Na Sobór Watykański/Pieśń o chlebie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Sobór Watykański |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Zakłady Graf. Tow. Wyd. „Kompas“ w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PIEŚŃ O CHLEBIE.
Zanucić muszę Kościołowi wszystkich czasów, dzisiejszych szczególniej, wielką, wszech światową pieśń o chlebie.
Zanucić dlatego, że w pierwszych dniach swych zrękowin Oblubienica Chrystusowa sama poczęła śpiewać tę pieśń Oblubieńcowi, śpiewać tak głośno i cudnie, że w gronie pierwszych wyznawców „nie było nikogo potrzebującego“. A pieśń o chlebie uczynić wszechświatową dlatego, że i Kościół dziś urósł na miarę globu.
Czyż pieśń ta została przerwana? Przycichła? Kto ją miał nucić, a zaprzestał śpiewu?
Zaraz od początku, idąc za impulsem Chrystusowej miłości, nadali jej ton Apostołowie. Do ich stóp znosili wierni „swoje dobro“, oni z tego zastawiali wspólne stoły dla nie mających. Brał z nich kto potrzebował obficie. Nie było głodnych, nagich i bezdomnych w gminie chrześcijańskiej. Powołano diakonów do ich specjalnej obsługi. Pieśń uderzyła jak czar zachwytu i opanowywała świat zdumiony. Wyczuwano w niej anielskie, boskie dźwięki — miłości.
Atoli z biegiem czasu fałszywy ton egoizmu kasty począł zatruwać boskość tej melodji.
Potrzebny był także chleb „apostołom“. Dopóki Kościół był mały, dopóki gmin religijnych było niewiele i niewielu członków liczyła każda gmina, dopóty każdy z Apostołów, biskupów i kapłanów mógł zupełnie poprostu powtórzyć za Pawłem Apostołem; „Potrzebom moim i tych, co byli ze mną, służyły te oto ręce“, Wyrabiał Paweł namioty i tak zarabiał na życie. A inni zapracowywali sobie na chleb powszedni w inny sposób.
Ale z czasem gminy urosły, zagęściły się diecezje, wyniknęło całe mnóstwo spraw, dla których załatwienia należało poświęcić cały rozporządzalny swój czas. Nie było miejsca na pracę zarobkową, chyba z poważnym uszczerbkiem, lub całkowitem zaniechaniem pracy kapłańskiej, Wówczas i duchowni i sami wierni wyszli z tego słusznego punktu widzenia, że kto służy ołtarzowi z ołtarza też żyć powinien. Podobnie jak ten, kto służy urzędom, wojsku, poczcie z nich czerpie swe utrzymanie. I poczęli zastawiać stoły dla sług ołtarzy. Stoły pełne chleba, obok stołów dla ubogich.
Krowy chude i tłuste nigdy nie będą się spokojnie paść obok siebie. Prędzej lub później krowy tłuste pozjadają chude, naprzekór wszystkim snom faraona. Tak się też stało ze stołami ubogich, umieszczonemi obok stołów sług ołtarza i pozostającemi pod zarządem bezpośrednim tychże „sług pańskich“. W miarę, jak na stołach duchowieństwa przybywało chleba, jak zamiast okrągłych bochenków na ich ręce składano okrągłe fortuny, owszem małe państewka, hrabstwa i palatynaty, w miarę tego wąż egoizmu i skąpstwa zakradał się coraz głębiej do mieszków i serc najprzewielebniejszych i świątobliwych. Następcy Apostołów okazali się właścicielami latyfundjów, biskup Rzymu miał całe państwo, zbierał jubileuszowe dochody i świętopietrza, w blichtrze bogactw gniły „ubogie i ubóstwo ślubujące“ klasztory, a ich opaci występowali w rzędzie pierwszych wielmożów w państwie. U nas w Polsce „abbas centum villarum“ opat tyniecki przeszedł do historji. Kościołowi nie brakło chleba, nigdy i nigdzie. „Zastawiał ucztę, kąpał się w winie...“ Aż do ostatnich czasów... Nawet mimo tylu, klątwami ściganych, przymusowych konfiskat i zaborów majątku kościelnego.
Aliści rzecz dziwna i wielce znamienna. Im więcej miał Kościół, im szerzej garnął i zagarniał ziemie pod swoje „święte władanie“, czyniąc ze zwykłej mamony majątkowej „res sacra“, „Deo dicata“ — tem głośniej, zdawało się — szedł jego śladami jak wyrzut, jak przekleństwo, jak skarga i oskarżenie zarazem, proroczy głos Chrystusowy; „Ubogich zawsze macie z sobą“. Z wieku na wiek nietylko nie zmniejsza się ich liczba, ale rośnie w ilość i potęgę. Ubóstwo przeistacza się w nędzę, nędza — to tu to tam — przeradza się w potworną poczwarę rozpaczy, jak piekło czarnej, jak piekło palącej i jak otchłań strasznej. I mściwa ręka dziejów pisze nad głowami pokoleń, państw i narodów, błyskawicowemi zygzaki: „Mane, Thekel, Phares!“
A Chrystus, odchodząc, tak serdecznie prosił, żeby uczniowie Jego miłowali braci... Żeby w osobie nędzarzy widzieli Jego Samego, uczcili Jego ubóstwo i rany w ich ranach i ubóstwie... A któż bardziej powinien był przejąć się słowami Pana, jak nie uczniowie? Jak nie wodzowie wiernego ludu?
Hierarchja, idąca od Apostołów, zapomniała słów pieśni bożej. Tej pieśni, co się zbudziła nad jeziorem Genezaret, jako cudne tętno Serca Jezusowego: „Żal mi tego ludu... Wy dajcie im jeść...“
W ciągu dziejów Kościoła wygłoszono mirjady kazań na temat cudownego rozmnożenia chleba na puszczy przez Chrystusa. Nie był-że to wyraźny znak przezeń dany, by w zaradzeniu niedoli iść i szukać najlepszych ludzkich sposobów aż do granic możliwości, aż do granic cudu? A co uczyniła hierarchja? Następcy Apostołów — z ich władzą i wpływem? Prawie że palcem nie tknięto tej sprawy z wyżyn konsystorzów, kongregacyj apostolskich — z ramienia potężnej i zorganizowanej i organizacją silnej hierarchji. Jeżeli się kto zrywał do czynu, to jednostki wśród hierarchji, głębiej pojmujące Chrystusa i Jego niedolę w niedoli nędzarzy. A ile ci ludzie powielekroć musieli walczyć ząb za ząb z samą hierarchją!
W ciągu dziejów Kościoła tysiące bull, listów apostolskich, wydali papieże do wiernych. Żeby choć jedna bulla w sprawie nędzarzy!.. Dosłownie... Żeby choć jedna!.. Bulla, któraby ujęła w program całość zagadnienia i rozwiązała je tak, żeby Kościół hierarchiczny u bramy swych świątyń nie musiał potykać się o nędzarzy. Albo przynajmniej bulla-ankieta, w którejby pasterz wszystkich ludów zapytał się rozumnych swych dzieci o wskazówki, o radę, jak dać odpowiedź najlepszą na życzenie Chrystusowe: „Wy im dajcie jeść...“ Jak zorganizować miłosierdzie? Jak pójść w myśl pańską: „Misericordiam volo et non sacrificium...“ „Miłosierdzia chcę przed wszelką ofiarą, i ponad wszelką ofiarę...?“ Jak sprawić, by obok świątyń, przybytków ofiary, wzniosły się równie bogate, równie zasobne, jak same świątynie, przybytki miłosierdzia dla ubóstwa, domy i stoły ubogich...? Jak przygotować świat na dzień sądu, gdzie zapadnie wyrok, oparty na takich paragrafach kodeksu: „Łaknąłem, pragnąłem, byłem nagi i w więziennych zaiste lochach i norach najostatniejszej nędzy... A wy nie daliście mi jeść, pić, nie nawiedziliście mnie?... Mając władzę moją, naukę moją i moc nad światem, moc Chrystusową!..“
Zaprawdę, że zrozumieć tego niesposób, że woła to o pomstę do nieba!
Pomyślmy tylko... Mieć w swem ręku organizację najstarszą i najbardziej sprawną, najbardziej sprężystą pod słońcem — — —
Rozporządzać pełną posłuchu hierarchją, organizacją jednolitą, wszechświatową —
Mieć pod rozkazami tej hierarchji miljony wiernych, chętnych, ofiarnych, —
I przy tem wszystkiem pozwolić, żeby w dziedzinie miłosierdzia cała ta rzesza o wszechświatowem imieniu była jak owce bez pasterza?
I przy tem wszystkiem pozwolić hierarchji zamknąć się w paragrafach, biurach i bibułach i kurzu archiwów, z których nauka przyszłości wyjmie i wypisze Kościołowi: „Anathema!“
Dopuścić, żeby z wieku w wiek, z wieku XIX w wiek XX szedł Kościół zdezorjentowany, przeklinany, obrzucany plwocinami z prawa i z lewa za to, że zaniechał Chrystusowego, Apostolskiego programu? Że go nie zorganizował na wszechświatową skalę, rozsiadłszy się na obu półkulach świata!
Zaprawdę! Woła o pomstę do nieba zapomniana przez hierarchję apostolska pieśń o chlebie.
I pomsta przychodzi raz po raz. I muszą się krwawić serca, dusze, wśród przekleństw konać wyschłe wargi... I dopiero ci, których się ma za Judaszów, za zaprzańców Chrystusa, muszą błyskawicami czerwonych sztandarów przypominać fioletom i purpurze, że pieczę o ubogich rozkazał mieć Chrystus. —
Największa, najwspanialej zorganizowana potęga pod słońcem nie posiada dotąd równobieżnej z kościelną organizacji miłosierdzia. A przecież tak zainicjowali prostacy apostołowie! Są świątynie miłości — powinny być obok nich domy miłosierdzia. Równolegle. Inaczej: „anathema!“ Kościołowi.
Mówi groźne jutro. —
W podróży, jak to często bywa, spotykam się z pewnym księdzem, młodym jeszcze, ale myślącym, idealnie nastrojonym. Rozmowa zeszła na temat miłosierdzia.
„U nas — mówił — jest miłosierdzie, ale — jakby je tu najtrafniej określić — miłosierdzie zdeprawowane. Tak, zdeprawowane, bo deprawuje otrzymujących jałmużnę narówni z dającymi. Jest doraźne, bez planu. Dający rzuca grosz, jak do studni bez dna. Nie wie kogo wspiera. Może opryszka, co go jutro przyjdzie ograbić. Niema organizacji. Niema ręki, coby dziś zebrała w jeden węzełek wszystkie grosze dziś rzucane do skarbonki miłosierdzia... Zebrała dziś i za te pieniądze postawiła dom w jednej diecezji... Zebrała jutro i postawiła drugi dom w drugiej diecezji, zebrała pojutrze i postawiła trzeci dom, czwarty, setny — w trzeciej, setnej diecezji, a choćby nawet i parafji.
Gdym objął u siebie parafję, pierwsza rzecz, kazałem podać sobie listę ubóstwa. Znalazło się tego z pół kopy blisko. Na pierwszą zimę zrobiłem tak. Urządziłem jednej niedzieli nabożeństwo uroczyste, na miesiąc zgóry „rozplakatowane“ z ambony tudzież pocztą pantoflową, za ubogich. I zbiórka. A obok tego powiedziałem tak do chłopów: „Dziesięcinę płaciliście dawniej Kościołowi. Dziś ustała. Ale z dobrej ręki co dziesiąty snopek, co dziesiąty chleb — ofiarujcie dla P. Jezusa w osobie ubogich braci. Bóg pobłogosławił urodzajami. Nie żałował wam. Nie żałujcie jemu. Niech w naszej parafji nikt przez ten rok nie umiera z głodu. A na wiosnę budujemy dla ubogich dom. Wprawdzie Kościołek też lichota, wartoby postawić lepszy, ale to na potem. Pierwszy P. Jezus w postaci ubogich.“
Nazbierało się pół stodoły zboża. Biedacy chleba mieli w bród. A tymczasowy kąt — to tam już każdy zwykle miał. Zresztą pomyślało się i o tem. Teraz buduję dom... Czteropiętrówkę... Obliczam na przyszłe czasy. Przytułek ubóstwa, zaopatrzony w kulturalne „wszystkie“ potrzeby człowieka. Dla ludzi buduję nie dla bydła, jak było dotąd... Pracować będą na siebie, zarabiać. Praca uszlachetni rozpróżniaczonych dziadów. Żebraniny u mnie już niema.
Jeżeli jedną parafję stać na to, na zbudowanie wielkiego domu (zwykle się stawia Kościoły i plebanje — dobre i to — ale nie najpierwsze) to o wiele lepiej i prędzej mógłby to zrobić każdy biskup w swej diecezji, wszyscy biskupi w kraju. Niech dwa domy co roku wzniesie każdy za pieniądze całej diecezji. Niech dwa nabożeństwa co roku urządzi. Na Boże Narodzenie — na Zielone Świątki. Po zbiorach i w okresie nadziei zbiorów. — Nabożeństwa i zbiórkę dla ubogich. Robactwo nędzy przestanie toczyć kraj. Kwestja cała ulegnie likwidacji. Kiedyś sprawę zorganizowania pomocy ubóstwu rozpoczął Piotr Skarga. Ale Skarga majątków sam nie miał, nie był biskupem, ani papieżem. Bull nie mógł pisać, ni listów pasterskich. Niektórzy biskupi sami w swoich dobrach mogliby domy takie postawić i z dochodów utrzymywać. Budować potrafią wielkopańskie wille. I stać ich na to. Niejeden „wielki pan“ mógłby to samo zrobić w swoich dobrach. Nie podlegałby „reformie rolnej“.
Servus, Trzeba przypomnieć hierarchji pieśń o chlebie. Od Rzymu począwszy. Bo gdyby ta śruba planowo nacisnęła wszystkie śruby świata katolickiego, hierarchicznego, to zaraz poczęlibyśmy inaczej stać w oczach ludów. Jedno, ciche życzenie Piusa XI zgromadziło miljardy na stworzenie misji żywnościowej dla głodnych w Rosji. Coby zrobiła w katolickim świecie programowa bulla, planowo zakreślona akcja, choćby na lat sto! Coby zrobiła nanowo podjęta, wszechświatowa, apostolska pieśń o chlebie?!
Stwarzają w Rzymie różne „święte“ Kongregacje. Pierwszą Kongregacją, przez pierwszego papieża powołaną do życia, było kolegjum siedmiu diakonów na posługę ubogim. A dziś co? Szkoda, że jaki Piotr Skarga nie jest papieżem, bo nauczyłby monsignorów rozumu i nakazał pod grozą gniewu Bożego mieć serce. Państwa, te „spoganiałe“, uprzedzają „święty“ Kościół, tworząc ministerja opieki społecznej. A Kościół? — Śpi, bo hierarchowie śpią... na wszystkie uszy! Niech się obudzą, niech się obudzi przedewszystkiem Rzym, a nie będzie trzeba osobnych kongregacyj. Wiarę szerzą... Wiarę bez uczynków. To też nie dziw, że martwa... I zapewne „martwi“ Chrystusa, któremu ciągle musi być „żal tego ludu, bo są jako owce bez pasterza“.
O Pastor gentium! Evigilare! —
Pożegnaliśmy się serdecznie. Pod wpływem jego słów począłem marzyć. I zdawało mi się, że wówczas Kościół rozwiązałby zagadnienia pokoju, boć jego największymi wrogami są głód, nagość i nędza bezdomna. A powtóre wówczas stanąłby ponownie przed światem w glorji pierwszych apostolskich dni, kiedy na wiernych wskazywano palcami: „Patrzcie, jak oni się miłują“. Zaś Duch Boży z wyżyn Syjonu mówił o nich, iż mieli „serce jedno i duszę jedną“.
Pieśń o niebie, — niezrozumiałem, dalekiem niebie — dzieli Kościoły, skłóciła wiernych. Możeby ich złączyła prędzej i łatwiej tak zrozumiała, a tak cudna, o apostolskich akcentach — wielka pieśń o chlebie.