Na wyżynach/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na wyżynach |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lipowiec powstał i rósł do kolosalnych rozmiarów, ogromem swoim pogrzebując stare Holendry. Stosunki między obu domami zawiązały się zażyłe, odwiedzano się często, witano przyjacielsko, ale stary Fust patrzał nieufnie na potężnego współzawodnika; nie wystarczał do uspokojenia go przyjazny, sąsiedzki stosunek. Projekt wspólnego tartaku rozchwiał się, cofnął się stary Brück po naradzie ze swym technikiem Olekszycem i komisantem Glejbersonem, a na drugi rok podniesiono Holendrom cenę drzewa opałowego.
Był to pierwszy złowrogi sygnał konkurencji; zastraszył on mocno Fusta. W dzień zawarcia kontraktu raz pierwszy zwierzył się ze swych obaw pasierbowi.
W gabinecie byli we troje tylko.
— To zły znak! — rzekł. — Mogą nas zrujnować, jeśli zechcą, paliwem.
— Phi... nie! — odparł Rudolf. — Możemy drzewo zastąpić węglem.
— I zbankrutować przez węgiel. Porachuj ceny i przewóz, nie mówiąc o zmianie palenisk. Będziemy dokładali do produkcji przy obecnej stagnacji.
Rudolf chwilę rachował, myślał, wreszcie rzekł.
— A jednak na miejscu Brücka jabym wcale opału nie zbywał, bo lasów jego nie wystarczy dla dwóch fabryk na lat dziesięć.
— To też może ostatni rok mamy drzewo z Lipowca.
— Nie, tego nie zrobi. Za ciężki umysł. Będzie nas cisnął ceną.
— On nie zrobi, ale ten jego przeklęty technik i Żyd rychło go nauczą. Niech ojciec na drzewo lipowieckie nie rachuje już!
— Cóż więc robić?
— Zawsze jedno radzę: Sprzedać Holendry.
Tony spojrzała na brata. Projekt ten jej się nie podobał. Gdyby tak się stało, może ojczym skwitowałby ich sumą matczyną. Nieruchomość zawsze pewniejsza.
— Brück i w tem nam bróździ! — rzekła. — Nowy nabywca zrozumie, czemu zbyć chcemy.
— Mam ja lepszy sposób! — ozwał się stary z namysłem. — Powinieneś z Herthą się ożenić, Rudolfie.
Młodzieniec wzdrygnął się, ale zaraz nie odpowiedział.
— To żaden interes. Brück daje pół miljona posagu, nie Lipowiec. Wziąłbym tę suchotnicę i musiałbym ją trzymać we Włoszech. To nam paliwa nie dostarczy.
— Nie podoba ci się Hertha?
— Bynajmniej, ale o to mniejsza, tu chodzi o interes. Więc w takim razie tylko ślub Tony z Maxem rozwiązałby kwestję.
— Zapewne, ale to już nie w naszej mocy! — westchnął Fust.
— Tak, tylko w mocy Tony! — mruknął Rudolf.
— Myślisz? Max o niej myśli?
— Tego nie wiem, ale Max potrzebuje pieniędzy, ma długi, których stary już nie chce płacić. Stary zaś oddałby mu Lipowiec, gdyby się miał żenić, bo mu ten interes za wiele czasu zabiera, a ma inne na widoku.
— Kto ci to mówił?
— Max sam. Przecie on żadnej swej myśli dla siebie nie chowa.
— To jest świetny plan. Cóż ty na to, Tony?
— Ja nie wiem, ile mi ojciec daje? — spytała urzędowym tonem.
— Trzykroć gotówką.
Dziewczyna pokraśniała.
— Gdyby mię Rudolf zapewnił, że lokata na Lipowcu bezpieczna, tobym nie miała nic przeciw temu. Stary Brück nie jest przykry, a siostra niedługo będzie żyła. Będę tedy jedyną panią domu. To wygodne.
— A Max? — uśmiechnął się Fust.
— Max! — powtórzyła, ramiona wznosząc. — Ten mnie najmniej zajmuje. Będzie, jak każdy. Nie bawiłam się nigdy w uczucie, więc mi ten wzgląd obojętny. Potrafię każąc się szanować i uważać, o resztę nie dbam.
Mężczyźni spojrzeli na nią. Fust jakby niemile dotknięty, Rudolf z krytyką zimną. Myślał, że ją zna, ale nie sądził, żeby doszła tej miary.
Ona spokojnie haftowała serwetę, bardzo zajęta ściegiem i rysunkiem monogramu.
Po chwili rzekła:
— Jeżeli jednak postanowione będzie, że mam iść zamąż, powinniście myśleć wcześnie o gospodyni. Mój zarząd nie może przejść w najemne ręce.
— Rudolf powinien się ożenić.
— Nie chcę. Niech ojciec o tem nie myśli!
Pannę Tony widocznie ucieszyło to. W myślach jej i zamiarach bezżeństwo brata było zdawna postanowione. Mówiła o zastępczyni dlatego właśnie, aby brak kobiecego starania w domu nie skłonił go do małżeństwa.
— Sądzę, że Truda Scheller byłaby wam najstosowniejszą.
— Truda! — skrzywił się Fust. — Nie lubię jej złośliwości i fałszu.
— Ale gospodyni praktyczna i rozsądna. Ma wreszcie dobrą praktykę u ciotki Matyldy.
— Zapewne, ale nikt jej tam nie będzie żałował.
Tony ruszyła ramionami.
— To będzie dobry jednakże nabytek. Ojciec zrobi, jak zechce. A ty jak myślisz, Rudi?
— Mnie wszystko jedno, bylem miał w domu wygodę i spokój.
— To będziesz miał.
Złożyła robotę do koszyczka, systematycznie, powoli, i ozwała się po namyśle:
— Ojciec w sumie posagu nie liczył kosztu wyprawy, nieprawdaż?
— Nie, wyprawa extra.
— Tak rachowałam, że mi ojciec za tyle lat służby nie poskąpi na szpilki.
— Słusznieś to zrobiła. Wystarczy ci dziesięć tysięcy?
— Rachowałam na piętnaście, ale mogę się ograniczyć — rzekła sucho.
— No, no, niech będzie piętnaście! — roześmiał się Fust.
— Ojciec mi je da do rąk?
— Maturalnie. Alboż wiem, czego ci trzeba?
— Dziękuję ojcu!
Twarz jej na chwilę poweselała. Postawiła swój koszyczek na zwykłem miejscu, nakręciła zegar i pożegnała ich na noc.
Gdy zostali sami, długi czas nie odzywali się, każdy swe myśli dla siebie chowając. Wreszcie Fust nie wytrzymał:
— Cenną jest nasza Tony jako wspólniczka! Umie rachować i jasno traktuje interes. Jednakże nie chciałbym jej mieć za żonę.
— A ja owszem! — odparł spokojnie Rudolf. — Jako gospodyni domu jest wzorowa i można na niej polegać.
— Dlatego się snadź nie żenisz, bo podobnej wśród kobiet trudno znaleźć!
Niepospolita!
Lokaj ukazał się we drzwiach i rzeki:
— Pan Kryszpin prosi o parę słów rozmowy z panem dyrektorem. Przeprasza za niewłaściwą porę, ale do jutra czekać nie może.
— Może wejść! — odparł Rudolf.
Oczy Fusta spoczęły z przyjemnością i zajęciem na smukłej i prostej postaci młodzieńca, który się stawił u progu.
Przez te dwa lata wyrósł na mężczyznę i był pięknym w całej krasie młodości. Złote włosy kręciły mu się nad jasnem czołem, ciemne oczy nabrały jeszcze więcej wyrazu i myśli, a zachowały słoneczną przejrzystość i wesele. Lekki cień zarostu ocieniał wargi, a łuna urody i pogodnej szczęśliwości biła z całej twarzy i postawy. Skłonił się z uszanowaniem i rzekł:
— Przepraszam pokornie pana dyrektora, będę musiał nad ranem odjechać, przyszedłem więc się zameldować i poprosić o naznaczenie zastępcy.
— Cóż to? Zrzekasz się posady, czy potrzebujesz urlopu.
— Jak Bóg da. Wezwany jestem do poboru w Warszawie. Może już nie wrócę.
— Jakże to! Masz ulgę? — odezwał się Pust.
— Cieszą mnie tem koledzy, że dla siostrzyczki mnie nie wezmą, ale gdy numer zły, a poborowych mało, może i do mnie dojść.
— Nie wiedzieć co! Tego jeszcze nie bywało! Trzeba się tylko pilnować, mieć dokumenta w porządku!
— Dlatego też jadę parę dni pierwej, żeby metryki wydobyć i przedstawić. Jeżeli mnie nie wezmą, wrócę za parę tygodni, a jeśli inaczej się stanie, to proszę pana dyrektora darować mi, żem roku nie dokończył. Babka w takim razie mieszkanie wnet opróżni, a jeślim zadłużył się w prowencie, to przyrzekam odrobić za powrotem lub zwrócić gotówką. Rachunki oberży i sklepu zdam młodemu Balcerowi i zaległości innych nie zostawię.
— Wydajesz się zupełnie z losu zadowolony! — rzekł Budolf.
— A jakże ja mogę z Bogiem się spierać i z prawami, które wszystkich obowiązują? Jeszczebym też o jedno prosił pana dyrektora: o świadectwo, żem mechanik. Żeśli zły numer wyciągnę, może mnie chociaż oddadzą do warsztatów.
— At, brednie! — zawołał Fust. — Ja ręczę, że wrócisz za parę tygodni. Masz najlegalniejszą ulgę, małoletnią siostrę. Gdzie ona jest?
— W Krakowie się uczy! — odparł z uśmiechem. — Uczy się dobrze i często pisuje, ale wróci ledwie za cztery lata.
— Spora już zapewne?
— O, spora! Przysłała nam fotografję; ledwie ją poznałem!
— Obiecywała być ładną. Masz może przy sobie fotografię?
— Mam!
Sięgnął do kieszeni i z wytartego pugilaresu dobył kopertę.
Fust wyjął fotografję, z którą razem wysunął się i upadł na dywan splot złotych włosów.
Rudolf się schylił i podniósł je. Były jak jedwab w dotknięciu.
Stary fabrykant popatrzał na wizerunek i dziwnie mu się zrobiło. To śliczne dziecko z marzącemi oczyma było obrazem jego siostry; z latami rosło podobieństwo do złudzenia. Popatrzał i odłożył po chwili. Zkoiei Rudolf spojrzał i mimowoli szepnął do siebie:
— Prachtvoll!
Wsunął ją napowrót do koperty i dołączył starannie złoty pukiel.
— Zmieniła się bardzo! — rzekł, zwracając Dyzmie.
— Pan jej życie uratował! — szepnął chłopak serdecznie.
— At, taki frazes! Przeznaczone jej było żyć — odparł. — A bratu twemu jak się powodzi?
— W szkole technicznej pracuje. Za dwa lata skończy, jeśli wyżej nie pójdzie.
— Czemuż nie ma iść wyżej?
— To zależy od Olekszvca. Na jego koszt się kształci. Może on go potrzebować do roboty.
— Olekszyc, ten technik z Lipowca?
— Tak. Ulitował się nad chłopcem i daje mu na naukę. Jabym nie mógł!
— Zapewne; jeśli pozostaniesz całe życie pomocnikiem mechanika, nic nie zbierzesz! — rzekł Rudolf.
— Takem już się urodził bez ochoty zbierania — odparł chłopak z lekceważącym uśmiechem.
— Za wiele się zajmujesz innymi! — mruknął dyrektor.
Ruchliwa twarz Dyzmy wyraziła niepokój.
— Czy pan ma mi co do zarzucenia?
— No, nie, tymczasem! Jeśli wpływu swego nie zechcesz używać przeciw władzy...
— A nie! — zaprzeczył żywo. — Władza rzecz święta, i pan może być pewnym nas wszystkich.
— Mówiono mi przecie, że Miciński namawia wszystkich do Lipowca. Płacą tam drożej na przynętę.
— To prawda, ale kogo pan zatrzymać chce, ten zostanie. Dopóki ja tutaj, nie stanie się panu żadna przykrość od ludzi.
— Tak bardzo jesteś pewny swej władzy?
— Jestem pewny, że są życzliwi i wierni, jak i ja.
— To ci się chwali. Jeśli wrócisz z Warszawy, pomyślę sam, aby ci posadę poprawić.
Dyzma się skłonił, ale wnet go szkopuł tknął, że może zbyt słabo bronił Micińskiego swego zwierzchnika.
— Proszę pana — rzekł gorąco — o Micińskim to plotka. On nikogo do Lipowca nie namawia.
— Nie do twarzy ci kłamstwo! — uśmiechnął się Rudolf. — Ale bądź spokojny! Udaję tymczasem, że ci wierzę. Szczęśliwej drogi ci życzę i rychłego powrotu! Zastąpi cię ślusarz.
Chłopak skłonił się i wychodził, gdy Fust zagadnął:
— W jakim cyrkule jesteś zapisany?
— W Sobornym.
Fabrykant głową tylko kiwnął.
Drzwi się zamknęły i zapanowała cisza. Wreszcie Fust rzekł:
— Porządny chłopak, zdaje się.
— Tak, nic mu zarzucić nie można. Ścisły, pracowity, posłuszny. Tylko do niczego!
— Jak to?
— Ano — żadnej ambicji. Myśl jego jest zawsze w mrzonkach. Przytem fanatyk wściekły, zresztą nieszkodliwy, chyba dla samego siebie.
Fust zagłębił się w fotelu i oczy przymknął. Chciało mu się zatrzymać dłużej w pamięci obraz tej młodzieńczej, wybujałej urody, ten głos, brzmiący wewnętrzną wesołością i pogodą, te oczy prawe i jasne.
Było to dla niego coś tak rzadkiego i osobliwego w życiu, tak niespodziewanego, a tak przypominającego dawno ubiegłe lata i jedyne serce, które miał i stracił, serce siostry... Długo po zerwaniu i krzywdzie nienawidził jej, potem zapomniał, teraz myślał z goryczą, że gdyby innym był, te dzieci ozłociłyby mu starość, rozśpiewałyby mu dom, ogrzały jego samotne serce.
Przez chwilę postawił w myśli Dyzmę przy Rudolfie, Elżunię przy Tony, i pod wpływem okropnej różnicy rękoma strzepnął.
— Co ojcu? — zagadnął, zdziwiony tym ruchem Rudolf.
Stary się opamiętał i rzekł spokojnie:
— Przypominam sobie, że mi pisał adwokat Bełkocki, że jeśli nie stanę do licytacji domu po Blaumannie, to nasz dług na ich magazynie przepadnie. Trzeba będzie pojechać do Warszawy, zbadać rzecz na miejscu.
— Zapewne! — potwierdził spokojnie Rudolf.
Wyjazd ten nagły nie zadziwił też Tony. Fust miewał wiele interesów w Warszawie. Wyjechał tedy rano i zabawił tydzień. Za powrotem był w humorze świetnym, tak serdeczny względem pasierbów, że gdyby ci mieli jeszcze jakie podejrzenia i niepewności, domyśliliby się, że ma względem nich nieczyste sumienie. Ale myśli ich były gdzieindziej, mianowicie w Lipowcu.
Upłynęło dni kilka, gdy pewnego ranka w kantorze zjawił się Dyzma uśmiechnięty. Wrócił w nocy ze świadectwem, uwalniającem od służby, stęskniony do pracy i kolegów. Zameldował się dyrektorowi i chciał wychodzić, gdy Rudolf go odwołał.
— Zajmiesz miejsce Micińskiego! — rzekł lakonicznie.
Chłopak jakby wrósł w ziemię.
— Zajmiesz miejsce mechanika. Mówię jasno. Miciński wydalony za intrygi i oszustwa. Chciał przenieść się do Lipowca — wolna droga!
Na ostry ton głowy oficjalistów pochyliły się niżej, pióra skrobały zajadle papier. W kantorze uczyniło się tak cicho, że słychać było oddechy.
— Ja, proszę pana, nie wydołam, nie potrafię! — wyjąkał Dyzma.
— Czy potrafisz, to moja rzecz, kiedy cię mianuję, a wydołać możesz. Tylko powinieneś wiedzieć, że ja płacę swych urzędników, aby pracowali dla mnie, a nie używali mego czasu na wymyślone filantropje i spekulacje. Możesz odejść. Etat twój ureguluję przy końcu kwartału.
Znalazłszy się na ulicy, Dyzma nie wiedział, dokąd iść, co robić. Gdy stał jeszcze oszołomiony, z kantoru wyszedł młody Balcer i Paweł Łysiak.
— Uf, a to się doigrał Miciński! — szepnął Łysiak. — Nie chciałbym mieszkać w jego skórze. Zgubiły go fabrykantki. Twoja Teofila wczoraj urządziła istną rewolucję w warsztatach, zbuntowała nawet ślusarzy. Obstąpili dyrektora i krzyczeli wszyscy. Wyszły na jaw różne sprawki.
— Jakie sprawki? — wtrącił Balcer zimno, ramiona wznosząc. — Miciński był zdolny i pracowity, a że z dziewczętami się bawił i droczył, to jeszcze nie kryminał. Inni to samo robią, tylko pokryjomu. Przecie obowiązek swój spełniał, fabryka na niego nie czekała, każdemu rad był usłużyć, a nikomu siebie za przykład nie stawiał.
Łysiak spojrzał na Balcera, umilkł, i kiwnąwszy im głową, odszedł, chcąc nowinę roznieść po fabryce. Dyzma podniósł oczy na pozostałego kolegę i rzekł drżącym głosem:
— Ty to mówisz tak, jakbyś mnie oskarżał. Co uczyniłem? Powiedz jasno!
— Nic nie wiem! — odparł sucho Balcer. — Gorzko mi, widząc przyjaciela tak oszkalowanego.
— Pewnie, i mnie gorzko, alem przecie temu nie winien, że Miciński naraził się dyrektorowi. Posady jego zająć nawet nie chcę.
— Dobrze zrobisz, bo tego nawet koleżeństwo wymaga. Niech dyrektor wie, żeśmy solidarni. Wczoraj mówiono o tem w oberży i zdecydowano, że tak powinieneś postąpić.
Balcer rozchmurzył się nieco; poszli razem w stronę mieszkań.
— Cóż, uwolnili cię?
— Tak. Alem miał biedy po uszy. Byłbym przepadł, gdyby nie... — tu się zająknął, poczerwieniał i dodał: — gdyby nie dobrzy ludzie, znajomi...
Balcer popatrzał na niego i znowu się zasępił. Milczeli czas jakiś, wreszcie znowu się odezwał:
— Jest deficyt w oberży.
— Nie może być! Przecie gdym wyjeżdżał, zdałem wszystko w porządku.
— No, i ja nie szachrowałem! — burknął Balcer. — Możemy dzisiaj sprawdzić.
— Ja cię nie posądzam. Może Millerowa czego nie zapisała. Parę razy dołożyłem ze swej kieszeni wskutek jej roztargnienia.
— Zapaśną masz kieszeń widocznie. Ale oberża coraz lichsze daje procenta.
— Co robić, kiedy tylko Niemcy pozostali jej wierni? Wy wszyscy spędzacie wieczory w miasteczku u Glejbersona.
— Bo tam taniej i wygodniej. U nas obdzierają ohydnie. Millerowa plącze rachnnki, a starzy, którzy się tam zagnieździli, są nudni, jak słota.
Dyzmę mimowoli opanował gniew. Nie zdołał się pohamować i ramionami ruszył.
— W takim razie możemy spółkę rozwiązać. Słomiany ogień słowiański! — mruknął.
Balcer poczerwieniał.
— Zapewne, tobie lepiej się opłaca teraz być Niemcem, i czas twój będzie drogi.
Na ten szyderczy ton Dyzma wybuchnął:
— Czego właściwie chcecie odemnie? Co się tu stało przez te dwa tygodnie? Nie poznaję ciebie, Łysiaka, starszych w kantorze. Spoglądacie na mnie, jak na wroga. Mówcie oskarżenie, pretensje, ale nie docinki! Ja tego nie ścierpię!
Balcer ramionami wzruszył, odwrócił się na obcasie i zostawił go samego na ścieżce.
Chłopak popatrzał za nim wzrokiem, pełnym przestrachu i zdumienia, potem poszedł prędko do młyna.
— Co się tu stało, babciu? — wybuchnął i opowiedział w urywanych zdaniach przejście.
Staruszka pokiwała głową smutnie.
— Stało się wiele drobnych wypadków przez tych parę tygodni. Rada jestem, że żyję i żeś ze mną. To, co się stało, gotowało się oddawna. Czułam, że się zbliża, i prosiłam Boga, żebyśmy, to przeżyli razem.
— Ale co? — przerwał cały drżący.
— Upadek twego wpływu, strata przyjaciół, odebranie zaufania i wiary, zła opinja, upokorzenie okropne i bardzo, bardzo ciężkie rachunki.
Dyzmie serce dygotało, czerniało mu w oczach, nie zdołał wyrzec słowa. Ona mówiła dalej, tonem spokojnym i łagodnym świętego pobłażania i lekceważenia rzeczy doczesnych.
W oberży podkopał cię Glejberson. Obiecuje złote góry, byle mu ustąpiono ten interes. W jego szynku zbierają się hulaki i próżniaki. Wesoło im tam i przed nikim wstydzić się nie potrzebują. Bywa tam i Olekszyc i zabawiają się ośmieszaniem ciebie. Dla takich cnota i statek, to rzecz poniżająca. Nie rozumieją, więc nie wierzą; nie wierzą, więc posądzają o fałsz i udanie. Cała fabryka brzmi opowieścą i twym romansie z Teofilą. To ci zrobiło wrogów z kobiet i starszych mężczyzn. Balcer młody jest ambitny, chce zagarnąć twoje obowiązki, obniża więc wartość książek, które sprowadzasz, krytykuje ustawy chóru, kapeli, obiecuje innowacje i ulgi. Miciński, wydalony i zły z natury, rozpuścił wieści, że jesteś tajnym szpiegiem pana Fusta, żeś zakuty Niemiec, że intrygujesz i pochlebiasz w pałacu, żeś za to płatny i oszczędzany. Skinowie oburzeni także, ponieważ polecono im zmienić mieszkanie. Teraźniejsze pan Fust nam przeznaczył, ponieważ młyn mają restaurować. Oto główne przyczyny napaści.
Wysłuchawszy, Dyzma porwał się za głowę.
— Co za błoto! — wybuchnął. — I wartoż było tyle dla takich pracować?
— Jeśliś pracował dla nich tylko, to pewnie nie warto! Ale wszystko mija. Jakżebyś zwyciężył i dojrzał, gdybyś nie walczył i nie cierpiał?
— Teraz nie będę nic robił. Oddam im wszystkie zajęcia, których zazdroszczą. Niech się cieszą! Ustąpię z miejsca, z Holendrów.
— Więc winien się czujesz w czemkołwiek?
— Babciu! Jednej tajnej myśli nie miałem przed wami! — zawołał z wyrzutem.
— Zatem poco, przed czem masz ustąpić? Czego się wstydzisz? Kogoś oszukał? Ustąpić z obowiązków, które ci powierzyli — powinieneś, jeśli tego zażądają; ale ze służby i z Holendrów nigdy. Niech twe czyny mówią za ciebie! Do Lipowca zaś nie chcę, abyś szedł, z powodu Olekszyca. Tu będziesz cierpiał krzywdę, tam będziesz pod władzą złego człowieka.
— Olekszyc był zawsze dobrym dla nas — rzekł zdziwiony surowością sądu babki.
— Tak, ale teraz on inny. O, jak ja się lękam o Franka, że mu wysługiwać będzie musiał! O, jak ja się lękam! Ciebie mu nie dam za nic!
Była rozpacz prawdziwa w jej tonie, wyrzut sumienia, przeczucie złego. Dyzmę ton ten przeraził. Babka była dla niego wyrocznią.
— Więc możeby odwołać Franka? — zagadnął.
— Stało, się! — szepnęła smutno.
Złożyła ręce na kolanach i pochyliła głowę.
Pierwszy raz ujrzał Dyzma, jak starą była, osłabłą, pomarszczoną. Westchnął ciężko, ogarnięty bezbrzeżnym smutkiem i zniechęceniem.
— Cóż więc czynić? — rzekł po chwili apatycznie.
Zbudziła się nagle, przywołana do obowiązku matki i mistrzyni.
— Dalej to samo, jak dotąd. Za późno dzisiaj do roboty. Siądź do rachunków, pilnie i ściśle to załatw. Wieczorem idź do oberży! Jutro rano weźmiesz się do pracy. Podobno dano ci posadę Micińskiego?
— Tak, ale chcę odmówić.
— Dlaczego? Przecież nie masz na sumieniu żadnej przeciw niemu intrygi, ani winy.
— Nie, uchowaj Boże!
— Więc nie powinieneś odmawiać. Możesz potrzebować więcej pieniędzy. Ja coraz mniej mam siły; może przyjść dzień, że zamiast pomocy, stanę się ciężarem. Mogę długo chorować.
Łzy mu napełniły oczy, spostrzegła to i dodała weselej:
— No, i Elżunia nasza, dorośnie, pokocha kogo, wyjdzie zamąż. Trzebaż dla niej zebrać grosz jaki.
Uśmiechnął się mimowoli na wspomnienie siostrzyczki, i z młodzieńczą ruchliwością umysłu rzekł:
— Ha, zebrać pieniądze!Wie babcia, zarazbym kupił dla was plac i dom w miasteczku. Byłaby babcia u siebie i byłby to posag dla Elżuni. Na starość byłbym u siebie ogrodnikiem.
— Zbieraj zatem! — uśmiechnęła się dobrotliwie, rada tej odporności natury.
Za dziesięć lat może już nie potrafi marzyć i snuć bujnych projektów...
Gdy Dyzma wieczorem szedł do oberży, serce mu biło, jak młotem, skronie pałały. Był jak żołnierz przed pierwszą walną rozprawą. Spotykał wielu znajomych i uważał powitania. Były niektóre wręcz wyzywające, inne szydercze, inne jakby zawstydzone. Tylko Paweł Łysiak podał mu szczerze dłoń, uścisnął i poszedł razem.
Łysiak miał naturę, że wszelką rzecz brał z zabawnej strony i cieszył się każdą awanturą jak widowiskiem, żartami zbywając pytania o sąd i opinję.
Teraz się przygotował na setną uciechę i szeptał do Dyzmy tonem uszczęśliwienia:
— Wiesz? Sądny tam dzień od godziny. Chcą ciebie pokrajać na kawałki, a potem upiec i zjeść. Miciński ostrzy język, jak nóż, a Balcer tylko się oblizuje na potrąwkę.
— Glejbersona niema?
— Mie. Skądże? — zdziwił się Łysiak.
— Ano, bo to on noże odkuł i ogień podłożył.
— Myślisz? A może! — zgodził się młody majster, który długo medytować nad jednem nie lubił.
— Wiesz? Wczoraj Władek Skin dostał w twarz od Teofili... Widziało to dwudziestu ludzi. Mówię ci, była wielka uciecha. Obiecał, że ją obije, a ona, że go obleje witrjolem.
Dyzma poczuł nudę i niesmak, ale milczał.
— Dzisiaj dyrektor się wściekał, bo roboty żadnej nie było, tylko szept i namowy przeciw tobie. Skąd się to wzięło, nie rozumiem. Onegdaj się zaczęło, gdy ktoś się dowiedział, że wrócisz. Myśleli, że tam zostaniesz. Oho — zjedzą mydło! Ty się tylko nie daj, kiedy masz takie plecy!
Wskazał ręką pałac.
Dyzma ramionami ruszył.
— Żadnych tam pleców nie mam, ale też w niczem nie winienem, więc zostanę.
— Pewnie. Każdy chce mieć kawałek chleba.
Zimny spokój Dyzmy zniechęcał go do rozmowy. Lepiejby się zabawił, słuchając obelg i odgróżek. Weszli do oberży i Łysiak zaraz przysiadł się do kilku fabrykantów, wśród których siedział młody Skin.
— Nie da się! — szepnął.
Wszyscy umilkli chwilę, potem, skuliwszy głowy, poczęli szeptać.
— Nie da się! — powtórzył zuchwale Skin. — Zobaczymy. Z naszej łaski tutaj tkwi, na nasze prośby zostawił go dyrektor, teraz musi wydalić na nasze żądanie. Miech rusza w świat ze swoją marmuzelą!
Dyzma może i słyszał te słowa, bo mimowoli się obejrzał, ale jeszcze się pohamował i ruszył dalej, nie witając nikogo, do alkierza, gdzie był bufet i sklep i gdzie tronowała Millerowa.
— Oh, Gott! — jęknęła zcicha na jego widok, przerażonemi oczyma wskazując salę.
— Jakże idzie, pani Miller? — rzekł, o ile mógł najspokojniej. — Niczego nie braknie?
— Oj, braknie! — stęknęła. — Niema cygar, dopominają się wódki.
— A rachunki w porządku?
— Coś tam pisał pan Balcer, pieniądze mam w szufladzie, ale klucz u niego.
— Poproście go tedy tutaj!.
Córeczka Millerowej wyszła na salę i wróciła wystraszona.
— Bardzo się rozgniewał i powiedział, że jak będzie miał czas, to sam przyjdzie bez wołania, a ten, kto płatny, niech czeka na niego.
Była to aluzja do dziesięciu rubli rocznie, które pobierał Dyzma od wspólników za kontrolę i prowadzenie ksiąg.
Chłopak zagryzł usta i usiadłszy na kuferku, czekał, słuchając trwożnych szeptów Millerowej. Była mu życzliwa, ale bała się niełaski akcjonarjuszów.
Do wielkiej sali tymczasem tłumnie napływali goście, gwar rósł i odbyt na piwo. Każdy prawie zaglądał do alkierza i witał Dyzmę, oglądając go ze złośliwą ciekawością. Rozdrażniło — go to. Wstał i wyszedł na salę, prosząc o szklankę herbaty. Wielka ta izba była pełna po brzegi, jakby w doroczne święto. Większość stanowili gapie i ciekawi obojętni, mniejszość starszyzna i malkontenci. Gromady się tworzyły w upale i kurzu.
Cztery lampy oświetlały czerwone twarze i oczy pałające; przy stolikach szeptała między sobą starszyzna. Pod sufitem już dym tytuniu gęstniał i tworzył obłok sinawy, przysłaniający muślinowe firanki i kwiaty z papieru, zdobiące okna. Piwo lało się strumieniami w kufle, coraz bardziej wrzawa rosła. Dyzma ledwie znalazł miejsce w kącie i ucieszył się z sąsiedztwa Niemca ślusarza, który poza robotą i przy niej milczał, prawie jak niemy. Siedział tedy i pił herbatę jak z musu, przez nikogo nie witany i nie zaczepiany. Położenie to było mu nieznośne. Zwykle otoczony, witany z radością, pieszczoch fabryczny, faworyt starych i młodych, dzisiaj — wróg, cel niechęci i złości.
Przeskok był tak gwałtowny, że wreszcie sam siebie począł badać, czy nie zawinił bezwiednie względem nich. Po najściślejszym rachunku sumienia, nie znalazł nic i nagle w zadumie swej począł się uśmiechać, ucieszony prawie z tej krzywdy i dumny swą sprawiedliwością.
Uśmiech ten spostrzegli wszyscy; była to oliwa na ogień. Stary Balcer wstał z ławy i zbliżając się do niego, rzekł surowo:
— Nie masz się czego śmiać! Ja bym na twem miejscu wolał zapłakać.
Chłopak drgnął i obejrzał się.
— Ja, płakać? A czego? — spytał.
— Boś źle postąpił, denuncjując Micińskiego. Tego nikt z nas o tobie nie myślał.
— I słusznie, bom tego nie uczynił!
— Poco się zapierasz?
— Wcale się nie zapieram i kłamać nie umiem.
— Byłeś w pałacu. Zaręczyłeś za nas, że nie przejdziemy do Lipowca.
Pochlebiłeś im, obiecałeś użyć swego wpływu, żeby nas tu obdzierali dalej. Za to ci obiecano lepsze miejsce.
Krąg słuchających utworzył wkoło nich ścianę i wszyscy słuchali w milczeniu.
Dyzma to bladł, to czerwieniał z oburzenia. Gdy zaczął mówić, dyszał, jak po zmęczeniu.
— To wszystko jest fałszywe i przekręcone. Gdybyście się zechcieli zastanowić, tobyście przejrzeli, ale jesteście ślepi i głusi. Zaręczyłem za was, bom was miał za ludzi szlachetnych. Wyhodowała was ta fabryka, dawała chleb dla dzieci i starych — nie chciałem wierzyć, abyście dla kilkunastu rubli odstępowali pana Pusta w krytycznej chwili i urządzali z siebie licytację. O Micińskim, że buntuje do Lipowca, wiedział już dyrektor i wy wiecie. Więc jeślim skłamał, to tam, a nie tu, bom powiedział, że to plotka. A że mi obiecano lepszą posadę, tom na nią zarobił nie językiem i pochlebstwem, ale ot, temi rękoma.
— A dlaczegóż właśnie dano ci miejsce Micińskiego?
— A jakież miano mi dać? Przeciem nie tkacz, ani farbiarz. Dano to, które zająć mogę.
— Jeśli chcesz nam dowieść, żeś niewinny, miejsca nie przyjmuj!
— Dlaczego?
— Bo uwierzymy dopiero wtedy i pokażemy dyrektorowi, że mechanik nie parobek, aby go wyrzucano bez roku.
— Czy mi uwierzycie, czy nie, to mniejsza, bo ja już wam przestałem wierzyć, a boję się tylko Boskiego sądu i buntu przeciw władzy nie rozpocznę. Sługa powinien spełniać swój obowiązek, a jeśli nie spełnia, chlebodawca ma prawo go wydalić. Miciński ma to, na co zasłużył. Strony jego ja trzymać nie będę, bo niesłuszna, a posadę zajmę, bo nie mam prawa pryncypałowi dyktować warunków,, a chleba potrzebuję, jak każdy!
Szmer, który ogarniał salę, wybuchnął wrzawą obelg, szyderstw, oburzenia i wymysłów. Zakipiało, jak w garnku. Dyzma myślał, że lada chwila rzucą się na niego, więc wstał, i blady, czekał zaczepki, czując, że i on oszaleje lada chwila i na razy odpowie razami. Spojrzał przed siebie, na zwartą gromadę i nie ujrzał żadnej życzliwej twarzy.
Łysiak, jak na widowisku, wdrapał się na szafę i bijąc o nią nogami, krzyczał i gwizdał, byle powiększyć hałas. Śmiał się, uszczęśliwiony z awantury.
Z boku przy stole kilku starych Niemców przypatrywało się tej scenie, osłaniając swe kufle przed naciskiem tłuszczy i pykając flegmatycznie z porcelanek. Patrzeli z niewymowną pogardą i lekceważeniem rasowem. Kwestja była dla nich zupełnie obojętną.
Werner pochylił się do Schmidta i szepnął:
— So ein Volk!
— Rindvieh! — odmruknął tamten.
— Jeśli jego wykurzą, ja się usuwam od udziału.
— I ja. Niech likwidują!
Zamilkli, splunąwszy z niechęcią.
Tymczasem stary Balcer usunął i uciszył gwałtowników, i głos podnosząc, spytał Dyzmy:
— Więc posadę obejmiesz? To twoje ostatnie słowo?
— Nie, nie ostatnie! Powiem wam jeszcze, że tu nie chodzi ani o Micińskiego, ani o moje mniemane zdrady i pochlebstwa. Nikt z was na serjo w to nie wierzy. Ale Glejberson chce oberży i sklepu, aby was obdzierać i demoralizować. Józef Balcer chce mieć władzę i rząd czytelni i innych naszych instytucyj. Miciński mści się na mnie za to, że usunięty, Skin oburzony za dziewczynę, a wszystkim urwisom ciąży mój wzrok i prawda, którą im zawsze mówiłem. Wymyśliliście zdradę, żeby się usprawiedliwić z napaści na niewinnego. Nie popełniłem zdrady, ale ustąpię wam, bo widzę, że uprzedzonych i niechętnych nie przekonam. Wyznaczcie mi zastępcę w oberży i sklepie, w czytelni i w innych obowiązkach, przyjmijcie rachunki, uwolnijcie mnie i znajdźcie drugiego, któryby wam tak dobrze życzył, jak ja.
— Dziękuję za życzenie! — zaśmiał się brutalnie młody Skin i chlusnął na niego piwem.
Dyzma się w porę uchylił, ale zawrzały w nim wstręt, złość, oburzenie. Wstał i słowa nie mówiąc, skierował się ku wyjściu. W tłoku Miciński poczęstował go pięścią w plecy.
— Pasuję cię na mego zastępcę! — wrzasnął.
— A ja na dyrektora, paniczyku! — dodał Kowalczyk, ciskając nań jajko.
Na to hasło tłuszcza go opadła, posypały się razy. On oszalały, począł się bronić, czując, że śmierć mu w oczy zagląda.
I niewiadomo, czemby się skończyło, ale starsi rzucili mu się z obroną, rozpędzili napastników, a Niemcy poczęli wołać, że, jeśli w oberży będą mieli takie sceny, skargę zaniosą do dyrektora.
Zuchwalcy zwrócili się ku nim, wołając, że komu się tu nie podoba, niech idzie precz; rozpoczęły się swary, krzyki, i Dyzma wyszedł zbity, w podartem odzieniu, z zakrwawioną ręką, a bezmierną goryczą w duszy.
Gdy go babka ujrzała, załamała ręce, nie spodziewając się takich ostateczności. U jej kolan wypłakał swój żal i ból i zawód, powtarzając rozpacznie:
— I zaco? Com zawinił? Czego oni chcą? Zaco mi tak zapłacili? Wolałbym umrzeć, niż to przeżyć! A jam ich tak kochał!
Babka wiedziała, ale nie chciała mu powiedzieć, że świat od swego początku tak płacił i do swego skończenia tak płacić będzie wszystkim ofiarnym i wszystkim kochającym.
Następny dzień Dyzma przeleżał w gorączce. Milczał, zapatrzony przed siebie, pragnąc śmierci.
Babka czuwała przy nim z robotą, czasem dotykając ustami jego rozpalonej skroni i szepcząc:
— I to minie, dziecko, i to minie!
O zmroku zjawił się Olekszyc.
Często bywał w Holendrach, znał starszych urzędników, siadywał z nimi w oberży, dysputował, radził, drwił z pryncypałów. Zwykle na podobne rozmowy wybierał chwilę, gdy Dyzma był nieobecny, ze złośliwą radością kopiąc mu ziemię pod stopami, chociaż osobiście lubił chłopaka, ale nienawidził jego idei.
Wpadł teraz wprost z oberży, już wiedział o porażce i był szczerze oburzony, nie chcąc przyznać, że on był także w tej sprawie bardzo winnym.
— Dyzma, zbieraj się zaraz, masz posadę u mnie na trzysta rubli i utrzymanie! — krzyknął od progu.
Spojrzał na posłanie i głos zniżył, witając babkę.
— Co mu? Chory? Zbili go podobno?
— Zmęczony był drogą, zmartwił się! — odrzekła, wstając i ustępując mu swego miejsca.
Olekszyc usiadł i mówił żywo:
— Przepowiadałem ci taki koniec apostolstwa. Stało się. Cóż myślisz dalej?
— Ano cóż? Zostanę! Nie mam racji uciekać.
— Zjedzą cię! Posłuchaj dobrej rady, chodź do ranie! Zresztą, kwestja czasu: Holendry klapną. Przyjdzie do tego, że te Balcery i Skiny będą cię prosili o protekcję!
Dyzma obojętnie ręką skinął.
— Dziękuję ci. Zostanę. Przywykłem już tutaj i źle im nie życzę. Pan Rudolf uratował mi Elżunię, jeśli teraz ma mu źle być, to mu zapłacę, jak mogę, wierną pracą.
— Ej, Dyzma! — Olekszyc się obejrzał, czy babka nie słyszy i wykrzywił twarz. — Przyznaj się, żeś przywykł do ścieżki nad rzeką, która wiedzie do pięknej ślusarzówny. Jak na pierwszą miłostkę, dobrześ trafił; za tę dziewczynę dałbym ci sto rubli odstępnego.
— Czyś oszalał? Teofila moja pierwsza miłostka!
— Nie zapieraj się, bo ona się wcale z tem nie tai, że szaleje za tobą!
— Czemuż ja o tem nic nie wiem? Nie wstyd ci słuchać plotek urwisów? Nie romansuję z nikim, bo miłość dla mnie rzecz święta.
Umilkł i znów się wpatrzył w przeciwległą ścianę. Twarz mu się powlokła skupieniem smutnem, potem po niej uśmiech się przewinął, od łez żałośniejszy.
Olekszyc tego nie zauważył i mówił dalej:
— Zresztą chcę wierzyć. Ja lubię się sukcesem pochwalić, ty wolisz tajemnicę; rzecz gustu. Wracając do rzeczy, najcięższe jeszcze przed tobą. Rachunki, a potem codzienne szykany i osamotnienie kompletne. Zdaje mi się, że grubo dołożysz pieniędzy do swego poświęcenia. Słyszałem w oberży, że kredytów nie chcą przyjąć.
Dyzma ocknął się z zamyślenia i spytał:
— Pan Brück bawi w Lipowcu?
Olekszyc popatrzał na niego zdumiony zwrotem.
— Stary? Niema. Siedzi we Florencji z córką. Lipowiec zdał na syna. Młody myśli się żenić, bo wtedy dopiero stary obiecał długi kawalerskie spłacić.
Gdyby twój stary miał rozum, a mnie pogłaskał, namówiłbym tego śledzia na waszą pannę.
— A córka pana Briücka nie wyszła zamąż? — zagadnął Dyzma, odwracając twarz od lampy, którą staruszka wniosła w tej chwili.
— Nie, ale chociażby wyszła, to nie zmienia dobrego interesu w małżeństwie z Maxem, bo mu się dostanie Lipowiec. Ciekawym, ile Fust daje za panną?
— Dawno już do nas Franek nie pisał! — rzekła zamiast odpowiedzi staruszka.
— A cóż ma pisać? — ruszył ramionami Olekszyc. — Uczy się, zdrów, machiny mu w głowie, nie wy, a jeśli potrzebuje pieniędzy, to wie, że próżnoby do was kołatał; woli do mnie.
Roześmiał się. Kryszpinowie milczeli. Ręce babki zadrżały i przełknęła łzy.
Olekszyc może poczuł niestosowność swego odezwania, bo zwrócił się do niej i dodał:
— A ja mu daję pieniądze spokojnie. Piszą mi z Rygi, że chłopak szalenie zdolny. Kiedyś my z nim zadziwimy świat, zobaczy pani.
Znowu zaczął prawić Dyzmie o Lipowcu i Brückach, traktując lekko wszystkich. On z Glejbersonem trzymali tam ster i dalibóg, to zyskowniejsze od tytułu właściciela. Browar, cegielnie i papiernia były już w ruchu, fabryki leśne w rozwoju. Wykład bajeczny, ale interes dobry, szczególnie gdy rzucą gałąź kolei pod sam spław. Teraz budują tartaki i młyny, ujmują rzekę w tamy, na wiosnę przyjdą machiny.
Dyzmie od cyfr tych wirowało w głowie, wreszcie przestał uważać i słuchać, ale Olekszyca to nie zrażało, upajał się, słuchając sam siebie.
Dyzma wstał do wieczerzy, a gość na widok zacierki załedwie zabielonej mlekiem, zaczął się żegnać. Za nicby nie przełknął tej potrawy. Brał za czapkę, gdy drzwi się otworzyły, i weszła ślusarzówna Teofila.
Olekszyc się uśmiechnął złośliwie, popatrzał na Dyzmę i na nią, i pozostał.
Dziewczyna na widok jego zacięła usta, spojrzała dziko i nie witając, przeszła do pokoju staruszki. Czekał kilka mmut, wreszcie ręką machnął i wvszedł. Wtedy dopiero Teofila wpadła do izby i wyrzuciła swą żółć w gwałtownych słowach:
— Niegodziwcy, śmiecie, gałgany! Tak panu zapłacili! Byłam w oberży dopiero co i nagadałam im do syta. Niech mają, czego warci!
— Naco się to zda, panno Teofilo? — upominał poważnie Dyzma. — Robicie sobie wrogów i narażacie opinję.
— Drwię z — opinji tej trzody! Nigdym nie skłamała, ani zmilczała, i taką umrę. A cóż to za sens? Świat zginie, jeśli dobro zawsze cierpieć i milczeć będzie! Niech pani sama powie!
— Moja droga, każdy inaczej czuje! Ty musisz się wywnętrzyć, chociaż i w tem powinna być miara! — uśmiechnęła się staruszka.
— O, toście mi nie nadarmo dwa lata kładli w głowę. Bardzom się umitygowała... Ale teraz chwila taka, że trzeba mówić.
— No, i rada panna Teofila okazji! — zaśmiał się Dvzma.
Dziewczyna popatrzała na niego, i zapalczywość jej odeszła. Roześmiała się też, pokazując zębv wielkie. śnieżno-białe, z za warg szerokich, czerwonych, jak wiśnie.
— Co to, to prawda! — przyznała. — Dusiła mnie pokora i przyzwoitość. Dałam w twarz Skinowi... Teraz żałuję, ale stało się. Pastwili się oni długo nad nami. Przy panu robili pokryjomu, jak pan odjechał, urządzali istny sabat. A toż Miciński remontował pokryjomu lipowieckie machiny, a toż ślusarzy trzymał grozą kar, a toż Łysiak urządzał licytację na warsztaty I Teraz każdy przekupiony przez Glejbersona, cała robota dwuletnia pana wniwecz. Myślą oni, że Holendry wrócą do dawnego osowienia i głupoty. Niedoczekanie ich, krótkie panowanie. Ludzie się opamiętają, pożałują pana. Ale nim to przyjdzie, wie pan, co oni wymyślili? Czekali na pana dzisiaj do rachunków, szperali w księgach Millerowej, znaleźli na sto rubli kredytu.
— Więc cóż? Wszak pozwolili na to.
— Aha!... Oni tego przyjąć nie chcą. Będą od pana żądali gotówki. Łysiak mi to opowiedział. Cieszą się, że pan ich prosić będzie o łaskę i poczekanie! Pomyślałam: „Nie, zjecie mydło!“ Mam swoich własnych zebranych trzydzieści rubli. Przyniosłam panu. Zawszeć będzie lżej zebrać siedmdziesiąt.
Położyła na stole pieniądze, zawinięte starannie w chusteczkę. Dyzma przez chwilę patrzał na nie, rozmyślając nad tym nowym ciosem, aż opamiętawszy się, rzekł:
— Bóg zapłać, panno Teofilo, ale mi nie potrzeba pożyczać! Jeśli wymagać będą — mam swoje. Dziękuję wam stokrotnie za dobre serce.
Uśmiechnął się i żartobliwie dodał:
— Coby się stało, gdybym wziął, a pannie Teofili może wypadnie zamąż iść w karnawale?
— O wa! Po pierwsze, mój posag u ojca złożony, całe pięćset rubli, a po drugie, ja zamąż nie pójdę. Naco mi ten kłopot!
— O, każda panna tak mówi!
— One kłamią, a ja nigdy! — rzuciła ostro, zabierając z przykrością swój dar odrzucony.
Popsuło jej to humor i swadę. Odmówiła zaproszeniu na kolację, i otuliwszy się chustką, wyszła. Dyzma przeprowadził ją przez sień. Podali sobie ręce.
— A ja pannę Teofilę przepraszam za różne przykrości z mego powodu. Martwi mnie to niewymownie.
— A mnie wcale! — odparła zuchwaile dziewczyna. — Niech gadają, żem pana kochanka. Bóg widzi! Bóg też wie, że pan mnie nauczył myśleć i czytać i modlić się, i że mi pan najmilszy ze wszystkich ludzi. To nie żaden wstyd!
Zaśmiała się i, kiwnąwszy mu głową, poszła. O kilka kroków zanuciła:
Ja to wiem, ja to znam,
Żem ja ci nierówna!
Bo ty pan, ataman,
A ja bondarówna...
Dyzma westchnął i pozostał chwilę zapatrzony w czarną noc przed sobą. Potem i on półgłosem zanucił:
Ja! Scheiden und meiden tut weh!...
I były daleko jego myśli od ludzkiej zawiści i krzywdy i doczesnych kłopotów. Były na szklanej górze w zaczarowanym pałacu królewny z baśni...