Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Rozdział | Wspomnienia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Usiedli na przeciw siebie, przy okrągłym stole umieszczonym w środku obszernej komnaty, i oba oparli czoło na dłoniach. Nie patrzyli na siebie, i przez kilka minut mogło się zdawać, że zapomnieli wzajem o sobie. Dembieliński pierwszy podniósł głowę i skrzyżował na piersi ramiona.
— Więc człowiek ten ohydny był pańskim wspólnikiem — wymówił wlepiając w bladą twarz Suszyca oczy płonące posępnym ogniem. Głos jego stłumiony był i głuchy. Suszyc zwolna podniósł powieki.
— I pańskim także — odpowiedział krótko.
— Jam o nim nie wiedział!
— Tak jak on niewie o panu.
— I któż mi o tem zaręczy? — rzucił Dembieliński z błyskiem ironji w oczach.
Suszyc uśmiechnął się z goryczą. — Ja — odpowiedział — ja, którym pana pociągnął w tę przepaść bez dna....
Przez chwilę milczeli znowu.
— Spóźniłem się — zaczął Suszyc; wiedziałem, że on udał się tu, i sądziłem że go dognam w drodze i od zamiaru szalonego odwiodę. Myślałem że gdybym nawet jednocześnie z nim tu przybył, potrafiłbym zapobiedz katastrofie. Ale, wszakże stało się tylko to co stać się było powinno.
— Powinno? — tonem pytania powtórzył Dembieliński.
Suszyc milczał znowu chwilę, — Z dwóch męczarni — rzekł — mniejszą jest ta która mię czeka, niż ta jaką przeniosłem dotąd. Tak — ciągnął podnosząc na Dembielińskiego blade swe oczy, które teraz mieniły się połyskami bólu i szyderstwa — nie wszyscy zarówno dobrą mają pamięć.. nie wszystkim jednako okoliczności i warunki życia pamiętać pozwalają... Przed panem paliły się w złotych urnach światowe kadzidła... na głowę twą fortuna sypała z rogu obfitości sławę, powodzenia, bogactwo... nic dziwnego że śród dymów i kwiatów zagubiłeś pewne wspomnienia... Ja byłem podobny do stłuczonego garnka, nie mogącego ruszyć się ze śmietniska na jakie go wyrzucono... W przyszłość patrzeć nie miałem najmniejszej potrzeby, bo jej dla mnie nie było... lepiej więc od pana pamiętałem szczegóły przeszłości... lepiej je zresztą znałem...
Umilkł na chwilę i nie patrzył już na towarzysza rozmowy. Spojrzenie jego szkliste utkwiło w pustej przestrzeni. Po chwili, zniżonym bardzo głosem zaczął mówić, jakby do siebie.
— Było ich troje: niedołężny lecz uczciwy starzec, młoda niewinna dziewczyna i piękny, dzielny, zacny młodzieniec. Zginęli. Kto winien zgubie ich...? ja.
— I ja — głosem echowym, zdławionym, wymówił Dembieliński, siedzący naprzeciw gościa swego z twarzą ukrytą w obu dłoniach.
Suszyc skierował nań swe szklisto połyskujące spojrzenie. — Tak, i pan także. Ale jesteś młodym, pełnym sił i nadziei; pojedziesz znowu w świat, kędy fortuna oczekuje na cię z otwartym rogiem obfitości... Zapomnisz... A jeśli wspomnienia dokuczać ci będą, uciekniesz od nich w objęcia kobiety, w odmęt interesów, we wrzawę oklasków... Być może, iż na starość, kiedy mniej będziesz myślał o sobie samym, potrafisz na innem miejscu wynagrodzić to, co na tamtem wyrządziłeś złego....
Wstał i wziął ze stołu czapkę jakby gotując się do odejścia. — Dla mnie — kończył — niema już objęć kobiecych, ani odmętu interesów, ani blasku sławy...; jam stary, zmordowany, karjera moja skończona. Dla czegóż więc resztą życia mego nie miałbym okupić reszty ich życia...? Co się stało, stać się było powinno. Przeszkody jakie stawiłem ostatecznemu rozwiązaniu, usiłowania jakich dokonywałem w celu niedopuszczenia go lub przynajmniej oddalenia, uważam za ostatnie tchórzostwo i ostatni występek człowieka, którego życie całe było szeregiem słabości i błędów. Dla tego też, lubo wiem z pewnością, że człowiek dziś tu pojmany odkryje całą prawdę, nie rozpaczam bynajmniej; owszem, czuję się spokojniejszym niż byłem oddawna...
Dembieliński stał ze spuszczonemi oczami, i trudno było odgadnąć czy słyszał nawet ostatnie zwrócone do niego wyrazy. Nie podniósł oczu na gościa gdy ten skinął mu głową na znak pożegnania, i zdawało się, że nie widział go gdy powolnym, równym krokiem opuszczał pokój. Po kilku dopiero minutach zupełnej, kamiennej jakby nieruchomości, opuścił się zwolna na najbliższe krzesło, i łokciami wspierając się o stół, czoło powleczone ciemnym rumieńcem ukrył w obu dłoniach. — Było ich troje — wymówił zcicha, i po chwili dodał jeszcze — niedołężny starzec, niewinna dziewczyna, i dzielny młodzieniec!
To co czuł w tej chwili, musiało być dolegliwem, głębokiem cierpieniem, bo palce jego zatapiały się w las kruczych włosów, szarpiąc je chwilami niby pod wpływem głuchego bólu; musiało też być wstydem a może i trwogą, gdyż ciemne rumieńce i wielkie bladości przesuwały się z kolei po nawpół przysłonionem jego czole, a wargi drżące i pobladłe utraciły cechujący je zwykle wyraz dumy i barwę purpury.
— Było ich troje! — wymówił raz jeszcze prawie głośno, i powstał nagle. Stanął wyprostowany w całej swej wysokości; ale głowa jego tak bardzo podnosząca się zawsze, pochylała się teraz jakby pod niewidomym, cisnącym ją ciężarem. — Okropność! — zawołał nagle — okropność! ten ochydny człowiek, ten karczemny złoczyńca był moim wspólnikiem!
Gorzki, szyderczy, spazmatyczny śmiech zatrząsł mu piersią; podniósł ręce i obiema dłońmi przycisnął skronie pałające ognistą purpurą wstydu. — Nikt o tem nie wie! — wymówił jeszcze, szklistemi oczami wpatrując się w przestrzeń, i zaraz dodał. — Ale ja wiem o tem! ja sam...
I jakby chciał ukryć twarz swą przed martwemi nawet przedmiotami, które napełniały pokój, odwrócił się gwałtownym ruchem i stanął przed oknem. Stał tak długo, wpatrując się w przepaścistą głębię ciemnej nocy. Obrazy jakie ujrzał rozpostarte na tem tle czarnem, musiały być straszne; myśli, które oblegały mu głowę, kipiały snać jak war i rozdzierały wnętrze jego na podobieństwo ognistych błyskawic, rzucających ponure światło w łona chmur ciemnych. Bo na twarzy jego malowała się burza uczuć, wyraźnem piętnem wybiły się niewymowne męczarnie ducha. Wola, ta dzielna pomocnica tak wiernie i skutecznie wspierająca go zawsze, w tej chwili opuściła go całkiem; sofizmat i szyderstwo, te sztuczne wykwity umysłu skąpanego w niezdrowej atmsferze, umilkły i odbiegły. Zato okrążyły go dokoła, pierś i mózg mu napełniły te moce tajemne, które ciche lecz niespożyte, żyły i spoczywały na dnie jego sumienia...
Kwadranse upłynęły, zanim człowiek ten energiczny, lecz bezdennie w samym sobie upokorzony i boleśnie w sumieniu swem szarpany, zdołał pozornie przynajmniej odzyskać równowagę swych władz moralnych. Profil jego oświetlony padającem nań ukośnie promieniem lampy, długo wstrząsany wrzącą w nim burzą, wracał stopniowo do tej doskonałej prawidłowości linij, z jaką wyrzeźbiła go natura; zastygał jakby w tę kamienną, nieprzeniknioną powłokę, jaką dlań urobiły wysiłki żelaznej woli i długoletnie przyzwyczajenia. Ale gdy nakoniec odwrócił twarz od czarnej, widniejącej za oknem nocy, i podniósł ją tak jak zwykł był podnosić, na czole jego leżały bruzdy głębokie, niby stygmat, który już nigdy zniknąć zeń niemiał, a czarne źrenice paliły się tak posępnemi a zarazem tak silnemi blaskami, jakby ten ogień wewnętrzny, trawiący, z którego brały źródło, nigdy już i niczem zgaszonym być nie mógł. A jednak znać było, że pomimo nieumilkłej zgryzoty i szarpiącej boleści, wracała człowiekowi temu zrosła z nim niejako i na chwilę tylko odbiegła odeń siła oporu. Zbliżył się do wielkiego stołu, i zgarnął przed siebie znaczną ilość leżących na nim papierów. Przesuwał je niecierpliwemi rękami, zatapiał wzrok w nakreślone na nich wiersze, przeciągał dłoń po czole spędzając zeń niby te chmury, które wylęgłe pod czaszką, zasnuwały mu mgłą źrenice. I widać było, jak całą siłą swej moralnej istoty, pasował się z mocami które go obległy; jak skupiał buntujące się myśli, aby je przykuć do tych kart, na które patrzył, i sprowadzić na drogę na jaką wiodła je wola jego.
Było w nim w tej chwili dwóch ludzi. Jeden pamiętał i cierpiał; długi złorzeczył pamięci i cierpieniu, usiłował śmiać się z nich i zmusić je do milczenia. Walka ta trwała krótko, ale tak była ciężką, że kilka kropel zimnego potu wycisnęła na blade, zbrużdżone czoło. Dyplomata i publicysta był teraz człowiekiem tylko, który pamiętał, wstydził się, cierpiał. Czytał to co niedawno jeszcze nakreślił własną ręką, i nie rozumiał samego siebie; nie mógł rozwikłać wątku myśli, które z własnej głowy jego przelały się na papier. Ale on chciał wrócić do samego siebie, a czego chciał tego dokonać musiał. Raz jeszcze przeciągnął dłoń po czole, chwilę jeszcze wpatrywał się w nakreślone przez niego samego pisma, nie odrywając oczu od papieru wyciągnął rękę i ujął pióro. Odkąd opuścił miejsce dziesięcioletniego swego pobytu, widownię na której rozwijała się jego działalność i wzrastały powodzenia, zwykł był w pewnych regularnych odstępach czasu przesyłać kilka kart przez siebie napisanych dziennikowi, którego był założycielem, a który lubo zmienił właściciela, potrzebował dla zapewnienia sobie dalszej egzystencji, czynnej jego pomocy przez czas jakiś przynajmniej. Publika znała jego imię i szukała go między wierszami szpalt ulubionego dziennika; a gdyby go nie spotykała, mogłaby zobojętnieć, i z właściwą sobie niestałością przelać chlebo i sławodajne swe łaski gdzie indziej. Dembieliński uproszony przez następcę swego, który zarazem był kolegą jego i znajomym, przesyłał mu od czasu do czasu artykuły, które nosząc na sobie cechy zwykłe świetnemu i wyostrzonemu jego pióru, tem ponętniejsze stały się i więcej upragnione, że pochodziły od człowieka przyodzianego wysokiem dostojeństwem poselskiem. Na arkuszu do którego w tej chwili Demnieliński przykuwał swe oczy, i w który usiłował skupić zbuntowane swe myśli, wypisanym był początek jednego z takich artykułów. Początku tego zrozumieć on nie mógł; odczytywał go, silił się nad pochwyceniem myśli owitej szeregami wyrazów, ale nie mógł tego dokazać. Wydawało mu się wciąż, że nie on to pisał, ale ktoś inny; w jego głowie nie było takich wyrazów ani takich myśli. Chciał jednak zmusić samego siebie do posłuszeństwa i pracy.
Po niejakim czasie było w nim znów dwóch ludzi, z których jeden pamiętał i cierpiał, drugi walczył z pamięcią i cierpieniem. Stopniowo walka przycichała; na twarz wracał wyraz oporu, woli, dumy. Wziął znów w rękę rzucone przed chwilą pióro, i pisał.
„Wszystkie piękne i bogate dary, któremi mię obdarzałaś szanowna publiczności: sławę i różne światowe powodzenia, owinąłem liściem papyrusowem, i ze wszelką czcią przynależną pamiątkom tak świetnej przeszłości, wyrzuciłem je za okno. Uczyniłem to nie dla tego, bym nie umiał szanować łask twoich, ale dla tego, że nie myślę już korzystać z nich nadal. Proszę cię o dymisję, pani moja; opuszczam służbę u ciebie, a oddaję się na ofiarę innym zupełnie bogom.“
„Jakież są te bogi nowe? pytasz zdumiona. Odpowiem ci w krótkich słowach. Ideał prawości i cnoty, który odnalazłem w sobie samym; piękna, dobra kobieta, w której oczach równie rozumnych jak niewinnych i kochających, ujrzałem niebo.“
„Zapragnąłem być nieposzlakowanie prawym i dla tego opuszczam dotychczasowe stanowisko moje, na którem zostając musiałbym jak dotąd schlebiać jednym, bawić drugich, oszukiwać innych.“
„Sprzykrzyło mi się już patrzeć na świat dwiema twarzami i łamać sobie głowę nad wynajdywaniem najlepszych sposobów wyławiania ryb z cudzych stawów. Nie chcę już więcej zwodzić łatwowiernych, usypiać ufnych, matnią intrygi owijać słabych i ciemnych.“
„Nie myślcie przeto, abym miał zamiar osiąść w ustronnej pustelni z trupią czaszką przed oczami, albo rozciągnąć się próżniaczo na wezgłowiu nabytego już bogactwa, założyć ręce i przymrużyć oczy do wiekuistego farniente.“
„Nie. Ascetą nie zostanę ani próżniakiem, wyławiającym otwartemi usty pieczone gołębie spadające z obłoków.“
„Pozostaję w ojczystym moim kraju. Para silnych rąk i trzeźwo myśląca głowa nie będą mi zbyteczne; nie będzie mi w nim tak ciasno, bym do działania nie znalazł obszernego pola. Stanę w rzędzie rozumnych i cnotliwych mych współbraci, i nie będę pomiędzy nimi ostatni.“
„Ona będzie ze mną, zawsze i wszędzie ze mną. Kiedy będę smutny lub zmęczony, ramiona jej otoczą moją szyję, głowa moja spocznie na jej piersi; kiedy obrazy przeszłości ścigać mię będą, położę dłoń jej na moich oczach, i przestanę widzieć te czarne pasma, które owijają życie moje pod błyszczącą jego pozłotą. Co wieczór usnę z sercem jej bijącem przy mojem sercu, co rana budzić się będę ogarnięty promieniami wpatrzonych we mnie jej oczów. Kochać i ufać, czuć się kochanym i prawym w czynach swych i myślach, uwielbiać wszystko co piękne i dobre, i posiadać obok siebie serce szlachetne, umysł wzniosły, który każdemu uczuciu, każdej myśli mojej wiernym wtórem odpowie... co za życie! jakie gorące, prawe, czyste szczęście!“
„Takie życie i takie szczęście musi być moim udziałem! Dla czegożbym posiąść go nie miał? Bogaty jestem w zdrowie, siłę, wolę... ona mię kocha...“
„Gdybyżto jeszcze można było zapomnieć, umrzeć i urodzić się nanowo, i w jednej sekundzie rozdzielającej śmierć z urodzinami, postradać pamięć o wszystkiem co było... pogrążyć się w jakichś wodach Letejskich i wyjść z nich bez rdzy przeszłości, świeżym jak jutrzenka dnia powstającego, jasnym jak świtanie dnia pogody i urodzajności!“
„Zapomnienia! zapomnienia! Iluż na świecie ludzi pożąda go, a nie otrzymuje! Byłżebyto jeden z tych krzyków, na które nie mają odpowiedzi żadne echa ziemi? byłżebyto krzyk człowieka, który czuje że tonie w brudnych falach, w jakie pogrążył się dobrowolnie, i z rozpaczą wyciąga ręce ku zdrojom wód czystych i niedosięgłym kryształom błękitnego nieba?“
„Jakaś żmija jadowita owinęła me serce, i daremne czynię wysilenia, aby ją z piersi mej wyrzucić. Jakiś tuman niezwykły napełnia mą głowę i zaćmiewa światłość źrenic... Byłżebyto kir żałobny, sprawiedliwą ręką rozciągany na pragnienia serca mego, na nadzieje przyszłości?... Wydaje mi się, jakobym nie był tu sam jeden... ktoś stoi za mną, jęczy i szlocha... pod stopami memi czuję rozciągnięte ludzkie jakieś, w męczarniach drgające ciało... O męki, męki... Alboż ja sam im nie ulegam... alboż są mi one nieznane... Kainie! cożeś uczynił...
„Precz! przecz odemnie ty groźna, krwawa maro pomsty! Obiema memi silnemi dłoniami odpycham cię od siebie, o ty bajeczna Nemezys, która jednak jesteś jedną z prawd najtajniejszych lecz najnieubłagańszych!
„Nie chcę cię znać, nie ulegnę ci! Idź, szukaj po świecie głupich, słabych, zabobonnych, i bierz ich sobie na ofiarę! Ze mną walczyć musisz... pokażę ci żem silniejszy!...“
Przestał pisać znowu, i zaczął szerokiemi lecz powolnemi krokami przebiegać pokój. Na twarzy jego wstępował powoli blask jasny i gorący.
Byłoto jakby przypomnienie o czemś bardzo dobrem, miłem i drogiem, przypomnienie kojące ból, łagodzące zgryzotę; usuwało z przed oczu ciemne obrazy i oświecało widnokrąg słońcem nadziei.
Dembieliński myślał o Krystynie. Do myśli tej mieszała się zrazu pewna trwoga, a nawet gorycz i zgryzota. Nie czuł się on może godnym ujęcia w ramiona swe tej pięknej, nieskalanej istoty, i połączenia swego opylonego życia z tem czystem, świeżo rozkwitłem życiem? Byłato wszakże krótka chwila; on nie mógł wątpić o sobie i długo się wahać. Pomimo wszystkiego co kryło się w jego przeszłości, co ciążyło mu na sumieniu, czuł się on jeszcze dość mocnym, dość rozumnym i młodym, aby rozpocząć nowe życie i na nowych podstawach budować dla siebie nowe szczęście. Jedną z tych podstaw była miłość dla niej, miłość połączona z głębokim szacunkiem; miłość druga w jego życiu, ale stokroć silniejsza niż była pierwsza, bo sprawdzająca długie tajone tęsknoty jego serca, zadawalająca w zupełności wymagania wybrednego jego umysłu, świecąca jako słońce przewodnie na początku tej nowej drogi, którą miał nadal iść. On tej miłości wyrzec się nie mógł; przestał pojmować szczęście bez tych ciemnych, głębokich oczu dziewiczych, które patrzały nań z cichą mocą duszy kochającej i czystej; bez tej twarzy białej, na której dobroć niewieścia splatała się z rozwagą męzko ukształconego umysłu; bez tego srebrnego śmiechu, którego dźwięki świadczyły o świeżości piersi, wolnych od cienia zgryzot i wyrzutów; bez tych słów wychodzących z ust różowych a mówiących zawsze prawdę otwarcie i poprostu. Byłato jego Beatrice. Wyrzec się jej nie mógł, a gdyby mógł toby nie chciał.
Co stało się raz, to odstać się nie może. Przeszłości nikt nie wróci i nie poprawi. Ale przyszłość w naszem jest ręku. Niedołężni tylko ronią łzy nad grobami chwil ubiegłych; człowiek rozumny nie płacze ale działa. Działać, jestto prostować drogi swe jeśli są krzywe, wywabiać plamy osiadłe na duszy, błędy przeszłe okrywać cnotą teraźniejszą przed oczami Boga, ludzi, i własnemi. Na świecie musi być zawsze pewna ilość łez ludzkich wylanych. Jeśli ręka która wycisnęła ich tysiące, miljony ich oszczędzi, będzie miała prawo nazywać się ręką oczyszczoną. A któż jest bez zmazy? Są ludzie nie z jedną plamą ale z tysiącami plam, a jednak nie przestają żyć i postępować takiemi drogami jakiemi zda im się najlepiej. I cóżbyto było nakoniec, gdyby każdy kto raz zgrzeszył, zakładał ręce w rozpaczy i nic już dalej nie czynił, tylko wzdychał i lamentował nad swym upadkiem? Śmieszna myśl! nie lepiejże powstać i iść dalej, nigdy już więcej nie padać, ale przeciwnie wspinać się coraz wyżej, i całemi, doświadczonemi już siłami wytwarzać jak największą sumę cnoty i szczęścia dla siebie i na około siebie?
Tak myślał Dembieliński, gdy opuściwszy samotny swój pokój, przechodził długi rząd komnat dążąc do pracowni hrabiego. Spodziewał się tam znaleźć Krystynę i znalazł.
Siedziała sama jedna, niedaleko ognia palącego się na kominku. Ujrzawszy go powstała i zbliżyła się szybko.
— Czekałam na ciebie, Anatolu — rzekła podając mu rękę — byłam pewna, że przyjdziesz dziś jeszcze, choć na chwilę. Po dniu pełnym wzruszeń potrzebowałam widzieć cię.
Usiedli obok siebie na małej kanapce umieszczonej w pobliżu ognia, ale ocienionej ekranem. Krystyna mówiła dalej.
— Ojciec od godziny rozmawia z mamą w jej pokoju; gdy wróci ja tam pójdę. Cały wieczór byłam u Klary i noc z nią przepędzę... Jakiś ty blady, Anatolu...
Ostatnie słowa wymówiła ciszej. W głosie jej zabrzmiało wzruszenie głęboko kochającej kobiety, która ujrzała zmianę w twarzy ukochanego. Dembieliński trzymał rękę jej w swej dłoni, i zatapiał w jej twarzy spojrzenie, w którem rozkosz mieszała się z męczarnią.
— Krystyno — powiedz że mię kochasz — rzekł schylony ku niej, głosem w którym drżała tajona trwoga i gwałtowne pragnienie. Ona podniosła twarz na którą zwolna wstępowała pąsowa łuna rumieńca, spotkała wzrok jego błagalny i rozkochany okiem otwartem, czystem, i zarazem gorejącem.
— Czemuż nie miałabym powtórzyć w tej chwili tego co raz ci już powiedziałam, co leży w głębi mego serca, co jest jednem z największych bogactw moich? Kocham cię Anatolu!
Patrzyli na siebie zblizka, ręce ich były splecione, czoło Krystyny podnosiło się ku twarzy ukochanego, promienne wyznawanem otwarcie uczuciem, oblane rumieńcem wzruszenia. Nagle, po jego twarzy przebiegło przykre drżenie... zobaczył ciemną jakąś dłoń przesuwającą się pomiędzy zbliżonemi ku sobie ich ustami, wzbraniającą mu pocałunku ust dziewiczych. Powiódł dłonią po czole, które zaszło nagle ciężką chmurą, westchnął z głębi piersi, powstał i odszedł ku kominkowi. Tam stał chwilę wpatrzony w ogień. Kiedy podniósł oczy, Krystyna stała przed nim i patrzała na niego z miłością lecz zarazem i z niepokojem. Wziął obie jej ręce i przycisnął je do ust.
— Przebacz mi Krystyno — rzekł; — zanim pokochałaś mię, wiedziałaś pewno żem żył już długo i wiele...
— Wiedziałam o tem, — odpowiedziała ściskając jego rękę. — Ale ty Anatolu wiesz o tem także, iż jestem najlepszą twoją przyjaciołką. Jakichkolwiek kiedy doświadczysz uczuć, zrozumiem je i uszanuję. Jam krótko żyła, mogę więc należeć całkiem do ciebie, do wspólnej naszej przyszłości; ty musisz widzieć niekiedy to co pozostało za tobą...
— Tak — rzekł Dembieliński, i ujął znowu jej rękę, — ale pomimo wszystkiego, ty mię kochasz Krystyno?
— Kocham — odpowiedziała młoda dziewczyna, a w głosie jej zabrzmiało serce, oddające się na zawsze z wiedzą tego co czyni, bez granic i warunków.
Dembieliński patrzył na nią, a na twarz jego wstępował wyraz tej cichej głębokiej rozkoszy, przed którą uciekają wszelkie złe zmory cierpień i wspomnień.
W tej chwili do pokoju wszedł hrabia. Pomimo przykrych wzruszeń doświadczonych dnia tego, znać było na nim jakieś głębokie rozradowanie, jakąś świeżo powziętą nadzieję. Wracał od Ewy z którą miał długą rozmowę.
— Matka twoja, Krysiu, zdrowszą dziś jest niż była oddawna — rzekł zbliżając się do dwojga młodych ludzi. Za całą odpowiedź Krystyna wzięła jego rękę i okryła ją cichemi pocałunkami. On zrozumiał, że byłoto podziękowanie za tę wspaniałomyślną pobłażliwość, jaką okazał biednej jej matce. Będziemy wszyscy szczęśliwi, rzekł całując jej czoło.
W kilka minut potem Krystyna wchodziła na palcach do pokoju swej matki. Ewa leżała w pościeli, z zamkniętemi oczami. Łagodne światło nocnej lampy padało na jej twarz, która wydała się mniej bladą i zmiętą, spokojniejszą niż zwykle. Nie spała jednak, bo gdy Krystyna po chwili patrzenia na nią odchodziła na palcach, ona otworzyła oczy, i ścigała ją wzrokiem aż do drzwi. We wzroku tym pomimo zmęczenia i smutku jaśniała macierzyńska miłość.
Resztę nocnych godzin Krystyna spędziła w pokoju Klary, czuwając i wzmacniając na siłach nieszczęśliwą towarzyszkę swego dzieciństwa, która ścigana okropnemi wspomnieniami i ogarnięta dotkliwym żalem, nieprędko wrócić mogła do względnego przynajmniej spokoju.
— Kiedy mnie tu nie będzie już — mówiła — ty Klaro zastąpisz mię. Będziesz pociechą i przyjaciołką mojej matki, towarzyszką i pomocnicą ojca.
Potem łagodnemi słowami przedstawiała młodej dziewczynie wszystkie te zadania, jakie spełnić mogła w swem życiu, i te pociechy wzniosłe bo w siebie samej i z pracy czerpane, po które sięgnąć, któremi rozgrzać i ozdobić życie swoje miała możność i prawo.
Hrabia i Dembieliński siedzieli przez całą noc przed ogniem kominka, który nie zagasł ani na chwilę. Żaden z nich nie miał chęci do snu, i nie czuł się zmęczonym. Mówili o świecie, o ludziach, o różnych ich losach, zawodach, cierpieniach i pracach; wznosili się myślą w te strefy wysokie, kędy rozum ludzki ze czcią uroczystą spogląda w oblicze najwyższych prawd i piękności; stawili przed sobą zagadnienia kryjące w sobie przeróżne tajemnice ludzkiego bytu na ziemi, i zapuszczali w nie wzrok bystry z natury i doświadczony życiem. Hrabia był spokojny i trochę smutny, Dembieliński poważny i często wzruszony. Kiedy nakoniec przy zbliżających się brzaskach dziennych powstali i podali sobie ręce, dwaj ci ludzie tak niepospolici choć tak różni od siebie, uczuli się związani niejedną myślą wspólną, nie jedną wspólnie uznaną prawdą, nie jednem wspólnem, szlachetnem pragnieniem.