tybru, a łuk ten... jaskrawy... obraził mi oczy...
Uśmiech łagodny i uczuciem rozkoszy zaprawny dziwnie wyglądał na zdręczonych ustach Jonatana.
— Nieśmiałą jest ona, Justusie — szepnął. — Gdy odpowiadała tobie, rumieniec, podobny do powstającéj zorzy, lica jéj oblał...
— Piękną jest i wdzięku pełną — równie cicho odparł Justus i z westchnieniem dodał: — Obyś co prędzéj na łonie oblubienicy swéj uciszyć mógł wzburzone swe serce!...
Po chwili odchodził, i Mirtala uczyniła znowu ruch taki, jakby odejść chciała.
— Pozostań! — zawołał znowu Jonatan.
Stanęła przed nim, zmieszana.
— Usiądź tu przy mnie.
Usiadła na miejscu, które przed chwilą zajmował Justus i, nie podnosząc powiek, milczała.
— Dlaczego unikasz mnie? Obchodzisz się ze mną tak, jakbym ci był obcym. Czyż nie nazywałaś mię kiedyś bratem swoim? Wzrastaliśmy oboje pod jednym dachem, a ja, starszy i silniejszy, czy wyrządziłem ci kiedy krzywdę jaką?
Gdy mówił to, wzrok jego był miłosny, ale dźwięk głosu szorstki i porywczy. Tak długo snadź wydawał on okrzyki bojowe, że znikły z niego brzmienia łagodne i czułe.
— Podniosłaś na mnie spójrzenie swoje! Patrz tak na mnie, dzieweczko!... bo z oczu twych na rany moje spływa balsam gojący...
Istotnie, gdy wywoływał wspomnienia wspólnego ich dzieciństwa, podniosła na niego wzrok, trwożny jeszcze, ale przyjazny. Lecz w téj-że chwili ujął on ją za rękę. Wychudła i zczerniała dłoń jego twardą była i szorstką, czuć w niéj było przyzwyczajenie do gniewnego ściskania oręża, a czerwone blizny, które ją okrywały, zdawać się mogły plamami krwi. Mirtala znowu twarz odwróciła i powściągnąć nie mogła drżenia, które wstrząsnęło szczupłemi jéj ramiony. O! kędyś, w innym świecie, inna wcale ręka, biała, wykwintna, ujmowała dłoń jéj w uścisk tak miękki i słodki, że od niego ku piersi jéj wstępowały potoki niewysłowionéj rozkoszy...
— Lękasz się mnie, płoche dziecko, nie umiejące oddać czci, przynależnéj mężowi, steranemu w walkach świętych! Nie rozumiész, jakiém dostojeństwem okryje cię Pan, gdy zostaniesz małżonką obrońcy Jego narodu!
Oczy jego płonęły teraz gniewną obrazą, a dłoń coraz twardszym, bolącym uściskiem, obejmowała drobną, pół-dziecinną rękę.
Po chwili jednak zmiękł znowu.
— Czyż zawsze byłem taki, jak teraz, stwardniały w srogiéj prawicy Pana, zjeżony kolcami gniewu i popędliwości? Przypomnij sobie, Mirtalo, wspólną przeszłość naszę. W dnie letnie, małéj dzieweczce, bawiącéj się przed progiem domu Menochima, przynosiłem nieraz z ogrodu Cezara rozkwitłe róże; w zimie, drżącą i drobną, owijałem ją płaszczem moim. Był dzień, w którym, pośród Appijskiéj drogi, wyrwałem cię z pod kopyt rzymskiego jeźdźca. Ty wczoraj odwdzięczyłaś mi tę przysługę, roztropnie i śmiało zasłaniając mię przed wrogiem. W piersi mojéj, Mirtalo, mieszkało kiedyś serce łagodne, a srogim ogniem zapaliły je i powłoką żelazną okryły gniewy wojny i męki tułaczki. Teraz, kiedy na ciebie patrzę, powraca do mnie pogodna młodość moja. Milszą mi jesteś nad źrenicę oka mego; piękne są jagody lica twojego, jak u synogarlicy, a szyja twoja jako klejnoty; usta twe — jabłka granatu, a włosy — szkarłat królewski, przetykany złotem...
Na wychudłą i zczerniałą twarz tę wystąpił wyraz namiętnego, pół-nieprzytomnego marzenia. W zapadłych, ciemnemi kołami okrążonych oczach, błysnął płomień, podobny temu, z jakim pielgrzym spragniony, po wielu dniach, spędzonych śród piasków pustyni, przybliża usta swe ku wodom strumienia. Ona odwracała wciąż twarz, a pobladłe usta jéj niedosłyszalnie szepnęły:
— „Oczy masz piękne i wymowne, Mirtalo, a usta twoje podobne są do koralu, zwilżonego rosą...“
I z oddali, z oddali, usłyszała głos, który kiedyś, w dźwięcznéj mowie Latynów, słowa te wymówił. Odtąd, dwa głosy przemawiały do niéj: jeden blizki, tuż przy niéj brzmiący twardo i ponuro, drugi młodzieńczy, świeży, śpiewny, oddalony, tak oddalony, jakby z innego dolatywał świata...
— Krwawa wojna i długa tułaczka uczyniły mię takim, jakim jestem. Lecz minął już dla mnie dzień bojów i mąk. Poślubię cię tu, oblubienico moja, w ciszy i skromności, jako przystoi czasom niedoli. Nie chcę wieńca na głowę moję, ani fletów i cymbałów przed ślubnym orszakiem; nie będą cię nieść drużbowie w lektyce błyszczącéj, i kwiatami włosów twych nie przyozdobią drużki... samo bowiem wesele zwyciężonego rycerza poważne być powinno i owiane wonią świętego smutku...
Z odwróconą wciąż twarzą i coraz bledsza, Mirtala szeptała:
— „Pozostań w domu Fanii. Piękność i wesołość ujmą cię tam w twórcze swe ramiona, a ja przychodzić i uczyć cię tam będę sztuki malarskiéj...“
Rękę jéj ku piersi swéj przyciągając, Jonatan mówił daléj:
— Powiodę cię z sobą na ziemię wygnania, ale śród któréj nikt nas nie odnajdzie i nikt nie zburzy spokoju naszego. W nizkiéj i ciemnéj chacie, ukrytéj przed światem ścianami gór gallijskich, ustawimy dwoje krosien, na których ja tkać, ty haftować będziesz. Pracą rąk zarabiając chleb nasz i dzieci naszych, przeżyjemy dni nasze, nieznani i zapomnieni...
— Uczynię z ciebie drugą Jaję z Kryzykosu... królową będziesz w czarowném państwie sztuki... otoczą cię kołem radosném wszystkie rozkosze sławy i miłości!...“
— W gorący dzień lata wywiodę cię, małżonko moja, do winnicy, którą własnemi zasadzimy rękoma, i jak Booz i Ruth, zrywać tam będziem dojrzałe grona aż do zachodu słońca...
— Słońce zachodzi!... — z ust dziewczyny wyrwał się nagle okrzyk, przerażeniem prawie dźwięczący.
— Gdy całkiem zgasną światła słoneczne, udamy się do Moade-El, gdzie wraz z gminą całą słuchać będziesz tego, co mówić mam...
— Puść mię, Jonatanie! słońce zachodzi!
Drobna ręka jéj daremnie z całéj siły targnęła się w żelaznéj dłoni jego; nie roztworzył on twardego jéj uścisku. Wzrok jego zatonął w twarzy jéj, ponuro znowu i podejrzliwie.
— Dokąd chcesz odejść? Menochim nie wrócił jeszcze z gaju Egeryi... córki Sary nie wołają cię jeszcze, abyś szła z niemi...
— Słońce zachodzi! puść mię!
— Dokąd chcesz odejść? Mirtalo! Mirtalo!
Głos jego, gdy po dwakroć wymawiał jéj imię, zabrzmiał srogo i groźnie.
— Słońce zachodzi!...
— Czy z niém razem zajdzie dla ciebie występna nadzieja jaka?
— Słońce zachodzi! puść mię!
— Słuchaj, dziewczyno! — głucho, lecz srogo krzyknął — dlaczego płonisz się i drżysz cała, a w oczach twoich błyszczą łzy i płomienie? Dokąd chcesz odejść? Co cię obchodzi zachodzące słońce? Kim był cudny młodzieniec ten, z którym rozmawiającą widziałem cię w późnéj porze wieczoru? Czy ty także staniesz się ohydą i hańbą narodu swego? Czy ty... jak Berenika...
Twarz i postawa Mirtali zmieniła się nagle. Z niecierpliwéj, błagającéj, stała się ona zawstydzoną, zgnębioną. Oczy dłonią zakryła.
— Nie, Jonatanie, nie... Nie puszczaj mię, Jonatanie! Zostanę przy tobie, nie puszczaj mię!
Długie, łkające westchnienie pierś jéj podniosło. Pochwyciła teraz sama ramię towarzysza dzieciństwa i zdawało się, że pragnie przykuć się do niego. Ale on szorstko odepchnął ją od siebie, a w téj-że chwili mignął błysk i rozległ się dźwięk stali. Krótki miecz Jonatana, przy gwałtowném poruszeniu jego wysunął mu się z-za sukni i upadł u nóg Mirtali. Porwała się, odskoczyła i, drżąca, ze śmiertelną odrazą w spójrzeniu, patrzała na mordercze narzędzie, którego Jonatan nie podniósł z ziemi. Wzrok jego, ostry i świecący, jak ostrze jego noża, wpijał się w coraz bardziéj blednącą i ruchem wstrętu pełnym odwracającą się twarz dziewczyny. Pomiędzy nimi wązki promień słońca olśniewające, stalowe błyski rozpalał w krótkim, zakrzywionym mieczu. Mirtala przymknęła powieki. Tuż nad narzędziem śmierci zawisło przed jéj oczyma narzędzie sztuki: pęzel, z pod którego wypływał kielich białéj lilii. W téj chwili na wschodkach ukazała się głowa w ciężkim, żółtawym turbanie. Menochim wszedł na taras i, ujrzawszy oręż, który Jonatan powoli z ziemi podnosił, drgnął i stanął. I po jego twarzy przemknęły także trwoga i odraza, lecz wkrótce znikły. Jonatan powstał i, plecami o ścianę wsparty, z uroczystą powagą i surowym głosem rzekł do Menochima:
— Justus był tu. Mówił mi on, ojcze, że poganie sami gromią bezwstyd Bereniki. Dlaczegoż pomiędzy wami nie znalazł się nikt, kto-by słowem śmiałém powściągnąć sprobował zgorszenie, zatruwające dusze naszych niewiast? Niejedna z izraelskich dziewic, ojcze, wstępować zapragnie w ślady Bereniki!...
Na dole, kilka świeżych kobiecych głosów wołało Mirtali. Dziewczyna szybko zbiegła ze schodów i przed drzwiami domu wpadła w ramiona kilku dziewcząt, które, chwytając ją za ręce, obejmując kibić jéj i szyję, zarzuciły ją pytaniami i wnet uprowadzić ze sobą chciały.
— Matka nasza zabroniła nam wracać bez ciebie, bo jesteś zawsze pieszczotą jéj oczu i nie może ona długo obejść się bez swojéj hoszeb! — śnieżne zęby ukazując w serdecznym uśmiechu, mówiła rudowłosa Lia, najmłodsza córka Sary.
Najstarsza z sióstr, wysoka, w żółtéj sukni i bogatym pasie, zgrabna Rachela, z dumném czołem, ocienioném kruczym warkoczem, poważnie głaskała dłonią ogniste włosy niższéj i młodszéj od niéj dziewczyny.
— Odkąd oblubieniec twój wrócił do domu waszego — mówiła — stałaś się, Mirtalo, zamyśloną i milczącą. Myślisz zapewne o tém, jakiem szczęściem obdarzył cię Pan, czyniąc cię wybranką wielkiego męża!...
— Ojciec mój, stary i chory Aron, który wraz z tobą codziennie siadywał w Awentyńskim portyku, przyszedł dziś do domu Sary, aby wraz z Symeonem udać się na Zgromadzenie Święte. Pragnie on także zobaczyć ciebie, bo byłaś zawsze perłą dla jego oczu, tam, gdzie was oboje otaczali zawsze sami ludzie obcy.
Słowa te wymówiło szczupłe, ubogo ubrane i nieśmiałe dziewczę, z bladą, mizerną twarzą i cierpiącém wejrzeniem dużych, myślących oczu. Mirtala, która innych przyjaciółek swoich nie zdawała się wcale słyszéć, zarzuciła ramię na szyję biednéj i nieśmiałéj Eli, córki starego, chorego Arona, i długim pocałunkiem usta swe do bladych ust jéj przycisnęła. Była ona zawsze najmilszą jéj z rówieśnic i towarzyszek wszystkich, dlatego może, iż równie jak ona improwizować umiała wzory haftarskie, i tak jak ona, nosiła w sobie nieokreślone tęsknoty za czémś, co było może ideałem piękna i niedostępnemi im urokami życia. Średnia córka Sary, mała, żywa, ognista Miryam, niecierpliwie uderzała w ziemię dzwoniącym swym sandałkiem.
— Czy nie zamierzacie, — wołała — spędzić przed drzwiami Menochima całego wieczoru? Gdy raz otworzycie usta, nie możecie już nigdy nagadać się do syta! Zamiast całować się z Elą, spójrz na niebo, Mirtalo! Zanim dojdziemy do domu rodziców naszych, słońce zajdzie całkiem!
Obejmujące szyję przyjaciółki ramię Mirtali opadło nagłe. Wzniosła oczy ku niebu, które istotnie powlekać się już zaczynało przezroczystą zasłoną zmroku. Z za ciemnych ogrodów Cezara, okrywających stok Janikulu, wypływał biały rożek półksiężyca. Niespokojne oczy przesuwając po twarzach towarzyszek, szybkim, urywanym głosem mówić zaczęła:
— Idźcie do domu matki waszéj... przyjdę tam za chwilę... Teraz iść muszę... muszę... tam, w stronę mostu i łuku...
Uczyniła ruch taki, jakby nie odejść, ale raczéj odbiedz, uleciéć od nich chciała; lecz nagle, cała drżąca, z wyrazem męki niewymownéj na twarzy, stanęła i obu rękoma uczepiła się ramion i szyi Eli... — Idę z wami... już idę... prowadźcie mię... obejmij mię, Elo!...
Nie spostrzegając dziwnych zmian, które zachodziły w słowach jéj, ruchach i wyrazie twarzy, wesołe i uroczystością dzisiejszą zajęte dziewczęta, uprowadziły ją ku domowi Sary. Ela szczupłém ramieniem otaczała jéj kibić; rudowłosa z uśmiechem szeptała coś o niéj poważnéj Racheli; żywa Miryam, brzęcząc dzwonkami sandałów, błyszczący naszyjnik swój zapinała u jéj szyi. Przed progiem domu Sary, Mirtala stanęła znowu i, z twarzą wzniesioną, spojrzała kędyś daleko i wysoko. Daleko, za nizkiemi, płaskiemi dachami przedmieścia, wysoko, jakby pod samém szarzejącém sklepieniem nieba, szczyt łuku Germanikusa płonął jeszcze w ostatnich blaskach słonecznych, jak tęcza, spleciona z purpury i złota. Ani na otaczające ją towarzyszki, ani na ludzi innych, których coraz więcéj ukazywało się na ulicy, nie zważając, Mirtala, giestem rozpacznéj tęsknoty wyciągnęła splecione ręce ku punktowi temu, samotnie gorejącemu jeszcze śród szybko mierzchnącéj przestrzeni. Lecz zaledwie towarzyszki jéj zdołały wyrzec słowo zapytania, ogarnęła ją i z sobą porwała rzeka ludzi, śpieszących się, przygarbionych, pochylających głowy pod ciężarem grubych turbanów, tłoczących się i popychających wzajem, i z cicha, lecz zapalczywie ze sobą gwarzących. Podobnemi rzekami, ze wszystkich ulic i placów przedmieścia, lud płynął ku wysoko wznoszącemu się nad domowstwa inne domowi modlitwy.
Była to budowa nietylko wysoka, ale i dość bogato przyozdobiona. Zdawało się, że na nią, to i w nią spływały wszystkie bogactwa, na jakie zdobyć się mogła otaczająca ją gromada nizkich i ozdobności wszelkiéj pozbawionych domówstw. Bogactwa te wprawdzie, w porównaniu z temi, które gromadziły się z drugiéj strony Tybru, a nawet i w innych miejscach zatybrzańskiéj dzielnicy, były jako drobna kropla wobec wezbranego morza. Niemniéj, w zbiorowisku tém śmieci, kałuż i smrodów, było to miejsce jedyne, otoczone czystością, pielęgnowaną starannie; wśród ścian drewnianych, ciemnych, skleconych z niedbałością taką, że czyniła je ona podobnemi do wędrownych tylko namiotów, były to ściany jedyne, na które złożyły się cegły i wapno, a nawet, gdzieniegdzie, skromne, bo rzeźb pozbawione, lecz różnemi barwami mieniące się, marmury. Drzwi wysokie, szerokie i przyozdobione ognistą miedzią koryncką, długo stały otworem, wpuszczając do wnętrza budowy, coraz gęściéj napływający, kilkotysięczny tłum. Wnętrze to, wysokie i rozległe, oświetlone mnóztwem lamp, a przyćmione nieco ulatującym z nich dymem, jaśniało białością nieskazitelną ścian i sufitu, śród któréj błyskały tylko pozłacane balustrady, dzielące tę część świątyni, w któréj zasiadali mężczyzni, od téj, którą napełniać miały kobiety. U jednéj ze ścian wznosił się ołtarz, ujęty w ramy złoconych kolumn, o które wspierały się dwie tablice, zapisane krętemi hebrajskiemi znakami, a pośród których purpurowa opona zasłaniała półkolisty otwór niszy, przybrany w wieńce z uschłych gałęzi cedrowych i oliwnych. Kręte złote szlaki liter, wypisane na tablicach ze śnieżnego i jak źwierciadło przezroczystego phengitu, były dziesięciorgiem synajskich przykazań; w niszy, za purpurową firanką, spoczywała księga Izraela; uwiędłe gałęzie, wieńczące otwór niszy, zerwane, były z cedrów, obrastających górę Libanu, i z drzew oliwnych, wieńczących Syon. Dawno tu przywiezione, uwiędły i zeschły, lecz nie zdejmowano ich ztąd dopóty, dopóki-by świeżemi zastąpione nie zostały; płomyki, gorejące w dwu siedmioramiennych, złoconych świecznikach, obficie oświetlały ołtarz ten i w pobliżu niego wznoszącą się, kilku wschodami od marmurowéj podłogi oddzieloną, mównicę. Na mównicę tę wstępowali zwykle mężowie, mający ludowi czytać i tłómaczyć ustępy Thory, albo téż ci, którzy, z dalekiego świata przybywając, opowiadali mu o dalekiéj ojczyźnie, o rozsypanych po całym świecie braciach, o nowych myślach jakichś, lub pracach, których przedmiotem były religijne wierzenia, społeczny ustrój albo polityczne nadzieje zwyciężonego ludu. W téj chwili mównica była pustą, ruch zgromadzającéj się ludności jeszcze nie ustał i drzwi świątyni stały otworem. Moade-El, zgromadzenie święte, zwoływane tu w celach religijnych lub społecznych, nigdy może jeszcze tak liczném nie było. W późnéj porze dnia zgromadził je Symeon dlatego, aby obecnym mu być i ducha swego skrzepić niém mógł nietylko dostatni i z czasem swym ściśle nie liczący się mieszkaniec dzielnicy, ale także, wedle malowniczych wyrażeń Thory, „ten, który rąbie drzewo, i ten, który nosi wodę”.
Po jednéj stronie złoconéj balustrady zasiedli mężczyźni, po drugiéj, nad kilku marmurowemi wschodami, ławy napełniły się rzędami niewiast. W liczném zebraniu tém, każde baczne oko dostrzedz-by musiało przedewszystkiém jednę szczególną jego cechę, którą był zupełny prawie brak dorosłych młodzieńców. Oprócz nielicznéj gromadki tych, z których twarzy, wpółdziecinnych jeszcze i męzkiego zarostu pozbawionych, poznać można było, że bardzo niedawno pocholętami być przestali, znajdowali się tam sami tylko mężowie w wieku późnym, lub dojrzałym, starzy lub pochylający się ku starości. Wprawdzie na ulicach i placach dzielnicy igrało zwykle mnóztwo dzieci, lecz pomiędzy rojem drobnych tych istot, a siwiejącym lub osiwiałym tłumem ojców ich i dziadów, istniała szczerba. Tworzył ją całkowity prawie brak pokolenia jednego, pokolenia, które przed kilku laty, na odgłos wszczynającéj się wojny świętéj, wywędrowało ztąd ku dalekiéj ojczyźnie i — nie wróciło. Jedni z nich, na polu walk krwawych, w pożodze, która pochłonęła świątynią, pod karcącym mieczem zwycięzców — zginęli; inni, rozsypani po świecie, wiedli żywot trudny, albo, jako wojenni jeńcy, żyli w ciężkiéj u zwycięzców niewoli. W dniach powszednich, w zwykłym torze codziennych zajęć, objaw ten, cechujący pojutrze nieszczęśliwéj wojny, mniéj uderzał w oczy i serca. Zato, w całéj żałobnéj grozie swéj zjawiał się on zawsze, ilekroć tak, jak dziś, gmina zgromadzała się w jednych ścianach i tysiącami razem oczu i serc spostrzegała nieobecność najdroższych sił i ukochań swoich. Smutne téż, zamyślone, ponure były długie szeregi twarzy ciemnych, gęsto obrosłych, ocienionych żółtemi lub brunatnemi zwojami turbanów; smutno i żałobnie czarne szlaki wiły się po białych szalach, opływających prawie aż do ziemi ciemne chitonety. W czasach niedawnych jeszcze, szale te tkano ze śnieżnéj tylko wełny; ale odkąd w płomieniach i dymie pożogi runęła Jerozolimska Świątynia, brzegi ich, u których wisiały nici i chwasty, przypominające o węźle przymierza z Panem, otaczać zaczęto czarnemi szlakami. Cóż dziwnego? Mędrcy składający Jabue, zgromadzenie, obradujące nad przyszłością Izraela, mniemać a przynajmniéj głosić zaczynali, że sam nawet anioł Metatron, patron i rzecznik Judei przed Panem, żałobnemi znakami obwiódł teraz srebrzyste swe skrzydła. Mniéj smutnie wyglądało zgromadzenie niewiast. Na tle marmurów, przyozdabiających ściany, jaśniało tam wiele twarzy młodych, świeżych, z których nawet uroczystość chwili spędzić nie mogła rumieńców i uśmiechów. Nad fałdzistemi płaszczami, spływającemi z ramion aż ku ziemi, kołysały się tam głowy niewiast dojrzałych, w kwiecistych turbanach, albo w barwnych siatkowych czepcach. Ta i owa, na głowę, plecy i czoło, zarzuciła białą zasłonę, tak, że z pod niéj widać było tylko wielkie wschodnie oczy, z ognistą źrenicą, i powściągliwie uśmiechające się, purpurowe usta. Tu i owdzie na białém czole połyskiwała złota opaska, z dużą perłą pośrodku, z uszu zwisały drogocenne kolce, po szyi wiły się i aż do haftowanego pasa spływały naszyjniki ze szkieł, do dyamentów podobnych. Tu i owdzie także, po twarzy zoranéj i bladéj, toczyła się łza, pod światłem lamp jak brylant błyszcząca, albo młode lecz smutne oczy patrzały w dal, z tęsknotą bez granic. W jednéj stronie pobrzękiwały dzwonki, czy metalowe blaszki sandałków, w innéj nad szepty szemrzące dokoła wzbijało się długie, łkające westchnienie.
Nagle szepty, westchnienia, stłumione wykrzyki powitań, ciche dzwonienie sandałów i naszyjników niewieścich — umilkły; w ciszę nieskazitelną zamienił się głuchy szmer, towarzyszący zawsze licznemu zgromadzeniu ludzi, a z samych choćby poruszeń ciał ich i oddechów piersi złożony. Zdawać-by się mogło, że każdy z członków zebrania tego znieruchomiał i każda pierś na chwilę powstrzymała oddech. Po wschodach, na mównicę prowadzących, wstępował człowiek wysoki i chudy — rzecz niewidziana tu nigdy — w rzymską tunikę, zszarzaną, odartą, ubrany, i z głową nie przykrytą niczém, tylko zarosłą lasem kruczych, splątanych włosów. Wszystkie nędze ciała i męczarnie ducha patrzały z twarzy jego zczerniałéj, wychudłéj, krwawemi poznaczonéj bliznami; z oczu jego zapadłych, ze zciemniałych powiek, z ust bladych o zarysie udręczonym, lecz hardym, biła namiętność sroga, nieukojona, uparta. Stanął na mównicy wyprostowany. Wklęsłe policzki jego zapłonęły, rozejrzał się dokoła wzrokiem sypiącym płomienie i, w tył nieco przegięty, jak skrzydła rozpostarł ramiona. W téjże chwili, zanim mówca wydać mógł piérwszy okrzyk swój, który zdawał się łkać we wzdętéj piersi jego, z głośnym trzaskiem i migotliwemi błyskami zdobiącéj je miedzi, szybko i szczelnie zamknęły się wysokie drzwi świątyni.
Na zewnątrz cicho było i jasno. Srebrny półksiężyc, wypłynąwszy całkiem z-za ciemnych ogrodów Cezara, świecił pod szafirowém sklepieniem w otoczeniu mnóztwa iskrzących się gwiazd. Zatybrzańska dzielnica, ze stokami dwóch wzgórz, okrytemi ciemną gęstwiną ogrodów, z tu i owdzie świecącemi białością ścianami letnich mieszkań bogaczów, z tłoczącą się u stóp jednego ze wzgórz gromadą nizkich i płaskich domów, spała, i uśpionemi zdawały się być nawet zamknięte szczelnie oberże i otaczające je mieszkania Syryjczyków. Za rzeką, z cicha szumiącą, na siedmiu swych wzgórzach dźwigając wysoko ciężkie kopuły świątyń i bazylik, ciemne sklepienia łuków i w świetle księżyca srebrzące się szlaki portyków, Rzym usypiać zdawał się pod gwieździstém sklepieniem, cichym, bo bezpiecznym, snem olbrzyma. Kiedy niekiedy tylko, za rzeką i mostem, kędyś na ulicach i placach Awentynu, rozlegał się śród ciszy, do stłumionego grzmotu podobny, miarowy i szybki tentent wielu stóp ludzkich. Były to wojskowe straże nocne, w różnych kierunkach przebiegające uśpioną stolicę.
Tu i owdzie jeszcze, na tarasach żydowskiéj dzielnicy szarzały siedzące w milczeniu gromadki ludzi, albo niewyraźnie rysowała się pojedyńcza postać, nad ogrodzeniem tarasu stojąca, i w cichéj kontemplacyi, czy namiętnéj modlitwie, twarz i ręce wznosząca ku niebu.
W głęboką ciszę tę, w powietrze ciepłe i z lekka rozwidnione światłem półksiężyca, mieszał się głos męzki za zamkniętemi drzwiami świątyni, samotnie długo brzmiący w jéj wnętrzu. Murowane ściany i grube odrzwia pochłaniały słowa mówiącego, lecz dźwięki głosu jego, głucho wybijając się na zewnątrz, wydawały się pieśnią, złożoną ze wszystkich tonów, na jakie zdobyć się może pierś ludzka. Wydawały się one nieskończoném jakby recitativem, które chwilami płynęło spokojnie i cicho, to znów szumiało, jak zrywająca się burza, to śpieszne, zdyszane, podobném stawało się do kaskady, lecącéj po spadzistości skały; to jeszcze grzmiało bojowemi trąbami, krzyczało jękami umierających od miecza, głodu i pożogi; albo rozpływało się w żal bezdenny, w kwilenie bezsilnego dziecka, lub wściekły płacz zmiażdżonéj piersi rycerza. Kiedy-niekiedy słowo jakieś lub imię wybijało się na zewnątrz świątyni. Słychać było wyrazy: wojsko, twierdze, mury obronne, wojna domowa, oblężenie, głód, wycieczki nocne, świątynia, pożar, gruzy, rzezie, ucieczki. Słychać téż było imiona krajów, narodów i pojedyńczych ludzi: Rzym, Pont, Syrya, Idumea, Arabia, Egipt, Wespazyan, Tytus, Józef Flawiusz, Jan z Giszali. Znać było, że wiele na raz ludów w sposób różny przyjmowało udział w opowiadanym dramacie, że wiele krajów i miast było świadkami rozgrywających się tu scen jego, że wielu mężów, na cały świat sławnych, w różnych kierunkach popychać go usiłowało ku ostatecznemu rozwiązaniu. Kiedy po raz piérwszy imię Jana z Giszali wyszło z ust opowiadającego, odpowiedziało mu olbrzymie, kilka tysięcy piersi wzdymające, westchnienie. Na dźwięk imienia największego z wodzów, najzagorzalszego z gorliwców, najwytrwalszego z obrońców Syonu, wszystkie serca uderzyły głośno i piersi głęboko, długo, westchnęły. Potém znieruchomiały znowu, zasłuchane, nieme, w kamiennéj ciszy.
Godziny upływały; nagle głos opowiadającego, jak ziarno piasku w nadlatującym tumanie kurzawy, znikł w ogromnym okrzyku tłumu, który tym razem nie umilkł zaraz, owszem, zmienił się w długi, bezładny, namiętny gwar mnóztwa głosów. W tłumie ściśniętym murowanemi ścianami coś zakipiało i wrzało potém coraz goręcéj i głośniéj.
Na mównicy stojąc, Jonatan kończył opowiadanie nietylko wojny stoczonéj i zakończonéj klęską oblężenia stolicy, ale i własnéj także ucieczki z rąk wrogów, i długiéj, kilkuletniéj tułaczki po niegościnnych miastach Syryi, morzach i wyspach Grecyi, po skwarnych i bezludnych pustyniach Afryki. Kończąc, podniósł twarz, wysoko wzniósł ramię, i w dłoni kurczowo ściśniętéj ukazał krótki, zakrzywiony miecz Jana z Giszali. Wszyscy powstali. W upalném powietrzu ogromnéj sali, w mglistém choć obfitém świetle lamp, u których posługacze świątyni ucinali knoty, lecz gęstych nici dymu rozegnać nie mogli, nawał głów i ramion ludzkich cisnął się ku mównicy. Wszystkie usta były otwarte, wszystkie oczy wzniesione w górę, tam, gdzie nad tym ludzkim odmętem górując, Jonatan, dziwnie uciszony, z kapłańską jakby dostojnością w postawie, ku oczom i ustom zbliżających się pochylał lśniącą, ostrą, obosieczną pamiątkę wielkiego męża. Nie mówił teraz nic; oni wzamian, mówiąc, jęcząc, płacząc, oglądali oręż, dotykali go, przyciskali do niego swe usta. Zapominając o najważniejszych obrzędowych przepisach, niewiasty zmieszały się z mężczyznami i cisnęły się także ku narodowéj relikwii. Były tam matki, żony i siostry tych, którzy zginęli, walcząc u boku Jana z Giszali. Jedna z nich uczyniła ruch taki, jakby objąć i w ramionach swych oręż ten, niby dziecię, kołysać chciała. Na zimnéj i lśniącéj powierzchni stali kładły się usta młodzieńców i dziewic, i zlewał ją deszcz łez, kapiących z oczu przygasłych, zbolałych. Byli tacy, na których twarzy wybijała się walka. Odraza, uczuwana do mordów i krwi, zasada jakaś wysoka, w jednym z licznych i rozmaitych strumieni narodowéj tradycyi zaczerpnięta, pochylające się nad mieczem głowy przejmowała wstrętem.
Goryasz, wyznawca łagodnéj nauki Hillela, po razy kilka schylał się nad orężem bohatera i po razy kilka odwracał od niego twarz zapłonioną, cierpiącą; aż nakoniec, jedno z walczących w nim uczuć zwyciężyło, i usta jego długim, miłosnym pocałunkiem spoczęły na zimnéj stali. Jednak zaraz wyprostował się, ku ołtarzowi wyciągnął ramiona i z wybuchem boleści krzyknął:
— O, Przedwieczny! patrz, co z narodem Twoim uczynili jego wrogowie! Oto całuje on narzędzie śmierci i cześć oddaje ostrzu, przelewającemu krew!
— Najsroższą z krzywd, zadanych nam przez zwycięzców, jest, o, Goryaszu, w duszę ludu wlany jad nienawiści!
Słowa te, szeptem zdławionym wymówił Justus, którego oczy chciwie jednak tkwiły w mieczu Jana z Giszali.
W téjże chwili rozległ się grzmot kolan, padających na klęczki, i ciał, które runęły na ziemię. Odmęt twarzy starych i młodych, męzkich i niewieścich, zniknął, bo wszystkie czoła dotknęły marmurów posadzki, albo, nizko schylone, ukryły się w dłoniach, a w upalném powietrzu i dymném świetle sali wybuchnął olbrzymi śpiew:
— „Wilcy i niedźwiedzie spustoszyli mi ziemię, ziemię, będącą radością moją, i mnie zawiedli w niewolę, a nikt nie bronił mię i nikt sprawy méj nie sądził. I oto jestem jako kruk czarna, ja, któram białą była, jako gołębica, bo dom mój spustoszony i ziemia bezludna!“
— „O, jakżeś, Najwyższy, poniżył swe dzieci! Chwała Twoja opuściła świątynią naszę, i obcy rycerze igrali z Arką Przymierza. I oto jestem jako kruk czarna, ja, któram białą była, jako gołębica, bo dom mój spustoszony i ziemia bezludna!“
Jonatan, wyprostowany i milczący, stał na mównicy, powoli i głęboko oddychając, jak ktoś, co spoczywa po dokonaném dziele. Pogoda, z dokonanego dzieła płynąca, okrywała mu twarz rozognioną i ciemną. Uczynił to, co w mniemaniu jego było zadaniem świętém; słowami swemi rozpłomienił ducha ludu dla sprawy, któréj orężem bronić już nie mógł. Z dumą, powoli, wodził wzrokiem dokoła świątyni, aż zatrzymał spójrzenie na niewieściéj postaci, która, sama jedna wśród pochylonych i kołyszących się głów, stała za połyskującą złoceniami balustradą, prosta, nieruchoma, wpatrzona w niego oczyma, w których przerażenie mieszało się z uwielbieniem. Tłum, który przed chwilą cisnął się był ku mównicy, nie porwał jéj za sobą. Obu ramionami uczepiła się poręczy balustrady i nie dała się porwać fali, gwałtownie spadającéj z marmurowych schodów. Grozą nieprzezwyciężoną, mrożącą, przejęły ją roztaczane przez Jonatana obrazy strasznych mordów i klęsk. Za nic, za nic w świecie nie zdołała-by zbliżyć się do człowieka tego, ani choćby końcem palca dotknąć lśniącéj téj stali, która tysiące razy nurzała się kiedyś w krwi ludzkiéj. Nogi odmawiały jéj posłuszeństwa, krwawa mgła zaćmiewała oczy, i tylko drobne dłonie kurczowo, z siłą niespodzianą, ściskały metalową poręcz, będącą w téj chwili podporą jéj i obroną. Jednakże, oczu pełnych przerażenia, zmieszanego z czcią, oderwać nie mogła od człowieka tego, który tak długo walczył i cierpiał. Aż nagle powiodła spójrzeniem po falującém morzu schylonych ku ziemi ciał i głów ludzkich. Niezmierna litość, dojmujące współczucie rysami jéj wstrząsnęło. Osunęła się na klęczki, czołem uderzyła o złoconą poręcz i łzy gradem lały się z jéj oczu, gdy w upalném powietrzu i mętném świetle świątyni huczały ostatnie strofy pieśni:
— „Dokąd-że, Panie, dokąd-że gołąbkę Twoję więzić będą sieci ptasznika? Tyle już wiosen i tyle zim minęło, odkąd drży ona pod ostrzem miecza, w lwich zębach i w jarzmie wroga. I oto czarną stałam się, jako kruk, ja, któram białą była, jako gołębica, bo dom mój spustoszony i ziemia bezludna!“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.