Na fali/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na fali |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to skwarne letnie południe.
Korzystając z niedzieli, pani Liza z Maricową wybrały się do miasta po zakupy różne. Piotruś uwolnił się, jak zwykle.
Józef zerwał pęk sztamowych róż i poszedł na cmentarz.
Ciągnęło go tak często do ojcowskiej mogiły.
Cmentarz otulony był całym gajem lip w kwiecie, po których w wielkiej ciszy brzęczały roje pszczół pracowitych i uwijały się motyle i ptaszki. Zresztą ludzki ruch i gwar tu u wrót się kończył i był tam spokój rzeczy bożych.
Reni bukiet na kamieniu położył, ukląkł i modlił się długo.
Z serca szła mu prośba, potem skarga, a wreszcie z tego serca dręczonego poczęły sączyć się do oczu łzy gorzkie, gorące, i przytuliwszy się do płyty grobowej, zapłakał jak dziecko, pewny, że ci tam pomarli jedni tylko jego pożałują, pociechę dadzą.
Niewiadomo, jak długo tak łkał w tym zakątku, raptem poczuł, że ktoś delikatnie dotknął jego ramienia, ktoś się do niego pochylił.
— Co panu? Mój Boże? Co panu? — zabrzmiał głos cichy, serdeczny.
Podniósł głowę rozpaloną i spojrzał wcale nie zdziwiony. Któż inny miał prawo pytać go o to, co boli? Tylko Pepi.
Wstał i z głębi serca odetchnął.
Nie pytała więcej, odeszła nieco w bok i rzekła:
— I ja na grób ojca przyszłam. Rodzice pana niedaleko od niego spoczywają.
Dawała mu czas uspokoić się, nie chcąc współczuciem nawet rozdrażniać bardziej.
On machinalnie szedł za nią pod lipę stuletnią, na której grabarz ul zaciągnął.
Spoczęła tam na kłodzie zwalonej i dodała, spoglądając po krzyżach:
— Tutaj spokojnie.
— Tak, tylko tutaj — odparł głucho. — Mądry, kto tutaj zmierza.
— Niestety... nie wtedy, gdy chcemy sami.
— Dlaczego? Człowiek nie powinien przeżywać śmierci swego ducha. Co wart ten zlepek krwi i kości, aby go dźwigać długie, ciężkie lata?
— Pan tak mówić nie ma prawa.
— Owszem, mam je. Pochodzę z rodu, który umierał, gdy chciał.
Spojrzała nań.
— Tak, pani. Ojciec mój był samobójcą. Gdy stracił, co kochał, a zapomnieć nie mógł, kulą rozbił to serce, okropnie pamiętne. Swoje serce mnie przekazał w spadku, a teraz i moje tak boli... tak pamięta. I jemu się podobny spokój należy.
Wskazał kamień grobowy.
Wzdrygnęła się przerażona.
— Panie Józefie! Niech mnie pan tego nie mówi!
— Tylko pani. Komuż innemu? Będzie pani wiedziała, żem dobrze zapamiętał.
Objął rękami głowę i dodał gorzko:
— Zanadto dobrze!
Delikatnie położyła rękę na jego głowie i milczała.
Długo tak trwali w ciszy. Wreszcie Reni oczy podniósł.
Po licach Pepi płynęły ciche łzy.
I znowu nie powiedzieli słowa, zapatrzeni na groby, wsłuchani w swe pamiątki.
— Żeby pan wtedy dał mi się opamiętać — szepnęła wreszcie.
— Tak — odparł cicho. — Postąpiłem jak szaleniec, w rozpaczy strasznej po sponiewieranem wielkiem uczuciu. Com ja za mękę przeszedł! Mściłem się na tem sercu, że czuło i łkało, gdym ja ustami plwał i szydził. Mściłem się brutalnie, ohydnie, a wreszcie zabiłem się doreszty. I doprawdy, mniej mnie boli nędza obecna, niż tamto. Ha, już niczego mocno odczuć nie mogę. Niema mojej młodości! Teraz, dojrzały już, wiem, żem źle postąpił. Zdradziła mnie pani, odeszła, podeptała... trzeba było darować. Tak... alboż ja mogę coś innego czuć dla pani, niż...
Zająknął się, powstrzymany jej ruchem.
— Nie ubliżam pani, ani kłamię. Wiem, że nas wszystko dzieli, żeśmy straceni dla siebie. Wiem, że byłem dla pani przelotnem wrażeniem tylko. A jednak nie wstydzę się, ani lękam powiedzieć pani tego słowa. To kochanie było we mnie szczytem człowieczego ideału. Jest moją największą chwałą.
Rozpromieniały mu oczy, zawsze smutne — wypiękniały rysy.
Słuchała wzruszona. To wyznanie było triumfem, było niespodzianem wrażeniem.
Pepi żyła tylko wrażeniami. Lubiła zresztą i dawniej kult chłopaka; zabawiało ją to wtedy tak przyjemnie czas jakiś.
Zachowała dla niego w sercu pamięć i sympatję — chwilami czyniło to złudzenie uczucia. Teraz dała się unieść temu wrażeniu.
— Pamięta pani tor łyżwiarski, nasze piosenki i teatr? Pamięta pani? — szepnął rozmarzony, uśmiechnięty.
— Pamiętam! I skrzypki pana i nasze spacery i rozmowy i czytania. Często wspominam!
— Za wielkie było szczęście! O, będę ja do śmierci za nie panią błogosławił!
I tak ukołysani ciszą i spokojem na tej ziemi umarłych, gdzie nic nie dochodziło z ludzkich czynności i rozdźwięku, wysnuwali złote nici swych wspólnych pamiątek, ze czcią mówiąc, ze smutkiem łagodnym i poważnym, oboje wzruszeni jak w świątyni.
Mówili, jak o czemś umarłem tylko docześnie, a nieśmiertelnem i duchowo wyszlachetnionem. Wokoło nich groby kwitły, słońce złociło drzewa i zapach kwiecia lip przejmował powietrze. Monotonnie pszczoły brzęczały.
Wreszcie i oni umilkli i siedzieli ręka w ręce, jakby spoczywając po wielkim trudzie.
Pepi pierwsza pomyślała o rozstaniu.
— Odchodzi już pani? — spytał żałośnie.
— Muszę wracać do domu!
— Ach, żeby już nie wrócić! — rzekł rozpacznie. — Kiedyż panią zobaczę?
— Proszę nas odwiedzić.
Machinalnie zerwała kilka kwiatków lipowych, wyprostowała się, obejrzała z żalem i dodała:
— To wszystko być nie powinno. Będzie odnowieniem bólu tylko. Ale dziękuję panu!
Uśmiechnęła się smutna i podała mu kwiaty.
— Niech pan pamięta, że one z cmentarza.
Wyszli na drogę i raz ostatni uścisnęli sobie dłonie, rozchodząc się w dwie przeciwległe strony. Gdy się obejrzał na swoim już gruncie, ujrzał jeszcze jej sylwetkę zdala.
Westchnął i wszedł do domu.
Nikt jeszcze nie wrócił. Mógł jeszcze chwilę przebyć spokojnie, dumając na ganku.
Wreszcie ukazał się zaprząg Maricowej.
W milczeniu pomógł kobietom wysiąść i poznosić paczki różne.
Podczas gdy ciotka rozwijała i sprzątała sprawunki, Liza opowiadała nowiny zebrane.
— Młynarze znowu zniżyli cenę mąki! A twoi dostawcy zboża drwią z ciebie najbezczelniej. Powiadają: niech płaci, ma z czego. Wziął bogatą żonę! Oto masz za swą wygórowaną delikatność! Dziadek twierdzi, że nigdy dobrym kupcem nie będziesz!
— Ja wam to samo mówiłem. Pocoście mnie na kupca pasowali? — odparł, ruszając ramionami.
— Jeszcze jedna wiadomość: Piotruś zaciąga haniebne długi. Gra w karty namiętnie i utrzymuje jakąś pannę, z którą się chce żenić.
— Rzadko się to zdarza, ale przecie bywa! — zaśmiał się, podziwiając jej przyjemność w czynieniu przykrości.
— Jeśli cię to bawi, winszuję! — oburzyła się. — Dzięki Bogu, nie jest moim bratem.
— Dzięki Bogu też, nie jesteś moją siostrą! — odciął dwuznacznie.
Nie zrozumiała jego myśli. Owszem, pochlebiło jej to.
— Tak, wolę być żoną! — odparła, opierając się o niego.
Nagle przypomniała sobie coś — usunęła się.
— Podobno u doktora Michała było bardzo wesoło na imieninach. Tańczono, ty śpiewałeś! Tak, w domu to siedzisz jak mruk. Wszystkich zabawiasz, oprócz mnie!
— Wcale nie śpiewałem.
— Kłamiesz!
— Lizo, używaj, proszę, trochę gładszych wyrażeń!
— Nie chodzi o wyrażenie, ale o fakt. Śpiewałeś... mówiła mi radczyni sama... z tą... tam... z „Pod snopa!“ Dawny twój ideał i zarazem ideał całego uniwersytetu... i wogóle miasta. Niebardzo jesteś wymagającym!
— Dałabyś ideałom spokój. To kwestja dla ciebie niedostępna! Powtarzam, że nie śpiewałem, i temu możesz wierzyć! Zresztą prosiłem, abyś ze mną tam poszła. Użyłabyś tej zabawy.
— Nie mam czasu na podobne głupstwa. Ludzie, co mają interesy, rodzinę i pracę, powinni domu pilnować, a nie narażać się na krytykę i śmieszność, błaznując z młodzieżą.
Józef ramionami ruszył, wziął kapelusz i poszedł do kantoru. Wśród zimnych tych, pustych ścian miał przynajmniej spokój dla uszu.
W tydzień potem, w przeddzień dostawy wielkiej partji zboża i terminu wypłaty, Reni po długim rachunku i namyśle, otworzył kasę.
Była pusta zupełnie. Młody człowiek długo smutnym wzrokiem patrzył na nagie przedziały, wreszcie sięgnął w głąb, gdzie bielały dwie zapisane koperty. Leżały tam nietknięte, jak mu je ciotka dała wraz z całym młynem.
W jednej, zapisanej „Legat imć Adolfowej Reni dla Piotra Reni“, mieściły się weksle i kwity Piotrusia, druga zawierała jego część — dotąd nienaruszoną.
Ciotka zostawiła je w biletach bankowych, które Józef teraz wydobył, zliczył i, westchnąwszy, wsunął do pugilaresu.
Pustą kopertę wsunął napowrót w głąb kasy. Potem ubrał się porządnie i ruszył do miasta, opowiedziawszy się żonie, że wróci za parę godzin.
W kantorze wekslowym, gdy podał swe nazwisko przy sprzedaży biletów, bankier głową pokiwał.
— O, znak to ciężkiego zastoju w handlu, gdy pański młyn zmienia bilety na gotówkę! — rzekł.
Józef się uśmiechnął z przymusem.
— Ano, czas płaci, czas traci! — odparł spokojnie, zgarniając pieniądze.
Będzie miał spokój na długo teraz.
Co ciężko się zaczyna, rozpromieni się wkońcu.
Ciężko mu przyszło pozbyć się jedynego zapasu, ale po fakcie spełnionym rad był, że to uczynił — dotrzyma wszystkich zobowiązań.
Droga zpowrotem wypadła mu dziwnie. Znalazł się pod domem profesorowej.
Zawahał się sekundę... i zadzwonił.
Pepi była sama. Przyjęła go uśmiechem szczerej radości i zatrzymała kilka godzin w altance.
Jak mu ten czas uleciał, ani się spostrzegł.
Dowiedział się z rozmowy, że chodziła codzień sama nad zatokę, pod wierzbę, z wędką i książką. Było tam tak ustronnie i cicho...
Zamyślony wracał do domu. Od pewnego czasu życie w młynie mniej go męczyło, trud wydawał się lżejszym, wieczory mniej trudne do przebycia.
We śnie i na jawie obraz Pepi zasłaniał mu czarną dolę, rozjaśniał mroki, odrywał od otoczenia. Żył w ciągiem marzeniu, w fantazji.
Liza zdawała się tego nie rozumieć i nikt nie wiedział, co za talizman miał ten człowiek, by nigdy nie stracić pogody i cierpliwości.
Tego dnia raz pierwszy skłamał przed żoną.
Za powrotem przyszła Liza do kantoru.
— Co porabiałeś w mieście? — spytała.
— Miałem rachunek u piekarza z ulicy Kowalskiej.
— Nie widziałeś kogo znajomego?
— Nie.
— A masz pieniądze na jutro?
— Mam.
Pani Liza, urażona lakonizmem odpowiedzi, wyszła, trzaskając drzwiami.
Nazajutrz, przyjmując zboże, ujrzała zajeżdżający pod magazyn furgon piekarza z ulicy Kowalskiej, stałego ich kundmana, nigdy niewypłacalnego.
— A co tam, panie Balcerze? Wczoraj mój mąż przypomniał panu naszą mąkę! — rzekła uprzejmie.
— Ej, nie; pan Reni nigdy do mnie nie wstępuje, gdy jestem winien, jak teraz. On taki delikatny, taki uważający! Zna moją naturę, że, gdy mam, odnoszę sam. Dawnom go już nie widział. Pójdę po kwit na mąkę i zapłacę należność.
Liza zachwiała się, poczerwieniało jej w oczach. Więc kłamie, oszukuje ją — nędznik!
Nieprzytomna z oburzenia, myliła się wciąż w wadze. Z progu przyglądał się jej Piotruś, świadek rozmowy i wrażenia. Pusty śmiech go dusił na widok bezsilnej wściekłości.
Raz i drugi poprawił ją w rachunku, wreszcie sam stanął przy wadze, widząc, że nie ma głowy do rzeczy.
— Niech pani co rychlej wyrzuci alterację, bo żółć panią zaleje! — rzekł szyderczo.
Milczała, zbierając zmysły, knując zemstę, odwet.
— Uh, jaka pani zazdrosna! — ciągnął dalej, uśmiechając się złośliwie. — Niezdrowa to namiętność... Szkodzi wdziękom, zdrowiu, psuje charakter, a doprowadza do uznania swej niedoskonałości. Tylko słońce wystarcza jedno człowiekowi, a zresztą nic, a najmniej już żona. Trzeba się na to zgodzić, albo nie iść zamąż.
Gdy milczała dalej, począł deklamować:
„Strzeż się, pani, zazdrości, oł strzeż się
Tego potwora zielonookiego,
Co żyje karmą własnego wytworu...“
Wybuchnęła wreszcie.
— Milczże pan, proszę! Obadwa jesteście bez czci i wiary, warci siebie! O, Boże! Między jakich ludzi się dostałam!
— To pewna, że nie w swoje towarzystwo! — zaśmiał się, dedykując jej ironiczny ukłon.
Piekarz wracał z kantoru z kwitem, rozmowa się skończyła.
Piotruś ruszył do brata.
— No, nie chciałbym pić tego piwa, któregoś sobie nawarzył. Ten stary wykrył twoje wczorajsze kłamstwo. A widzę z miny twojej Lizy, że wyszpera, gdzie naprawdę bawiłeś.
— Bardzo łatwo — odparł zimno Józef. — Zmieniałem swoje bilety u wekslarza, a nie powiedziałem, żeby nie triumfowała, że bankrutuję.
— Naprawdę nigdzie indziej nie byłeś? Ej, Józik, mnie nie zamydlisz oczu. Z kim to zeszłej niedzieli przesiedziałeś tyle godzin na cmentarzu? Eh, mój stary, dawna miłość nie rdzewieje. Ostrożnie tylko! Już was ludzie spostrzegli... Będzie źle, gdy radczyni się dowie; będzie skandal, gdy twoja żoneczka wpadnie na trop. Szkoda mi was, dziewczyny szczególnie. Lubię ją.
Józef, pochylony nad biurkiem, milczał.
Czoło jego nabiegło krwią, usta drżały. Lubił brata, wierzył jego życzliwości i współczuciu, ale nie mógł mówić o tem z kim innym, prócz niej jednej.
— Posłuchaj mojej rady! — ciągnął dalej Piotruś. — Jeden z synów radczyni potrzebuje kaucji. Baba szuka pieniędzy. Idź, daj jej ten tysiąc, choćby na przepadłe. Kupisz sobie nie milczenie, bo ona milczeć nie potrafi, ale sprzymierzeńca bardzo czynnego. Pospiesz się z tem, bo jeśli cię Liza uprzedzi, wpadniesz w ohydne błoto.
Józef porwał się z miejsca, oburzony.
— Czy ty sądzisz, że mam jaki wstyd, lub hańbę, żebym się od niej w ten sposób bronił? Myślisz, że my z panną Józefą mamy brudny romans z sobą? To się grubo mylisz! Nie będę się opłacał plotkarkom, ani się nawet krył od dzisiaj. Niech, kto chce, śledzi, szparą podpatruje. Cóż znowu! Nie mogę mieć nawet prostej towarzyskiej znajomości — ani przyjaźni poza tym domem, który...? Ach, nie warto mówić dalej! Jestem na wszystko przygotowany, ale tego sobie wziąć nie dam.
— Mój drogi, prawisz jak dziecko naiwne! — odparł Piotruś, ruszając ramionami. — Źle robisz, że moją radę odrzucasz, zobaczysz! Stosunek wasz z panną Józefą może być czysty jak kryształ, ale ludzie w podobne nie wierzą i zamieszczą go w rubryce zwykłych miłostek. Zgubisz jej opinję, stracisz sam ludzki szacunek, zrobisz sobie dopiero rzetelne piekło w domu. Zresztą, idziesz naoślep przed siebie... Do czego? Co za koniec będzie? Pomyśl!
Nie, Józef o tem nigdy nie pomyślał. Poco? Wiedział, że kochać nigdy nie przestanie; wiedział, że ona go zaledwie lubi; wiedział, że wszystko ich dzieli.
— Koniec... — powtórzył zamyślony — to śmierć!
— Nie — zaprzeczył Piotruś. — Koniec to długie, puste życie, lub skandal głośny! Jeśli ci teraz dobrze i chcesz, by tak długo trwało, idź z pieniędzmi do radczyni. Wierz mi, wojuj gotówką, nigdy ideałami.
Józef zamilkł i wziął się do pisania.
U drzwi dzwonek zajęczał — wszedł ktoś z interesem. Piotruś ruszył do młyna.
Przy obiedzie i wieczerzy pani Liza nie wszczęła kwestji, była niezwykle spokojna.
Zdziwiło to Józefa, który oczekiwał sceny i był do niej przygotowany.
Zaniepokoił się, począł rozważać radę brata. Rozmyślał dni kilka, wreszcie pojechał do radczyni.
Spotkał ją na ulicy i bez wstępu sprawę zagaił:
— Podobno kuzynka potrzebuje tysiąca kaucji dla Sewerynka? Mógłbym usłużyć!
— Dziękuję ci, mój drogi, ale już mnie poratowano! I to właśnie twoja żona! Przypomniała sobie, poczciwa, żem trochę się przyczyniła do waszego szczęścia, i przyszła z pomocą w potrzebie. Nie zapomnę jej nigdy tej przysługi. Bo wiesz, jak się rzecz miała z Sewerynkiem...
Tu nastąpiła długa narracja, której Józef wysłuchał, myśląc o czem innem.
Pożegnał ją Wreszcie, odprawił konia do domu i sam poszedł nad rzekę.
— Niech woda płynie! — zamruczał do siebie. — Uprzedziła mnie, niechże kopie i ryje!
Tego dnia nad zatoczką pod wierzbami spędził parę godzin samotnych. Pepi śledziła ruch pławika u wędki; on, siedząc u jej stóp, czyhał jej zcicha poezje Sully Prudhomme’a.
Delikatnie woda szemrała i wiatr warkoczami wierzb kołysał, słońce stało się przez gałęzie i pieściwie snuły się wiersze:
S’asseoir tous deux au bord d’un flot qui passe,
Le voir couler.
Tous deux s’il glisse un nuage en l’espace
Le voir glisser.
Pepi się wtedy radowała ogromnie. Reni zdobycz odczepiał, zakładał nową przynętę i znowu dźwięczny jego głos czytał:
Entendre au pied du saule, ou l’eau marmure,
L’eau marmurer.
Ne pas sentir, tant que ce rêve dure,
Le temp durer.
Mais n’apportant de passion profonde
Qu’a s’adorer,
Sans nul souci des querelles du monde
Les ignorer!
Gdy potem wracał sam, długą drogą, jeszcze niewytrzeźwiony, smutny i szczęśliwy zarazem, w pamięci brzmiała mu ta sama poezja i powtarzał ją rozmarzony.
Et seuls, perdus devant tout ce qui passe
Sans se lasser,
Sentir l’amour devant tout ce qui passe
Ne point passer!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tryb życia we młynie zmienił się doszczętnie. Pani Liza teraz często bywała w mieście wieczorami... Gdzie? — mąż nigdy nie pytał i nawet rad był temu.
I on się często oddalał, również nieindagowany przez żonę.
Nieobecność Lizy niepokoiła Piotrusia, który przeczuwał wiszące nad bratem nieszczęście.
Nieobecność Józefa gniewała ciotkę, która czuła, że o młynie nikt oprócz niej nie myśli.
Tych dwoje zostawało często samych wieczorem i wtedy Piotruś triumfował.
— Uważa ciocia, jaki ze mnie stateczny człowiek wyrósł! — żartował. — Mogłaby mi ciocia już znowu długi popłacić... to już będzie raz ostatni.
— Moje trochę grosza... ty weźmiesz, ale nie teraz. Poczekaj... niedługo już może. Za życia nie dam, bo widzisz... z młynem źle. Liza go kupi... do tego idzie. To i dobrze będzie, bo Józef powinien mieć rozsądną dyrekcję, ale ja u Lizy na łasce być nie chcę... ani nawet u nikogo z was. Nie, nie!
— Broń Boże, nie chcę cioci ograbiać. Tylko i ja dość długo jestem u nich na łasce. Żebym i potem nie został. Możeby ciocia dla mnie kupiła kawałek ziemi. Miałbym i ja gdzie gniazdo sobie założyć.
— Pomyślę o tem. Poczekaj! — zbywała go zawsze.
Chłopak czekał. Tylko jego niefrasobliwy charakter, a humor pogodny mógł znieść to czekanie. Coraz natarczywiej cisnęli go lichwiarze — okupywał się nowemi wekslami; coraz gorzej dokuczała mu miłostka, z której wyplątać się mógł tylko grubą sumą.
Cierpiał i czekał, żyjąc nadzieją spadku, odpędzając kłopoty, jak robactwo wstrętne, w gruncie rzeczy tak znudzony i zmęczony obecnem życiem, że zaprzysiągł sobie prawdziwą, rzetelną zmianę... skoro tylko raz jeszcze uczuje się wolnym.
Tymczasem nad młynem wisiała złowroga cisza — gotowało się coś bardzo złego.
Upłynęło lato. Pewnego dnia Józef otrzymał bilecik od Pepi, wzywający, aby do nich przyszedł. Tknęło go coś. Od niejakiego czasu dziewczyna oddaliła się od niego, bywała roztargniona, niecierpliwa, kapryśna.
On sam zauważył pewną sztywność w zachowaniu się znajomych, parę razy odczuł w rozmowie złośliwy dwuznacznik.
Teraz, niewiadomo dlaczego, wszystko to sobie przypomniał i krew mu uderzyła do twarzy. Uczuł się ujętym w sieć plotek i brudu. Schował kartkę i bezzwłocznie ruszył na wezwanie. Pepi znowu zastał samą w saloniku, gdzie ogień tlał w kominie, czerwono barwiąc ściany i sprzęty. Dziewczyna przywitała go milczącem uściśnieniem dłoni, nie przerywając prędkiej, niespokojnej po pokoju przechadzki.
— Spotkała panią jakaś niepomyślność? — spytał.
— Wyjeżdżam stąd. Chciałam pana pożegnać — odparła przez zaciśnięte zęby.
Pobladł i zachwiał się.
— Daleko odjeżdża pani? Na długo? — spytał głucho.
— Do Ludki tymczasem. Mąż jej ma urząd w stolicy. Zabawię tam, dopóki matka tutaj swych interesów nie urządzi. Potem zamieszkamy razem... gdziekolwiek.
— Więc się już na zawsze pożegnamy! — zamruczał z dziwnym spokojem. — A dlaczego wyjeżdża pani?
— Dlatego, żem wczoraj otrzymała list od żony pańskiej, w którym mnie zaklina, abym jej z drogi ustąpiła. Wątpię, czy mnie pan tak bardzo kocha, jak jej się zdaje, ale żal mi się jej zrobiło.
— I odchodzi pani... dla niej... ode mnie — rzekł gorzko. — Tak, to słuszne. Na fali pisze tylko szalony. Tedy żegnam panią!
Drżały mu wargi i rozpacz rozsadzała piersi.
— Bodajże pani raz w życiu pokochała tak, jak ja, i sobie podobnego! — rzucił dziko, cofając się do drzwi.
Zastąpiła mu drogę, wyciągając rękę. I ona była podniecona, rozżalona okropnie.
— Nie, nie tak! — zawołała. — Tak pan się ze mną nie rozstanie. Pan zbyt dobry na to.
— Dobry! — wybuchnął. — Bodaj się dobrzy nie rodzili zatem, jeśli ich los ma być memu podobny!
— Czy pan myśli, żem szczęśliwsza od pana?
— Tak, bo pani nie kocha.
— Dlaczegóż mi zatem tak ciężko rozstawać się z panem? Dlaczego mi brak pana? Dlaczego mi z panem tak dobrze?
— Więc nie odchodź! Niech nasze oczy się czasami spotkają, niech myśl i słowo się zejdzie, niech serce spoczynek znajdzie. Nie odchodź, marzenie moje!
Potrząsnęła głową.
— Niemożliwe! Wszystko nas dzieli. Pan ma obowiązki, dom, żonę... ja matkę! Czy mogę narazić ją na to, by jej ludzie donieśli, że my się kochamy... tak, jak się ludziom zdaje? Toby ją zabiło, a ja mam ją jedną i jestem dla niej wszystkiem w życiu. Nie mogę, nie mogę! Muszę odejść. Pan mnie zrozumie, daruje, potem zapomni... może po latach spokój wróci panu i będziesz mi wdzięcznym za to, za co dzisiaj wyklinasz.
Szarpnął się, wyrwał dłoń z jej uścisku.
— Tak, spokój mi wróci, pani, i będę ci wdzięczny, prędko już. Czas skończyć, czas!
— Tego nie uczyni pan, nie! — zawołała ze zgrozą, czytając mu zamiar z oczu i rzucając się ku niemu, jakby sobą zakryć chciała przed straszną mocą, która go uchwycić miała.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się dziko.
Wtedy w rozpaczy, w lęku, w żalu, objęła go ramionami za szyję i przyciągnęła do siebie namiętnie.
— Nie, nie, nie dam! — powtarzała. — Zostanie pan! Na nasze kochanie błagam, na pamięć matki, na Boga! Nie uczyni pan tego!
Szalenie biło jej serce i łzy rzuciły się do oczu.
— całe życie szanowałam pana, całe życie kochanie nasze było nad ziemią, bólem wyszlachetnione. Świeciło mi jak gwiazda! Jeśli kiedy dobrą byłam, to przez wpływ pana; jeśli kiedy wyższą się czułam, to przez pana uczucie. Daruj mi, wzięłam ci szczęście, zniszczyłam dolę... Nie karz! Bądź dobrym do końca. Zginę, gdy uczynisz to okropne, o czem myślisz! Patrz, i ja nic nie mam w życiu, i mnie pusto! Ty zostań! Wszystko minie. Niech nam to cierpienie zostanie czyste, niczem nieskalane.
Namiętnie tuliła się do niego, jąkając bezładnie, bez namysłu żadnego, na nic niepomna, oprócz trwogi okropnej.
On w milczeniu przycisnął ją do siebie i słuchał, pasując się z sobą.
Potem nagle pochylił się i począł całować jej skronie, oczy, dysząc ciężko, zwalczony znowu jej wpływem wszechpotężnym.
Nie broniła się, usuwała się tylko łagodnie, nie przestając prosić.
— Uczynię, co zechcesz; spełnię, co każesz, — szeptała — tylko mi obiecaj zostać! Powiedz: nie uczynisz tego okropnego?
Odetchnął z głębi piersi.
— Pepi! — szepnął.
— Co serdeczny?
— Uczynię i ja, co chcesz; a ty pocałuj mnie raz jeden na całe długie życie bez ciebie!
Ze stłumionym okrzykiem upojenia pochyliła się do jego ust i całowała długo, długo, całem sercem, chcąc mu, zda się, za wszystko wynagrodzić, za wszystko przebłagać, do śmierci zostawić wspomnienie tego ostatecznego rozstania. Aż zachwiała się wreszcie, rozplotły się jej ramiona, oczy błagalnie spojrzały.
Wtedy on zatoczył się, jęknął, i jak szalony uszedł, nie rzekłszy słowa...
Całą noc przeleżał na ojcowskiej mogile, chłostany wichrem, deszczem — nieczuły na nic.
Nazajutrz, jak automat poszedł do kantoru.
Pani Liza nie rzekła nic, była zupełnie z taktem i miarą. Ciotka tylko spytała go, czy nie chory, a nie otrzymawszy odpowiedzi, stęknęła desperacko.
Piotruś nie był też na śniadaniu.
Józef próbował pracować — nie mógł. Siedział tedy za biurkiem i nawet nie myślał.
Czuł nieznośne kłucie w piersi i dreszcze w oczach miał mgłę szarą, głowa gorzała.
O południu zjawił się Piotruś, trzymając pod ręką szarego, kudłatego pieska, zmoknięty i zabłocony.
— Byłem na dworcu! — rzekł lakonicznie. — Masz, psa ci kazano oddać; wiesz, jak się wabi... Proszono, żebyś o nim miał staranie. No, to i wszystko! Ale pies de jure będzie niby mój znajda... Rozumiesz?...
Poczciwy chłopak puścił pieska na podłogę i wyszedł. Nigdy już potem sprawy tej nie wspomniał.
— Jo, chodź tutaj! — zawołał Józef.
Piesek znał go dobrze, przywitał, i, jakby przyjmując służbę, ułożył się zaraz do spoczynku u nóg nowego pana, w koszu od papierów.
Dwa dni trzymał się Reni na nogach, nie tykając jadła, nie śpiąc i nie odzywając się prawie.
— Możeś chory? — pytała żona.
Ruszał w odpowiedzi ramionami.
To wyprowadziło Lizę ze sztucznego spokoju i miary. Gdy na trzeci dzień znowu nie tknął śniadania, a na jej prośby odburknął opryskliwie, wrodzona jej gwałtowność wybuchnęła.
Porwała się od stołu i wyszła do swego pokoju. Józef apatycznie powlókł się do pracy. Zaledwie jednak otworzył torbę pocztową z ranną korespondencją, do kantoru wpadła Liza.
— Mam tego dosyć! — krzyknęła. — Mam dosyć wstydu i upokorzenia. Patrzeć na twą rozpacz po kochance, ja, żona uczciwa! Miałam litość dla ciebie, chciałam oszczędzić, gdy sobie precz poszła! Ale ona cię jeszcze opętała, żebyś nieobecną opłakiwał. Postawiła się w roli ofiary mojej... ta... twój ideał. No, to masz, zobacz, jaki on ten... ideał. Pzeczytaj, czem byłeś dla niej, głupcze! Dowiedz się prawdy wreszcie, może cię to opamięta. Masz, to jej listy do Gustawa z czasów, gdyście grali ten teatr... cha, cha! Zapłaciłam za te listy tysiącem, daję ci darmo!
Rzuciła na biurko paczkę zmiętych kopert i wyszła, śmiejąc się brutalnie.
Józef oszołomiony potokiem słów, spojrzał na pismo. Tak, to Pepi pisała.
Wstręt miał do otwierania cudzych korespondencyj, ale ta snać już publiczną była.
Coś go przecie wstrzymywało — przeczucie nowej niedoli i zawodu. Z ręką na papierze, poszedł myślą w te czasy, zali cień jaki mógł być podejrzenia, fałszu? Nie, te czasy do niego należały, jego były wyłącznym skarbem. Spojrzał tedy na datę, ale tej nie było; bileciki kreślone naprędce, na eleganckim, wonnym papierze. I zapach ten znał, zwykłych Pepi perfum.
Już czytał — pierwszy obojętnie, drugi już z rozbudzonem zajęciem, trzeci z gorączką w oczach.
Litery występowały mu krwawo z papieru, przybierały formy figurek dziwacznych, skaczących, podrygujących, śmiejących się na całe gardło.
I czemu się śmiać nie miały? — Opisywały przecie rzecz wesołą, romansik, dzieje bardzo gorącego serca swawolnej dziewczyny, jej namiętne okrzyki, pieszczotliwe wezwania, miłosne szepty i upojenia. Przytem mówiły o jej bojaźni, by się to nie odkryło, o rozdrażnieniu, że jej inni przeszkadzają, nudzą, gniewają, a ona to znosić musi, byle mieć spokój!
Józef jeszcze oczom nie wierzył — nie, to nie jego czasy. Aż nagle w czwartym liście nazwisko swe ujrzał i przeczytał przecie zdanie Pepi o sobie:
„Tylko mi nie dokuczać Renim, nie robić scen zazdrości, nie myśleć Bóg wie czego! Doprawdy, lubię dzieciaka — taki młody, naiwny, zabawny, tyle w nim towarzyskich zalet. Któżby mi teatr urządzał? Któżby drobne interesy załatwiał? Pasowałam go tedy sobie na adjutanta przez tę zimę! Czy się kocha? — no, tak, trochę; pisze mi ody, z których ostatnią załączam; gra na skrzypcach, śpiewa. Zupełnie zresztą przyzwoity, a taki zabawny w swej nieśmiałości! Dziwna rzecz! Marzycielstwo jego i mnie upaja; słuchając gry lub rozmowy, i ja marzę — o kim? wiesz dobrze! Przyjdź dzisiaj! Trzy dni nie widzieliśmy się. Opowiem o Renim resztę, aby, jak zwykle, nie było między nami tajemnicy“.
Bardzo już dalekim był teraz Józef od tego obrazu. Nie zapłakał, nie desperował, nie pędził szukać w samotności ulgi.
List powoli odłożył i dalszych już nie brał do rąk, tylko w nie się wpatrzył i dziwił się, że ich porachować nie może. Dwoiły się, troiły, napełniały całe ogromne biurko, spadały na podłogę, wirowały w powietrzu.
W ustach czuł smak atramentu, w uszach huk maszyn jakichś; wreszcie zdało mu się, że sam jest maszyną, z której pas zsunięto, a ona rozpędem jeszcze idzie, coraz wolniej, wolniej — wreszcie stanęła.
Chwilowej doznał ulgi.
— To reszta! Być więcej nic nie może! Odpocznę! — wyszeptał, nie poznając własnego głosu.
Znowu listy ujrzał i poczerwieniał ze wstydu.
— Żebym ja sam je czytał tylko, żebym ja jeden ją poznał... ale tamci, tamci!
Prędko, gorączkowo zebrał te dokumenty, włożył do pieca, podpalił, poczekał, aż spopielały.
Teraz z pamięci ludzkiej ulecą, zatarte nowemi skandalikami; nikt po nim ich nie dostanie, a on zachowa w pamięci zawsze świeżą... pamiątkę ostatnią po Pepi...
Nazajutrz Józef już nie poszedł do roboty.
Leżał ciężko chory i, majacząc w gorączce, powtarzał powolnie wciąż tę samą skargę:
— Com ja ci zawinił, żeś mnie zabiła? Com ja ci zawinił?
Pani Liza łamała ręce w rozpaczy, szlochała bezustanku, napełniała dom lamentem.
Skargę tę stosowała do siebie!