<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sita
Na Langka, wyspie
Pochodzenie Erotyki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Henryk Weyssenhoff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SITA
URYWEK INDYJSKIEJ POWIEŚCI



Na Langka, wyspie upragnionej, nastał czas przewagi Maurów Kędzierzawych. Plemię to chciwe, wyganiane zewsząd, zagnieździło się i rozmnożyło w Langka, mieszkańcy bowiem kraju byli marzycielami o dobrach nieziemskich a gardzili paciorkami, dobywanymi z muszli, o barwie pogodnego świtu. Paciorki te dzieci indyjskie pomiatały niegdyś w grach swoich na wybrzeżu morskim. Ale Maurowie Kędzierzawi poznali, że paciorki są perłami i wyłudzali je od dzieci za przysmaki, a od dorosłych za drobne sztuki błyszczącego kruszcu, którego część także przynieśli z sobą do pierwotnie szczęśliwej krainy Langka. I stało się po wielu latach, że prawi synowie Indyi popadli w zależność od Maurów — przybyszów, gdyż pierwsi cenili tylko swą dumę i marzenie, a drudzy posiadali perły i złoto. Widząc Maurowie łatwość zdobyczy w tej ziemi i posągową cierpliwość synów jej, zwołali pokrewniaków swych z za morza i zapragnęli założyć państwo swe na wyspie upragnionej, powołując się na zamierzchły rozkaz boga swojego, który im pozwalał kusić i podbijać złotem inne plemiona, był bowiem bogiem kupieckim, niemiłosiernym, mieszkającym wyłącznie pośród wyznawców swoich. I przez czas, który można obliczyć na trzydzieści pokoleń, wzmogło się pomieszanie wiar i obyczajów w krainie Langka, tak iż tylko bramani najbliżsi Wielkiego Buddy rozróżniać umieli stary ród Wedów, czcicieli Słońca i Prawdy, od ludzi, zarażonych wiarą złota i przemysłu, która przyszła z Maurami.
W czasie tej pieśni, która jest z setnego i pierwszego pokolenia od narodzin Sakya Muni, żyła piękna Sita, córka wyniosłego raddży, jednego z gorliwych czcicieli Prawdy. Schodząc ze świata znużony uciemiężeniem swych wierzeń przez rozwielmożnionych w kraju Maurów, przekazał raddża córce stada swe i sady cynamonowe na przylądku Palmirskim, i sznury pereł z zatoki Manaar, których świt najbardziej jest rumiany. I przekazał jej zakon ojców swych, tchnąwszy w nią duszę syna swego, którego pragnął, bogowie zaś mu go odmówili.
Choć przechodziła Sita zwyczajne koleje życia, nosiła w sobie płomień Prawdy straszny dla oszustów, ale pożądany każdemu mężowi, gdyż płomień zamknięty był w amforze przedziwnej, jak Ułuda, której imię jest Maya. Otoczona zawsze zastępem chwalców, szła przez życie, nie wybrawszy nikogo, choć każdy ruch jej giętkiej postaci obiecywał rozkosz, a usta układały się w lubość uśmiechu harmonijnie, jak pienia Gandarwów. Przeciw zamachom męskim miała w oczach błyskawice obrończe. Ale z ufną ciekawością przeglądała twarze mężów, szukając, czy w którym dreszczu pożądania nie przebłyśnie dusza jej miła i jej równa.
Na perłę jedyną jej postaci czyhali od dawna zbogaceni Maurowie, jako i na inne skarby tej ziemi. Ale udało im się tylko owładnąć rzeczami rzeczy jej, bogactwem stad, sadów i drogich kamieni; pienili się zaś z niemocy, że jej samej nie zdołali użyć i sprzedać za ulubione złoto, cel ich ostatni. Ze wściekłości miotali na nią potwarze w mowie swej gardlanej. Zaś prości z pomiędzy rodaków jej nazwali ją Dziwną, a ospali mienili ją Dziką, a odepchnięci przezywali ją Nieszczęściem.
Ona zaś ciągle wielkim płomieniem oczu swych wypatrywała czyjegoś przyjścia.
I zdarzyło się, gdy przechodziła raz, smutna bardzo, przez odludną okolicę w górach Neura-Ellya, że zastąpił jej drogę podróżny. Szaty miał poszarpane cierniami, a nogi bose skrwawione trudem wędrówki. Lecz spojrzał na Sitę nie jak żebrak łapczywy datku, jeno jak tułacz obłąkany w pogoni, jasno zaś, gdyż był człowiekiem szczerym, a prosto w oczy, gdyż był ogołoconym synem szlacheckim. I, nie wypytując, poznała Sita z oczu te cechy duszy jego, wzięła go za rękę, mówiąc:
— Chodź ze mną.
Poszedł, bo uczuł w sobie wyraźny nakaz bogów dobrych, a usiadłszy obok Sity przy źródle, patrzył dalej w oczy jej rozpromieniające. Że zaś, gdzie spoczęli, mogły być gady jadowite, zapytała Sita:
— Czy nie nadybiemy na węże?
— Przywykłem do ich ukąszeń i nie szkodą mi — odparł podróżny — od ciebie zaś odpędzę je zaklęciem, którego się nauczyłem od fakirów-śpiewaków.
Zaczem mówili o rzeczach swoich ukrytych, czując, że im to przeznaczone. I uczynił podróżny wyznanie dziwne, że przez całe życie szuka nieznajomej Ukochanej, którą spotkać musi, choćby w następnem życiu.
— I nie kochałeś nigdy? — spytała Sita.
— Próbowałem kochać wiele kobiet.
— Więc jesteś rozpustnikiem i wietrznikiem?!
Podróżny nie odpowiedział, ale w oczach jego poznała Sita, że niema w nich zdrady, a mówi rzeczy niepodobne do zwykłych z przekonanego obłędu, który jest duszą jego. I poznała Sita, że jest z rasy jej i ojców jej, z czystej rasy marzycieli indyjskich.
Wtedy podała mu włosy swe do pocałowania, na znak przymierza. A gdy poczuł podróżny woń tej amry edeńskiej, padł do nóg Pięknej i przysiągł, że poznał w Niej tę, której szuka, tę, którą kocha jedynie. Klął się na wiarę ojców, na południe, które złociło głowy ich przez otwory cienia palmowego, na źródło, bijące z głębi ziemi ojczystej.
Sita wysłuchała go w skupieniu, śledząc, czy duch Prawdy mieszka w nim, a nie znalazłszy nic przeciwnego, zerwała kwiat od źródła i podała go podróżnemu. Potem, wołając go w dalszą wspólną podróż, rzekła:
— Chcę ci uwierzyć, ale kraj pełen jest ludzi przewrotnych. Tyś inny — lecz daj mi czas, abym uwierzyła.
Mówiła zaś tak, w duszy mając ufanie ludziom zachwiane przez zdrady Maurów i najemników ich.
Więc zasępił się nagle podróżny i czuł jakoby pohańbienie dumy swej, gdyż wyznawał i przysięgał według wiary swej prawdziwej. Ale patrząc na gwiazdę czoła Sity, zobaczył, że jasność ta stanęła naczelnie na drodze losu jego, i zaufał jasności.

II.

A gdy poznali zniszczenie dobytków swych dziedzicznych przez niedbalstwo własne i zdzierstwo cudze, podróżny, noszący imię Utgatar (śpiewak dobry), rzekł do Sity:
— Otom zatrzymał się w drodze mojej i stoję przy tobie na wieki. Pozwól mi zostać Athwariu — człowiekiem czynu — i budowniczym domu naszego na wspólną przyszłość. Aby pora deszczów i febr zjadliwych nie ugryzła przedwcześnie kształtów twych, pięknych jak Ułuda; abyśmy murem silnym odgrodzili się od Maurów — zdzierców i od ludzi dybiących na piękność twą, a nie znających duszy.
Spojrzała zaś Sita na Utgatara oczyma mówiącemi czarno:
— Azali to miłość jest — dni i noce spędzać z mieczem, dobytym na złodziei, albo nosić kamienie na budowę mieszkania nowego, albo wysilać myśl przeciw fortelom wrogim? A ty, któryś życie prześpiewał i przewędrował między uciechą i zwątpieniem, azali to potrafisz?
I rzekł Utgatar:
— Miłość jest siłą twórczą, która dźwiga mury z gruzów i dobywa perły z łona mórz łacniej, niżby to uczyniły zastępy najmitów i przyrządy mistrzów egipskich. Miłość jest jak wodospad u źródeł Kalu-Ganga, który miażdży skały i obraca młyny, a zarazem taką świeżość rozpyla na okolicę, że nigdzie drzewa nie są rodzajniejsze, ani kwiaty pełniejsze woni. A ja, gdy ciebie kocham, Sito, przestaję być błędnym śpiewakiem. Lecz jestem budowniczym i wiernym ci rycerzem, a potem zaś śpiewakiem twoim będę.
I skłoniła Sita czoło białe przed mocą, która płynęła z ust Utgatara, mówiąc:
— Niech się tak stanie.

III.

Przeszła pora plonów pierwszych, i pora plonów drugich, i pora plonów trzecich już mijała. A Utgatar-Athwariu pracował ciągle nad noszeniem głazów sam, gdyż nie miał czem opłacać najemnika. Próbował poławiać perły, lecz morze w zatoce Manaar było już wyjałowione przez chciwość wielu pokoleń Maurów.
W kraju zaś srożyła się klęska wojny domowej, gdyż tłuszcza paryów Maurytańskich coraz gęstniała, a nie znajdując już poddostatkiem plonów ziemi i morza, ani starych skarbów rodowych indyjskich do złupienia, poczęła rzucać się na zbogaconych jednoplemieńców i grabić, wyjąc o równy podział bogactw między Maurów.
Rodowici Wedowie, uciemiężeni na ziemi swej, musieli tylko bronić się pogardą, bo się brzydzili płacić zdradą za zdradę i mordem za mord. Ale w łonie ich własnem, w kościele wyznawców Prawdy, wybuchła choroba, zwana przez pobożnych maurytańską zarazą. Działanie jej było straszne, choć ciała pozostawały silne, sprawne, a nawet długowieczne. Tylko ruchy i wyrazy twarzy zmieniały się, ubliżając świętym kanonom starej Indyi. Karki mężów traciły wyniosłą sztywność, a oczy oduczały się prostego spojrzenia; kibicie niewiast falowały mniej szlachetnie, a uśmiechy ich pochlebiały zmysłom możnowładców. Że zaś obyczaje takie były w pogardzie u dawnych Wedów, a zbliżały się do trybu życia Maurów, przeto chorobę tę duszy nazwano zarazą maurytańską.
Jak swędu trupa lub widoku spodlonego arcydzieła nienawidział Utgatar plam tej zarazy na postaciach współwyznawców swoich. Równą nienawiścią pałała ku nim Sita. Gdy dostrzegła zakażenie krwi indyjskiej w osobie blizkiej, ciskała jej wyzwanie oczu swych gniewnych i pioruny słów. Utgatar zaś, że był doświadczeńszy, a mocniejszy w słowie przemyślanem, odwracał się od wyrodnych braci, a słowa potępiające ich pisał jadowitym kłem wężowym na mocno ususzonym liście papirusu, Sitę zaś brał za rękę i odprowadzał daleko od świata zepsucia, mówiąc:
— Chodźmy od nich do nas samych.
Aliści kraj zasępiał się i burzył coraz bardziej i życie zwykłe było tak ciężkie, jak więzienie, a życie twórcze jak walka śmiertelna. I praca miesiąca przynosiła plon osiągany dawniej przez jeden ranek. Trzęsły się ręce Utgatara-Athwariu od wysiłku i barku uginały się pod ciężarem. Sita zaś, nie mogąc dźwigać wątłemi ramiony, silnem sercem krzepiła pracę wybranego towarzysza, miękką dłonią chłodziła skroń jego, a ręką wzniesioną ukazywała przyszłość wspólnie umiłowaną.
Aż przyszły dni tak czarne, tak najeżone złych bożków zasadzkami, że Sita pierwsza ozwała się jękiem:
— Nie zdzierżę...
Utgatar spojrzał na nią oczyma przerażonemi, przewidując możliwą przepaść. Sita bowiem miała przed sobą trzy drogi otwarte, o których przymierze ich i zakon nie pozwalały myśleć:
Przez ponętę swą — do bogactw i rozkoszy.
Przez odstępstwo — do wygodniejszej wiary cudzej.
Przez rozpacz — do śmierci.
A jednak nie pomyślała o jednej z dróg tych, choćby na chwilę, gdy usty bolesnemi wyrzuciła skargę...?

I od tej chwili praca dla Niej wydała się mężowi mniej miłą i spodlało mu zadanie jego, a brzemię głębiej wżarło się w barki. Nie będąc jednak z pospolitego spiżu, nie ustał.
IV.

Dni były znowu ciężkie, lecz wieczory kochane. Tylko szczęście nie świeciło z góry, słonecznie, jak świecić powinno sprzymierzonym między sobą czcicielom Prawdy. Nie przenikało dobroczynnie myśli wszystkich i słów i spojrzeń ku sobie wzajemnie pociągniętych. Buchało zaś czasem płomieniem obejmującym i już trwać obiecywało na wieki, gdy nagły dreszcz zimny przypominał jej słowo:
— Nie zdzierżę...
A gdy słowa grzesznego nie zabijesz krwawą pokutą w pamięci, lecz pozwolisz mu zawisnąć w niej natrętnemi skrzydłami, wraca potem łatwiej, ośmielone, i rośnie z nietoperza w wampira.
Więc słowo one nieszczęsne uchwyciły bóstwa złośliwe i wypiastowały na łonach swych zawistnych i nasyłały pod różnemi postaciami na Utgatara i Sitę, aby gryzło serca ich zosobna i buntowało jedno przeciw drugiemu.
Wracało słowo złe w postaci nieufności i wydawało się wtedy Sicie, że myśli jej serdeczne i zamiary tylko do niej należeć mają, a Utgatar że ukrywa przed nią także na bok patrzące zamysły. I rozważała uparcie, czy pożytecznie jest w życie swe wewnętrzne wtajemniczyć męża bliźniego, a życie jego brać w siebie, aby dwie dusze mieć do równego podziału. I cierpiała sama, zadając cierpienie, aż z warg zaciętych wykwitał długo targowany pocałunek.
Wracało potem słowo marne jako skarga na rzeczy odmienić się nie mogące: na przeszłość, porę roku i porę życia; na konieczność dziejów, urodzeń i śmierci; na konieczność kochania.
I przybierało wrogie słowo twarz nienawiści dla uczuć świętych, szyderstwa z kraju rodzinnego, które jest pokalaniem ust własnych przez plwanie na ojca swego.
A wszystkie te jady kochania sączyły bożki złe, iż się Sita podała w ich moc przez wymówienie słowa:

— Nie zdzierżę...
V.

Pewnego wieczora, gdy Utgatar był jeszcze zajęty pracą w głębi lądu, od brzegu wyspy odpływała na morze wielka łódź do Malabaru. Wsiadali do niej mieszkańcy Langka pospołu z ludźmi innych plemion, mężczyźni i kobiety, podochoceni winem, błyszcząc szatami i oczyma. Sita zaś przypatrywała się, stojąc na brzegu, ciekawie. A że jeszcze piękniejsza była, niż wieczór, który złocił korony drzew i uwieńczenia świątyń i głowę jej natchnioną, zabrzmiały z łodzi ku niej gadatliwe hołdy mężów.
Jeden mówił:
— Pójdź z nami. Otom jest księciem kraju o dziesięciu miastach i potęgę swą dam na twe usługi. Kobiety żebrzą mojej miłości, ale ja schylam się do nich tylko, jak do kwiatów. Ciebie jednak pokochałem od razu, boś piękniejsza nad wszystkie i ozdobisz najlepiej pokoje pałacu mego.
Drugi chwycił lutnię i zagrał na niej obcą piosenkę, pospolicie znaną. Ale w ten wieczór kuszący pieśń wydała się wołaniem morza i łaskotaniem fali. Mówiła zaś:
— Porzuć ten kraj skazany na zagładę! Porzuć swą dumę niewczesną i zakon ojców zwietszały. Piękna jesteś! kochamy cię!
Trzeci, przybrany w grzechotki błazeńskie, udawał koguta, a pianie jego znaczyło tyle co i poprzednie głosy.
Była zaś od brzegu do łodzi jakoby drabina położona przez morze z głazów płaskich, dogodnych pod stopy idącego raźnym krokiem.
I pochlebiło Sicie, że wszyscy mężowie, niepomni nawet pięknych swych towarzyszek, wielbili zgodnie ją jedną hołdem rozbrzmiewającym. A w zaczarowanem woniami powietrzu uczucia poziome nabierały ponęty, nazwy zaś puste czyniły złudzenie rzeczy wielkich.
Skoczyła Sita na pierwszy od brzegu głaz — i stanęła.
Przyszedł jej na myśl Utgatar, który tam dla niej dźwiga głazy — i oczy zakryła dłonią.
Ale dostrzegłszy jej krok pierwszy, towarzysze zabawy ozwali się gromką pochwałą i zdwojonem zapraszaniem. A ten, który był w stroju błazeńskim, wybiegł po głazach naprzeciw Sicie i chwyciwszy ją lekko na ręce, poskoczył z nią ku łodzi. Tylko róże białe rozwinięte, które miała we włosach, kapiąc płatkami, naznaczyły po morzu i po głazach początek drogi Sity w nieznane krainy.
Gdy łódź odpłynęła, zaszumiały z gąszczu bambusowego bóstwa złe, które się do nich zbiegły w liczbie snadź wielkiej, bo długo w noc i rozgłośnie chichotały trzciny zaludnione, wygwizdując szyderczo powieści o Wierze i Kochaniu.

VI.

A przyszedłszy na zwykłe miejsce spotkania i nie zastawszy Sity, Utgatar objął od razu niedolę swoją i podążył prosto nad morze, gdzie ślad ucieczki Sity naznaczyły białe płatki róży. A czując w sercu umieranie, zapytał fali głupio oddychającej:
— Czy to śmierć już?
I noc przepędził na miejscu męki swej, pytając napróżno fali, pośród namów bożków złych w bambusach nadbrzeżnych.
— Rzuć — szeleściały biesy — szaleństwo poszukiwania miłości silnej, jak bogactwo. — Otwórz oczy i przejrzyj, że w starych tylko bajkach Prawda rządzi światem, a za czasów naszych panuje pożądanie i zlepek kilku kłamstw składa się na prawdę wygodną. Odstąp od zmurszałych nauk Wedów, a naucz się, że co nazywasz maurytańską zarazą, jest mądrością i ceną życia. I Sita...
Skoro usłyszał imię Ukochanej na językach syczących, zerwał się i połamał cały gaj bambusowy, że bluźnił. I został już potem z ciszą od lądu i od morza, z głośnem tylko gadaniem krwi własnej w piersi i skroniach.
A gdy zamajaczył świt od czarnych do rumianych pereł przechodni, i trysły rubiny zorzy, i wypłynęło nieodmienne słońce, Utgatar wyciągnął ręce do Boga swego:
— Prawdo wieczysta! Jasności miłująca bez zawodu! powracasz! Powróci i Sita!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.