<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział siódmy.
Jansoulet u siebie.

Niespodzianie rozeszła się pogłoska, że pani przybywa i że należy przygotować apartamenta tak dla niej, jak i dla dzieci i służby żeńskiej.
Nabob wynajął drugie piętro w tym samym domu na placu Vendôme, zkąd lokatorzy wyprowadzili się zapłaceni naprzód przez bogacza.
Powiększono stajnie, liczba osób należących do usługi także została zdwojona; nareszcie jednego dnia udały się powozy i karety do stacji Lyon, celem przyjęcia przybywającej pani. Przyjeżdżała z ogromnym zastępem murzynek, gazelli i dzieci murzyńskich; opalana nieustannie lokomotywa od kilku dni oczekiwała na nią w Marsylii.
Wylądowała w stanie trudnym do opisania, wycieńczona na siłach, zgnębiona, umierająca prawie skutkiem trudów dalekiej podróży — podróży, jaką odbywała pierwszy raz w życiu, ponieważ sprowadzając swe dzieci z Tunisu, nie rozstawała się z niemi ani na chwilę.
Z powozu, dwóch olbrzymich murzynów, zaniosło ją do przeznaczonych apartamentów w wielkim fotelu, który odtąd pozostał raz na zawsze w przysionku, pod portykiem, na wypadek nowej konieczności przeniesienia pani gdzieindziej.
Pani Jansoulet nie była zdolną wejść na schody, gdyż sprawiały jej zawrót głowy, odurzały; nie zgodziła się na windę, gdyż ciężar nadmierny jej ciała, powodował nieznośne skrzypienie i drażnił nerwy — prawie nigdy nie chodziła piechotą.
Olbrzymich rozmiarów, nabrzękła — wieku jej jednak oznaczyć nie było podobna. Prawdopodobnie miała lat 25 lub 40, chociaż nie była pozbawiona pewnego powabu; twarz jej dziwnych zarysów, oko zdawało się zamierać pod spuszczoną powieką, zamkniętą jak muszla; ubrana bez gustu, suknia i inne części ubrania zdawały się wisieć na niej jak na kołku w garderobie; obwieszona biżuterjami i drogiemi kamieniami jak bóstwo Hindusów, przedstawiała prawdziwy wzór kobiet aklimatyzowanych w Europie, znanych pod nazwą: „dam z Lewantu“.
Rasa to szczególna kreolek, których mowa tylko i kostjum zbliża się do naszego świata, gdy skądinąd wschód owiewa ich swą atmosferą odrętwiającą, poi subtelną trucizną, wskutek czego wszystko się rozciąga, rozwalnia, traci siłę sprężystości, poczynając od tkanki skórnej a kończąc na pasku, podtrzymującym odzież; szwankuje nie tylko rozum, ale i duch zwolna tępieje, zamiera.
Była córką niezmiernie bogatego Belgijczyka zajmującego się handlem korali w Tunisie a u którego Jansoulet, przybywszy do kraju, pełnił obowiązki ajenta handlowego przez kilka miesięcy.
Panna Afebin, wówczas rozkoszna laleczka, mająca około dwunastu lat, czarujących rysów twarzy, z cudowym zwojem pysznych włosów i żywa jak iskra często przybywała do kantoru ojca w karecie zaprzężonej mułami sprowadzonymi z Tunisu do jego willi la Marse. To małe bobo zawsze nadzwyczaj dekoltowane, z ramionami oślepiającej piękności, widywane w rozmaitych pierwszorzędnych salonach, było awanturnicą niezwykłych powabów. Widywał ją Nabob i kiedy nareszcie doszedł do ogromnych bogactw, gdy został ulubieńcem beja i postanowił rozpocząć życie na własną rękę, stała się jedynym przedmiotem jego adoracji.
Dziecię wyrosło już na wysoką i dorodną pannę, chociaż ociężałą ale piękną. Jej inteligencja i tak niezbyt świetna jeszcze bardziej została zaciemnioną życiem próżniaczem, gnuśnością i używaniem tytoniu nasyconego opium i konfiturami z róży: wrodzona powolność i odrętwiałość, leżąca w krwi flamandzkiej, dokończyła reszty, dodawszy do tego najgorsze wychowanie, obżarstwo, zmysłowość i butność, a będziemy mieli cacko prawdziwie lewantyńskie.
Lecz Jansoulet zupełnie na to nie zważał.
Dla niego była ona zawsze, aż do jego przybycia do Paryża istotą wyższą, osobą wielkiego świata.
Mówił z nią zawsze rozogniony, okazując najwyższy szacunek, w obec niej przybierał postawę na poły zgiętą, bojaźliwą, dawał jej pieniądze bez rachunku, zadawalniał fantazje najkosztowniejsze, najwyszukańsze; wybryki najbardziej nierozsądne, wszystkie wyskoki umysłu damy lewanckiej, rozgrymaszonej przez próżniactwo i nudzącej się najokropniej.
Jeden wyraz usprawiedliwiał wszystko: „jest to panna Afebin“.
Wreszcie stosunki między nimi były prawie żadne, nieistniały wcale; on zawsze bawił w Kasbach albo w Bardo, przy beju, pełniąc obowiązki dworskie a właściwie zajmując się w kantorze; — ona spędzała całe dni w łóżku, utrefiona perłami i diamentami wartości około 300 tysięcy franków, które ją prawie nigdy nie opuszczały; denerwując się nieustannem paleniem tytoniu, prowadząc życie jak w haremie nieustannie przeglądając się w zwierciadle, strojąc się i zdobiąc w towarzystwie kilku innych dam Lewantu, których całem zatrudnieniem było mierzenie szerokości ramion i objętości ciała, tudzież oddawanie się rozkoszom. Kobiety te dzieci pozostawiały bez dozoru, nie troszcząc się o nie wcale; nie widywały ich zupełnie, jakby ich ścierpieć nie mogły. Jednem słowem były to tylko białe ciała wydzielające z siebie zapach piżma.
Jansoulet jednak mawiał z dumą:
— Zaślubiłem pannę Afebin!
Pod niebem Paryża, w klimacie chłodniejszym rozpoczęły się dla niego zawody, znikały iluzje, rozwiewały się czary i uroki. Postanowiwszy ustalić się, Nabob zapraszał i wydawał bale; dla tego to właśnie celu sprowadził żonę, miała ona być uroczą reprezentantką jego domu, jego bogactw!
Patrząc na te gromady w sukniach szeleszczących, na te indywidua żeńskie obsiane brylantami, dziwne zradzały się myśli, o jakichś geniuszach czy wróżkach zaczarowanych; — cała ta kawalkada, około jednej kobiety, równie błyszczącej kosztownościami przypominała dwór królowej Pomary na wygnaniu.
Nabob obecnie widywał już światowe damy i łatwo mu było czynić porównania.
Zamierzywszy wydać bal z powodu jej przybycia. nagle zmienił zdanie i zaniechał wyprawienia uroczystości.
Zresztą pani Jansoulet nie chciała widzieć nikogo.
Tutaj jej naturalna gnuśność powiększyła jeszcze bardziej tęsknotę za krajem; mówiono jej w drodze o chłodnej, żółtawej mgle, o deszczu, który nieraz, spada szerokiemi strumieniami.
Spędziła też kilka dni nie podnosząc się zgoła z łóżka, płacząc głośno, żałośnie, jak małe dziecko: wołała że ją przywieziono do Paryża po to, aby tu zakończyła swoje życie; nie przyjmowała zgoła żadnych usług troskliwych o nią, nadskakujących kobiet i niewolnic.
Oparta o poduszki pokryte koronkami, ryczała z rozpaczy, targając włosy utkane brylantami i diamentami: okna apartamentu były wciąż zamknięte, stery szczelnie zapuszczone, lampy gorzały i we dnie i w nocy: wołała głosem rozdzierającym serce, żeby ją ztąd wypuszczono, że chce odjechać, uciec; był to rzeczywiście okropny widok tego pokoju podobnego do izby katuszy, tych kobiet błąkających się po apartamentach usłanych miękkiemi, kosztownemi kobiercami, tych murzynek siedzących w kuczki w około rozpaczającej, szalejącej pani; jęczących równie, stękających, narzekających, prawie wyjących, jak te psy polarne, które dochodzą do szaleństwa, nie widząc promieni słonecznych.
Doktor Irlandczyk wprowadzony do tego przybytku strapienia, nie widział innego środka jak udzielenie pociechy w wyrazach prawdziwie ojcowskich. Dama Lewantu nie chciała pod żadnym pozorem, za żadną cenę, przyjąć owych modnych perełek przyrządzonych z arszeniku, aby nadać sobie ton, aby odżyć.
Nabob był przerażony.
Co czynić? Czy odesłać ją do Tunisu wraz z dziećmi?
Ani myśleć o tem.
Właśnie obecnie popadł tam w niełaskę.
Hemerlingowie tryumfowali.
Ostatnia obraza przeszła wszelkie granice.
Przy odjeździe Jansoulet’a Bev polecił mu, aby w Paryżu kazał wybić kilka milionów złotej monety; nagle, cofnął polecenie i komis ten powierzył Hemerlingowi.
Publicznie zbezczeszczony Jansoulet odpowiedział na obrazę manifestacyą również publiczną: kazał wystawić na sprzedaż wszystkie swoje dobra, wille w Marze. pobudowane całkowicie z białego marmuru, otoczone rozkosznemi ogrodami i parkam i, kantory swe najwspanialsze, najzbytkowniejsze w mieście, a nakoniec dał polecenie intelligentnemu Bompain, sprowadzenia żony i dzieci, jako dowodu najwyraźniejszego, że raz na zawsze opuszcza niewdzięczny kraj.
Po tak donośnym skandalu niepodobna mu było powrócić, wszystkie drzwi i domy były już dlań nieprzystępne, zamknięte.
Dał to do zrozumienia swej Afebin, która odpowiedziała długim bolesnym jękiem.
Starał się ją pocieszyć, rozerwać, lecz jakaż rozrywka mogła ożywić tę naturę monstrualnie apatyczną?
A przytem, możnaż zmienić niebo Paryża? Powrócić nieszczęśliwej damie Lewantu jej rodzinne „patio“ wykładane taflami marmuru, gdzie siadywała ukucnąwszy całemi godzinami, wsłuchując się w tajemniczy a ożywiający i orzeźwiający szelest wiecznie funkcjonującej fontanny; możnaż było przewieść ową barkę wyzłacaną, okrytą wspaniałym, równie zdobnym złotem pawilonem, którą ośmiu dzielnych, smukłych, silnych wioślarzy pędziło wiosłami po wodzie, tak lekko jakby była wydętą bańką z papieru; możnaż było sprowadzić aż tutaj owo zachodzące słońce; uroczą zatokę El-Baheira?
Wspaniały zbytkownie umeblowany, jaśniejący niezrównanym przepychem apartament na placu Vendôme, nie mógł żadną miarą nagrodzić jej utraty czarównej willi, połączonych z nią wspomnień rozkosznych słodkich, błogosławionych.
Oddawała się też bezgranicznej, niepocieszonej niczem, rozpaczy, jakby niespodzianie stanęła nad rozwartą otchłanią.
A jednakże znalazł się człowiek, który ją wyrwał rozpaczy, a był nim ów Cabassu, który to na bilecie wizytowym tytułował się zawsze jako: „Profesor smarowania. Mężczyzna wysokiego wzrostu, o rasie murzyna, od którego z daleka biła woń pomady — olbrzym z kwadratowemi ramionami, porosły aż do białka oczów włosem, który znał doskonale wszystkie tajemnice paryskiego życia.
Przyszedłszy raz dla wytarcia jej wonnemi maściami, został przez nią zatrzymany.
Musiał się zrzec wszelkich innych klientów, nawet płacy bardzo wysokiej pobieranej od senatorów i od razu stał się wycieraczem grymaśnej pani, jej paziem, jej lektorem, jej stróżem cielesnym. Jonsoulet zachwycony widokiem zadowolonej, nieposiadającej się z radości małżonki, nie przeczuwał w tem śmiesznem indywiduum głupiego bydlęcia udarowąnego bezgranicznemi łaskami niedawno rozpaczającej pani.
Widziano też odtąd Cabassu w lasku, w olbrzymiej, wspaniale, zbytkownie zdobnej karocy, obok faworytek damy z Lewantu, w głębi loży, abonowanej przez nią na wszystkie teatralne przedstawienia, obecnie; dziwnie ożywiona pani, rozprostowała skurczone członki; dzięki wielce skutecznej operacyi nacieracza postanowiła rozruszać się, bawić się i używać życia.
Teatr podobał się jej niesłychanie, szczególniej humorystyczne farsy i melodramy. Apatię jej olbrzymiego ciała ożywił blask szeregu lamp umieszczonych na przedzie sceny.
Najczęściej odwiedzała teatr Cardailhac’a i tam też Nabob, znajdował się jakby u siebie.
Od pierwszego kontrolora aż do ostatniego robotnika wszystko osobiście należało do niego.
Posiadał nawet klucz otwierający kurytarze znajdujące się pod sceną, a salon loży pani udekorowany w wschodnim stylu, z plafonem zdobnym w różyczki i pszczoły, z dywanami i kobiercami z sierści kóz dzikich, z gazem zawartym w maluchnej lampie maurytańskiej, mógł wybornie służyć na spoczynek i wytchnienie między antraktami; — było to dzieło galanteryi dyrektora teatru, umiejącego ocenić łaski tak znakomitego klienta.
Nie na tem się jednak skończyły dowody grzeczności Cardailhae’a, — gdyż widząc nadzwyczajne upodobanie w teatrze p. Afebin, wmówił w nią, że posiada wysoką intuicję, zdolności; prosił czy by w chwilach wolnych od spoczynku nie raczyła łaskawie przejrzeć dzieł, jakie jej przesyłać nie omieszka; dodając, że ufa jej wytrawnemu sądowi i gustowi.
Wyborny sposób zaangażowania na wieczne czasy łask swego klienta i gościa.
Smutny to los owych rękopisów w żółtej lub niebieskiej oprawie, obwiązanych kruchą, wątłą wstążeczką, oddychającą ambicyą i marzeniami! Czy wiecie jakie ręce otworzą wasze skarbnice, czyje palce rozwijać będą wasze karty i ścierać z nich puszek świeżości, te niepochwycone — wzrokiem atomy genjuszu, niby lotny proszek startego brylantu? Czy wiecie na jaki was przeznaczą użytek, gdzie was rzucą zapomniane, zdeptane nogami? Czy wiecie kto was będzie sądził, kto sprawi wam auto dafé?
Czasami, Jansoulet, zamiast pójść na obiad do miasta, wchodził po schodach do apartamentów swojej żony i zawsze prawie znajdował ją wyciągniętą na długim szezlągu, z dymiącą, wonną cygaretką, z głową w tył odrzuconą, otoczoną gromadą papierów, stosami kajetów rozmaitej wielkości i kształtu; były to owe nieszczęśliwe rękopisy a Cabassu zaopatrzony w wielki niebieski ołówek czytał doniosłym głosem płody i twory nieznanych autorów lub elukubracye dramatyczne, kreśląc nielitościwie to, co mu się nie podobało, lub też mazał całe zdania, gdy grymaśnej damie zdawały się niestosowne.
— Nie przeszkadzam wam wcale — mówił wówczas Nabob, przesuwający się cicho na palcach.
Następnie słuchał, czasami dawał znak potwierdzający głową, spoglądając z uwielbieniem w oblicze swej adorowanej małżonki:
— Godna podziwu kobieta! — szeptał sam do siebie. Biedny człowiek. Nigdy nie słyszał o literaturze, a tu nagle w owej żonie, w tej uroczej pannie Afebin, odnajduje geniusz potężny, osobę wyższą, obdarzoną nadziemskiem prawie natchnieniem!
— Posiada przeczucie sztuki, — mówił Cardailhac, obdarzona instynktem teatralnym, ale za to, brak jej zgoła macierzyńskiego instynktu. Nigdy też zgoła nie zajmowała się dziećmi, powierzając je obcym, płatnym rękom, a kiedy przyprowadzano je do niej raz na miesiąc, ograniczała się na podaniu do ucałowania swej twarzy, lub ręki, otoczona nieprzebitemi kłębami dymu; nigdy zgoła nie pytała się jak z nimi postępują, czy znajdują odpowiednią opiekę, nie troszczyła się o ich zdrowie. Rzecz szczególna, gdyż wedle praw natury, fizyczne zdrowie dzieci łączy się zawsze tajemniczym węzłem z uczuciem macierzyństwa w kobiecie, w matce przywiązanej do swego potomstwa, do dzieci, którym sama dała życie.
Było ich troje, a mianowicie trzech chłopców, niezgrabnych i apatycznych, mających jedenaście, dziewięć i siedm lat, z twarzami blademi i nabrzmieniem zawczesnem matki, a z czarnemi oczami, o spojrzeniu dobrodusznem ojca.
Byli oni tak ograniczeni, tak ciemni, nieświadomi, bez nauki, jak młodzi panicze z wieków średnich; w Tunisie wychowaniem chłopców kierował Bompain; tu jednak w Paryżu, Nabob chcąc im dać wychowanie paryskie, pomieścił w arystokratycznych pensjonatach z prawdziwym szykiem, w których zamiast kształcić ich na ludzi, zamiast wskazywać im czego się wymaga od człowieka myślącego, wytwarzano z nich śmieszne monstra, nie mające w sobie ani nic dziecinnego, ani nic młodzieńczego. Wątłe te latorośle wzrastały bez powietrza i słońca, pogardzając wszelkiemi rozrywkami odpowiedniemi ich wiekowi, jednem słowem urabiały się na jakieś śmieszne dziwolągi.
Pozostawieni w tych zakładach nie widywali zgoła rodziców; czasami tylko kreolki przywoziły im łakocie i ciasta.
Nabob dla nich literalnie wyprzątał cukiernie Paryża i kazał zawozić do pensyonatów wyroby cukrowe z tym szykiem, z tą ostentacją prawdziwie murzyńską, jaka cechowała zawsze jego czyny i wystąpienia.
Zakupywał też gromadami zabawki, jakie mu pokazywano po sklepach, a jakich już wcale Paryż nie używał.
Co było najbardziej przyjemne dla młodych Jansoulet, to kieski, napełnione zawsze złotem; z tego też powodu byli oni gotowi do wydatków na uroczystości i przyjęcia dla profesorów, na wizyty, które urządzano parę razy do roku, aby tym sposobem wyrabiać z elewów szlachetnych i z myślą podniosłą członków społeczeństwa.
Mali Jansoulet’y, kiedy ich wysyłano do rodziców, pozostawali pod opieką człowieka w czerwonym fezie, Bompaia’a; Bompain’a nieodstępnego, koniecznego w każdej wycieczce młodziutkich elewów; on to prowadził ich na Pola Elizejskie, on przygotowywał dla nich gonitwy, on urządzał małe libacje i przyjęcia, na których dużo palono cygaret a więcej jeszcze podobno wychylano kieliszków i szklanek. Powracali też nieraz bardzo słabi, ledwie trzymający się na nogach, upici jak ludzie dojrzali.
Jansoulet lubił tych malców, szczególniej młodszego, gdyż ten przypominał mu owo miłą laleczkę jeżdżącą w wielkiej karecie, ową dawniejszą uroczą pannę Afebin.
Chociaż z drugiej strony ojciec zapominał, że dziecko w pewnym wieku, potrzebuje koniecznie opieki matki; że nie zastąpią jej ani wielce sławni krawcy, ani nauczyciele istotnie wykształceni, ani pensjonaty urządzane z szykiem; nic zgoła nie zastąpi tej ręki macierzyńskiej, bacznej, starannej, nic nie nagrodzi ciepła rodziny, której jedynem ogniskiem, jedynym opiekunem, jest, była i będzie... matka!
Ojciec tego dać im nie mógł, on, co był taki zajęty, rozrywany, proszony i angażowany na wszystkie strony.
Tysiące spraw trzymało go zdala od domu.
Oto zaprojektowano tak zwaną kasę terytorialną. Nabob musiał koniecznie należeć do rady; — potrzeba było zainstalować otwarcie galeryi obrazów; i to się bez niego nie obeszło; w Tattersalu przygotowano wyścigi konne; i tu również Nabob okazał się niezbędnym, koniecznym; tak więc całe dni spędzał pośród akcjonarjuszów, antreprenerów, jokejów, wyścigowców, kupców, osobliwości; — jednem słowem, musiałby się podwoić lub potroić w własnej osobie, gdyby chciał godnie odpowiedzieć obowiązkom prawdziwego paryżanina.
W tem ocieraniu się nieustannem o paryżan zyskiwał zawsze coś, pewną ogładę, pewien szyk, pewien ton; bywając w cyrku Monparou, w przybytku tańca, za kulisami teatru, na posiedzeniach gastronomicznych szykownych panów, nabierał tej subtelności, tej niczem nieokreślonej i nieopowiedzianej dystynkcji mieszkańca stolicy całego świata!
A cóż dopiero mówić o urządzeniach, tak zwanych, publicznego miłosierdzia.
Nabob, jako członek takowego część ciężaru złożył na p. Géry, ale mimo to był zarzucony prośbami, petycjami, listami, biletami i bilecikami. Nędza w Paryżu posiada również swoje ministerjum, departamenta i wydziały; zorganizowani w ścisłe kółka nędzarze łamią głowy nad sposobami wyzyskania jak najwięcej pieniędzy, urządzają tedy zasadzki, intrygi, tysiące rozmaitych scen, po części komicznych, a zawsze mających na celu opanowanie ogólnego miłosierdzia.
Jakaś oto melduje się dama, przyjemna, miła blondyneczka, dość młoda, ale już po części zwiędła, żąda nie wiele, tylko sto luidorów, pod zagrożeniem, że skoro jej odmówią, natychmiast, po wyjściu z tego domu, rzuci się w głębie Sekwany.
To znowu inna, nieszczęśliwa, bardzo poważna matrona, postawy szlachetnej, która dość poufale, po familijnemu wchodzi i bez żadnych wstępów, odzywa się:
— Panie, pan mię nie znasz. I ja też nie miałam zaszczytu widzenia pana kiedykolwiek w mojem życiu, ale to wcale nie przeszkadza. Racz pan usiąść a pomówimy ze sobą.
Nagle wbiega jakiś jegomość, podobno handlarz czy kupiec bliski bankructwa, zagrożony niby licytacyą... Prosi i błaga, aby przynajmniej uratowano jego honor, jego imię; wskazuje na pistolet przygotowany do przecięcia jego życia... który wystaje mu z kieszeni paletota, chociaż czasami jest to tylko... pudełko od cygarnicy.
Obok tej otwartej nędzy, tych karotérów publicznych, wieleź kryje się nędzarzy nie umiejących żebrać, ginących istotnie z niedostatku. Na wykrycie tej części proletarjatu, tej zgnilizny Paryża wieleż potrzeba urządzeń, filantropijnych zgromadzeń, towarzystw opieki, mających na celu popieranie i zachęcanie artystów; towarzystw zajmujących się zbieraniem ofiar, dla parafian, dla grzeszników i penitentów; Towarzystwa departamentalnego miłosierdzia i towarzystwa urządzania czytelń ludowych, bezpłatnych.
Nabob domagał się, aby nie odmawiano nikomu, był to w każdym razie rodzaj zajęcia, jakiemu sam podołać nie potrafił. Od bardzo dawna rzucał pieniądzmi jak błotem i piaskiem, z obojętnością prawdziwie szlachetną. Młody Géry, któremu zdał połowę ciężaru, oburzony nadzwyczajnie tak haniebnem wyzyskiwaniem, jednego dnia zaczął namawiać Naboba do zaprowadzenia radykalnych zmian, przekształceń i reform koniecznych.
Nabob na pierwszy, wymówiony przez niego w tym względzie wyraz, odezwał się nadzwyczaj zniechęcony poruszając ramionami jakby z pogardą:
— Ależ to Paryż, mój drogi... Nie gniewaj się niepotrzebnie i mnie to wszystko pozostaw.
Co do siebie osobiście, pragnął on dwóch rzeczy: zostać deputowanym i otrzymać krzyż.
Podług niego były to już dwa główne stopnie drabiny prowadzącej do godności; do zadowolenia osobistej ambicji.
Deputowanym mógł zapewne zostać przez utworzenie tak zwanej „kasy terytorjalnej“. — Naczelnik podobnej instytucyi miał zupełne prawo do otrzymania godności przysługującej istotnym obywatelom kraju. Pamiętał dobrze słowa Pagapetti’ego z Porto-Vecchio, który mówił do niego:
— Nadejdzie taki dzień, że cała wyspa powstanie jako jeden mąż i złoży dla ciebie swe głosy, jako istotnego obywatela.
Ba! ale nie dosyć mieć za sobą głosy i wyborców, potrzeba jeszcze koniecznie aby wakowało miejsce w izbie, a tu jak na złość reprezentacja Korsyki znajdowała się w zupełnym komplecie!
Wprawdzie jeden z nich, niejaki Popolacca, człowiek w podeszłym już wieku, zgodziłby się na pewnych warunkach, do ustąpienia już z areny publicznego życia, może nawet złożyłby mandat deputowanego, ale była to sprawa nadzwyczaj drażliwej natury; — upatrzony mąż miał bardzo liczną rodzinę; ziemię, która nie przynosiła żadnego zysku, pałac w Bastia grożący ruiną, gdzie dzieci jego żywiły się polentą i mieszkanie w Paryżu, w hotelu garni dwunastej klassy.
Nie zwracając na to wszystko uwagi, można by go skłonić ofiarą stu, dwustu tysięcy franków, ale kto się tego podejmie? Wprawdzie ktoś tam już zasięgał języka. Popolacca nie odpowiedział ani tak ani nie, i cała sprawa została w zawieszeniu.
We względzie krzyża sprawa była daleko łatwiejsza i na tej drodze spodziewano się niewątpliwie pomyślnego rezultatu. Bethleem w Tuilleriach wywołało zdziwienie i rejwach nie do opisania.
Oczekiwano tylko na wizytę pana de La Perriere i na jego raport, który nie mógł być nieprzychylnym, aby w dniu 16 marca, w dniu rocznicy cesarskiej, wpisać na listę wiekopomnej pamięci nazwisko Jansonlet.... Dnia 16 marca, to jest za miesiąc...
Co powie gruby Hemerlingue o tem zaszczytnem odznaczeniu, on, co zadowalniał się od dawna ozdobą z Nioham. A bey, który był przekonanym że Jansoulet jest wywołanym z społeczeństwa paryskiego i stara matka ze Saint-Romans, tak zawsze uszczęśliwiona powodzeniem swego syna!... Czyliż to jedno tylko nie było warte wyrzucenia kilku milionów na pastwę różnych ptaszków i pasożytów przebiegających, po drodze wiodącej do chwały, po której Nabob postępywał jak niewinne dziecię, nie obawiając się wcale pożarcia przez potężniejszych od niego potworów. Czyliż w tej radości wewnętrznej, w tych honorach, w tych zaszczytach tak drogo okupionych, nie było kompensaty zupełnej za wszystkie utrapienia i gorycze przeżyte na wschodzie, za te zawody w życiu europejskiem? Chciał bowiem stworzyć własne ognisko a tymczasem miał tylko kawalkadę serajową, szukał małżonki a znalazł jedynie damę z Lewantu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.