<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Nasze ptaki
Pochodzenie Książka dla Tadzia i Zosi
Data wyd. 1892
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NASZE PTAKI.

Dzieci niezmiernie lubiły starego Szymona. Kiedy przyszedł do dworu, natychmiast obstępowały go całą gromadką. Mały Janek sięgał do torby borsuczej, w której stary leśnik chował rożek z prochem, szrut różnego gatunku, kłaki do przybijania nabojów i inne myśliwskie sprzęty; Tadzio oglądał strzelbę o jednej bardzo długiej, powiązanej sznurkami lufie, którą Szymon żartobliwie „kozią nogą“ nazywał; Zosieńka dziwowała się wielkiej lisiej czapie z uszami, podnoszonemi na ciepłą porę, opuszczanemi na zimno, a Staś wieszał się na szyi starego leśnika, wołając:
— Opowiadajcie nam Szymonie! opowiadajcie!
Co było robić? Szymon siadał na ławie w ganku, przy nogach jego kładł się żółty podpalany jamnik, który starego nieodstępował, a zwał się „Lisek“, iż to już niejednego lisa na sumieniu miał, a dokoła, jak wianek paniątka, jedno przez drugie wyciągając szyję, otwierając buzię, aby tylko lepiej słyszeć, jak i co się w borze dzieje, jak to się pastki na kuny zakłada, jak się wypatruje zajęcze kotliny, jak się dzika objeżdża, jak wykurza lisa i borsuka z nory. Nieraz to się tak zasłuchają, że ich i na wieczerzę oderwać nie można.
A stary leśnik ciągle, jakby z książki prawi, udając to głosy różnych zwierząt leśnych, to psów ujadanie. Czasem to i trąbkę myśliwską przynosił z sobą. Próbowały na niej grać dzieci wszystkie po kolei, ale żadne nie mogło zastąpić. Dopiero kiedy stary Szymon w nią zadął, rozlegał się głos, choć chropawy trochę, ale tak donośny, że wszystkie psy w podwórku ujadać zaczynały, a żółty jamnik nastawiał uszy i cienkim głosem szczekał: hau! hau! jakby w kniei. A dzieci się cieszą i śmieją i klaszczą w rączyny, a Stasio powiada, że jak urośnie, to niczem nie chce być, tylko leśnikiem.
Ale najchętniej opowiadał Szymon o przeróżnych ptakach. Ludzie go nawet w młodości jego zwali „ptasznikiem“, iż każdej ptaszyny obyczaj znał i głos naśladować potrafił. I teraz jeszcze umie on tak udać czy przepiórkę, czy derkacza, czy wilgę, jakby ptasie gardło miał i ptasi język. Dzieci wiedziały o tem, że starego najłatwiej wyciągnąć na gawędę o tych leśnych i polnych śpiewakach; zaraz też, jak się tylko skończyło opowiadanie o lisach, nie jedno, to drugie wołało:
— Szymonie, a o ptakach? O ptakach teraz!
— O wróblach! — odzywała się cienkim głosem Zosia, która się z niemi najlepiej znała, bo jej mak wydziobywały z ogródka.
Ale stary Szymon gardził wróblami.
— Co mi to za ptak, — mówił, co swobody nie umie zażyć, tylko się wiecznie gdzieś po śmietnikach, po podwórkach koło domu kręci. Prawdać jest, że dużo liszek tępi, z których się brzydkie owady i niszczyciele wszelakiej drzewiny lęgną; ale sam jest szkodnik, — a niech się tylko wiśnia albo czereśnia zapłoni w sadzie, już tam koło niej wróbli, jakby na odpuście, już świergocą, a łebkami kręcą, a co najpiękniejszy owoc kosztują, jakby go sobie same hodowały. A w prosie jakie szkody robią! Postaw straszka, to jeden dzień cicho. Taki wróbel będzie mi go oblatywał i przyglądał mu się z lewej i z prawej strony; ale choćbyś i ręce i nogi u owego straszka pięknie na kijach rozparł, choćbyś i kapelusz nasadził, to mój wróbel taki mądry, że zawsze zmiarkuje jak i co, i na drugi dzień prosto na głowie straszkowi siada, prosa się najadłszy; z ludzkiej to pracy żyje, darmozjad taki!
Już on się z tego próżniactwa i domu nie puszcza, bo tu zawsze raz na raz ma stół gotowy! Gdzie! I do obory trafi i do stajni. A jaki gospodarz! Siędzie sobie na wrotach, tak i tak główką wierci, niby to patrzy czy parobek obroku nasypał konikom do żłoba? Czy dziewka świeżą słomę krówkom nasłała? Ale takież to i gospodarstwo! Niech tylko zmiarkuje ziarno, zaraz całą gromadą na żłób, dalej dziobać, dalej wyjadać, dalej rabować... Tfu! z takim ptakiem!
— No, a jaskółka? — pytała Zosia. — Wszak i ona przy domu się trzyma.
— Jaskółka to znowu co innego. Ona to jest ptaszyna gospodarna i ku człowiekowi skłonna. Pożywienie sobie w locie z wody, z powietrza bierze, muszkami drobnemi się karmi, lot ma szeroki, wysoki, w niewoli nie wyżyje, a do siedziby ludzkiej ciągnie, pod strzechą gniazdko sobie wije, poufałym domowniczkiem się staje. Jaskółka i jastrzębia najpierwsza dojrzy, i inne ptactwo o nim ostrzeże; ona i słotę gospodarzowi przepowie, choć kalendarza nie czyta... Jeszcze chmurki nie widać, a już jaskółka czuje, że deszcz albo burza będzie. Już nisko nad stawami i nad polem krąży, już piórkami ziemię zmiata, już po swojemu głosku dobywa, a krzyczy, żeby snopy z pola brać, a z łąki siano. Wszyscy ją też lubią, te miłą ptaszynę; a kot Matus nieraz cięgi wziął za to, że się nazbyt ciekawie gniazdku jej przyglądał, a wąsiska przytem oblizywał. Niemała też jest radość we wsi, kiedy jaskółki z za morza wracają. Jakby ci oną wiosnę na skrzydełkach niosły, tak, że zaraz ciepło uderza, trawy się puszczają i gaj zielenieje, a na łąkach, na polach wynika kwiecie drobne, ślicznie woniące; a chociaż nieraz jeszcze i zimny ranek przyjdzie, już słońce przecież wyżej, a wyżej idzie, już ziemię ogrzewa, już w niej życie budzi.
Za jaskółką też, jak za wodzem, za hetmanem, lecą inne ptaki. Ba! i te największe czekają, aż im jaskółka hasło da, że już czas w drogę. Zaraz i bocian wyciąga długie swoje nogi i mocne skrzydła do lotu, i klaszcze dziobem i krąży nad gniazdem, które przed chłodem jesiennym porzucił. A tu dzieci z całej wsi biegną, i machają czapkami i biją w rączęta i krzyczą: bociek! bociek!...
A tuż o świcie, albo i o zachodzie słońca znów szum w powietrzu słychać... To gęsi dzikie lecą. Najpierw leci gąsior i gęga, a za nim stado po dwie, po trzy gąski; aż jak chmura na żerowisko zapadną i zabielą pole i łąkę... Zaraz i żóraw nadlatuje z drogi, krucząc jękliwie pod cichem niebem i na łąki steruje i staje na wysokich nogach i otrząsa skrzydła siwe z tej mitręgi podróżnej, z tego cudzego pyłu i prochu, i chodzi sobie nadobnie po mokradłach a tępi żaby i płazy różne...
Już coraz cieplej, coraz piękniej na świecie. Nad lasem ciągnie słonka żółtawa z dzióbkiem bardzo długim; ptak wyborny w smaku, ale do ustrzelenia trudny, bo ostrożny bardzo i wysoko trzymający się w lesie; nad łąkami czajka krzyczy, kołując szeroko, żeby nikt upatrzeć nie mógł, gdzie gniazdko usłała...
Już się teraz zaczyna życie i wesele. Gdzie pójdziesz, gdzie staniesz, gdzie spojrzysz, — już ci furkot i trzepot ptaszy i przeróżne nutki i głoski... Wyjdziesz w pole, to cię skowronek wita; nie dojrzysz go, bo szarą strzałką wysoko w błękit leci; ale jużeś czapkę zdjął i oczy ku niebu na modlitwę podniósł, aby się onej ptaszynie Boga chwalącej wyprzedzić nie dać.
Idziesz w gaj, jużci uciecha nowa. Tu ci zięba, tu pliszka szczebioce, to sikorka z gałązki się odzywa, tu gajówka wesoła raźnie śpiewa, tu piegża, tu czyżyk, tu szczygiełek gwiżdże, tu ci różne głoski zabiegają drogę, jakby kapela ukryta po zielonych prątkach. Tm dalej w maj, tem muzykantów więcej... Już i słowiczek kuranty swoje śliczne wycina, już i wilga gwiżdże i kukułka kuka i gwar się mnoży różnorodny i szelesty rosną z dnia na dzień.
— A w lesie, w lesie, kochany Szymonie?
— Wejdziesz w las, znów inna muzyka. Tu ci gołąb dziki grucha, siwe piórka jeży, tu szpak śwista, a kos go podrzeźnia, tu ci dzięcioł jakby w bęben kuje, tu kraska modrem skrzydłem miga; tu znów gra ptactwo wszelakie, a tak różne, że mógłbyś od świtu do nocy chodzić i jeszcze się wszystkich głosów nie dosłuchasz. A nad lasem jastrząb cichaczem krąży i na ptaszęta drobne czatuje; to znów kania, jak ciemna plama zakryje ptaszynie słońce i strachem ją przejmie, to wrona szkodnica z wrzaskiem po wierzchołkach sosen siada i upatruje okrągłem okiem bezpiórych piskląt śpiewaczych... Bo i między ptactwem są rabusie, co dobrem cudzem i żywotem cudzym się tuczą.
— Ale Szymon nie da małych ptaszków brać brzydkiej wronie? — odezwał się żałosnym głosem Janek.
— Ani jastrzębiowi! — zawołała Zosia.
— Ano broni się tam tego drobiazgu i ochrania jak może — odpowiedział leśnik. Nieraz to sobie ciągnie taki pan „młynarz“, jastrząb białawy, właśnie jakby w młynie mąką się zapruszył i coraz wyżej, coraz wyżej dźwiga skrzydliska, żeby lepiej gniazdo gołębie obaczyć. A w gniazdku pisklęta bezpióre jeszcze i drżące, a nad gniazdkiem matka w skrzydła bije i przerażona patrzy na jastrzębia, na zbójcę swych dziatek, i krzyczy a grucha i kołuje i piersi własnych nastawia, a jastrząb coraz bliżej, coraz większe koła nad gniazdkiem zatacza. Wznosi się wreszcie w miejscu, jak strzała, żeby z większym impetem na one niebożęta natrzeć, aż tu, paf!... i bęc.
Tu stary Szymon swoją „kozią nogę“ brał do oka, podnosił, mierzył i strzał udawał. Chłopcy tylko na to czekali. Natychmiast wystawiając ręce, udawali, że strzelają także. „Paf! paf! paf! — rozlegały się głosy po ganku, żółty jamnik zrywał się i zaczynał ujadać, a psy w podwórzu odpowiadały mu chórem.
Ale Zosia nie lubiła tego.
— Cicho! cicho już! — wołała, zatykając sobie uszka palcami.
— Cóż, zabity jastrząb? — pytał z uśmiechem Szymon.
— Zabity! zabity! — odpowiadali chłopcy.
— No to możemy iść dalej — mówił stary leśnik, i zażywszy tabaki, tak kończył rzecz swoją:
— Na mokrych łąkach, na stawach, w trzcinie, znowu co innego. Tam derkacz skrzypi, sznurkując głęboko w trawie, to bąk huczy basem z wieczora, tu kulik ostrym głosem się odzywa, tu kaczka dzika porwie się z szumem i kwakaniem, nury nurkują w oparzeliskach, a kurka wodna przelatuje, i zapada w oczerety, a wszystko to według sposobu swego życia do wody, do błota nawykłe, pływa, nurza się, pluszcze, aż głucho dokoła.
Po suchych, dużych borach, trzyma się ptactwo wybornego smaku: jarząbek tu się na jałowcach pasie, paszkot pstrokaty, setny ptak, też się da podejść; cietrzew tokuje, głuszec gniazdo ściele z traw suchych. Dobra to zdobycz ptak taki, ale dopiero na jesień, kiedy się tłuszczem obleje. Już tam wtedy człowiek i nocy nie dośpi, aby tylko co ustrzelił, a do domu przyniósł...
— A na polu, nie ma ptaszków? — zapytał Tadzio.
— Jakże nie ma? — powtórzył Szymon — są i na polu takoż. A nie pamięta to panicz, jakeśmy kuropatwy widzieli w gryce, pod lasem? A przepiórki mało się to nakrzyczą: „pójdźcie żąć! pójdźcie żąć!“...
— A prawda! — rzekł Tadzio.
— Kuropatwa i przepiórka ściele gniazda sobie w zbożu, po bruzdach, albo i na zagonie; w kartoflach także. Nieraz, to się prawie z pod nóg zerwie taka kuropatwa; ale dobry gospodarz nie tępi jej, owszem, kiedy inne ptactwo jesienią do ciepłych krajów odleci, a pole puste już stoi, kiedy śniegi spadną i ziemię nakryją, dobry gospodarz tu i owdzie ziarno sypie, żeby kuropatwy nie ginęły z głodu...
— To i my też będziemy tak robili! — zawołał Stasio.
— Dobry gospodarz, dobry człowiek, to żadnego ptaszęcia nie tępi i nie prześladuje. On kocha ptaszyny za to, że mu jego ziemię umilają śpiewem swoim.
— Ja wiem! ja wiem! — zawołał naraz mały Janek. Ja się tego w książce uczyłem:...

I ptaszyna dzieło Boże,

Chwałę Stwórcy wyśpiewuje.
Kto się nad nią pastwić może,

Ten złe serce okazuje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.