Napoleon Alexander Cezar Karól
←Ren Germański. Odpowiedź Alfreda de Musset | Napoleon Alexander Cezar Karól Poezje Teofila Lenartowicza. T. 1 Teofil Lenartowicz |
Unija litewska→ |
ALEXANDER CEZAR KARÓL.
Fantazja.
Répons aux deputes de Lippe et Münster.
Balanche.
Bossuet.
Kiedy noc jasna, głęboka a świetna,
Wyiskrzy wszystkie swoje legje chwały,
Pod mleczną drogą gdzie świat od gwiazd biały,
Stawa na skale ta postać szlachetna,
Z chwilą gdy gaśnie jasna niebios zorza,
Na tle z gwiazd skrzących wychodząc jak z morza
Spogląda w niebo zkąd świateł miliony,
Niziny ziemskie darzą blaskiem błogim,
I z niemą ciszą przechodzą przed Bogiem,
Jak przed nim niegdyś jego bataliony,
Światy na światy zachodzą bez końca,
A śród nich widni marszałkowie... słońca.
W odległość kędy dziwnym wiedzion wabem,
Wzrok się zatapia, a myśl skrzydła składa,
Czując że ztamtąd idzie głos co włada,
Że tam się perli on za świateł sztabem,
Noc całą patrzy w tę srebrzystość mleczną,
Jako ów rady w światłość lecieć wieczną.
Żeglarzom gwiazdy rozświecają drogi,
Rozpromienione w błękitnéj przestrzeni,
A duchom z dziejów świecą ni to bogi,
Wśród nieskończonych tłumów kilka cieni.
I z których każdy z swym gwiazd systematem,
Mógłby się nazwać jak Napoleon światem.
Spokojność niczem nie schmurzona czoła,
I białość dziwna podobna do srebrnéj,
Czar niewymowny roztacza do koła,
Widno że w chwale stoi mąż chwalebny,
Któremu dane były chmury chwały,
I orły gromów rzucające strzały.
Ręce na piersiach w znak spoczynku składa,
I wczas ubiegły wiecznym wnika wzrokiem;
A tłumy wstają gdzie ten wzrok upada,
Prochem okryte szarym jak obłokiem;
I stają kniemu obrócone czołem,
Jak który spoczął nad krwawym padołem.
A naprzód blizko jak ta wyspa mroczna,
Ajacio świeci jak w księżycu biało,
Odwieczne drzewo stoi tam jak stało,
I skała wyżéj za miastem widoczna.
Kiedy chłopięciem był próbował lotów,
Jak orzeł z gniazda do odlotu gotów.
I gdzie o wiecznym wciąż przemyślał boju,
Odkąd dowiedział się: że podłość wieczną,
A chociaż w duszy tyle miał spokoju,
Że mógłby tarczę zastąpić słoneczną,
I powierzonéj władzy by nie zdradził,
I takby ziemię jak słońce prowadził.
Miłość dla niego ziemska była niczem,
Popiołów swego nie ciekaw ogniska,
On w ciemność patrzał pogodnem obliczem,
Jak delfin gdy się w głąb przepaści ciska,
Gdzie żadna ziemska nie świeci mu zorza,
Lecz koral, perła te łzy i krew morza.
I cesarz oczy od wyspy odwraca
Od oliwnego ojców swoich lasu,
Jako rzemieślnik gdy go czeka praca,
I już o domu myśleć nie ma czasu.
W téj chwili oczy utkwił w Francyi brzegi,
Ku którym łódką hebrajską wiatr miota,
Unosząc zwolna Chrystusowe zbiegi,
Łazarz przy rudlu, Magdalena złota,
Na nieskończone z Wszechmocnym rozmowy,
Płyną ku wielkiéj grocie lazurowéj.
I jak ta straszna podnosi się skała,
Gdzie krew się leje i kościoły płoną,
Słychać: zaprawdę wieleć przebaczono,
Albowiemś Francyo wiele ukochała.
Wolność narodów płacąc krwi swéj ceną,
I Boga pierwsza ujrzysz Magdaleno.
Wygnańce z ziemi ojczystéj Łazarze,
Znajdą u ciebie miłość i gościnę,
I wypogodzisz te pobladłe twarze,
Ty która tworzysz z ludzkości rodzinę,
I z Boga postać bierzesz coraz nową,
I wieczną jesteś siostrą Łazarzową.
Francya na sobie wzrok cesarza trzyma,
Jéj armia któréj piersi szarpie ołów,
Armia wolności bosych Apostołów,
Dla któréj przeszkód w wielkim marszu nie ma,
Która zaszczytne swe odkrywa blizny,
I dla ludzkości ginie swéj ojczyzny.
I oto w dziwnéj jasności błękitu,
Kędy wierzchołek śnieżnych Alp się rzeza,
Falanga ludu spuszcza się ze szczytu,
Przed którą grzmiąca pędzi Marselieza,
I po nizinach co różami wonią,
Rozbudza duchy wolności harmoniją.
I duch cesarza ujrzał postać własną,
Tak jak ją armia ta widziała bosa,
Na mule siedział z twarzą taką jasną,
I czołem bladem obfitego włosa,
A przy nim góral na skał pochyłości,
O nieszczęśliwéj prawił mu miłości. —
I widział że ta zewnętrzna postawa
Była przedziwną na wzór apostolski,
Prostą jak gdyby Chrystusowa sprawa,
I duch się zdziwił że był jak kmieć polski,
Który za sobą przez leśne manowce,
Białego runa ciche wiedzie owce.
Taką miał postać, lecz wewnątrz ten młodzian,
Co już duchowi tylko widzieć danem,
Wódz armii włoskiéj w hermeliny odzian,
Na czele ludu czuł się Karlomanem.
To raz przenosił głową wielkie cedry,
To w ubogiego chłopka się przemieniał,
To raz się nad nim piętrzyły katedry,
To dąb Joanny d’Arc nad głową cieniał,
To paludament ze pszczoły złotemi,
To szara na nim suknia barwy ziemi.
I tak się w różnych wciąż postawach jawił
»Jako Proteusz mieniąc się to w smoka,
To w deszcz to w ogień to w barwę obłoka«
A góral wciąż mu o miłości prawił,
I pieśń Marsylska szumiała po śniegach,
I w dół szeregi szły wciąż po szeregach.
Nie, nie czas, nie czas z władzy się rozebrać,
Któréj się jeszcze w prawicy nie dzierży,
Żem wzgardził pychą i któż mi uwierzy,
Żem raczéj wolał niż panować żebrać,
By pychę królów nieskróconą skrócić,
Trzeba koronę nosić by ją zrzucić.
Stanąć przed nimi w wieńcu złotych liści,
W paludamencie w złote pszczoły tkanym,
Trzeba obudzić wszystkie ich zawiści,
Trzeba nad nimi się ogłosić panem,
By potem zdeptać te przepychy świata,
I na człowieka spojrzeć jak na brata.
Na tych nizinach co się kwiecą w dole
Ważyć się będą Europy losy;
I Bonaparte spoglądał w niebiosy,
A gwiazdę tak miał wyraźną na czole,
Że się Genjuszem zdawał w owéj chwili
Na téj kolumnie na placu Bastylii.
Nagi z pierwiastku odlany wciąż w locie,
Co w słońcu skrawą zapala pochodnię,
I niebo niesie na swych skrzydeł złocie,
Gdy w zamęt nocy staczają się zbrodnie.
Tak wódz się wznosił na skał wysokości,
A góral wciąż mu prawił o miłości. —
Zamyślonemu na Alpejskim szczycie
Po lodozwałach gdy olbrzymich stąpał,
W przestrzeniach świata orli wzrok się kąpał,
I jak blask w ciemność wpadał w ludów życie,
Tam on zwyciężał Wschód co się już przeżył,
I z piekłem Moskwy na Alpach się mierzył.
Gdy armia niosąc trójbarwne sztandary,
Wiła się zwolna w rozpadlinach śnieżnych,
On patrzał z góry jako orzeł szary,
I po przestrzeniach wodził wzrok bezbrzeżnych.
I czuł że ścierwa dość światu na zakał,
I podniósł szybko się i świat zakrakał.
Wspomnienia duchom są jak życiem nowem;
I duch cesarza na skale się wzrusza,
Wyciąga ręce ta olbrzymia dusza,
Aż zaświeciło w morzu lazurowém,
I blask od wieńca poszedł po przestrzeni,
Jako od pierwszych słonecznych promieni.
Twarz ducha dziwnéj nabrała pogody,
We mgłach nadmorskich widzialna na poły,
A przez płaszcz gwiazdy jakby złote pszczoły,
Albo brylanty skrzyły pierwszéj wody.
U nóg cesarza duchów zastęp mnogi,
Leżał jak gdyby utrudzony z drogi.
I widział pola zarzucone zwłoki,
W daleką przestrzeń jak oczy zasięgą;
Księżyc w tych dołach świecił przez obłoki,
Wśród winnych szczepów leżało Marengo.
I znów jak pierwéj cesarz ujrzał siebie,
Na stu tysięcy żołnierzy pogrzebie.
Na wiecznie śpiących patrzał obojętnie,
Jak orzeł kiedy głód już zaspokoi,
I gdyby nie pies co gdzieś zawył smętnie,
Byłby zapomniał całkiem że to swoi.
Lecz to żałosne psa nad zmarłym wycie,
Wzbudziło serca w nim gwałtowne bicie.
I duch to poznał jak się w sobie zmienia,
W całéj naturze człowiek przeznaczenia.
Cisza na morzu, wietrzyk nie powieje,
Nie wzruszy fali na gwieździstéj szybie,
Korsykę widać jakby Galateę,
Którą wśród konchy wiodą cugi rybie.
I kędy słyszał że w téj wschodniéj stronie,
Apollo Cezar jakiś niebios złoty,
Niepoliczone ma gwiazd swoich roty,
I w kryształowych stajniach srebrne konie.
I że gdy z nocą uciszą się fale,
Ujrzy go kiedyś na téj stroméj skale,
Zamyślonego o podróży wiecznéj,
Gdy płaszcz ze siebie odepnie słoneczny.
I wzrok zmarłego jak morska latarnia
Coraz w tę stronę, to znów świeci w ową,
I tak z kolei przestrzenie ogarnia,
W przeszłości swojéj budząc kartę nową.
Karta jak wstęga cherubinów biała,
Na któréj świeci lśniący napis chwała.
Tam po téj stronie zkąd wichry płomienne,
Italską ziemię żywym ogniem pieką,
Sterczą ku niemu piramidy senne,
Po których wieki jako deszcze cieką,
I jedno tylko co nad twardym grzbietem,
Zapanowało w głąb kamienną wdarte,
Imie wyryte francuzkim bagnetem,
Wolność i drugie imie Bonaparte.
Na wschód go wiedzie gwiazda pałająca,
Na wschód mu droga do kolebki słońca.
I duch cesarza poznał gwiazdę swoją,
I cel jéj poznał nad orlemi czoły,
Czemu Herody gwiazdy się téj boją,
I czemu pastuch wita ją wesoły,
I wie że gwiazda nad tym człekiem wschodzi,
W którego piersiach żywy Bóg się rodzi.
Pustynia serce pociąga olbrzymie,
I rozkoszuje się śród piasków morza,
Pustynia z którą jedno nosi imie
Całemu światu znane: wielkość boża.
I gdzie panuje tylko jego władza,
I gdzie się w wichrach tylko Bóg przechadza.
Pustynia, kędy woli nie okiełza
Znikoma siła pysznego despoty,
Gdzie wolny orzeł w niebo wznosi loty;
Po skrytych ścieszkach wąż zdradliwy pełza.
Kędy lew groźny nie strwożon przed niczem,
Stawa swobodny przed słońca obliczem.
I szedł pustynią przy błysku bagnetów,
Jak Alexander z Homera Iliadą,
Ku pyramidom szedł drogą szkieletów,
Które pod siebie burze piasków kładą,
I które potém w głuchą nocną ciszę,
Zwęglone grzeją poziębłe derwisze.
Na sfinxach wsparty co się w słońcu bielą,
Ciężko leżące śród pustynnych spieków,
Zrozumiał sfinxa gdy mówił przed wielą,
Czterdzieści na was ztąd spogląda wieków.
Czterdzieści wieków tajemnicy strzeże,
Którą rozwiążą dziś wolni żołnierze.
Patrzcie na sfinxa pół człowiek — pół zwierze,
To Francya pokąd dla swéj sławy działa,
Żeby dostojnym człowiekiem powstała,
By wszystko z człeka, z zwierza nic nie miała.
Niech trudy wieków na ramiona bierze,
I gdzie wzrok padnie w krąg po świata kresie,
Niech wszędzie wolność jakby gwiazdę niesie.
Żołnierze! kiedy zwycięztwa dosiężem,
Gdy nie odmówi nam ziemia zasługi,
Wtedy Sfinx Francya białym stanie mężem,
I z niebem pocznie obliczać swe długi,
A łzę niewoli gdy osuszy z powiek,
Pierwsza na czoło weźmie imie... Człowiek...
Człowiek! krzyknęła armja wznosząc dłonie,
I miecze w świętym dla świata zapale,
Aż orły jęły krążyć w niebios stronie
I lew drzemiący zbudził się na skale.
A piramidy i Sfinx rzucon biało,
I step i morze Człowiek powtarzało.
I od téj chwili w kraju tym dalekim,
Napoleon pierwszy nazwan był człowiekiem.
Pod trzema wrogi jęczy nasz planeta,
Z wszech najpodlejszy despotyzm Tatarów,
Duma niemieckich i moskiewskich carów,
Kupiectwo Anglii i złość Mahometa,
A ten się nazwie zaiste mąż boży,
Kto wszystkie pychy świata upokorzy.
W tém miejscu Cesarz ujrzał postać własną,
Gdy wiatr pustynny wzruszał włosów sploty,
I dziw mu było że miał zbroję jasną,
Złotą i puklerz misternéj roboty,
Że twarz podobną miał słonecznéj Feba
Rozpromienioną śród modréj przestrzeni,
I że się przez nią jak słońce promieni
Cały czarowny blask greckiego nieba.
Młodość i wolność, któréj ramię sięga
Po za złocistą linję widnokręga.
Że przezeń Olimp przechodził podniebny,
Siedlisko bogów nieśmiertelnéj chwały,
I szczyt parnasu przesuwał się biały,
I zdrój kastalski przelewał się srebrny.
Myśli i czucia wzywał po imieniu,
I rozbłyskały się w nim jak w błękicie;
Mądrość z żelazną tarczą na ramieniu,
I miłość tęskna i senna jak życie.
Rozkosz się w wieńcu rozogniała winnym,
I piękność z śmiechem na ustach dziecinnym.
I tak był greckim młodzieńcem w téj dobie,
Tak przemienionym, niepodobnym sobie,
Tak rozmyślonym o dni przeszłych sławie,
Że z nad Alp wodza ślad zatracił prawie;
Szedł albo raczéj niesion był w przestrzeni,
Na wzór tych złotych Plutarchowych cieni,
Których zbrój z kart się historyi promieni:
Pełnych zadumy o wielkości ziemi,
Z błędnem przeczuciem że jest coś nad nimi,
Coś, co silniejsze od Tytańskich mocy,
Ukryte w ciemnéj nieprzejrzanéj nocy,
Jedno, co widzieć będzie świata łomy:
Fatum przedwieczne, ten bóg nieznajomy.
I cesarz widział we wspomnień krainie,
Jak dobre z serca ściera się i ginie,
Jak gdy przeważna ogarnie potęga,
Wola człowieka szybko sie rozprzęga,
I jak młodzieńczéj chęci przewodniczy,
Nie słońce prawdy, ale blask zwodniczy.
Rozkołysany greckiéj pieśni nutą,
I tém co greckie zostawiło dłuto,
Piersią młodzieńczą pragnął tylko chwały,
A zbroje na nim Alexandra lśniały.
I duch się smucił, że po przejściu wieków,
Grek wstawał z grobów, ale nie dla Greków.
Grecya, dla któréj przez dalekie wody,
Wiedzion był zdala jako duch swobody,
Grecya ta wielka Penelopa smętna,
Licząca próżno serca swego tętna,
Widziała jak jéj umiera nadzieja,
Żeby jéj błysnął puklerz Odysseja.
I próżno z brzegów patrzała Itaki,
Czy nie ukażą się jéj męża znaki.
Przed kształt którego wdzięczny, urodziwy,
Wieszała lampę najczystszéj oliwy.
Żadna się ku niéj nie zbliżała nawa,
Duszę młodzieńca ogarnęła sława,
Gdzie indziéj jego zwracały się stery,
Jak Alexander on dążył za sfery.....
Dom jéj królewski zostawiając biały,
Tak znieważony i opustoszały,
Przez barbarzyńskich zalotników mnóstwo,
I nikło w próżni jéj wolności bóstwo.
Wtedy rzuciła purpur i wrzeciono,
Schyliła głowę pod nieznośne brzemię,
A łzy jéj ciężkie spadały na łono,
Z łona na nogi, a z nóg jéj na ziemię,
I stała z łonem pokrwawioném nagiem,
Nad smutnym greckich wysp Archipelagiem.
On szedł zwycięzki ale inną drogą,
Ziemię radością przejmując to trwogą,
A choć ow wielki Alexander nowy,
Nie rzucał w przejściu olbrzymie podkowy,
Z którychby przyszłość na przestrzeni łanów,
Świadczyć coś mogła o przejściu Tytanów,
Zostawił pamięć nad pustyń smętarzem,
Która go dotąd zwie ognia mocarzem.
I cesarz widział całą swoją chwałę,
Na rozległościach spustoszonych wschodu,
I słyszał jak te wielkie legje całe,
Nieunużone trudami pochodu,
Proch setnych bitew ocierając z powiek,
Po każdym boju grzmiały: oto Człowiek!...
Choć od ośmnastu wieków już wiadomo,
Kto Alexander a kto Ecce homo.
Pod górą Tabor stanęła mu w oczach
Pustynna niegdyś Izraelska rzesza,
I zdało mu się że kędyś w przezroczach,
Srebrzysta postać wychodzi Mojżesza!
Jak gdyby anioł stał przed nieba progiem,
Z wzniesionym wyżéj czoła dekalogiem;
Lecz prędko cień ten święty zwiała sława,
I on miał prawa dać lecz swoje prawa,
Gdzie życiu cała oznaczona droga,
Prócz prawdy kochaj bliźniego i Boga.
I duch doświadczył pierwszy raz téj próby:
Że czyny z Boga formy biorą nowe,
Że kto dla chwały wzrusza stare groby,
Strachy też na się przywodzi grobowe.
Duchy usłużne obdarzą go władzą,
Ale ze sobą w groby poprowadzą.
I dojrzał gwiazdę nad czołem pobladłą,
Kiedy morowa wypełzła zaraza,
I armii, która łamała żelaza,
W tchnieniu morowych wyziewów zabrakło.
Legje zwycięzkie, pełne sławy blasku,
Jak potok z góry wyschły w pustyń piasku,
Wstrzymane legii Macedońskich roty,
I tarcza zgasła w wietrze i hełm złoty.
I duch posmutniał patrząc na te czasy
Młode i pełne porankowéj krasy,
Dni, w których rzeźwo oddychał swobodą,
A duchom dał się wieść co w groby wiodą.
Pochylił czoło, westchnął piersią całą,
Nie za tą chwałą, ale nad tą chwałą.
Błogosławieni, których jasne czoła
I usta świętém milczeniem milczące,
Wy jedni wiecie co znaczą te koła,
Po nad głowami zawieszone słońce.
I wy rycerze którym siłą cudu,
Słońce w niebieskiéj posłuch dało stronie,
Słońce zatrzymał Jozue wódz ludu,
I tyś je ujrzał w swój czas Napoleonie,
By oświeciło Austerlic pola,
Na których padła dwu-carów niewola.
Chwila stanowcza by zrzucić koronę,
I płaszcz cesarski zedrzeć i podeptać,
Lecz oto cienie ciągną już czerwone,
I w słodkich dźwiękach poczynają szeptać,
Wreszcie jak księżyc podnosi się mara,
Co mu zasłania słońce, cień Cezara.
Cezar okryty pórpurową togą,
Z wieńcem złocistym z nad głowy bezwłoséj,
Tryumfem rzymskim zakrył mu niebiosy,
I chłód po ziemi przeciągnął złowrogo.
Polska i Grecya i Włochy w tym chłodzie,
Śpiewać przestały hymny o swobodzie.
I świat się rzymski począł w oczach złocić,
Występowały bramy, dymy wonne,
Wieńce, kolumny i posągi konne,
A wolny człowiek jął się krwawo pocić,
Kiedy lud armja za nim weszła na tor.
I wykrzyknęła wiwat Imperator.
I z głowy ludu tego Kaporala
Którego mianem uczczono człowieka,
Powstaje imie co się we krwi wala,
I sądów bożych w cieniach wiecznych czeka.
Armja fortuny ogarnięta czarem,
Napoleona okrzykła Cezarem.
I tak dla ludów umarły przed zgonem,
Napoleon przestał być Napoleonem.
I duch to widząc posmutniał na skale,
Żałością orłów wyrzuconych z gniazda,
Zbrzydły mu lutnie brzęczące o chwale,
Gdy nagle nad nim ściemniła się gwiazda,
Wieniec zaś jaśniał, świat cześć jego głosił,
Ale duch prawdy w piersiach już nie nosił.
Szedł poprzedzony Cezarową chwałą.
Niepoliczone prowadząc szeregi,
Przed mieczem jego nic się nie ostało,
Pokąd go gęste nie pokryły śniegi,
Pókąd nie doznał we dniach nieszczęśliwych
Że świat umarłych nie jest światem żywych.
Egipskie mory i moskiewskie chłody,
Wichry puszczone z wiecznych grobów proga,
Nie odwróciły duszy jego młodéj,
W kraj jasnéj gwiazdy, w kraj żywego Boga,
Kędy na bramie perłowéj jaśniało:
Witaj wolności ludów, żegnaj chwało.
I duch Cesarza w kraju wspomnień owych
Zkąd nań czyścowe świeciły księżyce,
Przed prawdą wieczną tak miał zbladłe lice,
Jako jutrzenka przy rozbrzaskach dniowych.
I długo w ciężkich myślach zatopiony,
Austerlickie gdy wspomina słońce,
Podrywa nagle w górę swe ramiony,
Legiony! woła a gwiazd mu legiony
Odpowiadają takie pałające,
Jak niegdyś serca w tym szlachetnym tłumie,
Co umie ginąć poddać się nie umie.
Jakaż to męka na fali błękicie,
Przez całą wieczność patrzeć w błędne życie,
Pragnąć i niemódz się z tych dni wyzwolić,
Nad każdą myślą i nad czynem boleć,
Widząc jak wszystkim od prawdy daleko,
Która tak światłem cięży nad powieką...
Cezar prawicą powstrzymany Bożą,
Morem z Egiptu, śniegiem z Moskwy gnany,
Dał znak i hufce jak z grobów się mnożą,
Żołnierz co jeszcze nie pogoił rany
Na widok orłów, na myśl krwi zapachu,
Rzuca swobodę rodzinnego dachu.
I duch Cesarza widzi się Cesarzem
Z tym wieńcem złotym do czoła przywarłym,
Nad niezmierzonym Europy smętarzem,
Nad mężnych braci swoich światem zmarłym,
I widzi okręt że do brzegów dobił,
I dla wolności widzi ile zrobił.
Nad Grecyą ciężą Tureckie bułaty,
Wenecja leży w niemieckich kajdanach,
Moskal po polskich rozpędza się łanach,
I o Cesarzu śpiewa świat z za kraty,
Młodości twojéj cudna była droga,
I jeszcześ wielki jak świat lecz bez Boga.
Dwakroć zwyciężon mrozami i mory,
Cesarz powraca na legjonów czoło,
I oto ciągną przez Bruxelskie bory,
Kędy jesienne mgli się słońca koło,
Tumany morskie ściągają, się kłucą,
A ziemią wzgórki jak groby się smucą.
I Cesarz widzi siebie na równinie
I widzi jak się pewność jego chwieje.
Spojrzał i poczuł w sercu że tu zginie,
Że Cezarowy wieniec wiatr rozwieje.
I nad tym przyszłym poległych obszarem,
Czuł że być lepiéj sobą niż Cezarem.
Lecz los rzucony, zatoczone działa,
Armie podobne do przeciwnych fali,
Wicher i burza w polu rozerwała,
I ten co morzu rzekł: nie pójdziesz daléj,
Napoleona trwogi przeszył dreszczem,
I armję całą wbił do ziemi deszczem.
Nie pruskie, ani angielskie zastępy,
Rozbiły armię, wstrzymały zwycięztwo,
Na piersiach Twoich bagnet pękał tępy,
Żadne twojemu nie zrównało męztwo,
Lecz ta wszechmocna, niewidzialna siła,
Którać na Alpach gwiazdę zapaliła.
Dość... jaśniéj gwiazdy niżli wieńce świecą,
Żeś zeszedł z drogi co na niebo wiodła,
Że Cary żyją, Turcya, Austrya podła,
Niech liście z głowy a z oczu łzy lecą.
Myśl którąć dałem w natchnienia godzinie,
Z oblicza ziemi nigdy nie zaginie.
...............
...............
Na Oceanu przestrzeni rozlanéj,
Wznosi się wyspa naga, z drzew obdarta,
W słońcu jak w ogniu świecą skalne ściany
Na niéj angielska przechadza się warta.
Ku brzegom wyspy okręt zwraca stery
Wiodąc ostatnie Francyi bohatery.
Księżyc wypłynął nad olbrzymią skałą,
Biały jak srebrny i ruszał się w wietrze,
A Cesarzowi z okrętu się zdało,
Że to niewiasta, któréj stopy letsze,
Od tych lecących na fal morską puchów,
Że ze skał patrzy jeden z świętych duchów,
Że nad jéj czołem tęcza się rozszerza,
Że pod nią świeci Longwood dolina,
Że to Helena matka Konstantyna
Naprzeciw niemu idzie z drzewem krzyża,
Lecz szybko myśl tę odrzuciła dusza
Co miała jedną moc Prometeusza,
Moc co się z Boga mierzy majestatem,
I chcąc świat zbawić wstrząsa tylko światem.
Na trzech mu wyspach spocząć było danem,
Rodzinnéj gdzie mu jaśniała nadzieja,
Na Elbie wytchnął z purpur rozebranym,
Owdzie spoczynkiem spoczął Prometeja.
I jako boje były mu roskoszą,
Tak odpoczynek będzie mu rozpaczą,
Oceanidy przy nim się unoszą,
I smutne czoła pochylając płaczą.
I Cesarz widział taką ilość wrogów
Przebytych bojów obojętny świadek,
I poznał że to godne starych bogów,
Taka ogromna walka i upadek.
I słyszał własne słowa z téj oddali,
Lecące k’niemu jak głuchy szum fali.
— »Ja jeden z wszystkich wiedziałem gdzie dążę,
W bitwach nie w miękim wychowany puchu,
I we mnie jednym ze wszystkich był książe,
Książe był we mnie w mym straszliwym duchu,
Który się w bitwach jak w burzach rozbłyskał,
I czułem że się jak lew we mnie ciskał,
I on to w paszczy znosił mi pod stopy
Złote korony książąt Europy.
— »Jam je podnosił i kładłem na czoło,
I uświetniałem przedmiot godzien wzgardy,
Ten wieniec Francyi, to żelazne koło,
Które mi korne oddały Lombardy,
Korona świata co mi w oczach lśniała,
W płomieniach Moskwy pękła i stopniała.
Wtedy zły geniusz stawił się przedemną,
Wprzód niewidzialnie ciążący na duchu,
I zajrzał w oczy mi swą twarzą ciemną,
I tém spojrzeniem posępnym bez ruchu,
Jakiem się patrzał w Brutusa namiocie
Wieniec na głowie mając kuty w złocie.
On co się podniósł nad świat własną siłą,
I blaskiem swoim starą Romę krasił,
Jak niegdyś Rzymu zgasił wolność zgniłą,
Cezara we mnie Cezar sam zagasił,
Gwiazdy dni pierwszych nie mogłem zapalić,
I armii mojéj nie mogłem ocalić.
Stało się, taka przeznaczenia wola,
Która wyroki pisze na żelazie,
Skończona świetna ma cesarska rola,
Orzeł na skalnym śmierci czekam głazie.
Zdrada nie dziwi mnie, ni złość zasmuca,
A sęp powoli wyżera mi płuca.
Znam błędy moje i o tę się skarzę,
Lecz nie przed wami bezwstydni zbrodniarze,
Których imiona jak liść zwiędły z drzewa,
Z ust moich wzgarda nieskończona zwiewa,
Z win moich jedna ta największa w świecie,
Żem was nie wymiótł podłe złote śmiecie,
Ja co was miałem leżących pod nogą,
Jak owad chciwych roskosz ziemi chłeptać,
Ja com was widział przerażonych trwogą,
I by się ruszać musiałem was deptać.
Naszczekująca na mnie złota zgrajo,
Imiona wasze zmilczę bo je znają.
— »U stołu ziemi krótka wam biesiada,
Z drzewa Europy owoc wasz opada,
I nie powstrzyma koniecznéj kolei,
Wyzywających klątwa czarodziei,
Których dłoń sięga do trumien zawiasów
Gdzie leżą zmarli syci nędz swych czasów,
By wyzwać ducha co te plamy zetrze
I zaduszone oczyści powietrze.
Nie dla was życie zdobywane bojem,
Kłamcy cnót wszystkich zepsuci do wnętrzy,
I z których każdy tym gorszy im świętszy,
Im się złocistszym okrywa spokojem.
Histrjony! wdzięcznie słówek brzmiących tkacze,
Ruchów, uśmiechów, gestów udawacze,
I cóż was łączy, jaka wyższa sprawa?
Czy na tym starym Europy grobie,
Tak się rycerskie prawice podawa,
I taką szczerą miłość ma ku sobie,
I tak się wierzy w cel i w cześć wzajemną?
I wyście chcieli grać swe głupstwa ze mną....
O znam ja wieku mego wszystkie godła,
W religii pozór, w miłości, w przyjaźni,
Czego się dotkniesz tylko larwa podła,
A cnota w złotych zmyśleń wyobraźni.
Połyskująca szata z bark im spada,
Anioł po wierzchu, wewnątrz bestya gada.
Gdyby te groby pociągnięte szychy,
Na głos niebieski naraz się rozwarły,
Jak od powietrza ludy od ich pychy
Pomkłyby z dala by z czadu nie marły.
O! znam ja wiek mój i wiem co nań schodzi,
Na ten pozorny spokój, szczęście, chwałę,
Niespodziewanie zemsty dzień jak złodziej,
Przyjdzie i przestrzeń tę ogarnie całę.
Burza nadciąga którą jam owładał,
I w któréj będzie deszcz z krwi ciepłéj padał.
Za wielkie zbrodnie, hańby i bezwstydy,
Za wielka rozprzęż by tak trwało daléj,
Nie powstrzymają pyszne karjatydy,
Budowy co się w proch z wszystkich stron wali.
Wśród kolumn władzy pewnéj bliskiéj zorzy,
Wichrem zniszczenia poszumi gniew boży.
Wyżéj i niżéj wszędzie złość taż prawie,
W ludu niestałość i zmienność jak woda,
Co dziś podnosi jutro ku zabawie,
Bałwanów swoich jak rzecz płochą poda,
Co wczora wielbił jutro w ziemię wgniecie,
Lud, lew i małpa i mędrzec i dziecię.
Jednak w tym ludu jest myśl tajemnicza,
Królewskie berła podnoszą pastuchy,
I mądrość wieczna tym ognia użycza,
Których się palą w ogniach świata duchy.
Tam lecą garście płomia z niebios progów,
I z tłumów ludu wstają kształty bogów.
Ja jeden mógłem i jam téż prowadził,
Myślą i słowem, siłą i spojrzeniem,
Jam jeden ludu rumaka osadził,
I wodze ściągnął żelazném ramieniem.
»Oczarowała mnie poezja złota,
I zamarzyłem Merowingów dzieje,
Pragnąc by wóz mój wyżłabiał koleje,
Wołmi ciągnięty przed mych ludów wrota.
Chciałem dobrodziejstw wznosić pełne dłonie,
Grek i Rzymianin, Gal, człowiek w koronie.
I wszystkim chciałem narzucić mą wolę,
I wszystkie wzroki ludów zwrócić w siebie,
Chciałem by czcili Boga na mém czole,
Ja com zapomniał że jest Bóg na niebie.
Ach! bo i czemuż nie rzec prawdy nagiéj,
Nie walczyć, klęknąć nie miałem odwagi,
I tylko czułem ducha co mną miota
Przez błędne dzieje krótkiego żywota,
I duszę bawi mnóstwem koron świetnych,
Po drogach krwawych, niezawsze szlachetnych.
Tak, to nie anioł był ni miłość sama,
Gdy zamiast blasku ciąży mi krwi plama.
Znać zapisaném było w moich losach,
Żem się miał walcząc rozbić na niebiosach,
Zkąd próżno ręce we mgły szare prężę,
I na kajdanach własne krwawię pięście,
Przyjaciół nie mam, tylko wyspy węże,
Nie człek przyjaciół ma, lecz jego szczęście,
Błędne te mary z fortuny orszaku,
Jak prędko zniknie, nikną na jéj szlaku.
— Oni mnie sądzą, oni (o Szyderstwo!)
O pychę księcia i o niebraterstwo,
O zimno serca i o ciężar dłoni,
Los nie mógł większéj wymyśleć ironii.
» — Zwycięztwo złego w dłoń mi było daném,
Gdybym był sobą a nie Karlomanem,
Gdybym był pojął, że nad wszystkie trony
Jeden jest tylko ten pan bez korony.
I że najwyższa niepojęta chwała
Dzieł swych purpurę jasną na się wdziała,
Purpurę, którą w wieków licznych pędzie,
Z własnéj istoty wysnuwa i przędzie.
Lecz mnie pod czarem Cezara się zdało,
Że blasku Bogu dodam moją chwałą,
Że stery wytknę Chrystusowéj łodzi,
Że we mnie wolę świat uwielbi bożą,
Gdy słońce cicho bez trąb grzmiących wschodzi,
I bez wart zbrojnych niebo jaśnie zorzą....
Znałem Cię Boże gwiazd, burz, oceanów,
Widziałem Ciebie na alpejskich szczytach,
Widziałem Ciebie na morskich błękitach,
I w ogniem skrzących się lawach wulkanów,
Widziałem Ciebie w ogniach bitew grzmiących,
Widziałem Ciebie w gwiazdach spadających,
W pracach olbrzymów, w dziełach myśli lotnéj,
I w duszy męża zamkniętéj, samotnéj.
Lecz nie widziałem Cię w modlitwie dzieci,
Ani w uśmiechu niewiasty anioła,
Ani w łzie czystéj, która z serca leci,
Ani w cierpieniu pogodnego czoła.
Znałem Cię Panie, któryś stworzył ziemię,
Tylkom Cię w jednym nie znał Betlehemie,
Gdybym był z czoła zrzucił wieniec złoty,
Do Twéj błękitnéj byłbym zaszedł groty....
O tak! Tyś Bogiem w nędzy się objawił,
Która miłością zwalcza ostatecznie,
Jam nie zwyciężył, świat tylko pokrwawił,
A ty go z krzyża zwyciężyłeś wiecznie.
Królestwo dano Ci na górze chleba,
Aleś Ty wyższe wziął królestwo nieba,
I purpur wziąłeś, ale ze krwi własnéj,
I odeszedłeś nagi, wielki, jasny.
Ja gdy mi Cezar cieniem blask zasłonił,
Gdym ziemię ujrzał pod mojemi stopy,
Przepychu władzy jam precz nie odgonił,
Jowisz w uściski padłem Europy.
A zapomniałem, że Jowisz co bierze
Tę piękną postać, zamienia się w zwierze.
Tyś pan nad pany człeka nazwał bratem,
Ja byłem światem, ty więcéj niż światem,
Ty coś porówno był z bratem i wrogiem,
Spokojny wiecznie jasny, tyś był Bogiem.
Bez wojen z ludy, wszystkieś ludy pobił,
Zmarłe wskrzeszałeś do życia z pod ziemi,
I czego geniusz nad ludy nie zrobił,
Tyś krzyżem męki podniósł się nad nimi.
Ty coś w miłości wolność świata wskazał,
Ty coś napełnił świat swém słowem błogiem,
Ty coś się kłamstwem przez życie nie zmazał,
Synu ubogich wolnych... tyś był Bogiem.
Gdyby w téj chwili gwiazda dobroczynna
Na Austerlic powiodła mnie pola,
Jakżeby postać świata była inna,
Z Grecyi, Włoch, Polski spadłaby niewola,
Gwiazdaby moja na chwilę nie zbladła,
Tylko korona i purpur by spadła.
I stałbym z gwiazdą złocistą w téj chwili,
Jak anioł swobód na placu Bastylii.
O mocy wieczna wróć mi dawną władzę,
A z ogniem twoim ziemię poprowadzę.
Nie, nie czas! nie czas... przyszłość, syn mój może,
I widzi siebie jak ręce zakłada,
A tam czerwieni się ogromne morze,
W które ognista kula słońca spada.
I cesarz patrząc w to olbrzymie koło,
Stłumionym głosem woła: armii czoło!...
I nieruchomy, na fale szumiące,
Już obojętny rozmyślon głęboko,
Na twarzy wstrzymał słońce zachodzące
W chwili, gdy śmierci spojrzał oko w oko,
I uśmiech w ustach został mu weselny,
I zgonem w posąg przeszedł nieśmiertelny.
I leżał, wszystkie życia mając ślady,
Jaśniący całą przeszłości potęgą,
Ręka złożona na rękojeść szpady,
Na nim płaszcz modry wodza z pod Marengo,
Czoło odkryte na wieczności progach,
I jakby Jowisz był: orły przy nogach.
I duch cesarza gdy spuszczano ciało,
W owéj geranjum dolinie Hutsgatu,
Gdy dział dwanaście nad grobem zagrzmiało,
Jakby świat ziemski grzmiał wiecznemu światu,
Zwiastując duchom wielkim postać nową,
Przedzgonne swoje dopowiada słowo.
— Pókąd świat światem, walki istnieć muszą,
Lecz walczyć trzeba miłującą duszą,
I żeby pychą prochów nie oszalić,
Duch ludzki musi jak Fenix się palić,
Jak Prometeusz płuca mieć wydarte,
I upokorzon być jak Bonaparte.
— W miłości jednéj człowiek gubi siebie,
W miłości ludów genjusz żądło traci,
Istotę swoją odnajdując w niebie,
I w niepożytéj miłości wszechbraci,
Nie berła złote, nie purpury chwały,
Lecz niewidzialna moc rządzi świat cały.
Ta moc miłości, co cicho, najskryciéj
Świat dziecko wiedzie by na srebrnéj nici,
Na niewymownem spojrzeniu opieki,
Przez wszystkie czasy i przez wszystkie wieki.
Ona z gwiaździstym wieńcem niepobladłym,
Miłością wieczną wciąż się w dusze wciela.
Być nam miłości wieczystéj zwierciadłem,
W którém się prawda jak słońce odstrzela.
O! przyszłych wieków niebiescy wybrani,
Jakąż harmonją wasza pierś zabrzęczy,
Męże po ranach nie po wieńcach znani,
Nie po koronach, lecz po światłach tęczy.
Skończył i postać we mgłach się rozwiała,
I cisza tylko, gwiazda świeci biała,
Gwiazda, przed którą ciemna noc się chowa,
Przewodnicząca jasna gwiazda dniowa.
Wzrok mój po cichym przebiegając niebie,
Gwiazdo przyszłości zatapia się w ciebie,
Nikną z przed oczu, morza, wielkie cienie,
Które przedwieczny wzbudza z czasów łona,
I zda się słyszę tego słowa drżenie,
Z którego snuje się pieśń nieskończona.
Porto Ferajo 1860.