Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Litość i sprawiedliwość
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Litość i sprawiedliwość.

U drzwi pokoju Klary zgromadziło się już kilku strwożonych i wahających się służących; jeden z nich przesadzał schody spiesząc zapewne po rozkazy hrabiego, gdy ze schodów z wielkim pośpiechem zbiegła Krystyna, a za nią ukazali się wnet hrabia i Dembieliński.
— Panie hrabio! — zawołał stary kamerdyner drżącą rękę trzymając na klamce — stało się jakieś nieszczęście! drzwi z wewnątrz zamknięte na klucz!
— Jakiś obdartus tam wszedł! — wołali inni słudzy; — nie chcieliśmy go wpuścić, ale panna Klara..
— Wybić drzwi! — zawołał hrabia, zbiegając z ostatnich stopni schodów.
Słudzy rzucili się ku drzwiom dla wykonania tego rozkazu, ale uprzedził ich Dembieliński. Ręka jego silna była choć biała i wytworna; pochwycił klamkę i zatrząsł nią z taką mocą, że zapora żelazna pękła i drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy oczom obecnych przedstawił się dziwny widok. Na środku pokoju stał człowiek w podartem i obłoconem odzieniu, i trzymał w objęciu zesztywniałą ze strachu i bólu dziewczynę. Twarz człowieka tego nawpół okryta ognistym splątanym zarostem, świecąca parą czarnych, rozpalonych oczów, pochylała się nad piękną głową dziewczyny ze stłumionym, zdyszanym szeptem; ale ona niby ostatkiem przytomnej myśli odwracała się od niego, i słabe czyniła wysilenia aby wydobyć się z obejmujących ją grubych ramion. Hrabia spojrzał na tę gruppę, postąpił szybko kilka kroków naprzód, i zawołał.
— Rycz! Rycz!
Na odgłos nazwiska swego, Rycz wzdrygnął się jak zbudzony ze snu; wypuścił z objęć córkę, i nawpół obłąkaną twarz zwrócił ku ludziom stojącym przy drzwiach. Wzrok jego spotkał się najprzód z twarzą hrabiego, zarazem łokcie jego przylgnęły do boków, szyja wkurczyła się pomiędzy ramiona.
— Panie hrabio — zaczął przerywanym głosem — jesteś pan litościwym... bardzo litościwym...
Hrabia odwrócił się ku obecnym.
— Wyjdźcie ztąd i niech nikt tu nie wchodzi dopóki nie zawołam.
Słudzy usunęli się, ale Krystyna i Dembieliński zostali w pokoju. Pierwsza podtrzymywała i trzeźwiła Klarę, która nie odzyskała jeszcze całkiem przytomności; drugi stanął nieco opodal, tak jednak aby w każdej chwili módz zasłonić sobą od jakiejkolwiek napaści złoczyńcy nieszczęśliwą, mdlejącą jego córkę. Ale z postawy Rycza nie można było wnosić o żadnych napastniczych ze strony jego intencjach. Stał wciąż na środku pokoju z łokciami przylgniętemi do boków, z głową wkurczoną pomiędzy ramiona, i tak jak dawniej przypominał sobą gada, który usiłuje zmaleć, zwęzić się, zwinąć się niejako w samym sobie, aby uciec od przykrego dlań zetknięcia z zewnętrznością. Twarz jego wyglądała w tej chwili dziwnie; nawpół zuchwała, nawpół strwożona, okryta ciemną warstwą brudu, i przerznięta krwistemi pręgami powstałemi z wewnętrznej burzy uczuć, wysuwała się coraz więcej z za splątanej gęstwiny ognistego zarostu, który targnięty przed chwilą, odstał od niej i osunął się do połowy, jak coś przyklejonego. Przez chwilę czarne oczy Rycza z widocznem wysileniem patrzały w twarz hrabiego; prędko jednak powieki jego zaczęły drżeć i mrużyć się, aż pokryły całkiem źrenice utkwione w ziemię; tylko usta zbielałe i drżące, poruszały się jeszcze szeptem chrapliwym, z którego rozróżnić można było kilka zaledwie wyrazów. — „Jesteś litościwym... bardzo litościwym... to moje dziecko... ciężkie życie!..“
Hrabia milczał chwilę jakby zgnębiony widokiem tego bezdennego upadku człowieka. Potem jednak podniósł głowę, i wymówił głosem zniżonym lecz pewnym.
— Jestem litościwym Ryczu... ale widzę stojącą sprawiedliwość naprzeciw litości...
Rycz zwęził się i zwinął w sobie jeszcze więcej, ale spojrzenie jego podniosło się na hrabiego nawpół zuchwałe jeszcze, ale nawpół też błagające.
— Ja niechcę sprawiedliwości... ja proszę o litość... Chcę odmienić rzemiosło i zostać uczciwym... ale nie mogę sam, bo jestem biednym, bardzo biednym człowiekiem... Proszę o pomoc...
Czoło hrabiego okryło się zamyśleniem badacza, przeglądającego do gruntu splątaną zagadkę upadłej duszy człowieczej; łagodne oczy jego zaszły boleścią nad tym upadkiem, ale usta zakreśliły linję surową, z której domyśleć się można było, że sprawiedliwość nie ustępowała w nim przed litością.
— Zostać uczciwym — wymówił po chwili, głosem głęboko smutnym, ale zarazem i poważnym. — O Ryczu, Ryczu! czemużeś nie został takim wtedy, kiedym ci obie podawał ręce... kiedy na sumieniu twem nie miałeś jeszcze krwi i zguby ludzkiej...!
Rycz podniósł znowu oczy, a były one w tej chwili przebiegłe i podstępne.
— Lepiej późno jak nigdy! — mruknął ochrypłym głosem. — Ileż razy słyszałem niegdyś od pana, że lepiej zostać uczciwym późno, jak nigdy...
— Tak, Ryczu, tak! — zawołał hrabia, — lepiej późno jak nigdy... Ale bywa czasem zapóźno... Dla ciebie zapóźno już Ryczu; ty nie możesz uniknąć wyroku sprawiedliwości... byłeś bratobjcą... wylałeś krew bliźniego twego...
Na te słowa drżenie wstrząsnęło ciałem Rycza. Instynkt zachowawczy zgłuszony w nim wprzódy innemi uczuciami, a przedewszystkiem wielkiem zmęczeniem fizycznem i moralnem, ozwał się teraz z całą siłą.
— To nieprawda! — zawołał usuwając się o kilka kroków, — pan mię krzywdzisz, pan niesłusznie mię posądzasz! Byłem pijakiem, karciarzem, łotrem, ale nie zabiłem nikogo! nikogo!
Powiedział to z taką mocą i śmiałością, że na twarzy hrabiego odmalował się niepokój wielki. Nie skłonny do podejrzeń, z duszą odwracającą się trwożnie od wszelkich występków bliźniego, przeląkł się on prawdopodobieństwa omyłki. Po chwili jednak głęboki namysł pokrył mu znowu czoło, oczy stały się badawcze i przenikliwe.
— Mówisz nieprawdę, Ryczu — zawołał, — byłeś kontrabandzistą i zabiłeś biednego strażnika, który ci stanął w drodze...
Na słowa te, rzecz dziwna! oczy Rycza podniosły się z niewymownem przerażeniem, i z palącym bólem zaczęły w okół pokoju szukać twarzy Klary. Ona stała w ocienionej stronie pokoju, tuż przy Krystynie, która trzymała jej rękę. Była już otrzeźwioną całkiem, ale bladą śmiertelnie. Usłyszawszy słowa hrabiego, zachwiała się znowu, jęknęła i obiema dłoniami twarz zakryła. Rycz stał nieruchomy i patrzał na nią; oczy jego przesuwające się zwolna od lnianych warkoczy dziewczyny aż do skraju sukni jej dotykającego posadzki, nabrały po chwili tego wyrazu niemej lecz nawskroś przenikającej boleści, jaki cechuje szeroko roztwarte i stopniowo gasnące źrenice śmiertelnie zranionego zwierzęcia. Nagle okropne westchnienie wydarło się z jego piersi, gwałtownym ruchem zwrócił się do hrabiego i upadł przed nim na kolana.
— Panie! — zawołał rozdzierającym głosem, — nie gub mię... nie oddawaj w ręce sprawiedliwości w obec mego dziecka... Pójdę sam... powiem wszystko... życie mi dojadło... Nie chcę nic... tylko puść mię ztąd... Powiesz jedno słowo a wszyscy cię usłuchają... Jam nędzny robak... ty wielki pan... trzymasz mię w swojem ręku... zlituj się! zlituj się! zlituj!
Ze słów tych i głosu jakim je wymawiał, znać było że zapanowały w nim dwa uczucia: wstyd przed córką, która była świadkiem jego hańby, i instynkt zachowawczy wzbudzający w nim trwogę przed straszną karą, która go czekała. Przypełzł na klęczkach, i trzęsącemi się ramionami objął nogi hrabiego. Z piersi jego wydobywały się wściekłe jakieś jęki, podobne do przekleństw i złorzeczeń; ale twarz dotknęła prawie ziemi, i widać było jak z nawpół zamkniętych oczu jego spadły bujne łzy.
Na twarzy hrabiego wybiła się także walka sprzecznych uczuć. Nie mógł on bez najwyższej boleści widzieć klęczącego przed sobą człowieka, a zarazem myśleć, że podnieść go nie może, niepowinien. Tysiąc myśli w jednej minucie przesunęło się przez głowę filantropa. Człowiek rozciągnięty teraz przed nim w łzach i prochu, był winowajcą wielkim, to prawda; ale z drugiej strony uderzył weń snać piorun boży i sumienie zapalił mu trawiącą lecz zbawczą pożogą zgryzoty. Byłato może chwila stanowcza, w której dusza ta zbrodnicza lecz zmordowana, przedrzeć się mogła w krainę światłości. Miałże jednem słowem zapierać mu jej wrota? Miałże on, bogaty we wszelkie wielkości ziemskie, udostojniony wszelkiemi godnościami duchowemi, pchnąć w bezdnię kary i sromoty człowieka, który łzami oblewał jego stopy wołając o sobie: „jam nędzny robak!“ Tak czuł i myślał filantrop, człowiek bezbrzeżnie kochający ludzi, wszystkich bez wyjątku ludzi upadłych, nawet i występnych; tak myślał także człowiek przedziwnie dobry, któremu każda łza bliźniego ukropem spadała na serce, któryby ciało i duszę swą spalił na stosie ofiarnym, zato aby z niczyjego już więcej oka żadna łza nie upadła.
Ale z drugiej strony powstał w nim myśliciel, znający do gruntu prawa rządzące bytem społeczeństw, i zobaczył przed sobą kartę przedwiecznego tego kontraktu, którym wszystkie żyjące na ziemi istoty ludzkie, związały się nierozerwalnym węzłem solidarności. Wina nie ukarana przypuszcza koniecznie niewinność zgnębioną; zbrodniarz nieubezwładniony, każe domyślać się ofiar nie obronionych. Oto jedna z przyczyn istnienia więzień i kar. Podstawą ich nie zemsta, ale sprawiedliwość. Hrabia ujrzał przed sobą niewinność zgnębioną w przeszłości winą Rycza, i ofiary, które nieobronione, paśćby mogły w przyszłości, gdyby on ubezwładnionym nie został. Sprawiedliwość zwyciężyła w nim litość. Podjął głowę i rzekł stanowczym głosem:
— Nie, Ryczu! wolność zwróconą ci być nie może... Nie jestem mocen zniszczyć przeszłości twojej, ani ręczyć przed społeczeństwem za twą przyszłość...
Głos jego zadrżał, milczał chwilę potem dokończył. — Przebacz mi bracie! ale nie jestem w tej chwili pojedyńczym człowiekiem; jestem narzędziem społeczności pokrzywdzonej przez ciebie... Dopomina się ona abym cię jej oddał... muszę... powinienem...
Wyrzekłszy to postąpił ku drzwiom aby je otworzyć, gdy Rycz porwał się z ziemi, i obrócony do córki zawołał:
— Cóż ty? paniątko! królewno! hrabianko! nie masz litości nad ojcem? Widzsz że tarza się po ziemi jak robak, a nie otworzysz buzi aby prosić za nim! Toż ja tu do ciebie przyszedłem, i o niczem nie pamiętałem tylko o tem, że ty jesteś krew z mojej krwi, kość z moich kości!
Klara stała nieruchoma, jakby czucia pozbawiona, z oczami szeroko otwartemi i utkwionemi w ohydną twarz człowieka, który do niej przemawiał.
— Cóż tak wytrzeszczasz oczy? — krzyknął Rycz, — otwórz lepiej gębę i proś... bo ot zaraz skrępują mię postronkami, a potem piętnować będą na publicznym placu... i ciebie napiętnują także boś ty moja córka... Nikt nie zrobi tego abyś nie była moją córką... Prośże za mną! proś! proś!
Rzucił się ku niej. I znowu na twarzy jego zapanował wściekły gniew złoczyńcy zatwardziałego, ogarniętego przemożnym zachowawczym instynktem. Dembieliński poruszył się z miejsca, na którem stał dotąd, i zagrodził mu drogę, ale Klara cofnęła się sama aż pod ścianę. Blada twarz jej nieruchoma była jak zawsze, ale błękitne, łagodne i smutne zwykle oczy błyszczały światłem.
— Tak! — krzyknęła wyciągając przed siebie załamane ręce, jakby chciała z nich utworzyć sobie puklerz i odporę — jesteś moim ojcem, ale zabiłeś moją matkę!....
W tej chwili kilku już ludzi znajdowało się w pokoju. Rycz stał jak wryty do miejsca i patrzał na córkę. Nagle targnął ogniste włosy okrywające głowę jego, twarz i rzucił je na ziemię.
— Panie hrabio! — rzekł stłumionym ale przenikającym szeptem, — rozkaż aby zaprowadzono mię do turmy. Ukradłem twoje papiery i oddałem je fałszerzom, którzy ukradli pieniądze w banku, przewoziłem kontrabandy i zabiłem strażnika. Basta! niech już to wszystko raz się skończy!
Hrabia zwrócił się ku oczekującej na rozkazy jego służbie. — Weźcie człowieka tego i zapowadźcie go gdzie należy — wymówił, i odwróciwszy się, zakrył dłonią oczy. Rycz nie bronił się, i spokojnie postępował śród ludzi, którzy go otoczyli. Hrabia po kilku sekundach odkrył twarz silnie wzruszoną, i szukał wzrokiem Klary, która klęczała z głową nizko pochyloną i ukrytą w dłoniach. Przez palce jej przeciekały rzęsiste łzy i widniał ciemny rumieniec okrywający czoło. Daremnie Krystyna pochylała się nad nią, obejmując ramieniem szyję towarzyszki, i szepcąc jej do ucha pocieszające zapewne i podnoszące wyrazy; Klara zdawała się nic nie czuć i nie słyszeć. Płakała cicho, bez łkań i jęków, ale znać było, że upadała pod brzemieniem wstydu, boleści, i strasznych odnowionych wspomnień.
Hrabia zbliżył się i położył dłoń na tej upokorzonej głowie. — Klaro — wyrzekł głosem łagodnym lecz poważnym — podnieś głowę, powstań. Jesteś nieszczęśliwą, ale nie zhańbioną, bo ani grzech, ani hańba rodziców nie spływa na dzieci w obec Boga sprawiedliwego i ludzi rozumnych. Nieszczęśliwy twój ojciec odpokutuje swe winy, bo słusznem jest aby każdy niósł na swych barkach następstwa swych czynów; ty zaś żyj jak dotąd żyłaś, smutna, bo inaczej być nie może, ale niewinna, pracowita i spokojna. W domu moim nie zabraknie ci nigdy miejsca, opieki i miłości, a na świecie znajdziesz zawsze ludzi, których wspieranie i oświecanie, ciebie samą wspierać i wzmacniać będzie....
Kiedy hrabia to mówił, nieszczęśliwa dziewczyna powoli odkrywała i podnosiła twarz zalaną łzami, i powleczoną szkarłatem wstydu. Po chwili wyciągnęła obie ręce, pochwyciła dłoń hrabiego i okryła ją pocałunkami. — O panie! — szepnęła — dobroczyńco mój, nauczycielu... o mój ojcze!
— Tak — zawołał hrabia, — byłem dotąd opiekunem twoim Klaro, ale dziś podwójnie mi stałaś się drogą, boś podwójnie nieszczęśliwa. Odtąd będę ci ojcem!
— A oto — dodał biorąc rękę Krystyny i łącząc ją z ręką Klary — a oto twoja siostra!...
Klara z trudnością powstała z klęczek, i wzrok zaćmiony łzami, pełen palącego niepokoju zwróciła na Krystynę, która w tejże samej chwili objęła ją ramionami, i skłoniła na swą pierś zbolałą jej głowę. Dembieliński patrzył na całą scenę nieruchomy i zamyślony; po wielkiej bladości jego twarzy i kilku głębokich zmarszczkach brużdzących mu czoło, poznać można było, że i on także wraz z otaczającemi go osobami przebył jednę z tych ciężkich chwil życia, których grozy i boleści stłumić nie może najsilniejsza nawet wola, najoporniejszy nawet wszelkim wzruszeniom umysł. Ale w chwili kiedy Krystyna otworzyła ramiona przed zgnębioną cierpieniem i wstydem nieszczęśliwą dziewczyną, i gdy usta jej świeże, niepokalane, cichy lecz gorący pocałunek składały na bladem czole córki zbrodniarza, Dembieliński objął ją wzrokiem tak głębokim, promiennym i gorącym, jakby miłość jego dla tej ślicznej dziewicy teraz dopiero zapłonęła w nim z największą potęgą, a szacunek dla niej dosięgnął najwyższego szczytu uwielbienia.
— Krystyno! — wymówił stłumionym głosem — Krystyno moja! — I wraz z tym szeptem gorącym, błagalnym, wyciągnął ramiona, jakby chciał porwać w uścisk namiętny tę cudnie piękną i wysoce szlachetną postać niewieścią, która stała teraz przed nim niby wcielenie czystości bez zmazy i miłosierdzia bez granic. Nagle blada twarz dumnego człowieka pochyliła się w dół, jakby rażona strasznem światłem uderzającem w nią z jakiegoś nagle pojawionego obrazu, z jakiegoś przypomnienia, spadłego jak grom w myśl i serce przejęte nawskroś uczuciem miłości. Dłonie jego splotły się i zakryły pochylone czoło, którego bladość przedchwilna nikła przed ognistym rumieńcem, wstępującym coraz wyżej, niby łuna pożaru coraz szerzej rozpalającego się w jego wnętrzu. Tak stał chwilę, ale krótką tylko chwilę. Siła woli i przytomność rozumu nie mogły odstąpić go na długo. Energicznie podniósł głowę, spojrzał raz jeszcze na Krystynę, i wyszedł z pokoju.
W tej samej chwili u zamkowego podjazdu dał się słyszeć turkot lekkich kół. Dembieliński wszedł do obszernej, oświetlonej sieni, i oko w oko spotkał się z Suszycem, który w drzwiach od podwórza stał w wytartym swym, przemokłym od wilgoci paltocie, ze zwykłym sobie uśmiechem na wązkich, zwiędłych wargach. Przez chwilę dwaj ci ludzie patrzyli na siebie w milczeniu. Oprócz nich znajdowało się jeszcze w sieni dwóch służących. Suszyc pierwszy postąpił naprzód.
— Dobry wieczór, panu — rzekł składając ukłon Dembielińskiemu; spodziewam się, że nie weźmiesz pan za złe staremu pełnomocnikowi twego ojca, że umyślił sobie przyjechać tu i odnowić z panem dawną znajomość. Ale — dodał swobodnym zupełnie głosem — trafiłem tu na jakąś tragedję. Wjeżdżając, na dziedzińcu spotkałem gromadę ludzi, wiodących, o ile mi się zdaje, pojmanego jakiegoś złoczyńcę.
— Tak, — odparł Dembieliński — nie tylko po lasach i jaskiniach szukać należy złoczyńców; błądzą oni po wszelkich miejscach świata i w biały dzień nawiedzają nieraz progi najwyższych i najzacniejszych domów.
Głos jego posiadał zwykłe sobie brzmienie czyste i niedbałe, ale w oczach, które mierzyły się niejako z oczami Suszyca, paliła się boleść głęboka jak otchłań i stalowemi błyskami świeciło gorżkie jak piołun szyderstwo.
W tej chwili hrabia wyszedł z pokoju Klary. Dembieliński zwrócił się ku niemu.
— Panie hrabio — rzekł, — nie weźmiesz mi za złe, za zuchwałość, jeśli w domu twym przyjmę przybyłego do mnie gościa.
— Ależ ja znam pana Suszyca; uprzejmie wymówił hrabia — spotykałem pana parę razy w domu naszej kochanej, zacnej pani Sylwestrowej. Pozwolę sobie uczynić panu wymówkę, że ani razu dotąd nie wstąpiłeś w me progi.
Mówiąc to wyciągnął ku przybyłemu dłoń, tę dłoń serdeczną, która nie znała różnicy klas i położeń, a ciepła i szczera, otwierała się jak dla brata dla każdego człowieka. Ale na ten gest hrabiego zaszła w twarzy Suszyca nagła zmiana. Spłowiałe czoło jego powlekło się purpurą, strudzone powieki opadły w dół, zwiędłe wargi drgnęły. Ręka jego podniosła się z widoczną trudnością, i zaledwie końcem drżących widocznie palców dotknęła dłoni hrabiego; zarazem człowiek ten opylony i poplamiony winami życia, nizko pochylił zawstydzone swe czoło przed tym, którego dnie miały jasność słońca a sumienie przejrzystość kryształu.
Po chwili hrabia wydawał zebranym w sieni ludziom rozporządzenia, odnoszące się do świeżo pojmanego złoczyńcy, a Dembieliński z Suszycem zwolna wstępowali po szerokich wschodach, poprzedzani służącym, który szedł rozniecić światło w pokoju zamkowego gościa.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.