Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział W pustej kamienicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
W pustej kamienicy.

Pusta kamienica w N. była zawsze pustą kamienicą; z murów zaniedbanych i chylących się ku upadkowi, tynk opadał wielkiemi kawałami, tu i owdzie odkrywając nagie, nawpół spróchniałe cegły, przez co zewnętrzna strona budowy coraz bardziej stawała się podobną do oblicza starego, chropowatego, brzydkim, czerwonym trądem oszpeconego. Nad dziurawym, opleśniałym dachem, kominy sterczały zczerniałe i nawpół rozwalone; okna bez szyb, wyglądały jak dziury pozostałe po wyłupionych oczach; na dole, spróchniałe deski wychylały się z otworów, które dawniej zamykały szczelnie, co chwilę, szczególniej w czasie słot i wichrów, grożąc głowom przechodniów kroplistą kąpielą lub zgruchotaniem. Budowa ta przed dziesięcioma laty, była smutną ruderą; dziś, pod wpływem czasu nielitościwego dla wszelkich zaniedbanych starości, przybrała pozór wymurowanej nad ziemią ponurej jamy. O jamę tę zarząd miejscowy troszczyć się przestał. Bo jeśli przed laty, okna szczelnie pozabijane deskami, do zagadkowych dumań pobudzały, i do nocnych wkoło budowy przechadzek skłaniały ludzi ustrojonych w kołnierze z białemi naszyciami; jeśli także liczni a części goście, którzy niegdyś o wieczornej porze wchodzili do sklepiku, i na długo znikali we wnętrzu rudery, obudzać mogli Bóg wie jakie przypuszczenia w głowach ludzi stróżujących nad bezpieczeństwem publicznem, a o ile to być może, i nad obyczajnością publiczną — to teraz, dawna rudera przemieniona w jamę, stała otworem, a spojrzenia ciekawych wnikając wraz z podmuchami wiatru w bezszybne okienne dziury, wraz też z podmuchami wiatru gospodarować mogły dowoli po pustych, gruzami nawpół zawalonych pokojach, nie dostrzegając w nich nic, coby mogło nazywać się czemś. Gruzy bowiem, zielonawe plamy pleśni, belki zwisające od sufitów, i wiecznem skrzypieniem przypominające grzesznikom czyściec z jęczącemi w nim duszami, pustka nakoniec, cisza, kurzawa w lecie a błoto w jesieni, były przedmiotami i żywiołami, które żadnych zajmujących obrazów przedstawić nie mogły ludziom z białemi naszyciami na kołnierzach. Albowiem niepodobna było przypuszczać, aby w takiej pustce popełnioną być mogła kradzież jaka, dokonanem morderstwo lub na szwank narażoną obyczajność publiczna. A jednak, pomimo tych uspakajających pozorów, we wnętrzu starej rudery nie jedna popełniła się kradzież, nie jedno dokonanem zostało morderstwo — tylko, że ofiary jednego i drugiego dobrowolnie tu przychodziły, aby dać się okraść lub zamordować, nie skarżyły się nikomu, i przed nikim nie wyjawiały imienia tego, kto okradał je i mordował. Mordowanie zresztą należy tu rozumieć w znaczeniu przenośnem, określającem zabójstwo nie ciał ludzkich, ale kieszeni, a co zatem idzie często, i dusz, nędzą doprowadzonych ku najstraszniejszym upadkom. Miejscem, w którem dokonywały się te kradzieże i morderstwa tajemne, bo milczącem zezwoleniem, a nawet niejako współdziałaniem ofiar zatwierdzone i ukrywane, były dwie izby znajdujące się w tej części rudery, która trędowatem swem obliczem patrzała na wielki kawał pustego gruntu, i położony na nim miejski cmentarz. Byłyto te same dwie izby, w których niegdyś mieszkała nieszczęśliwa rodzina Sebastjana Rycza. Teraz zamieszkiwał je król lichwiarzów miasta N., a był nim Rodryg Suszyc. Mały ten człowieczek, z żółtawą, pomarszczoną twarzą, z wązkiem czołem zarzuconem rudawemi włosami, z wiecznie spuszczonym ku ziemi wzrokiem i rękami zanurzonemi w kieszeniach paltota, rzadko ukazywał się na ulicy; ale ile razy ukazał się, wyglądał tak przyzwoicie, był tak cichym, nieznacznym, grzecznym dla wszystkich, choćby najmniej znanych; tak porządne i surowe nosił odzienie, tak idąc przytulał się do murów, aby nie stanąć na zawadzie komukolwiek z przechodzących, że nikomu i na myśl przyjść nie mogło, aby mógł być człowiekiem szkodliwym. Być może, iż ludzie stróżujący nad bezpieczeństwem i obyczajnością publiczną, ludzie z obowiązku wiedzący więcej niż inni, domniemywali się czegoś o rzemiośle, jakiem trudnił się Suszyc; ale ten mały, szczupły człowieczek wciskał się pomiędzy urzędowych nieprzyjaciół swoich ze zwinnością stawowca, a raz wcisnąwszy się, wyjmował ręce z kieszeni paltota. To wyjmowanie rąk wywierało na ludzi, dla których dokonywanem było, wpływ magnetyczny; zamykali oczy i nie widzieli nic: ani pustej kamienicy, ani jej mieszkańców, ani sklepiku który istniał zawsze na dole, ukazując oczom przechodniów brudne okna ustrojone w czerstwe bułki i stare sery, i wązkie drzwiczki ogarnirowane frendzlą z żółtych łojówek. Do sklepiku wchodzili jak dawniej różni i liczni goście, ale bawili tam daleko krócej niż bywało dawniej, a przytem powierzchownością swą i ubiorami przedstawiali nierównie większą rozmaitość. Zresztą w okolicy miasta, śród której znajdowała się stara rudera, nic się od dziesięciu lat nie zmieniło; czarny Styks rozlewał jak niegdyś swe nigdy nie wysychające wody, a melancholijnie pochylony nad nim „dom nad kałużą“, pochylił się jeszcze melancholijniej, pozbawiony jedynych odznaczających go przed laty ozdób: firanek wpół białych wpół czerwonych, i papierowego siana z wyrastającemi zeń włóczkowemi grzybkami i ptaszkami. W ciągu ubiegłych lat dziesięciu, dom ten zmieniał po razy kilka mieszkańców, którzy wszyscy, jakkolwiek biedni tak w zasoby pieniężne jak w chęci weselenia się, długo jednak przebywać w smutnem tem siedlisku nie mogli.
Przez ostatnie dwa lata dom nad kałużą stał pustkami, nikt w nim już mieszkać nie chciał; aż pewnego dnia najniespodzianiej w świecie nieliczni mieszkańcy błotnistej ulicy, ujrzeli dążącą ku niemu gruppę ludzi ze znajomemi im twarzami, złożoną z dwojga niemłodych państwa, jednej podstarzałej panny, która wyglądała na złośnicę i jednego podstarzałego kawalera, który wyglądał na hulakę i pijaka. Byłato rodzina Suszyców, która po dziesięcioletniem przemieszkiwaniu na jednej z głównych ulic miasta, w jednej z najporządniejszych kamienic, sprowadzała się z powrotem do domu nad kałużą. Za wozami pełnemi sprzętów i przeróżnych gospodarskich rupieci, szła naprzód matka rodziny, mała, szczupła kobietka w dostatniem futrze, z żółtą drobną twarzyczką, wyrażającą wielkie strapienie, a większe jeszcze rozgniewanie. Obok niej zamaszystym nieco krokiem, z wysoką fryzurą na głowie postępowała podstarzała nieco panna i strzygła dokoła oczami jak nożyczkami. Dwom kobietom towarzyszył trzydziestokilkoletni kawaler; gwizdał przez zęby hulacką jakąś piosnkę, laseczką o bruk uderzał, a za każdym mknącym ulicą kapelusikiem kobiecym oglądał się, uśmiechem parafjalnego Lowelasa zdobiąc twarz, która kiedyś musiała być przystojną, ale teraz wyrazem swym i zaognioną cerą przykre sprawiała wrażenie. Ojciec rodziny przyszedł najpóźniej, bo wieczorem dopiero, wtedy gdy w smutnych izbach domu poustawiano już i o ile można było uporządkowano przywiezione sprzęty i rupiecie. Przyszedł, i wszedłszy do najsmutniejszej z tych izb, tej samej którą na wyłączną własność zajmował przed dziesięcią laty, zamknął się w niej na klucz. Nie mógł jednak nie słyszeć donośnych głosów dwóch kobiet, kłócących się z sobą do północy. Potem umilkło wszystko, aż nadedniem dopiero dały się słyszeć silne stukania do drzwi i głos ochrypły od użycia trunku, gburowato wołający: „otwórzcie!“ Byłoto stukanie i byłto głos młodszego syna Suszyca, wracającego z codziennej, a raczej conocnej zabawy.
Przenosiny te miały miejsce w niewiele dni po owem spotkaniu się Suszyca z podejrzanym włóczęgą w głębi Dolinieckich lasów. Nazajutrz okna bawialnej izby zaczęły już okrywać się różnokolorowemi strzępkami papieru, a za szybami sypialnej ukazała się zzieleniała od starości oliwa w nadtłuczonej butelce, kawał brudnego masła owiniętego w bibułę, słoiczek z pomadą i kilka okruch spleśniałego sera. Ludzie idący ulicą mogli poczuwać z rana ulatniającą się przez nieszczelne okna woń przypiekanych panieńskich włosów, a w południe i wieczory słyszeć ostre, kłócące się głosy. Do domu nad kałużą wraz z rodziną Suszyców wniosły się widocznie domowe jej bogi: skąpstwo z pretensją, nieład z próżniactwem, chłód z kłótnią. Byłyto bogi posępne; ale posępniejsze jeszcze przypomnienia spotkały Suszyca u progu tej izby, w której mieszkał przed laty pomiędzy nagiemi ścianami, pleśnią wilgotną i chłodem cuchnącym pustką, a do której wracał teraz witając znowu ściany nagie, wilgotne plamy pleśni, chłód i pustkę. Tylko że dawniej w nędznym pokoju tym stał i spoglądał nań czasem miły towarzysz młodości jego, flet; teraz już go nie było, tak jak żadnej już pieśni, żadnego echa jakiejkolwiek pieśni nie było w piersi człowieka, który niegdyś, w zaraniu życia grywać na nim lubił. Pierś jego była pustą, zato sumienie... ciężkie. Dla czego Suszyc resztę pozostałego mu mienia oddawszy włóczędze spotkanemu w Dolinieckich lasach, przeniósł się do domu nad kałużą, do tego domu, w którym przeszły najcięższe chwile i mieszkały najgorsze wspomnienia jego życia? Może dla tego, że w całem mieście nie było tańszego nad to mieszkania, a może jeszcze i dla tego, że ścigany złemi wspomnieniami, pragnął bardziej jeszcze zbliżyć się ku nim, wejść w ciągłe z niemi obcowanie, oswoić się z niemi wprzódy nim przyjdzie spodziewana przez niego zapewne pora, w której ze wspomnień ukrytych przemienią się one w wieści głośne, oplączą mu stopy kajdanami, i na jaw wywołają to piętno hańby, które dotąd tajemnie paliło mu czoło.
Od dnia przeniesienia się do nowego a zarazem dawnego mieszkania, Suszyc codziennie zrana, ze strzelbą na plecach i trochą żywności w myśliwskiej torbie, wychodził z miasta, udając się w odległe jego okolice. Nikt z obcych ani z rodziny na codzienne te jego wycieczki szczególnej nie zwracał uwagi; nikt też nie spostrzegł, że każdego wieczora wracał z twarzą bladą i posępniejszą, z czołem głębiej zoranem, krokiem chwiejniejszym i powolniejszym. Kilka razy wracając z zamiejskich swych wycieczek, Suszyc skierował się zamiast ku swemu mieszkaniu, ku bramie pustej kamienicy. Od bramy tej jednak odpychało go snać uczucie nieprzezwyciężonego wstrętu, bo zbliżywszy się ku niej, odwracał się prędko i odchodził. Raz jednak przestąpił już próg wązkiej furtki, uczynił kilka kroków ku trzem oknom, błyskającym mętnemi światełkami śród czarnych, pustych otworów innych okien; ale stanął nagle, pochylił głowę, myślał, zdawał się walczyć z sobą, a potem odwrócił się i odszedł.
Pewnego dnia jednak, Suszyc po południu dopiero wyszedł z domu, i zamiast jak zwykle skierować się ku polom i lasom otaczającym miasto, przebył w szerz ulicę, i szybko, nie dając sobie czasu do namysłu, wszedł w bramę pustej kamienicy.
Byłoto w tym samym dniu i w tej samej porze dnia, w której Krystyna i Dembieliński przechadzali się po wzgórzach otaczających dwór Doliniecki, a Ewa ścigała ich gorączkowem okiem przez okna różowego saloniku.
Trzy okna wychodzące na kawał pustego gruntu, zasłonięte były sztorami; Suszyc minął je i zastukał do drzwi, do tych samych drzwi, w których niegdyś stanęła przed nim mała córka Rycza, mówiąc mu o swej umierającej matce, i o niebie ku któremu podnosiła zwolna swoje cierpiące oczy. Tym razem za drzwiami ozwał się stary, ochrypły głos kobiecy; po długich zapytaniach i zwłokach stuknęły żelazne rygle i zasuwy, a przybyły mógł wejść do ciemnej sionki. Z niej dopiero wązkie, w murze zagłębione drzwiczki prowadziły do dwóch izb, zajmowanych przez jedynego mieszkańca starej rudery. Myliłby się, kto sądząc z brudnej, obdartej, wstrętnej zewnętrzności budowy, spodziewałby się tu znaleźć równie brudne, obdarte, wstrętne mieszkanie. Dwie izby zamieszkiwane niegdyś przez rodzinę Rycza, nie były już izbami, ale pokojami; gdyby nie zbyt mały ich rozmiar, możnaby je nawet śmiało nazwać salonami. Było tu bowiem wszystko co zazwyczaj bywa w salonach. Kobierce na posadzkach, źwierciadła i wyborne sztychy na ścianach; sprzęty nizkie, miękkie, kształtem i barwą pokrycia pieszczące oko; wielkie zegary z wyzłoconemi kupidynami; nakoniec kominek zgrabnie w murze wykrojony, żelazną delikatną kratą ozdobiony, a dźwigający na obu gzemsach metalowe urny, w których sinawym płomykiem paliły się wykwintne jakieś wonności, napełniające całe niewielkie to mieszkanie aromatem silnym i nieledwie upajającym. Okna osłonione sztorami, niewiele przepuszczały światła dziennego, tak że cały wykwintny przystrój pokoi nurzał się w tajemniczym mroku, co bardziej jeszcze nadawało mu pozór wyrafinowanego, rzec można zmysłowego sybarytyzmu. Z uplotu półcieni i półświateł wychylały się wymalowane na suficie dwie piękne kobiety obnażone, w rozwiewnych szatach, trzymające wieńce z kwiatów, żywością barw przypominające świeże róże i tulipany. Niebieskawe płomyki wymykające się z metalowych urn napełnionych wonnościami, oświecały rozwieszone z obu stron komina sztychy, na których widok przysłoniłaby sobie oczy każda uczciwa kobieta, od których odwróciłby się nawet z pośpiechem mężczyzna, posiadający w sobie choć odrobinę jeszcze moralnego zmysłu. A jednak sztychy te jakkolwiek nieprzystojne, bezwzględnie rzecz biorąc, nie szpeciły pokoju, bo wykonanie ich było wyborne, a przedmiot któryby był ohydnym gdzieindziej, tu zgadzał się z wyuzdanym sybarytyzmem, stanowiącym ogólną cechę mieszkania.
Gdy Suszyc stanął w progu pierwszego pokoju, na eleganckim kominku żarzyły się rozpalone węgle, czerwonym blaskiem oświecając parę nóg niewielkich, odzianych w miękkie barwisto haftowane pantofle i opartych na żelaznej kracie kominka, wygrzewających się przy umiarkowanem cieple. Nogi te należały do małego, szczupłego człowieczka, owiniętego w obszerny szlafrok z miękkiej materji, i nawpół leżącego w głębokim fotelu, z rękami skrzyżowanemi na kolanach, a w ustach z cygarem, z którego rozchodził się dokoła głowy jego przyjemnie woniejący dymek. W pobliżu fotelu widać było niewielki stolik z resztkami jadła na talerzach i parą nawpół wypróżnionych butelek. Na widok wchodzącego, mały człowieczek podniósł się trochę, przez co zmienił leżącą postawę na siedzącą; coś podobnego do uśmiechu wygięło wązką linję warg jego, blade źrenice błysnęły skośnem, przykrem światełkiem, z pod nawpół tylko podniesionych powiek.
— Cóż sprowadza mi tę niespodziankę? — wymówił cichym, bezdźwięcznym głosem.
Suszyc powolnym ale równym krokiem zbliżył się do komina, i sam sobie przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw gospodarza domu. Niedbale włożony i wytarty nieco tużurek przybyłego, rażącą sprzecznością odbił się na wykwintnem tle otoczenia, śród jakiego się znalazł; błękitny dymek palących się wonności owiał posiwiałą jego głowę i czoło, przez ostatnie kilka tygodni więcej jeszcze zbrużdżone i spłowiałe niż było przedtem.
— Co mię tu sprowadza? — wymówił zimno i powoli, — powinieneś wiedzieć o tem szanowny Don Rodrygo, że nie chęć zobaczenia ciebie. Przed kilku tygodniami komunikowałem ci miłą nowinę, o której nie zapomniałeś pewno; owoż teraz sprzykrzyły mi się już codzienne przechadzki, i przyszedłem prosić cię abyś mię zastąpił.
Małe oczki małego człowieczka zaświeciły mocniej i wnet ukryły się pod powiekami. — W ogólności nie lubię przechadzek — odpowiedział.
— Wierzę — ciągnął Suszyc, — zanadto piękne i wygodne posiadasz mieszkanie, abyś mógł opuszczać je z przyjemnością i przechadzać się z upodobaniem po śniegu, błocie i leśnych gęstwinach. Ja, który nie posiadam takiego mieszkania, przechadzałem się dotąd, ale zabrakło mi już — cierpliwości.
Przy ostatnich wyrazach uśmiech z jakim mówił zniknął mu z ust, a natomiast wybił się na nie wyraz zgnębienia, połączonego z gniewem. Chude, pomarszczone palce starego człowieka zacisnęły się silnie w koło poręczy fotelu, na którym siedział.
— Dość już tego! — wymówił głośniej i dobitniej; — to nie są żarty Rodrygu, wiesz o tem! To przeszłość nasza, która w postaci tego człowieka zagląda w oczy mnie i tobie.
Umilkł i wpatrzył się bacznie w małego człowieczka, który przy słowach jego owinął się szczelniej obszernym szlafrokiem, rzucił się w głąb fotelu, i siedział nieporuszony ze spuszczonemi oczami.
— To nie są żarty! — powtórzył Suszyc po chwili milczenia; — znasz tego człowieka, wiesz zatem czy ufać mu można... Jeśli raz dostanie się w ręce sprawiedliwości, sprzeda nas za parę lat skróconej kary, za misę choćby obfitszej strawy, za kieliszek gorzałki... Wtenczas zdejmą ci z nóg te aksamitne pantofle i zastąpią je strojem całkiem innym, a zamiast tego ciepłego szlafroka, okryją cię szarą siermięgą z czarnym krzyżem na plecach. Kajdany ciężkie są, a siermięga bardzo szorstką, możesz być o tem zupełnie przekonanym. Co do mnie, który nie jestem sybarytą, kajdan i szorstkiej siermięgi nie lękam się... ale zhańbiony oddawna we własnem sumieniu, tej hańby odkrytej, która pozwoli ludziom pluć mi w oczy, która obok imienia mego postawi przydomki łotra, złodzieja, fałszerza, tej hańby ja nie chcę... nie chcę...
Mówił to głosem stłumionym, głuchym, ale pośpiesznie, gwałtownie prawie. Przy ostatnich wyrazach wstał i drżącą dłoń wyciągnął przed siebie, jakby chciał odepchnąć tę krwawą marę, która zaglądała mu w oczy. Rodryg siedział ciągle nieporuszony, zagłębiony w fotelu. Nie podniósł oczu, żadna zmiana nie zaszła w zmiętej i skrytej jego twarzy.
— I cóż ja na to poradzę? — ozwał się po chwili.
— Co? — zapytał Suszyc, — spytaj się twojej szkatuły nabitej złotem i assygnatami, a ona da ci zbawienną radę. On chce dużo pieniędzy.
Rodryg drgnął i wyprostował się.
— Ja nie mam żadnej szkatuły! — zawołał, — zkąd u mnie szkatuła! jestem ubogim, zupełnie ubogim!
Suszyc patrzył na niego przez chwilę. W spojrzeniu tem malowała się pogarda i dolegliwa boleść. Po krótkiej chwili jednak rozmarszczył czoło, i z zimnym znowu wyrazem twarzy zaczął mówić.
— Od kilku już tygodni wałęsa się „on“ po okolicach N., policja go ściga, i ludność także, która otrzymała rozkaz pojmania go jeśliby się gdziekolwiek pojawił. Jak dziki zwierz kryje się on po lasach, a ja codziennie noszę mu pożywienie. Pieniądze oddałem wszystkie jakie miałem, nie mam już nic do dania, a on chce więcej. Wie o tem, że jesteś teraz bogatym i dopomina się o widzenie się z tobą. Dotąd uspakajałem go i powstrzymywałem, ale brak mu już cierpliwości... Nie poszedłem dziś, i nigdy już nie pójdę. Jeżeli chcesz dłużej siedzieć tu w pantoflach i szlafroku, przypatrywać się tym malowanym na ścianach pięknościom i wąchać dymki kadzideł, idź do niego i zanieś okup. Inaczej on tu sam przyjdzie...
Tym razem mały człowieczek pochylił się naprzód, obie ręce mocno przycisnął do piersi, i nie mógł już utaić drżenia wstrząsającego całem jego szczupłem, jakby śliskiem i bezkostnem ciałem.
— Przyjdzie! — zajęczał piskliwym prawie głosem, — jak on tu może przyjść? nie ośmieli się przyjść do miasta, bo wie, że tu najprędzej schwytanym być może... Strachy na lachy... ja się nie boję, nie... nie... To pewne, że pieniędzy nie mam i po błocie czołgać się nie myślę do jakichś tam lasów! Brrrrr!
Zatrząsł się cały na wspomnienie przykrej w istocie o tej porze roku przechadzki, i przysunął nogi bliżej do ognia.
— Jak chcesz — wymówił zwolna Suszyc po chwili milczenia, — jak chcesz! Nie idź, nie dawaj pieniędzy i czekaj miłego gościa, bo ja ci powiadam, że lada chwilę on tu przyjdzie. Jeśli cię znajdzie samego, to może cię i udusi nawet; kto wie zresztą, czy przezto nie uczyniłby dobrodziejstwa tobie i światu... Co do mnie, już mi to wszystko dojadło... Od tej chwili nie mieszam się do niczego, i niech sobie dzieje się co chce; wolę wszystko, niż dłużej patrzeć na ciebie. Bądź zdrów.
Rzekłszy to zmierzał ku drzwiom. Nagle stanął i wlepił oczy w sztorę przysłaniającą okno, po której przemknął się cień wysokiego, barczystego mężczyzny. Niewysłowiona zgroza odmalowała się na twarzy jego i w oczach, które wnet spuściwszy utkwił w ziemię. I Rodryg idąc za kierunkiem wejrzenia swego ojca, widział także na białej sztorze cień idącego pod ścianą człowieka. Nie wstręt go ogarnął, ale bojaźń. Rzucił się w głąb fotelu, i do połowy prawie ukrył małą swą twarz w aksamitnym kołnierzu szlafroka.
— Coto jest? — wyjąkał trzęsącą się ręką wskazując okno, — coto jest ojcze, kto to?
Suszyc zwrócił ku wylękłemu synowi twarz bardzo bladą, ale spokojną już i poważną.
— Jestto przeszłość nasza, Rodrygu — wymówił zwolna, — jestto kara za winę moją i twoją, jestto Sebastjan Rycz.
Rodryg wstrząsnął się od stóp do głowy, i zaszamotał się na swym fotelu. W tej samej chwili drzwi z zewnątrz zaryglowane zatrzęsły się pod kilku silnemi uderzeniami. Odgłosowi temu odpowiedział cichy, bezdźwięczny wybuch śmiechu Rodryga.
— Rygle, rygle! — wołał zacierając małe, kościste ręce, — rygle, zamki, haki, zasuwy! Łeb sobie pierwej o mur rozbije nim tu wejdzie.
Suszyc zbliżył się do komina i wzruszył ramionami: — Nie radzę ci doprowadzać go do ostateczności; jeżeli ośmielił się w biały dzień przyjść do miasta, snać postanowił ryzykować wszystko. Od kilku tygodni ukrywa się po lasach, cierpi chłód i głód, cień człowieka którego zamordował ściga go od zachodu do wschodu słońca, a od wschodu do zachodu wstrząsa nim trwoga przed ścigajacą go sprawiedliwością. Przy takiem życiu, rozdrażniony jest jak tygrys... Prędzej odda się w ręce pierwszego lepszego policjanta, jak odejdzie ztąd bez wielkich pieniędzy... Rozważ to sobie...
Stukanie w drzwi powtarzało się coraz silniejsze.
— Otwórz mu! — wymówił Suszyc z mocą, — otwórz jeśli dziś jeszcze nie chcesz być uwięzionym...
Żółta mała twarz Rodryga była śmiertelnie bladą. Zęby jego uderzały jedne o drugie od febrycznego drżenia szczęk.
— Otwórz mu! — powtórzył Suszyc.
— Otwórz sam! — przerywanym głosem syknął Rodryg.
Suszyc wzruszył ramionami, rzucił na syna to samo co pierwej wejrzenie, malujące wzgardę połączoną z dolegliwym bólem, i powolnym, obojętnym krokiem wyszedł do sieni. Po chwili wrócił, i do wytwornego pokoju lichwiarza sybaryty wprowadził człowieka ogromnego wzrostu, w podartej, plamami okrytej sukmanie, z twarzą brudną, nawpół okrytą ognistego koloru zarostem, z nogami poranionemi i niedostatecznie owiniętemi w obrzydliwe, obłocone szmaty. Człowiek ten, nagle owiany atmosferą pokoju ciepłą i przesiąkniętą odurzającemi woniami, zachwiał się jak pijany. Prędko jednak odzyskał równowagę, i zwracając się do Suszyca, sarknął z zaklęciem:
— Do kogoż mię to wprowadziłeś? czy tu mieszka baba, czy zaklęty królewicz?
— To ja tu mieszkam, kochany Sebastjanie — ozwał się tuż obok cichy, bezdźwięczny głosik małego człowieczka. — Mile ci się przypominają te biedne izby, kochany koleżko? wszak były one kiedyś twojem mieszkaniem, prawda?
Suszyc ze zdumieniem spojrzał na syna. Przez ten krótki czas w którym otwierał drzwi przybyszowi, Rodryg odmienił się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Nie znać w nim już było bojaźni ani złości; uśmiechnął się owszem, i stojąc w szlafroku swym, który widocznie nie dla niego robiony, zadługi był i zaszeroki, wyciągnął rękę do przybyłego. Ale ten orzucił go tylko od stóp do głowy milczącem spojrzeniem, postąpił kilka kroków, stęknął parę razy, wyciągnął się tak, że aż stawy zatrzeszczały, i legł na sofie jak długi, walając okrywającem go błotem kosztowną materję obicia. W całej olbrzymiej postawie złoczyńcy widać było zniemożenie i opadnięcie na siłach; gruba warstwa brudu powlekała wychudłą twarz jego, nadając jej barwę błotnistej ziemi; kości policzkowe sterczały z pośród splątanych i źle jakoś do ciała przystających włosów, i tylko czarne oczy świeciły z głębokich zapadlin, ponurym ogniem gorączki trawiącej ciało i ducha.
— Kochany Sebastjanie! — zaczął Rodryg siadając na dawnem miejscu, — jak mogłeś tak narażać się, w biały dzień przychodząc do miasta?
Złoczyńca wzruszył ramionami. — Alboż myślałeś — zaczął ochrypłym głosem, — że całą zimę przeleżę w lesie jak niedźwiedź w legowisku?... Zima kończy się na wiosnę, ludzie zaczną chodzić po lasach. Trzeba abym się wprzód oddalił...
— Jużto najlepiejby było, kochany Sebastjanie, gdybyś dziś jeszcze w nocy wziął nogi za pas, i dobrał się do granicy.
Złoczyńca zwrócił głowę ku mówiącemu. — Daj pieniędzy! — rzekł krótko.
Rodryg drgnął zrazu, potem uśmiechnął się słodko i złożył ręce jak do modlitwy. — Nie mam, kochany Sebastjanie — zawołał piskliwym głosikiem, — nie mam pieniędzy!
Człowiek leżący na sofie wzruszył znowu ramionami. — Masz i dasz — odpowiedział, — dasz nawet wiele... tyle ile ja przeniosłem męczarni!
— Nie przezemnie, Sebastjanie, nie przezemnie ponosiłeś męczarnie!
— Ciężkie życie! — zaczął znowu złoczyńca nie zważając na przerwę, i patrząc na sufit, — ciężkie życie! bodajto być takim poczciwcem jak ten, którego spotkałem przy wejściu do miasta...
Suszyc oparty o poręcz fotelu, stał dotąd nieruchomy, i w milczeniu przypatrywał się synowi, który naprzemian drżał lub uśmiechał się. Teraz zwrócił oczy na złoczyńcę.
— Któżto był ten poczciwiec? — zapytał, — może policjant?
— Nie, nie policjant...
— Więc któż?
— A djabeł go wie! jakiś jegomość łysy, krępy i w okularach. Szedł z dwoma młodemi dziewczętami, zapewne z córkami swemi, i śmieli się wszyscy troje aż się po polu rozlegało.
Umilkł i przez chwilę rozglądał się dokoła pokoju. — Niech mię djabli wezmą — zawołał, — jeżelibym poznał, że to ta sama dziura w której żyłem kiedyś z moją kobietą i trzema narodzonemi z niej bębnami! Kiedy najmowałem to mieszkanie, niczego jeszcze sobie była kobiecina; potem zmarnowało się to... Na trumnie napisałem kredą „28 lat“, bo tyle miała... Najstarszej córce było lat dziewięć... zostawiłem ją u mego hrabiego...
Umilkł. Nie zmieniał pozycji, ale wodził ciągle oczami dokoła pokoju. Wyciągnął palec w stronę komina i zaczął znowu. — Ot tam, jak walnąłem ją po głowie polanem, tak rymnęła na ziemię, a w dziesięć dni umarła... Dziecko ani pisnęło, tylko uciekało odemnie jak od djabła...
Powiódł ręką po twarzy i mruknął: — Głupie przypomnienia!... To ten łysy jegomość z córkami, naprowadził mi ich do łba; a potem ta dziura... graty tu inne, ale miejsce to samo...
Po tych słowach milczenie zapanowało w pokoju. Rodryg siedział nieruchomo ze spuszczonemi oczami, z rękami wsuniętemi w rękawy szlafroka i przyciśniętemi do piersi; Suszyc wpatrywał się w rozciągniętego na sofie złoczyńcę, który wlepił oczy w sufit i co moment odwilżał językiem wargi spieczone gorączką. Niespokojne, nerwowe ruchy poruszały jego członkami, w piersi odzywało się od czasu do czasu głuche, gniewne stękanie.
— Oj, oj! — zaczął po chwili, — gdybyto człowiek wiedział co go spotka, obrałby sobie może inne rzemiosło...
Nagłym ruchem zwrócił się do Rodryga. — Dawaj pieniędzy, a dużo! — zawołał, — pojadę daleko, popłynę za morza... Dawaj pieniędzy!...
Mówiąc to porwał się z sofy, i stanął w całej swej wysokości; ale znów jak przy wejściu, zachwiał się i oparł ręką o ścianę. Głód, chłód, pragnienie, widma nocne i postrachy dzienne, tak długo walczyły z tym człowiekiem, że zgnębiły i osłabiły olbrzymie jego ciało, podkopane już i wprzódy chorobami i zabójczemi nałogami. Gorączka ogarniała go coraz bardziej, poczucie własnego zesłabnięcia wprawiało we wściekłość. — Pić! — zawołał ochrypłym głosem.
Suszyc wziął ze stołu wypróżnioną do połowy butelkę i podał mu ją obojętnie. Rodryg trząsł się pod swym szlafrokiem; złoczyńca wychylił do dna resztę znajdującego się w butelce napoju. Trunek oddawna nie używany uderzył mu do twarzy krwistym rumieńcem. Nogi zadrżały pod nim, chwiał się znowu.
— Słuchaj ty! — krzyknął, pałające oczy wpijając w Rodryga i wyciągając palec w stronę komina, — wyrzuć za okno te perfumy! Przeklęty ten smród idzie do głowy jak gorzałka! Tu ciemno! Po co te łachmany na oknach! Dość już miałem nocy... chcę dnia!...
Mówiąc to wyciągnął rękę, i tak silnie targnął sztorę, że upadła na ziemię wraz z podtrzymującym ją prętem. Na odgłos upadającej sztory Rodryg zerwał się z fotelu równemi nogami. Złość i trwoga walczyły w szarych jego oczkach, które teraz otwarte szeroko, niespokojnemi ruchami śledziły każde poruszenie posępnego gościa. Po chwili trwoga zwyciężyła wszystkie inne uczucia. — Sebastjanie — zawołał, — kochany Sebastjanie! ileż chcesz! powiedz, ile chcesz!
Wezwany stał twarzą zwrócony do okna, w postawie nieruchomej, jak skamieniałej.
— Jestem ubogi — ciągnął mały człowieczek, ostrożnie zbliżając się ku temu do kogo przemawiał, — jestem bardzo ubogi! ale podzielę się z tobą wszystkiem co mam! powiedz ile żądasz!
Rycz nie odpowiadał.
— Sebastjanie — ozwał się Suszyc, — młodzieniec w którego ścianach przebywasz, wydaje się być jak najlepszych względem ciebie intencij! Dla czego nie chcesz wejść z nim w układy! każda minuta stracona darmo, oddala nas od pożądanego nam wszystkim porozumienia.
Rycz jeszcze nie odpowiadał. Nagle odwrócił od okna twarz, której bladość tak była wielką, że przebiła się nawet przez grubą warstwę okrywającego ją brudu. Nagłe jakieś osłupienie znieruchomiło mu źrenice, usta wykrzywiły się śmiechem zdławionym, spazmatycznym.
— Widzieliście ją kiedy? — zawołał po chwili takiego śmiechu, — i palce ku oknu wyciągnął. Widzieliście ją! wygląda jak królewna, a nie wie, że ojciec jej zdycha blizko niej z nędzy i strachu! Więc mój hrabia naprawdę wyhodował ją jak paniątko! Oho! panienka musi mieć pieniądze! Niech podzieli się z ojcem!
Mówiąc to rzucił się ku drzwiom, i zanim dwaj obecni mieli czas uczynić jakiekolwiek poruszenie, wybiegł z pokoju.
W kilka minut po wejściu Rycza do mieszkania Rodryga, przed bramą pustej kamienicy zatrzymał się mały powozik, i wysiadła z niego młoda, wysmukła panna w czarnej sukni i czarnym kapeluszu, z pod którego na szyję jej i plecy spływały grube uploty włosów lnianego koloru. Byłato córka Rycza, która w rocznicę śmierci swej matki przybywała nawiedzić jej mogiłę. Powóz stał przed bramą, a ona zwykłym sobie, powolnym, jakby zamyślonym krokiem, przeszedłszy kawał pustego gruntu, zniknęła za murem otaczającym cmentarz. W pół godziny potem ukazała się znowu, i wracała tą samą drogą jaką przyszła, dążąc do oczekującego na nią powozu. Szła powolniej jeszcze jak wprzódy, i z pochyloną nieco głową. Z za przezroczystej czarnej zasłony, widać było dwie wilgotne smugi świeżych łez, staczające się po bladych jej policzkach. Stanęła w pobliżu trzech niewielkich okien, które z pomiędzy wszystkich innych same jedne opatrzone były szybami, i podniosła na nie oczy. W tej samej chwili spadła sztora okrywająca z wewnątrz jedno z tych okien, Rycz zobaczył zblizka wysmukłą postać, i piękną, smutną twarz swej córki.
Młoda dziewczyna okrążała załom starego muru, o kilkanaście kroków oddalony od bramy; tuż za nią postępował wysoki, barczysty mężczyzna, z odrażającą twarzą i w odrażającem odzieniu. Ona go nie widziała, nie odwracała głowy; szła zwolna, cała zatopiona we wspomnieniach, które nie opuszczały jej nigdy, a teraz wzmogły się i odświeżyły na widok posępnych miejsc, śród których upłynęło jej dzieciństwo. Przestąpiła spróchniały próg na wpół rozwalonej bramy, i zbliżała się ku powozowi, gdy posłyszała za sobą przytłumiony, ochrypły głos.
— Panienko! panienko! daj jałmużnę!
Odwróciła głowę, a wzrok jej padł na brzydką twarz stojącego za nią człowieka. Pod wpływem jej wzroku olbrzymia postać człowieka tego drgnęła od stóp do głowy. Wielka, koścista, brudna i nabrzmiała dłoń wyciągnięta po jałmużnę, trzęsła się jak w febrze; czarne, głęboko zapadłe oczy tonęły w bladej twarzy dziewczyny z wyrazem dzikiej, gniewnej żałości. Ale oczy Klary przelotnem tylko spojrzeniem spłynęły po tej odrażającej twarzy i postaci, sięgnęła do kieszeni, i parę sztuk miedzianej monety położyła na wyciągniętej, trzęsącej się dłoni. Po chwili była już w powozie, a gdy ten się oddalił, pieniądze zsunęły się z dłoni Rycza na ziemię, a on odwrócił się plecami do błotnistej uliczki, i przycisnął czoło do jednej ze spróchniałych desek parkanu. W tej samej prawie chwili Suszyc wyszedł z bramy, i spostrzegłszy nieruchomo stojącego człowieka, pociągnął go za połę sukmany.
— Sebastjanie — wymówił półgłosem, — przypominam ci, że Don Roderygo z upragnieniem oczekuje twojego powrotu, aby ukończyć załatwienie wiadomego ci interesu.
— Niech czeka — rzekł Rycz, — pierwej pójdę do „niej“!
Suszyc pobladł trochę. — A więc do Dolin? — zapytał.
— Muszę ją zabrać z sobą — szepnął do siebie Rycz.
— Człowieku! — zniżonym głosem zawołał Suszyc — wszakże wyniosłeś się już raz ztamtąd unikając pojmania... Poznają cię!
— Niech poznają — mruknął Rycz zaciskając pięście, — jestem przecież ojcem i mam prawo do mego dziecka... Hrabia litościwy... zobaczę się z nim... powiem, że zbrzydło mi już takie życie... Kto wie! może będę jeszcze jak ten krępy jegomość chodził z córką na spacer... Hrabia nigdy muchy nawet nie zabił...
Mówił ze wzrokiem wbitym w ziemię, krwiste pręgi wystąpiły mu na czoło, usta spalone gorączką drżały pośród splątanych, ognistych włosów zarostu. Odwrócił się nagle, i szerokiemi, nierównemi krokami poszedł w stronę, kędy ulica stykała się z polem. Suszyc stał nieruchomy, z opadłą na piersi głową. Nie znać w nim było trwogi, ale w pół gorzki, w pół szyderski uśmiech przewijał się po zwiędłych jego wargach. Przez chwilę zdawał się namyślać nad tem co czynić mu wypadało; potem zwrócił się w stronę przeciwną tej w jaką udał się Rycz, i bardzo pośpiesznym krokiem podążył ku placowi, kędy zazwyczaj zgromadzały się i oczekiwały na zapotrzebowanie przechodzących jednokonne dorożki, jedyne publiczne powozy miasta N.
Zmrok zapadał. Byłato ta sama pora dnia, ta sama godzina i chwila prawie, w której w Dolinieckim zamku Krystyna Dembielińska wchodziła do pokoju rozpłakanej, zgnębionej swej matki, i pochylała się nad nią ze słowem pociechy, i niczem niezrażonej miłości na ustach.
Z miasta N. do Dolin dążyli dwaj ludzie; jeden z nich jechał jedno-konną dorożką, drugi szedł. Nie spostrzegli się wzajemnie, bo Suszyc jechał drogą którą jeździli wszyscy, Rycz szedł a raczej biegł miejscami, któremi nie chodził nikt. Miejsca te znał on wybornie, i kierowany tak znajomością tą, jak przyzwyczajeniami człowieka oddawna i często błądzącego po manowcach, skracał sobie drogę o połowę. Silny i wprawny w bieganie, szedł daleko prędzej niż koń słaby, do dróg błotnistych i nierównych nieprzyzwyczajony. Rycz szedł a raczej biegł przez puste, zmrokiem przysłonione pola; brodził w szerokich kałużach, powstałych z nawpół roztopionego śniegu, okrążał wzgórza które stawały mu na przeszkodzie, przeskakiwał rowy, przedzierał się przez nizkie zarośla, porastające tu i owdzie błotniste łąki. Niekiedy machał rękami jakby sam ze sobą prowadził ożywioną rozmowę, lub zatrzymywał się, i przez parę sekund nabierał powietrza w pierś zdyszaną. Jeżeli ruchomy jaki punkt zaczerniał w oddali, przypadał do ziemi, i krył się na chwilę za wypukłością gruntu, lub wzgórzem z czerniałego ale nie roztopionego jeszcze śniegu.
Jakie uczucie, czy jaki zbiór różnych uczuć gnał tak człowieka tego ku miejscu, na którem oczekiwało go tysiące niebezpieczeństw? Czy długie tygodnie spędzone pod nagiem i surowem niebem zimowem, wśród głuchej samotności lasów, popychały go ku ludziom z mocą niezwyciężoną? — czy widma które go ścigały, głód, pragnienie, bezsenność, trwoga — stargały grube jego nerwy, czyniąc je wrażliwszemi, a mniej sposobnemi do posłuszeństwa rozwadze i wyrachowaniu? Może widok córki rozniecił w twardej i nawskróś zepsutej duszy złoczyńcy jakąś iskrę ludzkiego, ojcowskiego uczucia, wzbudzając w nim nieprzeparte pragnienie ujrzenia zblizka dziecięcia, które przypominało mu mniej występną, mniej czarną porę jego życia? Może jeszcze zostawał pod wpływem tego lekceważenia życia, jakie często zdarza się spostrzegać u zbrodniarzy zmordowanych długiemi wewnętrznemi burzami, wyniszczonych i zgorączkowanych uciekaniem od groźb i niebezpieczeństw? Wszystkoto razem musiało opanować umysł i uczucia Rycza, wtedy gdy dążył ku Dolinom. W połowie drogi zwolnił nawet kroku, i szedł dalej jak człowiek, który bądź co bądź, postanowił dojść tam, kędy zamierzał.
Tymczasem Klara wróciła do Dolin. Byłto dzień świąteczny; młoda dziewczyna wolna od zwykłych swych zajęć szkolnych, udała się do swego ustronnego pokoju, i z książką w ręku usiadła przy płonącej lampie. Twarz jej jak zawsze powleczona wyrazem milczącego smutku, spokojną jednak była jak zawsze. Znajdowała się w pokoju położonym na dole, w blizkości drzwi wchodowych. Po kwadransie czytania usłyszała Klara gwar kilku głosów; ktoś wyraźnie chciał wejść do wnętrza zamku, a inni mu wstępu doń wzbraniali. Na gwar ten mało zwracała uwagi, ale po chwili otworzyły się drzwi jej pokoju, i wszedł przez nie stary kamerdyner hrabiego.
— Panno Klaro — rzekł — przyszedł tu jakiś człowiek, który żąda koniecznie widzieć się z panią. Słudzy go nie puszczali, bo obdarte ma odzienie i brzydko jakoś wygląda; ale jam nadszedł i pomyślał, że pani nie będziesz może rada, jeżeli odprawią z niczem tego biedaka.
— Każ go tu wpuścić, Krysztofie — rzekła Klara powstając, — jestto zapewne ktoś chcący mię prosić o wstawienie się do hrabiego, albo o przyjęcie jakiego dziecka do szkoły. Puśćcie go tu; nie trzeba aby człowiek odchodził ztąd zelżony i odepchnięty, dla tego tylko że jego odzienie podarte.
Mówiła zwolna, łagodnie! Znać w niej było wychowanicę tego domu, w którym miłosierdzie stało na czele wszystkich cnót i postępków.
Stary sługa odszedł. W przedpokoju słychać jeszcze było przez parę minut stłumioną rozmowę kilku osób, nakoniec Klara usłyszała zbliżające się do jej drzwi ciężkie, nierówne stąpanie; do pokoju jej wszedł Rycz. Wszedłszy, zamknął za sobą drzwi na klucz, i oparł się o nie plecami. Stało się to tak prędko, że młoda dziewczyna nie miała czasu wymówić słowa, ani najmniejszego uczynić poruszenia. Dziwny postępek przybyłego nie wzbudził w niej przecież trwogi, była widocznie odważną. Zdziwiona tylko, z wielką przytomnością umysłu wyciągnęła rękę ku taśmie dzwonka; ale przybyły, który dotąd nie wyrzekł nic, a tylko ścigał oczami każde jej poruszenie, przemówił stłumionym, ochrypłym gosem.
— Nie dzwoń! nie wołaj! Czy nie poznajesz mię?
Na dźwięk ostatnich wyrazów, Klara zadrżała od stóp do głowy, i teraz dopiero zdjęta niewymowną jakąś trwogą, cofnęła się o parę kroków.
— Klarko! czy nie poznajesz mię? — powtórzył przybyły, i zarazem postąpił ku niej. Czarne oczy jego paliły się gorączką, cała twarz drgała i mieniła się dziwną grą uczuć srogich, namiętnych i boleśnych. — Jestem twoim ojcem! — zawołał, porywając obie jej ręce; i schylając się nad nią mówił dalej przerywanym, zdyszanym głosem. — Powiedziano ci, że jestem zbrodniarzem... mniejsza o to...; biłem cię jak byłaś małą... mniejsza o to...; jestem przecież twoim ojcem... jestem bardzo... bardzo biednym człowiekiem... Powinnaś mieć litość nademną... Nie rzuciłem cię przecież na bruku... myślałem aby ci było dobrze... kochałem cię jak mogłem i umiałem... Pocałuj mię... Jesteś prawdziwem paniątkiem... biała jak alabaster... dałaś mi dziś jałmużnę... rzuciłem ją w błoto... Nie chcę od ciebie jałmużny... nie chcę od ciebie nic, tylko pocałuj mię... obejmij mię za szyję. Jakażeś podobna do matki... Och! moje dziecko!
Ostatni wykrzyk wybuchnął z jego piersi wraz z ogromnem westchnieniem. Całe piekło fizyczne i moralne w jakiem człowiek ten nurzał się oddawna, zajęczało w tem westchnieniu. Ostatki uczuć jego człowieczych wzdęły się olbrzymią falą, przy zbliżeniu się do opuszczonego i odnalezionego dziecka, rozparły mu pierś strasznym bolem, i poplątały myśli w chaos obłąkane. Opasał ramionami smukłą kibić dziewczyny, i podniósł ją z nad ziemi jak lekkie piórko. Zarazem usta jego spieczone gorączką przylgnęły do czoła jej, oczów, ust i warkoczy. Wtedyto Klara obezwładniona dotąd przerażeniem, stojąca bez ruchu, wydała ten okrzyk głośny, przeciągły, brzmiący bezdenną boleścią i okropną trwogą, który przebił się przez mury, i wniknął do pracowni hrabiego w tej samej właśnie chwili, w której Krystyna i Dembieliński stali przy sobie, zapatrzeni wzajem w siebie, z połączonemi dłoniami, i miljonem cudownych nadziei i obietnic w rozkochanych spojrzeniach.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.